Hrabina Atlas-Rif Flora of Sebta zazwyczaj nie ubierała się w krynolinę tuż po śniadaniu, ale w tę sobotę musiała być gotowa do oficjalnego spaceru z dziećmi. Służka uwijała się jak w ukropie, ale i tak przygotowanie zajęło ponad dwadzieścia minut. Pani obejrzała się w lustrze, poprawiła niesforny kosmyk włosów i poszła do garderoby męża.
– Hrabia gotowy? – spytała lokaja, który stał w drzwiach.
– Prawie.
Jeszcze trzeba zobaczyć, czy guwernantki dobrze poradziły sobie z dziećmi. Niby wszystko blisko, ale co dzień po korytarzach zamkowych przemierzała kilometry.
„Jak w poprzedniej robocie”, pomyślała Flora, wracając z pokojów dziecięcych do garderoby hrabiego. „Sprawdzenie rynsztunku przed akcją”.
Mąż osobiście polerował jeszcze srebrną szpadę, ze skrupulatnością jakby miał ją prezentować w czasie spaceru. Prawie skończył, kiedy wpadła służka hrabiny, trzymając komunikator pani.
– Wiadomość z dowództwa floty. Wielki Admirał Wang wzywa… – Służka weszła do garderoby hrabiego i od razu padła na kolana, wyraźnie przerażona.
– Po pierwsze nie jest wielkim admirałem, moja droga. Po drugie: miałaś nie czytać moich wiadomości…
– To jej obowiązek – wtrącił się hrabia. – Czego Wang od ciebie chce?
– Zostałam przeniesiona do rezerwy Floty Północnego Atlantyku i w każdej chwili mogę być przywrócona do służby i użyta… – Flora czytała z ekranu. – Każą mi się stawić u admirała.
– Nie ma z ciebie pożytku. – Skrzywił się hrabia. – Od razu wyjeżdżasz?
– Ze spacerem z dziećmi sobie poradzisz!
– Ludzie powinni oglądać nas razem.
– W wezwaniu jest „bezzwłocznie” – odparła. – Widziały gały, co brały, Himi.
Hrabia Atlas-Rif Himilco of Sebta nie lubił tego zdrobnienia. Nie podobał mu się ani ton, ani akcent zza granicy. Żona z hodowli na Isiro miała najlepsze geny, ale szkolona w Republice, w kraju wroga, nie nabrała ogłady. Często raził jej fatalny styl wypowiedzi.
– Weźmiesz służkę?
– Po co mi tam? Żebym jej musiała pilnować? Dam znać, kiedy będę wracać, ukochany! Wielmożny panie mój i mężu. – Wykonała zgodne z etykietą dygnięcie i wybiegła.
Służka popatrzyła się na hrabiego, ten skinął głową, więc pospieszyła za swoją panią.
***
Flora przebrała się w polowy mundur desantu i wyszła na lądowisko za zamkiem. Za nią podążyła służka, niosąc walizkę.
Dwa latadła klasy 1000 stały obok siebie. Jedno było białe, miało na burcie dyskretnie namalowany herb hrabiego i wydawało się martwe. Drugie nie nosiło żadnych oznaczeń, jedynie maskujący wzór z kombinacji białych, szarych i ciemnogranatowych wielokątów. Podłączone do instalacji ciekłego wodoru, oszronione, z wentyli o średnicy jak igiełka. wypuszczało wąskie strumyczki gazu, wokół których kondensowała się woda z powietrza. Silniki pracowały, ale tylko na tyle, żeby dopalać zmieszane opary. Wyglądało jak ptak, gotowy zaraz wzbić się do lotu.
Żandarm stał przy otwartej rampie latadła, zasalutował. Służka wgapiała się w niego, nawet nie próbując udawać, że nie. Do żandarmerii wybierają wyższych wzrostem niż średni. Służka wyglądała, jakby właśnie w głowie wyobrażała sobie czynności, prowadzące do rekombinacji ich genów.
– Pani hrabina Atlas-Rif zwana „Kwiatek”? – spytał formalnie.
Od dłuższego czasu Flora nie była znana jako Kwiatek, ale „Rzeźnica z Las Americas”.
– Tak, major. – Odprawiła gestem służkę i przyłożyła do identyfikacji pierścień.
Służka, biegnąc po dziedzińcu do zamku, jeszcze się obejrzała dwa razy. Flora wsiadła i zapięła pasy. Dała znak żandarmowi, żeby się pospieszył.
– Gotowość do startu – zameldował pilot i włączył zamykanie rampy.
– Nie bierze pani hrabina służby? – zdziwił się żandarm.
– Nie – odpowiedziała. – No to fru!
– Tak jest! – Pilot zgodnie z regulaminem zatrzasnął za sobą drzwi do kokpitu.
Rzeźnica z Las Americas
Byli już w powietrzu. Latadło osiągnęło pułap przelotowy, silniki przestały wyć, podłoga stała się pozioma. Flora lubiła swój pseudonim „Kwiatek” i napoje z fabryki, jakie serwowała flota. Na zamku takich nie miała. W latadle barek był tam, gdzie zawsze.
– Mogę o coś spytać? – zaczął żandarm.
– Nie – odparła Kwiatek. – Jest pan za młody, nie zrozumie pan. Może pan zaproponować pilotowi kawę, czy co tam chce.
Kwiatek rozpięła pasy i ułożyła się wygodniej w fotelu. Miała zwyczaj chwytania każdej chwili, żeby się zdrzemnąć. Nauczono ją tego na samym początku szkoły kadetów desantu, a przydawało się w służbie i potem nawet przy dzieciach.
Każdy chciał się dowiedzieć tylko tego, co się właściwie wydarzyło na plaży w Las Americas. Potem kiwał głową, mówił, że rozumie i się odsuwał. A było tak, że desant się udał, miasteczko opanowano, instalacje wojskowe wroga zostały zniszczone. Jej batalion ewakuował się na okręt desantowy „Obrzydliwa”, ale nie miał kto zabrać jeńców, bo logistyczny nie dopłynął. Kapitan korwety nie chciał wykonać swojej roboty, tłumacząc się mętnie stanem amunicji. Kwiatek miała jeszcze sporo pocisków moździerzowych, których batalion nie zużył w walce. Na plaży siedzieli skrępowani jeńcy. Kapitan „Obrzydliwej” potrzebował tylko przystawienia do głowy pamiątkowego, złotego pistoleciku, aby wykonać zadanie i udostępnić system sterowania z okrętu. Przy takiej nawale ogniowej jeńcy nawet nie wiedzieli, co ich zabija. Bała się, że będzie miała nieprzyjemności, lecz niesłusznie. Pociskom, przynajmniej połowie z nich, kończył się czas przydatności do użycia.
Potem były gratulacje i medal za „zniszczenie siły żywej wroga w niespotykanej dotąd skali”. Dowództwo się nie czepiało o marnowanie amunicji. Na podwładnych Kwiatka też się posypały odznaczenia. Artykuły w prasie zagranicznej ochrzciły ją „Rzeźnicą z Las Americas”. A co miała zrobić? Okręt logistyczny nie dopłynął, korweta odmówiła wsparcia ogniem, a ewakuować się trzeba. Teraz nawet swoi zapominali o przydomku ze szkoły kadetów: „Kwiatek”.
