Przychodzi strach. Najpierw mały, bo to przecież sto kilometrów, ale potem zaczyna narastać, bo te sto kilometrów to dla samolotu tyle, co nic. Dla artylerii trochę więcej, ale wystarczy podjechać w okoliczne lasy i miasto już jest w zasięgu. Czołgi mogą tu dotrzeć w kilka godzin. A za czołgami ciężarówki z żołnierzami.
Słyszysz pierwsze strzały, ale idziesz normalnie do pracy. Stajesz za ladą sklepową i obsługujesz ludzi, którzy przyszli kupić chleb, mąkę, kiełbasę czy cukierki. Po kilku dniach mogą już dostać tylko chleb i mąkę. A w końcu brakuje nawet mąki. Ludzie przychodzą, otwierają drzwi, patrzą ci w oczy, a ty kręcisz głową, którą chwilę później wciskasz w ramiona na odgłos wybuchu. Uświadamiasz sobie, że nie ma już po co przychodzić do sklepu, bo nikt więcej nie dowiezie tu towaru. Postanawiasz więc dowieźć go sama. Biegniesz do bankomatu. Wypłacasz jeden tysiąc, potem drugi, po czym automat informuje cię, że więcej już nie ma. Wsiadasz w samochód i jedziesz do pobliskiej wioski. Wiesz, że jest tam młyn, do którego okoliczni rolnicy zwożą latem pszenicę. Kupujesz mąkę za całą gotówkę, którą posiadasz. Płatności kartą nie przyjmują.
Wracasz do sklepu, ciesząc się, że przez kilka godzin będziesz miała co sprzedawać, że wielu ludzi będzie mogło sobie upiec chleb lub zrobić ciasto, ale widzisz, że sklepu nie ma. Jest tylko kupa gruzu, która jeszcze rano była twoim sklepem, twoim domem. Stojący obok blok, w którym żyłaś wiele lat w malutkim mieszkaniu na piątym piętrze, jest teraz szczerzącym betonowe zęby szkieletem. Opadają ci ręce, masz chęć położyć się na chodniku, zwinąć w kłębek i umrzeć. Ale nie zrobisz tego, bo masz dla kogo żyć. Przed oczami staje ci roześmiana twarz Ani, zapłakane oczy Jasia i składające ostatni pocałunek usta Feliksa, który właśnie ewakuuje z miasta dzieciaki z ich babciami. Jeszcze nie wiesz, że to naprawdę był ostatni pocałunek.
Zbierasz się w sobie i wracasz do samochodu. Jedziesz powoli przez wyludnione, wstrząsane eksplozjami ulice, pragnąc, aby te czterysta kilogramów mąki, które masz w bagażniku, się nie zmarnowało. To jest teraz twoim sensem życia – rozdać mąkę zanim trafi w ciebie rakieta, bomba czy inny pocisk.
Widzisz grupę ludzi przetrząsających ruiny. Stajesz w pobliżu, wyciągasz z bagażnika worek mąki i im go zanosisz. Ściskają cię, dziękują i wracają do przetrząsania zgliszczy. Patrzysz na tę grupę starców i chce ci się płakać, ale nie masz już łez. Myślisz, że przynajmniej tyle dobrze, że wszystkie dzieci mogły skorzystać z korytarza życia i są bezpieczne, jadąc gdzieś na zachód, byle dalej od tego koszmaru. Przytulasz do serca ten płomyczek nadziei i nawet odrobinę zaczynasz się uśmiechać. Wsiadasz do samochodu i jedziesz dalej. W oznaczonej czerwonym krzyżem ruinie szpitala zostawiasz dwa worki. W napotkanej opodal kuchni polowej – następny.
