- Opowiadanie: Helionis - Marsz na zachód

Marsz na zachód

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Marsz na zachód

Druga część już wkrótce.

Końska czaszka nabita na pal przywitała Łowcę Czaszek, gdy zbliżył się do bramy pustej osady. Obdarta ze skóry i mięsa, matowa kość szczerzyła zęby w obleśnym uśmiechu, budząc dreszcz każdego na tyle pechowego, by przejść pod jej ślepym spojrzeniem. Było to proste, czytelne ostrzeżenie, znamionujące tragedię, która miała miejsce za ostrokołem. Wędrowiec widział już wiele tego typu znaków; czasami było to wysuszone ciało, wiszące na stryku nad bramą, czasami była to tablica z pojedynczą czerwoną runą „KONIEC”. Raz była to nawet płachta rozwieszona na bramie z napisem „ODEJDŹ”. Po bliższym badaniu, okazało się iż słowo napisano na ludzkiej skórze.

Wędrowiec, opatulony w brązową pelerynę przeszedł przez otwartą bramę. Dookoła piersi owinięte miał worki z czystą wodą, która stanowiła prawdziwy luksus na Martwych Ziemiach. Gdy tylko było to możliwe, podczas podróży zaglądał do studni, badał strumienie i sprawdzał działające pompy, ale nigdy nie był zaskoczony, gdy woda okazała się skażona. Z szyi zwisała mu na łańcuszku szczurza czaszka, odbijająca się ciągle od czarnej skóry jego kaftana. Gdy peleryna wzdymała się na zimnym wietrze, błyskały srebrne ćwieki, również te wyszczerbione na kostkach rękawic. Pas z wężowej skóry był ciężki od woreczków o różnych kształtach. W dłoniach ściskał zmodyfikowaną kuszę własnego projektu, przez plecy przewieszony był łuk i wór podróżny.

Przywitał go jedynie wiatr świszczący między deskami budynków. Nie znał nazwy wioski, a w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby go oświecić. Powolnym krokiem zaczął zmierzać w dół piaszczystej ulicy, spoglądając na rzędy opuszczonych domostw. Wiele okien było zabitych deskami. Palec wędrowca przebiegł po spuście kuszy, kiedy ujrzał iż wiele z drzwi zostało wyłamanych.

Gdy doszedł do skrzyżowania, zauważył zgliszcza kilku budynków na końcu ulicy. Otwarte stragany otaczające skrzyżowanie były puste, nie słyszał odgłosów ani nie widział śladów ludzi czy zwierząt. Przed większością domów znajdował się ganek, który niegdyś oświetlały oliwne lampy wiszące na hakach; wędrowiec zajrzał do paru z nich, zbiorniczki były na ogół puste. Sprawdził również dwie stajnie i sporą zagrodę dla bydła, jednak nie znalazł tam nawet trucheł zwierząt, tak jak się tego spodziewał. Najpewniej część mieszkańców zabrała konie i bydło, gdy nadeszła wieść iż ich kraj wkrótce zostanie włączony w poczet Martwych Ziem. Wędrując ulicą zauważył jeszcze zakład krawiecki, kowala oraz szyld trumniarza.

Od czasu do czasu natrafiał na ślady bytności byłych mieszkańców, tych których nie rozwiał wiatr albo nie rozkradły sępy. Na schodku prowadzącym na ganek leżał przewrócony drewniany konik na kółkach. Dookoła wysuszonej studni rozrzuconych było parę potłuczonych butelek, a na krawędzi samej studni – but. Znalazł nawet garść starych monet, leżących na straganie należącym kiedyś do piekarza.

Wędrowiec westchnął lekko i poprawił chwyt worka, który dźwigał. Na końcu głównej drogi stał największy budynek, który mógł być albo świątynią, albo ratuszem. Skierował się w jego stronę.

Jego wzrok napotkał nagle skrzypiący na wietrze szyld, przedstawiający stojącego na zadnich łapach niedźwiedzia. Runa pod nim świadczyła, iż budynek, do którego się zbliżał był salonem. Skierował się w tamtą stronę, omijając wywrócony do góry nogami dwukołowy wózek z pękniętą osią. Knajpy rzadko kiedy pozostawały nietknięte, jednak istniała szansa iż w piwnicy znajdowała się działająca pompa. Wdrapał się po trzech schodkach prowadzących do wejścia i wciągnął powietrze przez nos; nie poczuł nic, co mogłoby go zaniepokoić, więc wszedł do środka.

