Ziemie Gepandserdów. Karczma położona na odludziu. Wokół lasy bukowe i wzgórza porośnięte dzikimi krzewami. Gwiezdne dzieci tańczą na niebie, oświetlają drogę wędrowcom. Dochodzą już do karczmy. Są bez koni, w obdrapanych futrach i tunikach. Cały dobytek niosą na plecach. Przechodzą obok studni. Jeden z nich przewraca wiadro z wodą. Hałas jest potężny. Drzwi otwierają się z hukiem. Przysadzisty człowiek staje we framudze w berdyszem w dłoniach. Łypie na wędrowców. Ci wyciągają pałki zza pazuch.
– Kto wy?
– Do domu idziemy, z północy.
Człowiek z berdyszem opuszcza nieco broń. Światło rozpalonego kominka z wnętrza budynku oświetla jego poplamiony fartuch.
– Kiepską sobie porę wybraliście, a?
– Daj spokój, lewo uniknęliśmy Proprietara z wojskiem. Ciągną na zachód jakby ich Aldorf mieczem poganiał. Możemy tu odpocząć?
– Dobra, dobra. Wchodźcie, pogadamy w środku.
Nagle karczmarz staje jak na baczność i ponownie unosi broń.
– Ale jak coś odpierdolicie, to ja wam upierdolę głowy. Jak nie ja to moi synowie.
Speszeni wędrowcy gorączkowo przytakują. Karczmarz wpuszcza ich do środka. Gospoda jest niewielka. Dym z kominka gryzie gardła. Nie ma stołów ani krzeseł. Tylko wełniane posłania i wysoka lada, za którą stoi teraz karczmarz. Innych ludzi nie widać.
– Co podać?
Wędrowcy podchodzą do lady.
– Fajkę czymś trzeba nabić, winem pragnienie zgasić a jakimś szajsem kiszki zapchać.
– Coś się znajdzie, będzie po cztery denary na głowę.
Pieniądze ze stukiem upadają na ladę. Karczmarz zbiera je leniwym ruchem.
– Cătălin! Nastaw małamygi i skocz do piwnicy po wino.
Karczmarz wyciąga tytoń spod lady i podaje wędrowcom. Cała trójka nabija swoje fajki.
– To co tam się dzieje nad morzem?
– A nic niezwykłego, zwykłe wrzenie. Wszyscy ciągną albo na zachód albo na północ. Wojaczki im się zachciało. Dinerzy tak łatwo nie odpuszczą sobie Zielonego Wybrzeża.
– Jak wyruszaliśmy, nasz kuzyn o niczym innym nie myślał jak o tym, żeby zaciągnąć się do wojska. Zbierał pieniądze na broń.
Karczmarz pociąga z fajki. Gładzi dłonią brodę. Dym rozpływa się w pomieszczeniu.
– Niech idzie. Nabierze krzepy i wprawy.
– Wprawy to powinien nabrać w oraniu pola i zbieraniu winogron. A tak to nawet nie wiem, czy wróci. Marzyciel zasrany. Poboru nawet nie ogłosili, a on i tak się zgłasza. Żenić się miał.
Wędrowiec pociąga z fajki. Pochyla nieco głowę i ścisza głos.
– Dziecko już w drodze.
Karczmarz marszczy brwi.
– No, to wiadomo już, czemu do woja idzie.
Starszy wędrowiec łypie na niego gniewnie.
– Zważaj na słowa.
Cisza. Przedłuża się. Rozmówcy się uspokajają.
– Gdzie wino?
– Cătălin kurwa idziesz czy nie?
Cisza.
– Nosz kurwa mać. Idę do ciebie!
Karczmarz idzie na zaplecze. Wędrowcy kucają obok lady. Patrzą się na ognień w kominku. Pociągają z fajek.
– Daleko jeszcze?
– Z kilka dni. Może tydzień. Wtedy dojdziemy do gór. Będziemy mieli step po prawo a na lewo morze i lasy cedrowe. Na północy będą bagna po horyzont.
– Na pewno nas przyjmą?
– Nie wiem. Zresztą, miejsca tam jest tyle, że coś sobie znajdziemy. Nie martw się na zapas. Tam będzie spokojnie.
Cisza.
– Ciekawe czy są tam jakieś jeziora?
– Są, dziadek mi opowiadał. Trzydzieści lat temu jeździł tam po kamień na płot i fundamenty. Żywej duszy prawie tam nie ma. Żadnego Properitata. Tylko góry, lasy, rzeki i jeziora. Zwierza pełno. I piękne są tamte doliny.
– Cătălin!!!
Wędrowcy słyszą krzyk z zaplecza. Patrzą na siebie. Wstają.
Słychać wrzaski i płacz.
Wędrowcy znów na siebie patrzą.
– Czemu, kurwa, czemu!!!
Coś mocno łupnęło.
-Ałaaaaa! Przestań i chodź tu! Pomocy!!!!
Wędrowcy chwytają za pałki. Z fajkami w zębach wchodzą na zaplecze. Są w korytarzu. Żadnego światła. Krzyki dochodzą z głębi. Oczy powoli przyzwyczajają się do ciemności. Idą dalej.