– Przeniesiemy panią do rezerwy – powiedział wtedy admirał Wang – bo wróg na panią bardzo poluje. Życie rodzinne ma też swoje zalety.
„Znaczy, teraz koniec przydługiego urlopu”, pomyślała Kwiatek, otwierając oczy.
Rozejrzała się, była znowu w latadle floty, w drodze na akcję.
– Pani major, pan admirał czeka, poprowadzę. – Rampa już była otwarta, poszła za żandarmem.
***
Admirał Wang był niski, genialny i miał zaufanie króla. Poza tym nienawidził Europejczyków. Dlatego dowodził na Północnym Atlantyku i naprawdę doceniał wagę dokonania w Las Americas.
– Major Flora of Sebta, na rozkaz, gotowa do zadań – zameldowała.
– Pani major nie siada, nie mam wiele do powiedzenia, bo nic nie wiem – zaznaczył admirał od razu.
– Tak jest!
– Lotnictwo przeprowadza operację specjalną i Ministerstwo Wojny kazało mi znaleźć kogoś z desantu, komu nie zadrży ręka – wyjaśnił admirał. – Od razu pomyślałem o pani. Mam nadzieję, że nie boi się pani lotów kosmicznych? Bardzo pani musi rdzewieć w pałacu.
– Nawet w podróż poślubną polecieliśmy na Księżyc…
– Świetnie, bo marszałek Falconetti przysłał jajo – ucieszył się admirał. – Musi im się spieszyć.
***
Skafander kosmiczny nakładało się na mundur polowy floty. Na desantowy się nie dało, za dużo kieszeni, pętelek i guzików do mocowania oporządzenia. Oprócz tego niby dobrze, jednak Kwiatek zawsze uważała, że marynarze to pokraki i biegają jak kaczki. Dla lotników i tak zawsze będzie „z floty”, mimo skrzyżowanych pik pod kotwicą na czapce.
Popatrzyła na plakietkę skafandra, oznaczenia majora, pseudonim Kwiatek, jednak ktoś odpruł poprzedni napis, dłuższy. Policzyła litery, „Rzeźnica z Las Americas” by się zmieściło.
Jajem nazywano jednorazowy pojazd ewakuacyjny, bo nikomu nie chciało się zapamiętać skrótu. Balistycznie potrafił podróżować między dowolnymi punktami kuli ziemskiej. Kwiatek pomyślała, że pewnie też kończy się mu okres przydatności do użycia, bo taki środek transportu przysługiwał jedynie najwyższym szarżom. W środku było miejsce tylko dla jednej osoby. Jeszcze raz sprawdziła, czy dobrze siedzi w fotelu i ma prawidłowo przypięte pasy.
– Gotowy do startu. – Usłyszała w słuchawkach. – Pani major?
Nawet nie zapytała, dokąd leci.
– Tak! – odpowiedziała i usłyszała wybuch.
Przyspieszenie wcisnęło ją w fotel. Po kilku sekundach pojawiła się nieważkość. Zdjęła rękawicę, żeby zobaczyć, jak unosi się w powietrzu. Natychmiast rozbrzmiał brzęczyk ostrzegający o dehermetyzacji skafandra. Odetchnęła z ulgą. Systemy pojazdu są sprawne.
***
– Myślałem, że nie przeżyje pani lotu jajem – przyznał szczerze marszałek Falconetti. – Wybrałbym kogoś młodszego, ale król się uparł, pani major. Więc tak wygląda „Rzeźnica z Las Americas”? Myślałem, że pani jest wyższa. Lekarze nie umieli się do niczego doczepić, monitorowali pani organizm w czasie lotu. Gratuluję!
– Dziękuję, panie marszałku! – powiedziała, ale pomyślała: „Też za wysoki nie jesteś i dwie dekady ode mnie starszy!”.
Spojrzał na nóż desantowy u pasa Kwiatek.
– Pani zadaniem będzie zniszczenie ogniem artylerii czołgowej bazy wroga. A tych, którzy przeżyją, może pani osobiście dorżnąć. Nie mam nic przeciw.
– Tak jest! – odpowiedziała. – A czy nie lepiej do tego nadawałby się ktoś z pancernych?
– Może jeszcze dodam, że ta baza jest na Marsie.
Kwiatek na chwilę zaniemówiła.
– Mamy jakieś czołgi na Marsie? – spytała po chwili.
– Na razie nie, ale spakowaliśmy pani jeden. Będzie pani major miała stuprocentową przewagę. Oni nie mają żadnego.
– Na wszelki wypadek zabiorę jeszcze moździerz – powiedziała i była gotowa nalegać.
Wszystko lepsze niż walka wręcz w skafandrze.
– Nie wątpię. – Uśmiechnął się marszałek. – Życzę powodzenia, choć byłem przeciwny powierzaniu dowodzenia komuś z floty.
Ktoś w Ministerstwie Wojny bardzo nie ufa lotnikom! Zasalutowała, przykładając się do tego jeszcze bardziej niż zwykle, w końcu Falconetti był marszałkiem.
***
Kwiatek poznała swój zespół dopiero w wahadłowcu przed startem z Ziemi. Ta sytuacja wydawała się przepisem na porażkę. Wiedzieli, że dostaną dowódcę z floty i do zespołu dołączy kobieta, nie spodziewali się, że będzie tą samą osobą.
– Jesteśmy gotowi do startu, pani major – powiedział pilot w stopniu porucznika. – Kontrola naziemna zameldowała…
– Tak! Zapłon.
– Tak jest!
Wszystko się zatrzęsło. Nie było wrażenia wybuchu. Wahadłowiec zamontowano na szczycie wielkiej rakiety. Silniki powoli wyniosły ją ponad stanowisko startowe.
– „Odkrywca dwieście trzy” w drodze na orbitę. Ciąg pierwszego członu w normie. – Usłyszeli w słuchawkach komunikat z kontroli naziemnej. – Do separacji, włączone odliczanie.
Na ekranie cyfry doszły do zera. Zapadła cisza, chwila nieważkości i znowu przeciążenie. Po chwili pojawiły się obrazy z kamer satelitów, pokazujące wahadłowiec ze wszystkim, co do niego dołączono.
– Ciąg drugiego członu w normie, gonicie Klipera, panie poruczniku, statek jest wasz. – Kontrola naziemna zakończyła robotę.
– Dlaczego jesteśmy tacy wielcy? – Kwiatek nie wytrzymała, musiała zapytać.
– Wleczemy bekę z paliwem, dodatkowy silnik i ładunek specjalny. Paliwa nigdy za wiele – wyjaśnił pilot. – Za kilka minut mamy Klipera.
– W specjalnym jest nasza Pluskwa – powiedzieli chórem dwaj członkowie zespołu Kwiatek, w ich słowach zabrzmiała duma.
– Ciągniecie na Marsa czołg? – zdziwił się pilot.
– Widzę, że ta akcja została utrzymana w wielkiej tajemnicy – powiedziała Kwiatek. – Tylko Pluskwa Lekka, panowie.