Podłogę pokrywały trociny, a pomieszczenie rozświetlała pojedyncza lampka wisząca nad barem. Na ścianie za ladą znajdowało się spore lustro, pokryte pajęczynami pęknięć. Obok wejścia leżała przewrócona spluwaczka. W głębi salonu stały schody prowadzące na piętro. Fortepian tarasował drugie wejście, które wychodziło na alejkę między budynkami. W całej knajpie stały tylko dwa stoły, a za jednym z nich siedział pierwszy żywy człowiek, jakiego widział od ponad miesiąca. Był w mniej więcej jego wieku – za stary, by go nazwać młodzieńcem, a jednak za młody, by włosy przyprószyła mu siwizna. Miał na sobie wysłużony uniform Strażnika Miejskiego. Na stole przed nim stała butelka z grubego szkła, dwa kieliszki, oraz obnażona szabla. W dłoni trzymał pistolet wycelowany prosto w twarz nowoprzybyłego.

Wędrowiec nie obniżył kuszy, której bełt skierował w stronę tubylca.

– Światło na twe drogi, podróżniku – przywitał się miejscowy. Miał niski głos, z akcentem który zniekształcał samogłoski, typowa sprawa dla osadników.

– Szczęścia w twym obejściu, gospodarzu – odpowiedział wędrowiec.

– Wiem, co musisz sobie myśleć. Tak, jest prawdziwy. Umiem z niego korzystać, może wystrzelić trzy razy pod rząd, a co najlepsze – jest piekielnie celny. Proszę cię więc, byś opuścił swoją kuszę. Usiądź ze mną. Porozmawiamy, wymienimy się paroma opowieściami i rozejdziemy w pokoju. Jak porządni goście. Co ty na to, przybyszu?

– Macie wodę?

Strażnik kiwnął głową.

– Poczęstujcie. Nie przyszedłem sprawiać kłopotów. Wolę o sobie myśleć jako o tym, kto je rozwiązuje. Macie też jakieś jedzenie?

– Sałatę. Fasolę. Nawet trochę mięsa

– Chleb?

– Nie ma. Rano był, ale już nie ma.

– Jakie mięso?

Strażnik zachichotał.

– Koźlina, a co myślałeś?

Cudzoziemiec podszedł do stolika, przy którym siedział jego rozmówca i usiadł naprzeciwko. Strażnik był blady, z boku głowy, tuż nad uchem widać było łysy placek i spory guz. Żuł wykałaczkę, a całą twarz porastała zaniedbana broda. Nie wyglądał na chorego – gdyby tak było, wędrowiec gwizdałby na jego groźby i zabił go jak wściekłego psa. Powolne tygodnie wypełnione zmaganiami wypisały swe piętno na ciele tego człowieka. Szukanie jedzenia, ucieczka, koszmary, szepty w mroku, przyjaciele i rodzina przepadając jak kamień w wodę jeden po drugim. Parszywy los, który na ogół kończył się totalnym załamaniem nerwowym, szaleństwem i pętlą zawiązaną na krokwi.

Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, aż w końcu wędrowiec wyciągnął rękę do strażnika.

– Harker. Bram Harker.

– Strażnik Jack Brown. Witamy w Salen – odrzekł. Uścisnął rękę swego gościa.

Harker uśmiechnął się.

– Rozumiem powściągliwość w powitaniu, panie Brown. Ale chyba oboje wiemy, że taka ostrożność w stosunku do mojej osoby to, mówiąc delikatnie, gówniana strata czasu. Jestem człowiekiem zmęczonym, a jednocześnie potwornie zapracowanym. Zatrzymałem się tu jedynie na spoczynek i zamierzam odejść nim ponownie wzejdzie słońce.

Brown przelał zawartość butelki do kieliszka i zmoczył usta.

– Wiem. Wiem, że nie przyszliście tu, by zepsuć mi dzień – oparł łokcie na stole i pochylił się lekko – Chciałbyś wiedzieć, jak doszedłem do tego wniosku? – zapytał Strażnik.

Bram przeniósł spojrzenie na trzy lufy pistoletu, które ziały swymi czarnymi pyskami jak otwarty grób o północy.

-Umieram z ciekawości.