– Kuuurwa!!!
Jeden z wędrowców nie zauważa schodów. Potyka się. Turla się w dół. Z nim biegnie drugi. Fajka pęka na stopniu. Wędrowiec zderza się z karczmarzem. Świeczka w ręku tego drugiego upada na ziemię. Na podłodze jest siano. Bucha ogień.
Starszy wędrowiec który w tej samej chwili zszedł na dół widzi dwójkę miotającą się na ziemi obok ognia. Dalej stoi młody chłopak z nożem w ręku. Światło ognia tańczy na jego twarzy. Nie wie co robić. Za nim dynda sznur przyczepiony do stropu.
Wędrowiec nie traci czasu. Ściąga z siebie futro i przykrywa nim ogień. Woń spalenizny i potu miesza się z zapachem piwnicznej pleśni. Wędrowiec z nagim torsem depcze swoje futro. Jego Towarzysz i karczmarz wstają i mu pomagają. Młodzieniec opada na ziemię. Nóż z brzdękiem leci między beczki.
Ogień zgasł. Jest sporo dymu. Karczmarz siada na nadpalonym futrze. Prosi ręką nagiego wędrowca o fajkę z jego ust. Ten mu ją daje. Pociąga parę razy. Wreszcie patrzy na syna. Młody raczy go spojrzeniem bez wyrazu. Ubrany wędrowiec podchodzi do niego.
– Chodź na górę. Duszno tu.
Podaje mu rękę. Ten wstaje bez jej uściśnięcia. Idzie na górę. Bez słowa omija pozostałych. Słychać jego kroki na schodach.
Karczmarz ociera fartuchem pot z twarzy. Idzie za synem. Wędrowcy również. Wychodzą z piwnicy. Idą przez korytarz. Cătălin stoi w drzwiach. Zasłania światło z głównego pomieszczenia. Pozostała trójka pochodzi do niego. Ten przygląda się czemuś przed nim. Wędrowcy i karczmarz zerkają znad ramion Cătălina na izbę. Przed ladą stoi człowiek. Złotowłosy i śniady. Patrzy się na nich zdezorientowany. Ma na sobie szarą szatę. Z jej zakamarków wyciąga miecz. Reszta nie wie co począć. Cofają się jakby ich wiatr popchnął. Złotowłosy odpina broń od pasa i kładzie ją na ladzie.
– Poratujecie czymś do picia? Tytoniem też nie pogardzę. Mam swój, krajowy ale już się kończy. Zmieszam go z waszym i może będzie lepszy….
Cisza.
– Wino podobno macie dobre.
Cisza. Złotowłosy drapie się po głowie.
– Mam wyjść?
Cisza. Pozostali patrzą na niego beznamiętnie.
Nowo przybyły bierze miecz z lady i podpina go z powrotem do pasa. Odwraca się i idzie do wyjścia.
– Zostań.
Wszyscy stoją jak wyryci i patrzą się na tego kto wypowiedział to słowo.
– Synu, czemu? Przecież to Diner.
– Bo ruch jest mały. Idź po wino i tytoń. Ja zostanę z gośćmi.
Ojciec nie wie czy wrzasnąć czy się rozpłakać. W końcu ucieka w stronę piwnicy. Cătălinowi oczy błyszczą się z podniecenia.
Złotowłosy staje znów przy ladzie. Na przeciwko niego są wędrowcy. Opierają łokcie. Ten z nagim torsem podaje fajkę Dinerowi który ją przyjmuję i z niej pociąga.
– Dobre.
Dym ulatnia się powoli w górę. Złotowłosy sięga do kieszeni. Wyciąga małą paczuszkę. Pachnie ziołami. Ruchem ręki pyta się, czy dosypać do fajki zachodniego tytoniu. Wędrowiec kręci energicznie głową i dłonią domaga się zwrotu. Złotowłosy bez słowa oddaje rzecz właścicielowi.
– Gert jestem tak w ogóle. A wy?
Chwila ciszy. Karczmarz wraca. Podaje dzban z winem synowi. Ten rozlewa je do drewnianych kubków. Ojciec patrzy się cały czas w ziemię.
– Iorgu.
Ten z nagim torsem wyciąga fajkę z ust.
– Sorin.
Cisza.
Gert pije wino. Bierze kilka wolnych łyków. Patrzy się w tym czasie na ścianę.
– Co was tu sprowadza?
Wędrowcy patrzą się na siebie porozumiewawczo.
– Zasadniczo to idziemy przed siebie.
– Aha.
Cisza.
– Ja w zasadzie podobnie. Wybaczcie, nie jestem dobry w poznawaniu nowych ludzi.
– Jesteś Dinerem?
Cătălin wydaje się być bardzo podekscytowany.
Gert drapie się po brodzie.
– Tak.
Pociąga z fajki. Patrzy się badawczo na Cătălina.
– A skąd w ogóle się tu wziąłeś?