Spotykasz mały oddział policji i pytasz o sytuację w mieście. Nie odpowiadają – są skrajnie zmęczeni, prawie przysypiają pomiędzy kęsami chleba maczanego w grochówce. Stoisz tak i patrzysz na ich identyczne twarze – twarze Feliksa. Ponownie przytulasz płomyczek nadziei, gdy nagle jakiś zabłąkany pocisk trafia dokładnie w twój samochód. Obłok dwustu kilogramów mąki unosi się nad nim przez chwilę, po czym wybucha. Twój świat płonie, wiruje i ucieka, a całe ciało eksploduje bólem.
Gdy wraca świadomość, oblepiająca cię grochówka zmieszana z błotem i krwią jest już prawie zimna. Przecierasz twarz i rozglądasz się dookoła. Daleko, gdzieś w głębi szerokiej alei, dostrzegasz wojskowy pojazd i kilka postaci. Po sposobie poruszania poznajesz, że to wróg. Próbujesz wstać i, o dziwo, udaje ci się to stosunkowo łatwo. Boli cię każdy kawałek ciała, ale jakoś udaje ci się stanąć na nogi. Rozglądasz się ponownie, tym razem w poszukiwaniu schronienia. Ruszasz w kierunku zniszczonego mostu – zacieniona przestrzeń pomiędzy filarem a zawalonym przęsłem obiecuje dobrą kryjówkę, a dodatkową ochronę zdaje się dawać leżąca na dachu furgonetka. Stajesz i zaczynasz się przyglądać. Widzisz jej bok rozdarty na kształt ust, które zdają się mówić: „Podejdź bliżej, a wyjawię ci swoją tajemnicę”. Robisz kilka kroków i widzisz, że samochód pełen jest ludzkich ciał, ale jeszcze nie wiesz, że to nie jest ta skrywana tajemnica. Poznasz ją dopiero, gdy podejdziesz jeszcze bliżej. Gdy zobaczysz żółto-zieloną kurtkę kupioną w Disneylandzie, a potem różowe buciki Hello Kitty, które kupiłaś nie dalej jak miesiąc temu.
Twoje ciało staje się nagle zbyt ciężkie, aby nogi były w stanie je utrzymać. Osuwasz się na ziemię. Nic już nie czujesz, niczego nie pragniesz, popadasz w odrętwienie, z którego wydobywają cię najpierw delikatne, a potem coraz bardziej dotkliwe, uszczypnięcia w łydki i pod kolanami.
Odruchowo poruszasz nogami. Słyszysz piski. Otwierasz oczy i widzisz kilka, a może nawet kilkanaście, szczurów. Większość z nich w okolicach furgonetki, ale dwa przyszły do ciebie sprawdzić, jak smakuje świeże mięso. Nie masz do nich żalu, zdejmujesz plecak, wyjmujesz kawałek sera i kiełbasy. Nie rzucasz ich, tylko trzymasz w dłoni. Zwierzęta podchodzą nieufnie, węsząc dookoła, potem skubią pożywienie, by natychmiast odskoczyć. Po pewnym czasie nabierają odwagi i zaczynają spokojnie się posilać. Kątem oka zauważasz ruch, spoglądasz w bok, widzisz zbliżających się powoli żołnierzy i dokładnie wiesz, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. Wyciągasz rękę, aby pogłaskać szczura. Najpierw czujesz ból w piersiach, a potem słyszysz strzały.
* * *
Patrzysz z góry na piękny plac w samym środku twojego miasta. Plac jest w kształcie elipsy, cały zielony, w kolorze świeżej wiosennej trawy, poprzecinany ceglano-czerwonymi alejkami. W parku jest dużo ludzi, głównie rodziny z dziećmi. Wszyscy zdają się kierować w stronę olbrzymiego pomnika kobiety, stojącego w jednym z ognisk elipsy. U stóp kobiety stoi worek, który coś ci przypomina. Nagle słyszysz obok siebie śmiech i dziecięce przekomarzanie, a chwilę potem dobrze znajomy męski głos:
– Bądźcie cicho, dajcie się mamie nacieszyć.
Odwracasz się i spostrzegasz przemykające nad placem ukochane twarze. Chciałabyś je przytulić, ale w tym życiu to niemożliwe.