– Bo to są teraz Martwe Ziemię, cudzoziemcze! Słyszałeś kiedyś o grabieżach w tej przeklętej krainie? Rabunkach? Rozbojach? Na Wieczną Koronę, przestępczość w naszej osadzie nigdy nie była niższa – zachichotał. – Ludzie uciekli albo pomarli. Nic tutaj nie ma, co by można nam zabrać. Garść srebra? Wodę? Pierwsze straciło tutaj wartość, tym drugim chętnie się podzielimy. Żywi błąkają się tutaj tylko wariaci i…

– I?

– Tacy jak ty.

Harker odchylił się na krześle.

– Skąd wiecie, że i mnie diabeł pod czaszką nie tańcuje?

– Znam się na ludziach. Inaczej nie mógłbym wypełniać swojej roboty. Nie gadasz jak obłąkany, a rynsztunek masz taki jakbyś chciał każdego martwiaka w okolicy sam wykończyć. Nie, nie, jesteś normalny, wystarczająco normalny w każdym razie. Jesteś Łowcą Czaszek, prawda?

Mężczyzna z szczurzą czaszką na szyi kiwnął głową. Strażnik uśmiechnął się szerzej i uniósł kieliszek w cichym toaście, po czym ponownie się napił.

– Wiedziałem. Przybywasz z zachodu?

Harker pokręcił głową: – Nie. Ale wracam w tamtym kierunku.

– Możemy iść z tobą? Proszę.

Obcy głos doszedł ze schodów, prowadzących na drugie piętro, gdzie zapewne znajdowały się pokoje gościnne. Chłopak z niebieskimi oczami, odziany w czerwoną, brudną od kurzu i ziemi kamizelkę i lniane spodnie wpatrywał się w Harkera. Trząsł się lekko, jakby nie wiedział co ma zrobić; wrócić na górę, czy oczekiwać na odpowiedź.

– Ray, zgłupiałeś? Wracaj na górę… – drugi głos, należał bez wątpienia do dziewczyny. Harkerowi ten głos wydawał się zadziwiająco przyjemny do usłyszenia, zwłaszcza po długich tygodniach spędzonych samotnie w dziczy.

Para dłoni chwyciła chłopaka na schodach za ramię, jednak ten szybko się wyślizgnął z jej uchwytu.

– Musisz nas zabrać na zachód. Proszę. Inaczej umrzemy, a potem wrócimy, jak cała reszta. Proszę, nie chcę skończyć tak jak Eddy, jak mama, jak pan Roberts. Catie nie może tak skończyć.

– Ray, przestań… – ponownie dziewczęcy głos.

Brown poderwał się nagle od stołu, krzesło zaszurało na podłodze.

– Słuchaj siostry. Tak jak się umawialiśmy, zajmę się tym. Idź!

Dzieciak wyglądał jakby miał się jeszcze kłócić, jednak ton starszego mężczyzny zgasił w nim jakiekolwiek protesty. Z ociąganiem się postawił nogę na wyższym stopniu.

– No już, wracamy!

Twarz dziewczyny mignęła zza węgła. Siostra. Bez wątpienia siostra, starsza o dobre parę lat. Podobny kształt twarzy, identyczne oczy. Taki sam grymas, zdradzający strach zmieszany z zadziwiająco chłodną determinacją i oczekiwaniem.

Strażnik opadł z powrotem na krzesło. Między dwojgiem mężczyzn zapadło dziwne milczenie, gdy oboje zdali sobie sprawę, że zaraz jeden z nich będzie zmuszony poprosić o niesamowitą przysługę zupełnie obcego człowieka. Brown patrzył się na Harkera z nadzieją i niechęcią zarazem. Łowca Czaszek. Charończyk. To była jego cholerna kawaleria, która przybyła na ratunek. Jeden z bractwa włóczęgów, podróżujących przez najniebezpieczniejsze części świata, eksterminując umarłych i inne monstra tajemniczymi wynalazkami.

– Zjesz z nami? Jesteś pierwszym człowiekiem, którego tu gościmy od trzech miesięcy. Catie przygotuje nam coś zjadliwego.

– Z przyjemnością. Umieram z głodu.

Brown zachichotał. Dźwięk ten brzmiał bardzo nie na miejscu i był bardziej upiorny niż płachta ludzkiej skóry z napisem „ODEJDŹ”.