– Najnowocześniejszy…
– Niedopracowany – podkreśliła Kwiatek. – Za Lekką biegałam jeszcze w szkole kadetów. Do tej pory nie została użyta bojowo.
– To musiało być bardzo, bardzo dawno… – wyrwało się drugiemu z czołgistów.
– Widocznie udało się przystosować czołg do jeżdżenia po Marsie. – Kwiatek wzruszyła ramionami.
– Mamy Klipera – powiedział pilot, wrócił do pracy. – Separacja, deorbitujemy silnik.
Strzeliły połączenia między wahadłowcem, a pozostałymi członami. Ramię statku międzyplanetarnego, nazywanego „Kliper” chwyciło człon z czołgiem w środku i przyłączyło do konstrukcji. Potem wzięło zbiornik z paliwem.
– Cumujemy – powiedział pilot i po chwili dodał. – Mamy kontakt. Pani pozwoli, że ja pierwszy…
– Dam radę – stwierdziła Kwiatek, odpięła się od fotela i powoli przepłynęła w powietrzu do drabinki, prowadzącej do włazu. – Proszę o pozwolenie wejścia na pokład.
– A jakbym nie dał? – Ze środka wyjrzał facet w skafandrze z oznaczeniami kapitana.
– Wydam rozkaz do abordażu!
Porucznik i oddział Kwiatek popatrzyli po sobie najpierw ze zdumieniem, potem z rozbawieniem.
– W lotnictwie nie ma takiego zwyczaju…
– Wiem, panie kapitanie, ale ja jestem z floty, z desantu floty – wyjaśniła Kwiatek. – Przejmuję dowodzenie Kliperem, meldować o gotowości!
– Przepompowujemy paliwo, ładunek zamocowany, za godzinę TLI – zapewnił pilot wahadłowca, który już zdążył dotrzeć w powietrzu do konsoli sterowania. – Hermetyzacja w porządku, możemy zdjąć skafandry.
– A może życzyłaby sobie pani major od razu TMI? – zaproponował kapitan śmiertelnie poważnie.
Kwiatek znała ten dowcip. Zamiast Trans-Lunar-Injection i pętli akceleracyjnej wokół Księżyca, proponowali lot bezpośredni, a potem się śmiali z „arystokratycznych gęsi”.
– Jeśli pan kapitan potrafi, to proszę wykonać. – Kwiatek już prawie skończyła przebieranie się w mundur polowy desantu.
Lot w kierunku Księżyca był jednocześnie nudny i koszmarny. Trwały testy systemów statku międzyplanetarnego. Kliper nabierał prędkości. Wszystkim, oprócz dwóch lotników, robiło się niedobrze.
Gałki oczne w ziemskiej grawitacji spokojnie leżą na swoim miejscu w czaszce, ale w nieważkości unoszą się. Powoduje to efekt zaburzenia widzenia zwany szarą mgłą. Należało się tego spodziewać, jednak początkowo było uciążliwe.
***
– Pani major. – Kapitan podpłynął do Kwiatka. – Proszę wydać rozkaz zajęcia miejsc w fotelach i dobrze się przypiąć. Robimy zaraz silnikową pętlę akceleracyjną.
– Przez godzinę będziemy mieli przeciążenie prawie pięć g – wyjaśnił porucznik-pilot.
– Nie ma problemu, do tego ich szkolono – powiedziała Kwiatek, po czym dodała: – Mnie też.
To było troje dzieci temu. Na próbę napięła mięśnie nóg. Kliper włączył główny silnik. Chciała krzyczeć, pamiętała ze szkolenia, że też pomagało, jednak nie dała rady.
Gdy w końcu powróciła nieważkość rozejrzała się, jak przeciążenie znieśli członkowie oddziału. Nawet dla lotników to nie był spacerek, ale czołgiści wyglądali, jakby wciąż omdlewali.
– Pani major żyje? – spytał kapitan.
– Jeszcze, panie lotnik.
– Silnik główny odłączony, zostawiamy tylko jonowy, jesteśmy na drodze do Marsa – zameldował. – Rozpędzamy rotację i gdy tylko skończymy testy zapraszamy do kabin. Pan pokaże, poruczniku.
– Tak jest!
Właz prowadził do miejsca, gdzie świat się kręcił, przynajmniej w porównaniu z kokpitem. Zejście do kabin na obwodzie koła przypominało trochę wskoczenie w studnię.
– Panowie czołgiści? – spytała Kwiatek.
– Damy radę, pani major – zapewnili.
– Pan porucznik na nich uważa, bez nich się nie uda – powiedziała do lotnika, który miał doświadczenie w poruszaniu się na statku międzyplanetarnym.
Pancergranaty
Gdy Klipper obrał bezpośredni kurs na Marsa, Kwiatek zarządziła przejście na czas docelowy, zgodny z położeniem celu misji. Codziennie organizowała zaprawę przed śniadaniem, spotkanie taktyczne przed obiadem i sesję łączności z Ziemią przed kolacją. Czas wolny do kontaktów z rodziną wypadał wieczorem, ale większość nadrabiała zaległości.
– Proszę się nie obawiać zadawania pytań – zaczęła Kwiatek spotkanie poświęcone planowaniu.
– Dlaczego nas tam wysyłają, pani major? – odezwał się ośmielony strzelec. – A nie mogliby walnąć nukiem? Nikogo nie zabiją, oprócz wroga. Duże Glorii by pewnie nadtopiło powierzchnię planety i ich odparowało.
– A nie widział pan tych wieżyczek? Nie słyszał pan o obronie antybalistycznej? A o tym, że musi być zintegrowana? Na pewno mają coś wyżej, na orbicie. Panowie, nie bierzmy wroga naszego za głupszego!
Po drugim pidżama party, bo tak wszyscy nazywali sesje łączności, Kwiatek zaczęła wierzyć, że akcja ma prawo odnieść powodzenie. Największe zagrożenie upatrywała w tym, że wprawdzie dostała najlepszych, którzy jednak nigdy nie pracowali ze sobą jako zespół. Tylko obaj czołgiści się znali i ćwiczyli razem wcześniej. Trzej desantowcy przynajmniej byli z lotnictwa i znali te same komendy gestami.
– W czasie gdy panowie czołgiści sprawdzą podsystemy Lekkiej Pluskwy, strzelec zajmie pozycję SA1, a grenadier GA1.
Pokiwali głowami, wpatrzeni w trójwymiarową projekcję bazy wroga z trzyznakowymi kodami i wektorami ilustrującymi zmiany pozycji w poszczególnych fazach.
– Dopiero, gdy dostaniemy sygnał OK od czołgistów, strzelec ogniem jonowym obezwładnia wieżyczkę jeden i dwa oraz niszczy rakietami trzecią i czwartą. Kryty pan fizylier zajmuje pozycję FA1. Strzelec przechodzi na SA2, a panowie czołgiści potwierdzają obraz i namiar od grenadiera.
Daję rozkaz ognia, nawet jeśli jakaś wieżyczka jest zdolna do obrony przeciwbalistycznej. Zgodnie z regulaminem i jak na mapie: trzy strzały i zmiana pozycji. Wybór i kolejność celów koordynuje grenadier, bo jest najbliżej. Widzę wynik ostrzału, bo włączam się w tor lornetki ze wskaźnikiem celu.