Wędrowcy odwracają głowy. Siedzą jakby mieli zaraz wyskoczyć. Ojciec wypowiadając te słowa skupia na sobie uwagę reszty. Trzyma berdysz w ręku. Gert nie odrywa wzoru od broni karczmarza. Ten idzie powoli na drugą stronę lady. Sorin zaciska pięść zaraz obok przepasanej pałki. Iorgu spogląda a to na Cătălina a to na karczmarza.
Syn udaje, że nie widzi swojego ojca. Nalewa sobie wino do kubka. Karczmarz podchodzi już do Gerta. Diner przyciąga do siebie ręce po ladzie. Prostuje się. Wciąż patrzy się na berdysz. Ostrze jest już metr od niego. Sorin marszczy brwi. Iorgu łapie go za rękę. Cătălin pije wino. Krztusi się. Karczmarz przechodzi płynnie obok Gerta po czym siada przy kominku. Uśmiecha się.
– Oddychaj powoli, podnieś ręce do góry.
Cătălin ze złością w oczach stosuje się do ojcowskiego polecenia. Kaszel po chwili ustaje. Nikt nie wie, co ma robić dalej.
– Zadałem ci pytanie. Głuchy jesteś?
Karczmarz wyciąga osełkę z kieszeni i zaczyna ostrzyć swoją broń. Co sekundę głośny, metaliczny dźwięk wypełnia izbę. Światło ognia oświetla brunatną plamę na czole Ojca. Gdzieniegdzie pojawiają się przy niej czerwone przebarwienia.
– Podróżuję. Zamierzam na zachód.
– Do swoich ciągniesz, he?
– Nie, do ziem Zerverów. W interesach.
Karczmarz wybucha sztucznym śmiechem.
– Jaki interes taki obdartus może mieć u koniarzy? Chcesz im trzody pilnować?
– Nie, mój wuj ściąga stamtąd tytoń.
Sorin prześwietla Gerta wzrokiem.
– Tak się składa, że my idziemy w podobnym kierunku. Jeśli tymi szlakami chcesz dość na lasostep musisz albo iść moczarami albo górskimi przełęczami. Kiepski to szlak na handel.
Gert zaciska zęby. Cătălin próbuje na niego nie patrzeć, cały czas sącząc wino i spoglądając w ziemię. Jego oddech przyspiesza. Karczmarz strzela głośno palcami. Wstaje i opiera się o berdysz.
– Jesteś szpiegiem, ty mendo.
– Czy mógłbym być szpiegiem? Gdybym…
Gert nie jest w stanie dokończyć. Cătălin przeskakuje przez ladę i staje plecami do Dinera między nim a Ojcem. W ręku ma nóż. Wędrowcy osłupieli. Oczy karczmarza się szklą.
– Cătălin…
– Teraz Cătălin… wcześniej mówiłeś do mnie inaczej: pizdo, śmieciu, darmozjadzie. Myślisz, że jak u ciebie mieszkam to jestem twoją kurwą, żebyś mi życie urządzał?
– Ten jeden raz mnie posłuchaj….
– Nigdy więcej. Całe życie tylko słucham twojego pierdolenia.
Iorgu wstaje. Sorin pociąga z fajki.
– Proszę, opanujcie się. Dość jest już zła na świecie.
– I dajcie mi dokoń….
– Milcz szpiegu!
Karczmarz unosi berdysz. Gertowi krew odeszła z twarzy. Jego czoło błyszczy się od potu.
– Nigdy nie będziesz mnie kontrolował. Jeśli nie umrę, to pójdę do Dinerów. I zostaniesz sam jak palec, zasrany ignorancie.
Ojciec zrobił się czerwony na twarzy. Idzie w stronę Cătălina z uniesionym berdyszem. Syn nagle traci wojowniczą posturę. Nogi się pod nim uginają. Karczmarz wymierza zamach. Oczy Cătălina robią się wielkie jak u krowy. Nóż upada na ziemię. Ostrze z wielką prędkością zmierza w jego stronę. W ostatniej chwili ręka Gerta łapie go za włosy i przyciąga do siebie. Berdysz wbija się w ladę. Dookoła lecą drzazgi. Gert i Cătălin cofają się w przerażeniu. Sorin wstaje i wyciąga pałkę. Robi nią zamach na karczmarza lecz wtedy berdysz z powrotem unosi się w powietrze. Iorgu uderzeniem pięścią w potylicę budzi Dinera z letargu.
– Spierdalajcie na dwór!
Trójka biegnie w stronę drzwi. Za nimi Sorin zatrzymuje Ojca. Rzuca w niego swoją pałkę. Ruch berdyszem odtrąca ją na bok. Gepandserd z nagim torsem w końcu przebiega przez framugę drzwi. Iorgu szybko je zamyka i rygluje deską która leżała gdzieś obok. Diner przypomina sobie o mieczu i wyciąga go z pochwy. Za nim stoi Cătălin.
– Tym, to sobie możesz w zębach pogrzebać, musimy uciekać.
Ostrze berdysza przebija się przez drewniane drzwi.
– No już kurwa, raz!
Cała czwórka biegnie udeptanym traktem na zachód. Zostawiają za sobą tylko krzyki, gniew i żal. Razem z nimi poszło chwilowo ukryte wkurwienie.