 

***

Kolację zjedli na drugim piętrze, w pokoju dla gości. Obecnie, służył on ocalałym jako sypialnia, kuchnia i jadalnia w jednym. Trzy łóżka otaczały okrągły stolik, przy którym zasiedli Bram, Jack i Catie. Ray siedział pod kołdrą, trzymając talerz na kolanach. Wszyscy troje byli wychudzeni i brudni, jednak żadne nie zdradzało przejawów żadnej choroby; brak gorączki, wysypki, żadnych drgawek, nic. Niesamowite… Pożywiali się siekaną kapustą z resztką chleba, którą podzielił się z nimi Harker. Catie nalała wszystkim wody – czystej – za co Łowca podziękował. Dziewczyna wzruszyła jedynie ramionami.

– Mnóstwo ludzi zaczęło się wyprowadzać jeszcze zanim plaga nadeszła nad te ziemię. Uciekali na północ i zachód, szukali schronienia w większych miastach, albo nawet za Rejanem. Byli przekonani, że to… – Brown machnął łyżką w bliżej nieokreślonym kierunku -… to wszystko zatrzyma się właśnie na rzece.

– Mieli rację – odparł Harker. Strażnik zmarszczył brwi, zastanawiając się czy Łowca sobie z niego kpi. Bram jednak milczał.

– Katastrofa. Tragedia. Inaczej tego się nie da ująć. W mieście zostało jeszcze ponad setka ludzi, gdy martwiaki uderzyły na nas po raz pierwszy – na twarzy strażnika wykwitł gorzki uśmiech. –Na tydzień przed atakiem wciąż debatowaliśmy, czy na pewno wieści ze wschodu o pladze nie były przesadzone. To było pięć miesięcy temu. Nasz burmistrz zwoływał naradę za naradą, kompletnie nie wiedział jak sobie z tym wszystkim poradzić. Wielu mieszkańców gadało, że posłańcy milczeli od tygodni, nikt nie przybywał, słońce wstawało rano, a zachodziło wieczorem, słowem: spokój, a wcześniejsze wieści były tylko przesadzonymi plotkami.

– A prawda była taka, że wieści żadnych nikt nie przysyłał, bo już nie było komu. Trupy pisać nie potrafią – powiedziała Katie, grzebiąc drewnianą w swojej misce.

Brown wzruszył ramionami.

– Racja, choć tego o pisaniu to nie wiem. Gdy my debatowaliśmy, czy uciekać, to już nas pewno na mapach opisywano jako Martwe Ziemie. Byliśmy jak ten nieboszczyk na szubienicy; wierzga jeszcze kupę czasu po tym, jak już jest z niego trup. Tak to było, panie Łowco. Byliśmy takim wierzgającym trupem. Martwi uderzyli na nas w środku nocy, podeszli cicho jak lis do kurnika. W mniej niż dwie godziny straciliśmy połowę naszych… ale odparliśmy nieumarłych skurwieli… Nie pytaj się mnie jak, po prostu odeszli, jakby nagle stracili nami zainteresowanie. Jak kot, co to złamał ptaszkowi skrzydła, a potem zostawia go, by się wykrwawił sam. Ale przesadzam, całe szczęście, że martwiaki nie są zdolne do takiego myślenia.

Strażnik się mylił, jednak Harker nie skomentował tego.

– Czemu wtedy nie zbiegliście?

– Chcieliśmy, ale została z tego bałaganu kupa rannych. Wszyscy byli w szoku. Gdy wstało słońce, to ulice zasłane były trupami, a niebo miało kolor krwi, tak jak dziś. To byli bracia, siostry, ojcowie i dziadkowie, ludzie nie mogli sobie z tym poradzić. Chować ich chcieli, chociaż każdy wie, że jak kogo martwiak ugryzie to już jakby na tamtą stronę przeszedł, ale wtedy o tym nie myśleliśmy… rannych trzeba było opatrzyć… – Brown odłożył łyżkę i przyciągnął do siebie kufel z wodą. Nie wziął jej jednak do ust.

– Franco, nasz kapitan, z opuszczonych domów obok posterunku kazał zrobić szpital. Tam też znieśliśmy wszystkich martwych, bo leżeć na ulicy nie mogli, a trumniarz wyjechał zanim to się stało. Więc, gdy wszystko się trochę uspokoiło, ludzie znowu gadali: uciekajmy na zachód, do wielkich miast, za Rejan! Pięciu nas strażników było, staraliśmy się wszystkich przekonać, że zapasy trzeba zebrać. Wody na podróż do beczek napompować, o rannych zadbać… Ranni… Widziałeś, panie łowco, tamte zgliszcza na ulicy Kananu? Musiałeś ją minąć.