Po rozkazie „wstrzymać ogień” pluskwa wyjeżdża zza zasłony terenowej i osłania nas bezpośrednio. Wchodzimy z naprzeciwka. Pan fizylier się wreszcie ruszy i zacznie likwidować wszystko, co wypełźnie, choć nic już nie powinno. Dalej regulaminowo: strzelec nas kryje, a pan grenadier wrzuca cytrynkę w każdą dziurę. Przechodzimy przez gruzowisko i robimy sobie z celownika czołgu i z satelity, selfiaczki. Jasne, panowie!?
– Jeśli któryś będzie akurat przelatywał – mruknął dowódca czołgu, świadom, że będzie pod pancerzem i znowu się nie załapie.
– Jakie pociski zostaną użyte? – spytała, umknęło jej poprzednio.
– Pancergranaty! – odpowiedzieli obaj czołgiści z dumą.
Kwiatek spojrzała z niedowierzaniem. Spodziewała się jakiejś nowej konstrukcji, wymyślonej specjalnie na Marsa.
– Te pancergranaty!?
– Tak jest, pani major! – Czołgiści uśmiechnęli się szeroko. Świetnie rozumieli emocje dowódcy. W napięciu czekali, co powie.
Kwiatek zamyśliła się. Historii o pancergranatach uczono już w pierwszej klasie szkoły kadetów. Departament Uzbrojenia w Królestwie podczas budowy pierwszego okrętu klasy niszczyciela uparł się, żeby wieża artyleryjska była taka sama jak dopiero co wystandaryzowana w czołgach. Specjaliści floty zakładali, że do podjęcia równorzędnej walki z korwetami Republiki, dysponującymi większymi działami, będzie konieczne użycie specjalnie zaprojektowanego pocisku, nazwanego właśnie pancergranatem. Czepiec balistyczny gwarantował mu dużą prędkość lotu, kształt i utwardzenie powierzchni zapewniało przebicie burty lub ściany nadbudówki, a wybuch miał zdemolować wnętrze. Próby poligonowe wykazały, że kaliber sto dwadzieścia cztery milimetry nie wystarcza i flota wymusiła powiększenie do stu dwudziestu ośmiu.
Przeprojektowano wszystkie czołgi Zjednoczonego Królestwa, żeby niszczyciele otrzymały wieżę, z której można strzelać pancergranatem. Dalszy ciąg tej opowieści znali wszyscy czołgiści, ale we flocie jedynie oficerowie. Otóż nigdy w warunkach bojowych nie użyto pancergranatu.
Kwiatek widziała taki pocisk tylko na obrazku. Wprawdzie niszczyciel Bernikla, który był jej ostatnim prawdziwym domem, miał na wyposażeniu pancergranaty, ale przechowywano je w mokrych magazynach amunicyjnych. Artylerzyści nie dopuściliby nawet myśli, żeby zastępca dowódcy plutonu desantu dotykał pocisków, czy zbyt natarczywie się przyglądał. Wyobraziła sobie miejsce w historii: „pancergranaty zostały pierwszy raz użyte bojowo w czasie szturmu na bazę wroga na Marsie przez major Florę of Sebta hrabinę Atlas-Rif”. Już nikt nie pamiętałby „rzeźnicy z Las Americas”!
– Dobrze – powiedziała, uśmiechając się szeroko. – Tworzymy tu historię.
– Nie inaczej, pani major – przyznał dowódca czołgu z entuzjazmem.
– Jesteśmy gotowi lądować, jesteśmy gotowi walczyć, jesteśmy gotowi zabijać – wyskandowali trzej z desantu lotnictwa, bo stwierdzili, że tak trzeba.
– Niech żyje król! – odpowiedzieli głośno pozostali, Kwiatek też.
Po treningach w symulatorach i spotkaniach taktycznych nabrała przekonania, że porażka wydaje się niemożliwa. Strzelec odbył nawet praktykę na Księżycu, a wszyscy mieli ogromne doświadczenie nie tylko na poligonach, ale i w walce.
Kapitan Klippera zajrzał, zwabiony hałasem. Nic nie powiedział.
***
– Jutro od rana wstrzymujemy rotację – zameldował kapitan, dowódca Klipera. – Zaczynamy manewr deceleracyjny wokół Fobosa.
– Przeciążenie? – spytała pani major.
– Bez przesady, ale się przypnijmy, bo zaraz potem stabilizujemy orbitę okołomarsjańską.
„A więc to już”, pomyślała Kwiatek. „Koniec przygotowań, czas na akcję”.
***
Przesiedli się do wahadłowca „Odkrywca dwieście trzy”, pilot-porucznik zajął miejsce za sterami. W środku pojazd bardzo przypominał latadło klasy 1000, tylko brakowało ściany między kabiną pasażerską a kokpitem.
– Separacja od Klipera, odliczam do impulsu hamującego, upewnić się, że kombinezony hermetyczne – powiedział. – Dziesięć, dziewięć,…
Szarpnięcie i po chwili statek międzyplanetarny zniknął im z oczu. Powierzchnia planety powoli, bardzo powoli się przybliżała. Kwiatek patrzyła w okna z przodu wahadłowca, pojawiały się pierwsze ogniki. Czuli powrót grawitacji.
– To się samo prowadzi, jak latadło 1000? – spytała.
– Nawet bardziej – odpowiedział pilot. – Uwaga! Robimy esiki – i puścił stery.
Usłyszeli strzały, tak brzmiało włączanie się silników manewrowych, i teraz lecieli bokiem, prawą stroną do przodu, potem zwrot i lewą. W końcu się zrobiło normalnie, ale nic nie było widać w oknach z przodu. Wahadłowiec otoczyła kula ognia.
– Jesteście naprawdę dobrze przypięci? – spytał pilot i nie czekał na odpowiedź, rozpoczęła się pętla.
Odpalenie głównego silnika w czasie, kiedy wisieli głowami w dół, było pewnym zaskoczeniem lecz Kwiatek wiedziała, że wrażenia z symulatorów są zawsze nieco odmienne.
Po wyrównaniu lotu wahadłowiec leciał dziobem do przodu i grzbietem do góry. Nie otaczały ich płomienie, zjonizowana atmosfera nie przesłaniała widoku. Powierzchnia Marsa przybliżała się szybko.
– Uwaga! – powiedział pilot. – Odpalam retro!
Efektem kolejnych strzałów była znaczna redukcja prędkości. Zobaczyli pas startowy, światła i wrota do hangaru. Kwiatek wstrzymała oddech. Nie zdążą? Uderzą! Zaczęły się otwierać. Podwozie wyszło. Kolejnym odpaleniom silników retro towarzyszyło działanie hamulców tarczowych. Zdążyli wytracić prędkość, wjechali do hangaru.
– Proszę pozostać na miejscu. Zanim nam otworzą drzwi, muszą upewnić się, że nie cieknie z nas paliwo – zwrócił uwagę pilot. – Toksyczne!