– Widziałem.

– Myśmy to spalili. Posterunek i szpital. Ranni padali jak muchy… a noc później wstali, razem ze zmarłymi i znowu nas przetrzebili. Franco ogień podłożył, a potem cały dzień walczyliśmy, by nie puścić z dymem reszty miasta.

– Nie atakowali was ponownie?

– Parę razy, ale znacznie mniejsze grupy, głupsze na dodatek. Za pierwszym razem byli szybcy, silniejsi, zażarci jak górski kuguar… później stawialiśmy czoła powolnym hordom, licznym, ale niezbyt bystrym. Nawet się na palisadę wdrapać nie potrafiły, pokraki! Ale nie łudziliśmy się, kwestią czasu było, zanim znowu wezmą się w garść i przyjdą dokończyć roboty. Zebraliśmy wszystkie pozostałe konie i wozy, spakowaliśmy co się dało i wysłaliśmy ludzi w drogę…

– Wysłaliście?

– Ktoś musiał zostać. Trzech z posterunku i dziesięciu ochotników. Catie była żoną mojego kumpla, Ericksa. Została z nami.

– Czemu pozwoliliście im jechać z tak mizerną ochroną? W dzicz?

– Nie wiedzieliśmy, że to już jest „dzicz”. Nie patrz się na mnie tak, Łowco. Nikt nas nie uczył, jak bić się z trupami. Franco przekonał nas, że jeśli wciąż na nas uderzali to nie mogli zapuścić się daleko za nasze plecy. Do Rejanu taką karawaną nie więcej jak dziesięć dni drogi. Myśleliśmy, że skupimy tutaj na sobie uwagę tych potworów… zabarykadowani w domach, z całkiem niezłymi zapasami i świeżą wodą, mogliśmy się tutaj całkiem długo utrzymać nawet nieliczną załogą. Tamci mieli odsiecz tu przysłać po nas, a przynajmniej po tych, którzy by zostali… tylko nikt się nie łudził, że tych co zostali czeka jeszcze długie życie…

– A jednak tu jesteście. Troje.

– Szczęście – rzekła Catie, przy czym wypowiedziała to słowo jakby wypluwała kęs zgniłego mięsa. – Opadli ich jak stado wilków owcę ze złamaną nogą. W noc po wyruszeniu dojrzeliśmy łunę na zachodzie… słyszeliśmy odgłosy…

– Mhm. Tego wieczoru nikt z nas nic nie powiedział, a nieumarli zostawili nas na prawie tydzień – dokończył Brown. Przez chwilę chciał dodać „Najedli się pewnie”, ale nie chciał denerwować Catie…

– A Ray? Twój brat, jak rozumiem?– Harker kiwnął w stronę chłopca, który już dawno skończył swój posiłek. Nie odzywał się, oczy miał otwarte.

– Był z tymi, którzy wyruszyli… ale ocalał. Nie wiem, jaki bóg z nieba spojrzał przychylnie i pozwolił mu stamtąd uciec, ale dotarł do nas, dzięki niech będą Wiecznej Koronie… Był w szoku, bełkotał o ludziach pożerających się nawzajem, a potem zemdlał i przez pięć dni nie mógł wyjść z gorączki. Przebudził się w końcu, jednak od tego czasu milczy… Coś w nim umarło, tam razem z naszymi rodzicami. Dzisiaj, gdy cię zobaczył, przemówił po raz pierwszy od tamtego czasu – dziewczyna spojrzała na brata. Pod warstwą zmęczenia i brudu dało się zobaczyć cierpienie wyryte na jej twarzy, ból który był zbyt mocny na łzy.

– Mówiłeś, że było was trzynaścioro. Co się stało z resztą?

– Przepadli. Jeden po drugim… nieumarli podjęli się ataków na nas na nowo, noc w noc. Za każdym razem zabijali jedną osobę, aż w końcu została nas tylko trójka. Potem przestali, jakby uznali, że nie ma co na nas marnować czasu… albo, co gorsza, znaleźli sobie inne, pełniejsze ofiary.

Zapadło milczenie. Bram wyjął z jednej z sakiewek fajkę z wyjątkowo długim cybuchem i małej główce o kształcie beczki. Nie nabił jej, przygryzł jedynie ustnik, w zadumie.

– Mam trochę liści – rzekł Brown. Chociaż nie pałał miłością do przybysza, to nie mógł odmówić sobie okazji zapalenia w towarzystwie. Nie cierpiał robić tego w pojedynkę, a żadne z rodzeństwa nie podzielało jego nałogu.

– To cud, że udało wam się przetrwać tak długo.

– Codziennie to sobie powtarzam…

Łowca Czaszek pokiwał głową, wpatrując się kolejno w każde z trojga. W pomieszczeniu paliła się pojedyncza lampka, a okna zasłonięte były prześcieradłami. Właśnie tak żyli przez ostatnie miesiące, w półmroku, przemykając od drzwi do drzwi i zeskrobując resztki ze spiżarni, beczek i worków w dzień, kuląc się na piętrze salonu w nocy. Harker nie miał wątpliwości, że mieli przed czym się kulić; gdy Brown opowiadał historię miasta, nie usłyszał wycia, które odezwało się w oddali, a chwile później drugiego, wydanego przez gardło nie należące ani do człowieka, ani bestii. Łowca, chociaż uważał się za całkiem bystrego człowieka, nie mógł pojąć jak trójka zwykłych osadników była w stanie przetrwać tak długi czas. Przeszli przez piekło, bez wątpliwości, a ich umysły nie oddały się w ramiona obłąkania.

W całej wiedzy jaką Harker posiadał na temat przetrwania na Martwych Ziemiach i Czarnych Sztuk, nie mógł odnaleźć rozwiązania tej zagadki. Miał parę teorii, jednak jeśli któraś okazałaby się prawdą, to powinien w tym momencie przewrócić stół, wpakować bełt w każdego z tych ludzi, a całą knajpę puścić z dymem…

– Pomożesz nam? – zapytał Brown, nieświadomy mrocznych myśli przybysza.

Łowcy Czaszek nie byli łagodnym bractwem. Wielu było żądnymi krwi radykałami, mordercami bardziej niż wojownikami. Taka sama był mistrzyni Brama, Hekta.

– Mamy trochę srebra – rzekła Catie beznamiętnym tonem.

– Ile?

Rozumiał furię swych braci, ich podejście do kwestii oczyszczenia świata. Wbrew temu co mogli na ten temat sądzić szlachcice władający Królestwami Północy, poeci i mędrcy, Plaga jaka infekowała ten świat nie pozostawiała miejsca dla kompromisu. To nie był wrzód, który po wycięciu usuwał chorobę, to była zaraza, którą można było powstrzymać jedynie podpalając cały dom, a jeśli w środku pozostał ktoś niezarażony, to niech mu to wynagrodzą w cholernych zaświatach!

Jednak, jeśli ci ludzie przetrwali całe to gówno, musiał być ku temu jakiś powód. Być może tkwiła w nich jakaś siła, której nie byli sami świadomi, a która ich ratowała przed spaczonym wpływem tego miejsca.

– Sześćdziesiąt srebrnych imperi. Mamy też denary.

Łowca wstał ze swojego miejsca.

– Zgoda. Za połowę tego srebra, przeprowadzę was za Rejan. Jednakże, zrobię to pod jednym warunkiem, a jeśli czujecie, że nie będziecie się w stanie dostosować – pożegnamy się już teraz. Macie mi zaufać.

– Zaufać? – Brown spojrzał sceptycznie na szczurzą czaszkę.

– Meinore ir de ma vellis er nase, pace faris de Mare.

– „Nikt, kto do tego domu wejdzie, pokoju więcej nie zazna”. Heront, „Dom na wzgórzu” – powiedziała Catie.

– Wasze osada znajduje się teraz w przedsionku piekła i radzę wam, nie bierzcie tego za przenośnię. Niebo ma kolor zeschniętej krwi, powietrze jest trującym oparem, a woda w strumieniach – toksycznym ściekiem. Ziemia, którą uprawialiście, nie podtrzyma już żadnych roślin, jedynie blade, niejadalne mutacje. Trawy, wysokie aż do piersi, są ostre na tyle by rozciąć wam ciało jak dobry nóż. Prawie wszystkie zwierzęta i ptactwa jest martwe, z wyjątkiem much, gzów i innych padlinożernych insektów. Martwi wstają z grobów, Horda ciągnie na was jak nawałnica, a między poczerniałymi drzewami grasują gorsze, demoniczne siły, których nawet moje bractwo nie jest w stanie do końca zrozumieć. Musicie mi zaufać, każda decyzja o marszu, walce, ucieczce, schowaniu się, musi być wypełniona od razu. Bez pytań, nie macie rozumieć, czemu czynię to co czynię. Po prostu róbcie to, a w przeciągu tygodnia wyprowadzę was za rzekę. Umowa stoi?