W hangarze na stanowisku w głębi stał drugi wahadłowiec, za filarem jeden pojazd do jeżdżenia po powierzchni Marsa i dużo złomu, którego Kwiatek nie potrafiła zidentyfikować. Dalej zobaczyła gotowe do użycia zbiorniki na paliwo do lotów między powierzchnią planety i orbitą.
Wrota zamknęły się. Po wyjściu z wahadłowca przeszli do śluzy.
***
Dowódca stacji bojowej na Marsie powitał gości. Miał stopień kapitana i z uporem maniaka tytułował Kwiatek wyłącznie „wielmożną panią hrabiną”, ale nigdy majorem. Formalnie miał rację, gdyż tytuł arystokratyczny był ważniejszy niż stopień wojskowy.
– Powinna pani hrabina pozwolić ludziom wypocząć, lądowanie może być męczące dla amatorów. Ekipa pani hrabiny to nie są lotnicy.
– Potrzebuję towaru… – zaczęła Kwiatek, zdejmując hełm.
Byli już za śluzą, otaczało ich zatęchłe powietrze stacji.
– Ładunek specjalny pani hrabiny zdesantuje się na powierzchnię za trzy godziny, w czasie następnego przelotu Klipera nad stacją.
Powiedział tonem, jakby chodziło o kolekcję sukien. Wyraźnie kapitan nie miał pojęcia o charakterze misji zespołu Kwiatek.
– W sam raz na sen – odpowiedziała i wydała rozkaz: – Rozejść się.
Kwiatek poszła do wyznaczonej kabiny, ale czuła zbyt wielką ekscytację, żeby usnąć. Postanowiła wypróbować skafander marsjański i wyjść poza stację. Na strzelnicy spotkała prawie wszystkich ze swojego zespołu. Tylko czołgiści zostali w środku, poszli na symulator.
„Maniacy”, pomyślała i tym razem wydała precyzyjny rozkaz, żeby odpoczywać.
Ciążenie na Marsie było dużo niższe niż na Ziemi i do używanych tu skafandrów się musieli przyzwyczaić się przed akcją. Stacja bojowa przypominała tę z mediów, ale niezupełnie. Prawie nigdzie nie dało się wyjrzeć na powierzchnię planety. Okna zazwyczaj były zamontowane poziomo, oświetlały pomalowaną na biało wnękę. Ściany odbijały światło i kierowały do pomieszczeń. Ochrona przed promieniowaniem stanowiła priorytet. Stację zbudowano ze stalowych kopuł, połączonych przejściami pod powierzchnią. Na tym położono jakby szpachlą coś, co Kwiatek nazwała w myślach cementem. Miało chronić i uszczelniać. Na wierzchu usypano warstwę gleby marsjańskiej, ale ta się przemieszczała pod wpływem silnych wiatrów. Kwiatek obejrzała to wszystko, wracając do swojej kabiny.
„Jeśli tak samo zbudowana jest baza wroga, pancergranat będzie idealny”, pomyślała Kwiatek, próbując usnąć.
***
– Pani hrabino – budził kapitan. – Pani hrabino! Ładunek leci w stronę bazy tamtych. My nim nie sterujemy, automatycznie…
Kwiatek szybko się ubrała i pobiegła za nim do pokoju kontrolnego. Rozejrzała się po ekranach. Na jednym były dane telemetryczne, na drugim mapa powierzchni planety z wyliczonym punktem lądowania.
– W porządku, zgodnie z planem – powiedziała. – Poproszę o obraz.
– To nie Ziemia, nie mamy tyle satelitów obserwacyjnych, pani hrabino. Będzie trzeba zobaczyć na własne oczy – stwierdził kapitan.
– Ktoś nas podrzuci?
– Tak jest! Pan kapral Zenon, nasz najlepszy kierowca – pochwalił się dowódca stacji.
– Zbiorę resztę.
Przed śluzą do hangaru znajdował się magazyn, gdzie przechowywano ekwipunek niezbędny do wyjścia na powierzchnię planety. Kiedy zebrał się cały zespół, zrobiło się ciasno. Kwiatek rozkazała sprawdzić sprzęt.
Nakładanie skafandra marsjańskiego było prostsze niż krynoliny. Kwiatek przypasała pistolet rakietowy, jaki królewscy gwardziści zwykle noszą, desantowy nóż, sprawdziła łączność i wyszła zrobić zbiórkę ekipy.
– Bierzemy Gąsienicę! – Wskazała na leżący rakietowy pocisk moździerzowy w kratownicy startowej.
„Mamy czołg, a ona ma jakiegoś szmergla na tym punkcie”, pomyślał strzelec, ale się nie odezwał.
– Kapral Zenon melduje pojazd „marsjański lis jeden”, gotowy do jazdy.
– Spocznij – zakomenderowała. – Do wozu!
Pojazd z zewnątrz wyglądał tak samo jak standardowy, używany w wojskach pancernych rozpoznawczy Lisek. Zamiast opon miał plecionkę ze sprężyn, drutów i metalowych płytek. We wnętrzu kabiny nie było elektroniki radaru balistycznego, a jedynie ławki. Z wierzchu wszystko zaszpachlowano tym „cementem”.
– Wasz ładunek wylądował. – Usłyszeli w słuchawkach komunikat dowódcy stacji. – Mamy położenie, ale straciliśmy łączność.
– Może się antenka przykurzyła – mruknął czołgista.
– Przynajmniej nam na głowę nie spadnie – powiedziała Kwiatek. – Odjazd.
Wrota hangaru się otworzyły. Pierwsze sto metrów drogi było całkiem przyzwoite.
– Nie dehermetyzować skafandrów, panowie, to znaczy, proszę państwa – poprawił się kierowca, walcząc z wertepami. – Lisek trochę cieknie i polegacie na swoim powietrzu, ale można podładować z instalacji pojazdu. W czasie pierwszej przerwy pokażę, jak podłączyć.
Strzelec gładził swoją strzelbę, przystosowaną do warunków marsjańskich z jakąś lubieżną fascynacją. Grenadier przekładał granaty z torby na kamizelkę i z powrotem. Sprawdzał przyrząd obserwacyjny, zwany dla niepoznaki lornetką. Fizylier zasypiał, ale ciągle budziła go tarcza, bo przewracała się i waliła w nakolanniki. Obaj czołgiści półgłosem snuli wizje, co się mogło w Lekkiej Pluskwie zepsuć, że nie ma z nią kontaktu. Kwiatek, chociaż podłączona do wspólnego kanału komunikacyjnego, nie rozumiała, o czym rozmawiali oprócz powtarzającego się wyrażenia: „przykurzone antenki”. Mówili zbyt dużymi, sobie znanymi skrótami.
Kwiatek przytrzymując się uchwytu, bo coraz bardziej rzucało, przyglądała się wskaźnikowi ładowania pojazdu. Kierowca wydawał się spokojny, choć prądu szybko ubywało. Ziemski zwiadowczy Lisek miał cztery silniki elektryczne napędzające koła i spalinową turbinę, ten tutaj czerpał tylko z akumulatora.
– Jak wrócimy? – wreszcie spytała, kalkulacja przestała się zgadzać.
– Macie czołg – odpowiedział kierowca kapral Zenon. – Jak rozwalicie im bazę, to jakiś prąd się może też znajdzie. Tylko nie sklepcie ich na płasko, pani major.
– Nie da się Liska z Pluskwy załadować – wtrącił się czołgista. – Napięcie nie to.
– Zdobędziemy tę bazę, pani major – powiedział strzelec, znowu gładząc strzelbę.
Po kilku kilometrach na pulpicie kierowcy pojawiło się żądanie komunikacji. Kierowca je zgasił.
„Dziwne”, pomyślała Kwiatek. „Jesteśmy poza zasięgiem stacji. Przez satelitę?”.
Po chwili – znowu.
– Odbierz! – rozkazała.
Kierowca natychmiast nacisnął przycisk akceptacji połączenia:
– No czego? – spytał.
– Coś waszego spadło u nas. – Głos miał akcent z Republiki, Kwiatek nawet potrafiłaby wskazać region. – Postawiliśmy na kołach, to znaczy na gąsienicach. Jedziecie po to?
– No właśnie – powiedział kierowca. – Ilu was jest? – spytał chytrze.
– Dwóch, ale dźwigiem, wy takiego nie macie – pochwalił się tamten.
Kierowca się rozłączył. Ciszę przerwało pytanie Kwiatka.
– Macie gateway, czy jak to się nazywa po republikańsku?
– Musimy ze sobą czasem gadać – odpowiedział kierowca. – Odkąd był wypadek w tamtej bazie Unii…
Musiała zaplanować akcję, na chwilę zapadła cisza, słychać było tylko pracę zawieszenia.
– Grenadier, fizylier i strzelec, przygotować się do opuszczenia pojazdu – rozkazała. – Będziecie nas osłaniać. Odbijemy czołg! Jeśli to nie pułapka, mamy dwukrotną przewagę.
Zwolnili, tamci trzej wyskoczyli w biegu. Kwiatek zamknęła właz. Nie warto było marnować powietrza na napełnianie kabiny.
– Będę gadać… – powiedziała Kwiatek.
– Za pozwoleniem pani major, może ja – wtrącił kierowca. – Znają mnie. Lepiej ja, żeby jakiej ryfy nie było.
– Kapralu! – zaczęła z wysokiego tonu, ale zmieniła zdanie. – Akceptuję.
W końcu zaskoczenie jest podstawą sukcesu operacji specjalnych. Tak było na pierwszej lekcji kursu głębokiego zwiadu.
Obok podwozia czołgu stał pojazd z dźwigiem. Nikogo nie było. Strzelec potwierdził, że obaj wrogowie siedzą w środku i nie widać żadnych oddziałów wokoło.
„Dziwne”, pomyślała Kwiatek. „Idealne warunki na pułapkę”.
– Wieża się rozklinowała – stwierdził jeden z czołgistów, zerkając przez okno.
Rzeczywiście leżała obok.
– I ośka przekoszona, patrony luzem leżą, to się naprawia w fabryce – dodał drugi. – Jeszcze wieżę tym dźwigiem się jakoś założy…
Kwiatek wyskoczyła z pojazdu, zanim kierowca się wygramolił. Pancergranaty leżały na marsjańskiej glebie. Wieża leżała odwrotnie, karabin ochrony antybalistycznej był zgnieciony. Kwiatek ostatnio czuła się tak bezsilna w szkole elementarnej, kiedy te lepsze dzieci wywaliły jej zawartość piórnika na podłogę. Teraz patrzyła na pociski leżące na marsjańskiej glebie, jak wtedy na ołówki.
– Mamy powietrza na dwadzieścia godzin i prądu na połowę trasy powrotnej, kapralu? – zwróciła się do kierowcy.
– Tak jest, pani major! Troszkę mniej niż połowę…
Ręka jakoś machinalnie sięgnęła do zaworu, wypuszczającego powietrze ze skafandra.
– Mówiłem, że będę gadał – przypomniał kierowca Zenon i dodał: – Za pozwoleniem, pani major.
Powiedzą, że dostała najlepszą ekipę, nowy czołg i proste zadanie. A potem „Rzeźnica z Las Americas” jedno straciła, a resztę zepsuła.
„Samobójstwo to przestępstwo”, pomyślała. „Nie wypada”.
Jednak ręka uparcie nie chciała puścić zaworu.
Powietrze
Dwóch facetów z Republiki wygramoliło się z pojazdu z dźwigiem. Szli w stronę grupki Kwiatek.
– Lądowanie poszło dobrze, ale usiadł na zboczu i się zsunął, zawadził o coś i poszedł do góry kołami – wyjaśnił dowódca czołgu w stopniu sierżanta.
– … i się wieża rozklinowała, i ośka… – dodał drugi.
– Uwaga! Przechodzimy na kanał ogólny – ostrzegła Kwiatek. – Pan kapral chce z tamtymi pogadać.
– Podładujecie nas? – spytał bez ogródek.
– Tylko żeby to było ostatni raz, Zenek!
– Jak to ostatni? Jesteście nam winni trzy ładowania, a my wam dwa. Ustaliliśmy, że na Marsie przysług nie zerujemy.
– Szefostwo się czepia, wsiadajcie, jedźcie za nami, tylko blisko! – Dwaj republikanie odwrócili się i podążyli do pojazdu z dźwigiem.
– Jesteśmy już sami? – spytała Kwiatek o ustawienie kanału łączności.
Połączenie przez satelitę systemów interkomowych swoich i wroga w taki sposób, że dało się gadać prosto „z guzika”, nie mieściło się jej w głowie.
– Tak, pani major, nie słyszą już nas – potwierdził kierowca.
Wsiedli do Liska, fizylier domknął właz. Wsiadał ostatni, żeby ludzie nie potykali się o jego tarczę.
– Strzelec! Przestań gładzić tę strzelbę! – Głos Kwiatek wyrwał wszystkich z odrętwienia. – Dzisiaj nic z tego – powiedziała z rezygnacją w głosie. – Mają przewagę liczebną?
– Dużą. – Kierowca potaknął obojętnie.
– Pozabijają nas, pani major! – Strzelec nie potrafił ukryć strachu, widząc z daleka kopuły bazy. – Jak się wytłumaczymy z czołgu?
– Powiemy, że za pomocą wybuchów chcieliśmy wzbijać kurz i badać luminescencję wzbijanego pyłu – powiedziała Kwiatek, miała to przemyślane. – Badamy powierzchnię, sięgamy trochę głębiej, szukamy minerałów…
– To ma sens! – wtrącił się czołgista.
– Łykną to, pani major? – zdziwił się grenadier, odpinając granaty z kamizelki i przekładając do torby.
– Nie takie rzeczy wróg łyknął, jak robiłam w zwiadzie, panowie.
– Z panią major nie zginiemy.
Słowa fizyliera zabrzmiały tak, jakby miał nadzieję.
– Przynajmniej nie tak szybko, panowie – potwierdziła.
Przejeżdżali właśnie koło pierwszych instalacji bazy. Automatyczne działka wyrastały ze sztucznie usypanych pagórków. Kwiatkowi wydawały się dziwnie znajome, jakby ktoś wypreparował je z myśliwców Królestwa.