Brown milczał przez chwilę, zdając sobie sprawę, że jego decyzja zaważy na losie dwojga pozostałych. Bał się, nawet jeśli nie dawał tego po sobie poznać. Nie miał innego wyboru, jak zgodzić się na warunki Łowcy Czaszek. I tak zbyt długo polegali na szczęściu – tak, szczęściu. Mogli zasłaniać okna noc w noc, zbierać resztki zapasów, barykadować drzwi, nawet utrzymywać pompę w działającej formie, jednak jeśli nieumarli zdecydowaliby się ich dopaść, to nie byliby ich w stanie powstrzymać nawet na tyle długo, by poderżnąć sobie samemu gardła, ocalić się losem przeklętych. Teraz jednak, wszystko miało się sprowadzić do zaufania cudzoziemcowi. Na dodatek Engarandowi, sądząc po wyglądzie i sposobie, w jaki gadał.

Strażnik wyciągnął rękę do Łowcy Czaszek.

– Jeśli nas zdradzisz…

Bram ofiarowaną dłoń.

– Poniosę karę. Wierzę ci.

 

***

Wyruszyli około godzinę po zmierzchu. Powietrze było chłodne ale na szczęście nie wiał wiatr. Harker nakazał im zabrać ze sobą jedzenia na siedem dni, oraz też liczyć się z możliwością, że świeże mięso zobaczą dopiero po przekroczeniu Rejanu. Zwierzyna już dawno opuściła te tereny lub zmarła z powodu zatrutej ziemi, wody i powietrza.

– Napotykałem parę wyjątków. Parę bestii, przekształcone karykatury, jadalne, z tym że smakowały jak podeszwa buta nasączona octem, a do tego dawały niezłego, brązowego kopa. Nie powinniśmy na nie polować, chyba że będzie to absolutnie konieczne

Jack ubrał na podróż swój stary mundur strażnika. Na ciemnozieloną przeszywanicę narzucił połataną pelerynę, której używał nim uzyskał swój urząd w Salen. Prawe ramię zdobił mu herb z jeźdźcem kierującym się na wschód, symbol osadników, zaś nad nim krzyżowała się strzała z szablą, oznaczająca jego funkcję. W plecaku dźwigał prowiant, bukłaki z wodą, parę pochodni, proch i ołowiane kule. Na twarzy wykwitł mu niewesoły uśmiech, gdy pomyślał o swym pistolecie, który zwisał mu z pasa. Żywi czy umarli, taka kulka ołowiu działała na każdego nad wyraz uspokajająco.

Catie odziała się w prostą kapotę skórzaną, którą miał na składzie ich sklepikarz jeszcze w czasach, gdy w jego przybytku zasilali swe zasoby podróżni, myśliwi… Chociaż nic nie wspominała na ten temat, ubiór ten nie był skrojony na kobiece gabaryty, na pewno nie był wygodny. W jednej ręce ściskała kostur podróżny, a drugą trzymała dłoń Raya. Młodzik wciąż się nie odzywał, jednak gdy wyruszyli, cały czas odwracał się, jakby chciał zapamiętać za wszelką cenę każdy element otoczenia. Był wciąż dzieckiem, ale nawet on pojął iż po raz ostatni widział swój dom i nikt nie musiał mu tego mówić.

Gdy wyszli przez bramę, przywitała ich czaszka na palu, wpatrująca się z martwym spokojem w krajobraz przed nimi.

– Ty ją tu umieściłeś? – zapytał Harker strażnika, który szedł na końcu ich małego pochodu.

Brown milczał przez parę chwil, zanim odparł.

– Pierwszy raz widzę to diabelstwo na oczy. Wczoraj rano nic tutaj nie stało.

Catie przeszedł po plecach dreszcz. Nie zamierzała kłopotać pozostałych mężczyzn, ale była w tym momencie pewna, że nie odzyska spokoju, dopóki dopóty czarne ślepia czaszki wpatrywały się w jej plecy.

Ruszyli na zachód.