Wjechali do hangaru w bazie Republiki. Lisek stanął na miejscu przy niedbale wydrapanej na murze koronie. Kapral Zenon wysiadł i podłączył do ładowania.
– To potrwa, słaby prąd tu mają – powiedział. – Chodźmy za nimi.
Republikanie zaparkowali dźwig blisko śluzy. Wysiedli, machali rękami i coś krzyczeli, ale z początku nie było słychać.
– Do środka! – zadudniło w słuchawkach, kapral-kierowca przełączył się na wspólny kanał. – Szkoda powietrza.
Stali w śluzie obok wrogów, czekając, aż lampki sygnalizacyjne dadzą znak, że jest już wypełniona powietrzem i nie zostały wykryte toksyczne gazy w niebezpiecznym dla człowieka stężeniu. Kwiatek zastanawiała się, jak daleko na Marsie zaszło zbratanie między królewskimi a republikańskimi. Kwiatek odkręciła zawór wyrównujący ciśnienie w skafandrze z otoczeniem.
– Można zdjąć hełm – powiedział głośno jeden z republikanów.
Słychać już go było normalnie, nie przez interkom, ale przez powietrze jak na Ziemi.
***
Niby głupio było siedzieć w skafandrach i czekać, ale w bieliźnie jeszcze gorzej. Miejsce do przebierania się było połączeniem szatni, magazynu na sprzęt i poczekalni. Wszystko wydawało się trochę większe, ale bardzo podobne.
Głębiej do bazy nie chcieli ich wpuścić, ale Kwiatek zawsze znała niezawodny sposób.
– Panowie, ja muszę do ubikacji – powiedziała, wstała i w charakterystyczny sposób zacisnęła kolana.
– Zaprowadzę – zaoferował się kapral-kierowca, jemu ufali, że się nie zgubi ani nie wejdzie, gdzie nie trzeba.
Kwiatek wykorzystała drogę do obejrzenia fragmentu bazy. Była wykonana niemal identycznie jak królewska. Płytę metalu, chyba stali, pokryto warstwą gleby marsjańskiej. Nie było za to tego, co Kwiatek nazwała cementem. Pancergranat wydawał się idealny do wybijania w tym dziur i demolowania wnętrz. Westchnęła z żalem.
„A mogło być tak pięknie!”, pomyślała.
***
Niektórzy zdjęli skafandry i ułożyli w rogu, aby łatwiej ładować systemy podtrzymywania życia z prowizorycznie rozpiętych rurek. Dwaj republikanie z dźwigu częstowali gości kawą i napojami z dystrybutora. Kapral-kierowca ułożył się wygodnie i zaczął drzemać.
„Fraternizacja pełną gębą”, pomyślała Kwiatek. „Gorąco tu.”
Zaczęła rozpinać skafander, bo chłodzenie ze zdjętym hełmem działało tak sobie. Dyskretnie zdjęła spinkę do włosów, ozdobioną trupią czaszką – znak noszony przez żeńskich zwiadowców desantu królewskiej floty.
– A ja proszę o sumlasi. – Wskazała na dystrybutor.
Wszyscy zwrócili na nią uwagę.
– Widzę, że lubisz takie dziecinne napoje – skomentował jeden z republikanów od dźwigu.
– Nie wiedziałem, że macie samiczkę – zaśmiał się drugi. – Myślałem, że u was sami wojskowi. Przysłali zabawkę? Trochę starawa…
Kwiatek odniosła wrażenie, że ci tutaj nie rozpoznawali oficerskich stopni wojskowych Królestwa.
Kapral Zenon wyrwany z drzemki spojrzał niepewnie na panią major. Ta uśmiechała się łagodnie, co go przeraziło. Intuicja podpowiadała mu, że zanim zacznie mordować, Kwiatek będzie się starała wyglądać łagodnie. Niczego się nie bał bardziej niż walki wręcz w ciasnych pomieszczeniach bazy. Miał nadzieję, że do tego nie dojdzie. Chociaż nie był pewny, czy panowanie nad sobą jest najmocniejszą stroną Rzeźnicy z Las Americas. Poznał.
– U was też są kobiety – rzucił kapral Zenon, nie wiedząc co powiedzieć.
– Ale naukowczynie – podkreślił kierowca dźwigu.
– A kobieta-naukowiec, to jak świnka morska. Ani świnka, ani morska. – Obaj republikanie zarechotali.
– Podobno u was się szanuje kobiety – zauważył Zenon, zerkając na swojego dowódcę.
– No, przy swoich bym tak nie powiedział, ale przy wrogu…
– Mielibyśmy nieprzyjemności.
Kwiatek rozejrzała się, nie wierząc, że tu nie ma ani kamer, ani mikrofonów. Zenon odetchnął z ulgą, nie będzie jatki na pięści, meble i noże.
– Jakby tu był jej mąż, musiałby ci w mordę dać…
– Sama mogę! – Kwiatek uśmiechnęła się szerzej, miała zaciśnięte pięści. – Muszę nieskromnie stwierdzić, że jestem lepsza w tej dziedzinie od męża. – Kapral Zenon rozejrzał się w poszukiwaniu kryjówki.
– Twoje Sumlasi, nalało się. – Republikanin podał kubek z napojem. – Strasznie ostra jesteś.
– Strasznie to ona jest podobna do tej rzeźnicy z Las Americas – zauważył ten drugi, już się nie śmiał, odsunął się. – Tylko tamta była młodsza i wyższa.
– Bo ja z hodowli – powiedziała Kwiatek z akcentem z miejsca urodzenia, z Isiro. – Dziękuję! – Wypiła pierwszy łyk. – To najlepsze, co macie w tej waszej Republice.
– Wszystkie one z hodowli wyglądają podobnie – mruknął sfrustrowany strzelec, któremu kazała zostawić strzelbę w marsjańskim lisku. – Najlepsze geny mają i spaczone gusta.
***
Lisek miał załadowane akumulatory. Gdy wyjechali z bazy i wszyscy z zespołu Kwiatek odetchnęli z ulgą. Mieli wystarczająco powietrza w zbiornikach osobistych i pojazdu, żeby wrócić na stację Królestwa.
Wieża leżała wśród rozsypanej amunicji, ale podwozie stało na gąsienicach. Jeden z czołgistów zajął się zdalnym sterowaniem. Pojechało za nimi. Łatwiej radziło sobie z wertepami niż Lisek na kołach. Energii nie wystarczy na dojazd do stacji Królestwa, ale przynajmniej znajdzie się dalej od bazy wroga.
Kwiatek popatrzyła na pocisk moździerza rakietowego w kratownicy startowej. Leżał na podłodze i wyglądał jak martwy kawał żelastwa.
– Stop – rozkazała. – Zatrzymać się!
Ten z czołgistów, który był zajęty zdalnym sterowaniem podwozia, zwrócił uwagę, kiedy go pacnęła w hełm. Kierowca zatrzymał Liska.
– Ustawić Gąsienicę do strzału.
– Oni nam pomogli – stwierdził szeptem strzelec, ale przez interkom było słychać normalnie.
– Siedemdziesiąt minut w bazie Republiki i panowie przepisali się z królewskiego wojska do klubu dyskusyjnego? Wykonać!
Grenadier, fizylier i obaj czołgiści chwycili pocisk moździerzowy w kratownicy, wytargali przez właz i ustawili w pozycji startowej. Strzelec siedział, jakby go sparaliżowało.
– Do wozu i odjazd! Sama wprowadzę trajektorię i koordynaty celu.
Pojazd ruszył. W rzadkiej marsjańskiej atmosferze pocisk wystartował szybciej niż na Ziemi i zaraz wyłączył silnik rakietowy. Opadając na cel, szukał lotkami oporu powietrza, żeby wprowadzić się w rotację. Nie znalazł, musiał ponownie włączyć silnik do sterowania w końcowej fazie lotu strugami. Spadł niemal pionowo na cel. Usłyszeli pierwszy wybuch, a zaraz potem kolejne.
Uderzył w porzuconą wieżę czołgu. Detonowały pozostawione pancergranaty. W rzadkiej atmosferze Marsa wybuchy amunicji były ledwo słyszalne.
„Przynajmniej tyle mogłam zrobić”, pomyślała Kwiatek kwaśno, patrząc na komunikaty błędów na konsoli sterowania: „prędkość wznoszenia – zbyt duża”, „przedwczesne odcięcie silnika”, „lotki – dysfunkcyjne”, „prędkość opadania – poza zakresem”, „awaryjne sterowanie napędowe”.
***
Lot do domu dłużył się nieznośnie. Oprócz jałowych rozważań, co jeszcze dałoby się zrobić, nie mieli wiele do roboty. Kwiatek zarządziła rutynowe ćwiczenia, żeby jej nie oskarżyli, że demoralizuje wojsko nieróbstwem.
Piloci „Klipera” patrzyli na panią major, jakby była już martwa, a na pewno jej towarzystwo przynosiło pecha. Niby okazywali szacunek wyższemu stopniem, ale Kwiatek wyczuwała inne emocje.
Wreszcie, hamowanie wokół Księżyca i orbita okołoziemska. Przesiedli się do wahadłowca. Kiedy już odłączyli się od statku międzyplanetarnego, pilot powiedział, że będą lądować na lotnisku koło Stolicy, a nie w bazie lotnictwa.
Kontrola lotów zrobiła im miejsce, żeby nie wpadli w rój latadeł ani na transkontynentalny samolot. Wahadłowiec dotknął kołami pasa startowego, wyhamował i chwilę postał, zanim podjechał do niego lotniskowy ciągnik. W hangarze czekała na panią major Kwiatek limuzyna z dyskretnym napisem „gwardia”.
„Niedobrze”, pomyślała. „Chociaż lepiej niż od razu więźniarka albo kat, to znaczy pan egzekutor”.
Epilog
– Pani hrabino! – Drzwi otworzył kierowca w mundurze galowym gwardii. – Król czeka.
– Chyba powinnam się przebrać? – Kombinezon floty, z którego właśnie zdjęła skafander kosmiczny, nie wydawał się stosowny.
– Król nie lubi czekać.
W limuzynie znalazła galowy mundur desantu, szkoda że bez żadnych dystynkcji. Założyła na palec pierścień hrabiny. Nie spadał, czuła, że w czasie lotu spuchła.
Los tych, którzy zawiedli króla, bywał niewesoły.
„Może tylko dziesięć lat ciężkich robót, a nie śmierć”, pomyślała.
Gwardzista w rynsztunku bojowym szedł przed nią. Zgubiłaby się w labiryncie korytarzy, schodów i wind. Przyglądała się ciężkiemu pancerzowi, jaki miał na sobie gwardzista. Był ciężki, dlatego został wyposażony w egzoszkielet. Wytrzymywał ostrzał z ręcznej broni balistycznej i jonowe. Kwiatek przypomniała sobie pistolet rakietowy, który miała przy pasie na Marsie. Uśmiechnęła się w myślach do siebie, pociski dziurawiłby taki pancerz jak szpilka papier.
Przy drzwiach gabinetu stał drugi. Hełmy z filtracją powietrza, którym oddychali, wydatnie utrudniały normalną mowę.
– Jego królewska mość czeka – powiedział przez generator dźwięku i otworzył drzwi.
Zamknął i Kwiatek została sama z monarchą.
– Gratuluję wykonania zadania – powiedział król – chyba czas na emeryturę.
– Jak to? – Poprawiła się szybko: – Nie udało się, wasza królewska mość.
– Siadaj. Kazałem przynieść specjalnie sofę. Myślałem, że będziesz w krynolinie, jak przystało na hrabinę. – Wskazał na obity jedwabiem kunsztowny mebel. – Jeśli sądziłaś, że pierwszy czołg, wysłany na inną planetę i pięciu ludzi wystarczy, żeby zniszczyć bazę kosmiczną wroga, to naprawdę czas na emeryturę, pani major.
– Jak to, wasza królewska mość?
– Teraz tamci będą musieli wysłać dwa czołgi, na tym polega postęp techniczny. Cała Ziemia i tak będzie nasza. A na razie musimy zadbać, żeby wrogowie również finansowali potrzebne nam badania. Zobaczymy, co wymyślą.
– Fraternizacja? – Kwiatek nie umiała utrzymać języka na wodzy.
– Na razie nie szkodzi. Mówiłem, że zanim przeniesiemy wojnę na Marsa, musimy się jeszcze trochę rozwinąć technologicznie. A pani major przejdzie do cywila. Jakieś życzenia?
– Żadnych, wasza królewska…
– A naprawdę? Tylko bez przesady, bo pułkownika z pani nie zrobię, nie należy się.
– Może rozwód, wasza królewska mość.
– Niewesoło w domu? Pomyślimy o tym – westchnął król. – A myślałem, że pani znudził się pseudonim Rzeźnica.
– Nie aż tak, wasza królewska mość.
***
– Co to jest? – Prezydent Republiki wstał zza biurka, widząc, że Minister Obrony pakuje mu się do gabinetu, dźwigając coś obłego.
– Pancergranat…
– Widzę – przerwał mu. – Widziałem taki w muzeum naszych zdobyczy wojennych. Przewodnik pół godziny opowiadał o głupocie wrogów. Pamiętam z wycieczki w szkole podstawowej.
– Ale ten jest z Marsa.
Prezydent umilkł, myśl o zawiezieniu tak dużej armaty na inną planetę wydała mu się absurdalna, nawet jak na tych z Królestwa. Chociaż co może się ulęgnąć w głowie krzyżówki klona bojowego z człowiekiem?
– Przetransportowali tam też czołg, ale się popsuł przy lądowaniu – dodał minister. – Popsuł się, ale jeździ.
– Do wyborów trzy miesiące? Utajnij to! – rozkazał prezydent.
– Załoga bazy już wyklepała rodzinom. Podobno widzieli Rzeźnicę z Las Americas…
– To ostatnie dyskretnie każę rozpowiedzieć, od razu widać, że bajka. Każdy może zobaczyć na własne oczy, jak przechadza się po nadmorskich bulwarach, przebrana za tort bezowy.
„Zaraz wybory, a on mi z pancergranatem do gabinetu”, pomyślał Prezydent i dał znać, że rozmowa skończona.