Koniec

Komentarze

Taka sama był mistrzyni Brama, Hekta.
- Wasze osada znajduje się
Taka kosmetyka.
 No to... czekam na dalszą częśc i skomentuję hurtowo :)

Fakt. Fuck. Sorry.

Podoba mi się sposób budowania napięcia i wprowadzenie w atmosferę opowiadania. I konstrukcja opowieści w opowieści.

Dwie uwagi

"Raz była to nawet płachta rozwieszona na bramie z napisem „ODEJDŹ", która po bliższym badaniu okazała się ludzką skórą." Z logiki zdania wynika, że napis ODEJDŹ był na bramie, nie na płachcie. No i że rzeczona brama okazała się ludzką skórą. Prosta zmiana szyku zdań pomoże uniknąć problemu, np. :Raz była to rozwieszona na bramie płachta ze napisem odejdź. Po bliższym badaniu okazało się, że słowo napisano na ludzkiej skórze:. Brrr..

Druga: "Harker pokiwał głową: - Nie." Jeżeli nie mówimy o innym kręgu kulturowym, to przecząc raczej kręcimy głową niż kiwamy.

mpszyman

Dziękuję za uwagi. Mam zły zwyczaj pisania zbyt długich zdań, co owocuje takimi właśnie problemami z szykiem.

Bardzo przyjemny tekścik. Tylko, że:

jak ryś do kurnika
Nie wiem skąd ten ryś, ale zmień na lisa.
Rysie to z drzew na sarny skaczą, a nie do kurników się skradają!

Nie lubie, jak jest tylko czwórka postaci, w tym dwie bardzo podobnie się nazywają. Zamiast odrazu je rozróżniać, z początku musiałem się cofać, żeby obczaić, że typ sam ze sobą nie gada ;)

Czekam na kolejne części.


Pozdrawiam,
Snow

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Jutro rano dokonam reszty poprawek w tym tekście. Swoją drogą, what the hell, trzy komentarze? Moje serce przepełnia smutek :(. Jeśli tekst jest poworny w czytaniu, pełen błędów/nudny/za długi, chciałbym to usłyszeć. Jeśli jest odwrotnie, pomiziajcie mnie za uszkiem za dobrą robotę. Cisza jest po prostu niepokojąca o_o...

Helionis. Trzy komentarze w ciągu dwunastu godzin, jak na anonimową tu jeszcze postać i długoś tekstu to i tak nieźle. Taki np. jeden z tekstów Eferelina (który już był wtedy postacią dość znaną i uznaną - piórko), doczekał się chyba dwóch komentarzy. No może też trzech). Raz Ci sie trafi dwóch, raz dziesięciu. Trochę loterii ;)

Huh. Pewnie masz rację ^^. Cierpię jednak na odwrotność choroby "nIe obchOdzi MNIE co WY myślicie, to jest MOJA Sztuka i MoJa wizja a cokolwiek Zuego o tym muwicie znaczy se sie nie ZNcie!". Jestem zainteresowany - może za bardzo - tym, czy ludzie bawią się tekstem. Oh well. Przestanę już dramatyzować x]

Każdy jest. Po to wrzuca tekst. Cierpliwości ;)

(...) zapytał się Harker strażnika, (...)
(...) dziewczyna spojrzała się na brata.

Co tu robią zaimki zwrotne?
Wyciągnął dłoń do Łowcy Czaszek, który po chwili uścisnął ją po raz drugi tego dnia.
Zdanie budzi wątpliwości. 'Który' odsyła do Łowcy Czaszek, i to w porządku, ale do czego odsyła 'ją', nie bardzo wiadomo. Drugie zagadnienie, z którym powinieneś się zapoznać bliżej. Zaimki względne są podstępnymi bestiami...

Przeczytałam z rosnącym zainteresowaniem. Po drodze trafiło się parę błędów (np. Martwe Ziemię!!!) ale nie psują przyjemności z czytania. Fajna, westernowa fabuła (trochę mi się kojarzyło z Winnetou i Apanaczi :P). Interesujące postaci, i nawet mocno eksploatowany motyw Łowcy-przybysza znikąd, poprowadzony ciekawie. Mam nadzieję, że kolejna część będzie równie zajmująca.

Zaczęło się ciekawie. Podczas lektury poczułem klimat spustoszonym ziem. Zobaczymy, co przyniosą kolejne części.

W tekst wkradło się parę błędów, ale naprawdę niewiele.

Ocenię dopiero całość.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka