- Opowiadanie: swytrowa - Parafianie

Parafianie

43. Krystyna jest bardzo wierzącą osobą, mocno angażuje się w życie lokalnej wspólnoty, ale mąż i dwie nastoletnie córki nie podzielają jej poglądów. Sytuacja ulega zmianie, gdy w parafii pojawia się nowy proboszcz.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Parafianie

Kimkolwiek jesteś, jeśli czytasz te słowa najpewniej nie żyję. Nie wiem jak moja historia znalazła się w twoich rękach. Być może pracujesz dla policji, badając upadek naszego spokojnego miasteczka lub jesteś archeologiem, piszącym pracę na temat tego pięknego, gotyckiego kościółka. To nieistotne. Kimkolwiek jesteś, mam nadzieję, że jesteś bezpieczny. Kimkolwiek jesteś, uciekaj stąd. Uciekaj i przekaż moje świadectwo innym, to jedyne co możesz dla mnie zrobić.

O ojcu Rawiczu, bo pod takim nazwiskiem został nam przedstawiony, po raz pierwszy usłyszeliśmy w lecie. Piotr, mój mąż, tego roku nareszcie załatwił sobie dłuższe wolne i razem z dziewczynkami pojechaliśmy nad jezioro. Siedzieliśmy właśnie na plaży, gdy moja komórka zaczęła drgać na jednym z ręczników. Na ekranie pojawiło się zdjęcie mojej przyjaciółki. Piotrek rzucił okiem na wyświetlacz i westchnął:

 

– Znowu zamierzacie plotkować o księżach?

 

– Być może – odparłam, przykładając telefon do ucha. Piotr nigdy nie podzielał mojego zainteresowania życiem Kościoła. Nasze córki właściwie też.

 

Jola nie traciła czasu na powitania i, wyraźnie zmartwiona, powiadomiła mnie, że nasz proboszcz wciąż nie został odnaleziony. Przygryzłam policzek. Jakieś dwa tygodnie temu duchowny zniknął bez śladu w drodze do sklepu. Wszyscy obawialiśmy się, że mogło stać mu się coś złego. Młody wikariusz nie radził sobie z obowiązkami, które na niego spadły i konieczne było jak najszybsze znalezienie jakiegoś zastępstwa. Sprowadzony w tym celu ksiądz miał przyjechać do Waldemarowa właśnie dziś. Domyślałam się, że Jolka dzwoni do mnie, by opisać jego przybycie.

Po dłuższej chwili doszła do tego tematu. Następca ojca Pierzchały okazał się być sympatycznym brunetem w średnim wieku, według Jolanty ciut zbyt przystojnym do sprawowania swej funkcji. Westchnęłam. Zamierzałam wytłumaczyć jej, że wygląd nie powinien być ważny przy wyborze proboszcza, rzuciła jednak, że przyjeżdżają do niej wnuczki i zakończyła rozmowę.

Weronika, młodsza z moich córek, podniosła się z ręcznika i otworzyła puszkę z napojem gazowanym. Przysiadła się trochę bliżej mnie.

 

– Nadal go nie znaleźli? – zapytała ze zmartwieniem. Zawsze lubiła zaginionego księdza.

 

– Niestety nie – odpowiedziałam, odkładając komórkę. – Przydzielono nam nowego proboszcza.

 

– Jak się nazywa? – moja pierworodna wyciągnęła z plecaka telefon i zaczęła coś na nim wklepywać. – Sprawdzę czy jest w rejestrze pedofilów.

 

Weronika rzuciła w siostrę klapkiem i z oburzeniem spojrzała na ojca. Mój mąż westchnął, odwracając się w kierunku zaatakowanej.

 

– Ewa! – Piotr zgromił ją wzrokiem. – Nie żartuj tak, to poważna sprawa. Poza tym księży tam nie wpisują.

 

Weronika rzuciła w niego drugim klapkiem, a Ewa zaśmiała się i przewróciła na plecy. Piotr złapał japonkę i wystartował z nią w kierunku Werki, która wrzasnęła i zaczęła uciekać, rozlewając przy tym colę.

Wróciliśmy znad jeziora pod koniec sierpnia i Jolka natychmiast zaprzęgła mnie do pomocy przy kościele. Urządzałyśmy parafialne imprezy, piekłyśmy ciasta i przystrajałyśmy ołtarz kwiatami. Ojca Rawicza, co dziwne, nie widywałyśmy poza mszami niemal w ogóle. Kontaktował się z nami przez wikarego i wydawało się, że cały wolny czas spędza na plebanii, izolując się od wiernych. Nie byłyśmy przyzwyczajone do takiego traktowania, bardzo więc ucieszyłyśmy się, gdy proboszcz zaprosił nas wreszcie do siebie. Optymistycznie uznałyśmy, że po prostu musiał się zaaklimatyzować i zmieni podejście do posługi.

Och, jak bardzo się pomyliłyśmy! Z początku rzeczywiście wyglądało jakby nasze przypuszczenia miały się sprawdzić. Ksiądz przywitał nas z uśmiechem i pochwalił nasze zaangażowanie w życie Kościoła. Wręczyłyśmy mu domowy piernik, upieczony przez Jolę i dałyśmy się poprowadzić w głąb plebanii. Wreszcie dotarliśmy do jego gabinetu, małego pokoiku wypełnionego dokumentami i książkami. Rawicz wskazał nam dwa duże krzesła przy swoim biurku, następnie sam usiadł naprzeciw nas.

Gabinet różnił się od tego, który znałam z czasów ojca Pierzchały. Panował w nim perfekcyjny ład i ani jeden przedmiot nie stał w niewłaściwym miejscu. Biurko, wcześniej zawalone stertami papierów zostało uprzątnięte i wypolerowane. Jedynym znajdującym się na nim obiektem, mocno kontrastującym z idealnym porządkiem otoczenia, był sporych rozmiarów metalowy bączek.

Bączek wyraźnie zainteresował Jolantę, która przyglądała mu się z zaskoczeniem. Rawicz uśmiechnął się, chwycił przyrząd w rękę i wyjaśnił, że służy mu on do odstresowywania. Kiwnęłam głową ze zrozumieniem.

 

– Mój mąż ma coś podobnego. Podobno jest bardzo pomocne.

 

– Tak, jest bardzo pomocne. – Ksiądz jeszcze bardziej wyszczerzył zęby i wyciągnął w moim kierunku dłoń trzymającą bączek. – Chce pani wypróbować?

 

Wzięłam od niego zabawkę i zakręciłam nią na biurku. Przez chwilę cała nasza trójka przyglądała się jej ruchom. Bączek wirował z niesamowitą prędkością. Niemalże nie było go widać. Poczułam, że zaczyna kręcić mi się w głowie. Jolanta najwyraźniej czuła to samo, bo zatrzymała go zdecydowanym ruchem dłoni. Rawicz spojrzał na nas z wyraźnym rozczarowaniem. Zmarszczył brwi i cały się spiął.

 

– Cóż, ta metoda nie działa na wszystkich – wymamrotał.

 

– Ależ nie! To działa, naprawdę jestem mniej zestresowana! – Jola uśmiechnęła się do księdza i spojrzała na niego z protekcjonalną sympatią. Duchowny spiął się jeszcze bardziej, ale również odpowiedział uśmiechem.

 

Chcąc ratować sytuację zaczęłam temat kolejnego parafialnego festynu i całą resztę spotkania spędziliśmy obgadując jego szczegóły. Nie wydarzyło się już nic dziwnego, ale po powrocie do domu coś w mojej interakcji z księdzem nie dawało mi spokoju. Opowiedziałam o wszystkim Piotrowi. Perfekcyjnie czystym gabinecie, dziwnym bączku i zachowaniu Rawicza. Mój mąż tylko wzruszył ramionami.

 

– Może ma nerwicę natręctw albo inny autyzm? Zresztą czemu się dziwisz, nikt w pełni normalny nie poszedłby do seminarium.

 

– Ojciec Pierzchała był w pełni normalny.

 

– Wszędzie są wyjątki. Poza tym zawsze podejrzewałem, że jest gejem.

 

Zgromiłam go wzrokiem i poszłam do kuchni. Być może jednak mój mąż miał trochę racji? Może dziwactwa Rawicza naprawdę wynikały z choroby? Uznałam, że pochopnie oceniłam duchownego i zapisałam w kalendarzu, by się z tego wyspowiadać. Tej nocy jednak nie mogłam przestać myśleć o bączku, przesadnym porządku i drapieżnym uśmiechu nowego proboszcza.

Organizowanie festynu bez ojca Pierzchały było dziwne. Obie z Jolantą przyzwyczaiłyśmy się do chaotycznej obecności księdza i tegorocznej edycji zdawało się czegoś brakować. Nie pomagał fakt, że Rawicz znów usunął się w cień, ograniczając się do cichego akceptowania wszystkich naszych pomysłów.

Starałyśmy się, by reszta parafian jak najmniej odczuła brak zaginionego duszpasterza. Martwiło nas jednak wątłe zaangażowanie nowego proboszcza i nasz własny niknący entuzjazm. Kiedy nadszedł dzień festynu, ku naszemu zaskoczeniu, Rawicz okazał się odkryć w sobie ukryte pokłady charyzmy.

Ja, Jola i dziewczynki postanowiłyśmy pojechać razem, autem męża mojej przyjaciółki. To nie chciało jednak zapalić i musiałyśmy zadzwonić po Piotra, który z grymasem nieszczęścia na twarzy zawiózł nas pod kościół. Na miejscu powitał nas nasz sąsiad, Grzegorz, zagorzały ateista. Założyliśmy, że zaciągnęła go tu żona, ale gdy tylko otworzył usta dotarła do nas jego ekscytacja.

 

– Hej! Nie mówiliście, że ten wasz nowy ksiądz jest tak byczy.

 

– Byczy? Piotr spojrzał na niego ze zdumieniem. – Przypomnij mi, w którym roku się urodziłeś?

 

– Tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym – Grzegorz przypomniał mu usłużnie. Chodźcie, wszyscy na was czekają.

 

Mój mąż uprzejmie wymigał się pracą, reszta z nas podążyła za sąsiadem w stronę kościelnego podwórza. Większość parafian rzeczywiście już tam była, ale nie wydawali się na nas specjalnie czekać. Grzesiek posadził nas przy plastikowym stoliku pod lipą i z iskierkami w oczach ogłosił, że pójdzie poszukać Rawicza. Jolanta spojrzała na niego ze zdumieniem.

 

– Myślicie, że on… brał narkotyki? – szepnęła do nas konfidencjonalnie, gdy tylko zniknął z zasięgu jej wzroku.

 

– Nie wiem. Ale wiem, że był ostatnią osobą, z którą dało się tu gadać. – Ewa dramatycznie położyła się na stoliku i wyciągnęła z kieszeni telefon.

 

– A ja? – Weronika kopnęła ją w kostkę.

 

Siostra zmierzyła ją wzrokiem, pokręciła głową i wróciła do komórki. Zaczęłam rozglądać się za ciastami, które przygotowałyśmy z Jolą. Wprawdzie nie powinnyśmy ich jeść, ale bardzo chciałam spróbować jej słynnego jabłecznika. Wreszcie je zlokalizowałam. Leżały na tacy przy stoisku z grillem. Zakomunikowałam swojemu stolikowi, że idę po jedzenie i ruszyłam w tamtą stronę.

Kiedy nakładałam jabłecznik na talerzyki ktoś wpadł na mnie, niemal zrzucając ciasto na ziemię. Popatrzyłam na winowajcę z naganą i zrozumiałam, że był nim Grzesiek. Szybko przeprosił mnie za zderzenie i zaczął tłumaczyć, że ojciec Rawicz nie da rady się z nami spotkać. Skinęłam głową. Mój sąsiad westchnął głośno i zaczął lamentować nad ilością obowiązków proboszcza, która nie pozwalała mu poświęcać wiernym tyle czasu ile by chciał.

Zaangażowanie Grześka było szczerze niepokojące. Zaczęłam poważnie rozważać teorię Jolanty na temat narkotyków. Uprzejmie wycofałam się z rozmowy i zaniosłam jabłecznik do stolika. Gdy tam dotarłam okazało się, że moje miejsce zostało zajęte przez Martynę, żonę Grześka, która z fascynacją opowiadała Joli o ulubionym sanatorium swoich rodziców. Stanęłam za nią i chrząknęłam. Martyna uśmiechnęła się szeroko i wstała z krzesła.

 

– Przepraszam, pani Krysiu. Zagadałyśmy się z panią Jolą!

 

Odpowiedziałam jej uśmiechem i postawiłam ciasto na stoliku. Zaoferowałam, że Weronika przyniesie jej drugie krzesło, ale dziewczyna odmówiła. Moja córka odetchnęła z ulgą.

 

– Widziała może pani… mojego męża? – zapytała Martyna, rozglądając się na boki.

 

– Tak, przed chwilą. Wpadliśmy na siebie przy grillu. Nie wiedziałam, że pan Grzegorz jest taki wierzący.

 

– Ach, tak, strasznie jest. Dziękuję pani bardzo.

 

Martyna podziękowała i pognała we wskazanym przeze mnie kierunku. Usiadłam. Jola przysunęła makowiec bliżej mnie, patrząc na mnie nagląco. Podniosłam ciasto i odgryzłam duży kawałek. Moja przyjaciółka uśmiechnęła się z satysfakcją, by zaraz przejść do wmuszania swoich wypieków w permanentnie odchudzającą się Ewę. Odłożyłam talerzyk z powrotem na blat i spojrzałam w kierunku kościoła.

Księża wnosili właśnie do środka wielkie pudła, wyjęte uprzednio z bagażnika SUV-a Grzegorza. Młody wikariusz sapał, wyraźnie nieprzyzwyczajony do takich ciężarów i zazdrośnie spoglądał na ojca proboszcza, który bez najmniejszego problemu podnosił kilka pakunków naraz. Ojciec Rawicz zorientował się, że na nich patrzę i wesoło pomachał mi na powitanie.

 

– Mamo, mogę już iść? – Ewa wyrwała mnie z zamyślenia. – Bartek chce przyjść. Dzisiaj wychodzi nowy sezon…

 

– Bartek? – zaciekawiła się Jola. – Nie słyszałam wcześniej o tym kawalerze.

 

Ewa się zarumieniła. Westchnęłam. Miałam nadzieję, że minie jeszcze trochę czasu nim moje córki zaczną przyprowadzać do domu chłopców. Odświeżyłam w pamięci porady rodzicielskie z prasy kobiecej i rozważyłam odpowiedź.

 

– Pójdziemy wszyscy. I będę sprawdzać co robicie. – Wyjęłam komórkę, żeby zadzwonić po Piotra. Ewa westchnęła, a Werka podjęła karkołomną próbę nieroześmiania się.

 

– Już idziecie? Nawet nie dojadłaś ciasta – zaprotestowała Jola.

 

Wepchnęłam cały kawałek do ust i wystukałam numer Piotra. Poprosiłam go, żeby po nas przyjechał. Po dłuższej chwili narzekania ostatecznie się zgodził.

 

– Podrzucić cię? – zapytałam Jolę.

 

– Nie, zostanę jeszcze chwilkę. Martynka i Grzesio obiecali mnie odwieźć.

 

Niedługo później Piotr podjechał pod kościół i zostawiliśmy Jolę samą przy stoliku. Żałuję tego. Tak bardzo żałuję. Powinnam była się uprzeć i osobiście ją zawieźć. Albo chociaż powiedzieć jej ile dla mnie znaczyła. Nie zrobiłam ani jednego ani drugiego. I już nigdy jej nie zobaczę.

Jolanta nie wróciła do domu. Następnego dnia obudził mnie telefon. Dzwonił mąż Joli, zmartwiony jej nieobecnością. Choć nigdy wcześniej coś takiego nie miało miejsca miał nadzieję, że jego żona po prostu postanowiła przespać się u koleżanki i zapomniała go o tym poinformować. Całe południe staraliśmy się skontaktować z Grzegorzem i Martyną, którzy mieli ją zabrać do domu. Gdy się do nich dodzwoniliśmy powiedzieli, że Jola nie wróciła z nimi. Kiedy opuszczali festyn nie było jej w pobliżu i uznali, że musiała zabrać się ze mną i Piotrem.

Uznaliśmy, że musiała mieć wypadek. Jej mąż zebrał znajomych i zorganizował poszukiwania na trasie do ich domu, moja rodzina pojechała zaś do kościoła, by poszukać tam jakichkolwiek śladów jej obecności. Piotr skierował się na cmentarz, a dziewczynki do lasku obok plebanii. Ja, po obejściu całego dziedzińca, postanowiłam sprawdzić kościół.

Wnętrze świątyni było skryte w półcieniu. Żadna z lamp się nie paliła, co nie zdarzało się zbyt często. Przeszłam wzdłuż nawy, zaglądając do trudniej dostępnych miejsc, które wierni mogli przeoczyć podczas porannej mszy. Nigdzie jednak nie znalazłam ani śladu Jolanty. Kiedy dotarłam do ołtarza usłyszałam kroki, przerażająco dudniące w pustym kościele. Spięłam się i zacisnęłam dłoń na kluczach, rozglądając się wokół.

Nagle kroki ucichły całkowicie. Czułam, że ktoś mi się przygląda. Weszłam na podwyższenie przy ołtarzu i zaczęłam cicho się modlić. Błysnęło światło. Z całej siły rzuciłam kluczami w jego kierunku. Po kościele rozszedł się krzyk.

 

– Co też pani robi?! – Rawicz uniósł brwi i spojrzał na mnie ze zdumieniem. Trzymał moje klucze w dłoni, najwyraźniej złapał je w locie.

 

– Przepraszam, wystraszył mnie ksiądz.

 

Zacisnęłam zęby. Na jego widok powinnam odetchnąć z ulgą, ale z jakiegoś powodu jeszcze bardziej się zaniepokoiłam. Bez słowa wyciągnęłam rękę w jego stronę. Westchnął i z ociąganiem podał mi klucze.

 

– Co pani tu robi? Nie będzie dziś mszy, ogłoszenie wisi na tablicy parafialnej.

 

– Pani… Czy widział ksiądz panią Jolantę Mak? Nie wróciła wczoraj do domu.

 

Rawicz zaśmiał się lekko i spojrzał mi w oczy.

 

– Nie ma się czym przejmować. Ludzie znikają cały czas.

 

Przełknęłam ślinę. Znów zacisnęłam pięść na kluczach.

 

– Jola nie zniknęłaby z własnej woli. – Z trudem utrzymałam kontakt wzrokowy. W końcu ksiądz odwrócił się na pięcie i zaczął powoli iść wzdłuż nawy.

 

– W takim razie musimy jej poszukać – rzucił, kierując się do wrót kościoła. Poszłam za nim, ale po chwili zniknął za jednym z filarów. Gdy do niego doszłam Rawicza nigdzie nie było.

 

Coraz silniej ogarniało mnie przerażenie. W płucach zaczynało brakować mi powietrza. Proboszcz nie mógł wyjść z kościoła niezauważony i nie mógł w nim zostać. Z miejsca, w którym stałam widziałam całe wnętrze. Przypomniało mi się uczucie towarzyszące naszemu pierwszemu spotkaniu. Z księdzem było coś nie tak. I nie chodziło o autyzm czy homoseksualizm.

Wybiegłam z kościoła i popędziłam w stronę lasku. Nie miałam pojęcia dlaczego, ale czułam, że muszę jak najszybciej znaleźć dziewczynki. Z trzaskiem otworzyłam starą furtkę prowadzącą za plebanię. Lasek nie był laskiem, był lasem. Z przerażeniem zrozumiałam, że teren jest dużo większy niż go zapamiętałam. Wielkie drzewa niemal zasłaniały światło słoneczne i musiałam wytężyć wzrok, by cokolwiek widzieć.

Zrobiłam krok i poczułam, że stoję na czymś dziwnie miękkim. Spojrzałam w dół. To był kot. Martwy i zakrwawiony. Z obrzydzeniem zrobiłam krok w tył i znów trafiłam na coś miękkiego. Zeskoczyłam na bok ścieżki i rozejrzałam się wkoło. Koty były wszędzie. Niektóre gniły, inne wydawały się być zabite całkiem niedawno. Ich trupy tworzyły osobną ścieżkę, prowadzącą w głąb lasku.

Powstrzymałam się od krzyku i zaczęłam biec w przeciwnym kierunku. Chciałam znaleźć się jak najdalej od nich. Z trudem łapałam oddech. W końcu potknęłam się i wpadłam na coś równie miękkiego jak koty. Większego od nich. Nie na coś miękkiego, na kogoś. Wrzasnęłam.

Ewa podniosła mnie z ziemi i pomogła mi się otrzepać. Patrzyła na mnie z mieszaniną zaskoczenia i irytacji.

 

– To było… bolesne – rzuciła, masując się po plecach.

 

– Czemu leżałaś na ziemi?!

 

– Nie leżałam. Kucałam. Znalazłam kota.

 

Wskazała na krzak obok nas. W środku siedziało rude kocisko, cudownie żywe. Domyśliłam się, że musiało uciec czemuś co zabiło resztę. Schyliłam się, by wziąć kota na ręce, ale na mój widok wyskoczył z kryjówki i puścił się biegiem między drzewa. Ewa zaklęła.

 

– Naprawdę? Wiesz ile tu siedziałam, żeby do mnie podszedł?

 

Przełknęłam ślinę. Miałam nadzieję, że nie zagoniłam go w kierunku niebezpieczeństwa. Nagle dotarło do mnie, że nie tylko jemu mogło ono grozić. Gwałtownie odwróciłam się w kierunku Ewy.

 

– Gdzie jest Weronika?

 

– Nie wiem? Rozdzieliłyśmy się, nie ma pięciu lat.

 

– Gdzie się rozdzieliłyście?

 

– Czekaj… – Ewa zmarszczyła brwi. – Przy furtce. Ja poszłam w lewo, ona prosto.

 

Pociągnęłam córkę za rękę i, mimo jej jęków, zawlokłam na ścieżkę. Koty dalej tam były. Ewa zatrzymała się. W jej oczach pojawiły się łzy. Złapałam ją trochę mocniej i zmusiłam do przejścia nad kotami. Nie protestowała. Przez chwilę szłyśmy po ścieżce, aż trafiłyśmy na maleńką polanę.

Na środku stali Weronika i Grzegorz, pogrążeni w rozmowie. Grzegorz trzymał w ramionach rudego kota, takiego samego jak ten, który chował się w krzakach. Na nasz widok uśmiechnął się szeroko.

 

– Pani Krysiu! Mam tu pani zgubę.

 

Weronika zaśmiała się niezręcznie i nam pomachała. Nic jej nie było. Odetchnęłam z ulgą. Puściłam rękę Ewy i podeszłam bliżej środka polany. Weronika szybko odeszła od Grzegorza i schowała się za siostrą. Ewa zrozumiała, że zrujnowała swój makijaż. Odwróciła się od Werki i zaczęła pocierać oczy palcami. Ta podała jej paczkę chusteczek higienicznych.

 

– Dobrze, że ją pan znalazł. Bałyśmy się… – powiedziałam, patrząc na kota w jego rękach. Zwierzę wyglądało na nieco przesadnie odprężone, zważywszy na okoliczności. – To pana kot?

 

– Tak, mały uciekinier! Cały dzień go szukałem. – Grzegorz spojrzał na niego z udawanym oburzeniem.

 

– Martyna nie ma alergii na koty? – Ewa zmarszczyła brwi.

 

– Ma, ale lekarz powiedział, że musi się do nich przyzwyczaić. Więc… mamy kota. Przynajmniej kiedy nie ucieka.

 

Pożegnałyśmy się z sąsiadem i wyszłyśmy z lasu, omijając fragment ścieżki pełen trupków. Nie chciałam, żeby Weronika je widziała. Ewa mocno ściskała dłoń siostry, dalej trochę płakała. Chciałam ją jakoś pocieszyć, ale wolałam nie zostawać w lesie. Kiedy tylko zamknęłam za nami furtkę zobaczyłam Piotra i księdza Rawicza. Szli razem, żywo o czymś dyskutując. Piotr zauważył nas pierwszy i szybkim krokiem pomaszerował w naszą stronę. Proboszcz pomachał nam na pożegnanie i odszedł w kierunku plebanii.

 

– Znaleźliśmy ją! – Piotr uśmiechnął się szeroko. – Będzie żyć, tylko przewróciła się i złamała nogę. Karol odwiózł ją do lekarza.

 

– Jolę?! Dzięki Bogu! Pojedziemy do niej? – zapytałam. Odetchnęłam z ulgą. Nic jej nie jest. Będę mogła się do niej przytulić. Opowiem jej o tym szalonym dniu, a ona zapyta czy Grzesiek pożyczył mi jakieś pigułki.

 

– Nie dzisiaj. Musi odpoczywać. Oczywiście możemy pojechać, ale odbijemy się od drzwi.

Piotr odwrócił się i zaczął prowadzić nas do samochodu. Zdziwiło mnie jak szybko chciał wrócić do domu, ale poszłam za nim. Ostatecznie dla niego też to wszystko musiało być stresujące.

 

– Fajny ten wasz nowy ksiądz – rzucił, sadowiąc się przy kierownicy. – Bardzo nam pomógł w poszukiwaniach.

 

Wzdrygnęłam się. Zdecydowanie nie chciałam, żeby ten człowiek pomagał nam w czymkolwiek. Dziewczyny usiadły z tyłu auta. Obie milczały przez całą trasę. Wcześniej wiele bym dała, żeby przebyć drogę do domu w ciszy. W tym momencie marzyłam, żeby zaczęły się kłócić albo śmiać z niezrozumiałych dla mnie żartów.

Kiedy dojechaliśmy na miejsce Ewa i Werka natychmiast pognały do swoich pokojów. Piotr nalał nam obojgu wina i zaczął przetrzepywać Netfliksa w poszukiwaniu filmu na wieczór. W końcu wybrał jakąś głupawą komedię i objął mnie ramieniem.

 

– Radek mówił mi, że mają jutro fajne zajęcia dla młodzieży – stwierdził, sięgając po kieliszek.

 

– Radek?

 

– Ojciec Rawicz. Pozwolił mi mówić po imieniu. Zawiozę dziewczynki.

 

Wypiłam duży łyk wina i zastopowałam film.

 

– Nie zawieziesz ich tam.

 

– Bo? – zapytał z irytacją Piotr. – Sama tego chciałaś. Zawsze mówiłaś, że za mało się angażujemy.

 

– Dlaczego akurat teraz postanowiłeś się angażować? – Pociągnęłam z kieliszka, patrząc mężowi w oczy. Poczułam, że robię się dziwnie senna.

 

– Wiesz, może powinnaś się położyć? Jutro pogadamy – zaproponował dyplomatycznie Piotr. – Miałaś ciężki dzień.

 

Pokiwałam głową i oparłam się o róg kanapy. Piotr przykrył mnie kocem i pocałował w czoło. Zasnęłam niemal natychmiast.

Obudziłam się z potwornym bólem głowy. Z trudem zeszłam z kanapy i zaczęłam głośno błagać domowników o tabletki przeciwbólowe. Nikt nie odpowiedział. Uznałam, że wszyscy jeszcze śpią i poszłam do kuchni po leki. Gdy sięgałam na półkę z apteczką zaczęłam przypominać sobie wczorajsze wydarzenia. Szybko połknęłam pigułki i wybiegłam przed dom. Na podjeździe nie było samochodu.

W panice wyjęłam klucz spod wycieraczki, otworzyłam szopę i wsiadłam na rower. Nie marnowałam czasu na szukanie kasku i natychmiast zaczęłam jechać w kierunku kościoła. Żałowałam, że częściej nie uprawiałam sportu. Już w połowie drogi ledwo byłam w stanie ruszać nogami. Przy siłach utrzymywała mnie jednak myśl, że moim córkom grozi niebezpieczeństwo.

Byłam pewna, że Piotr współpracuje z Rawiczem. Nie wiedziałam co chcą zrobić Werce i Ewie, ale na pewno nie było to nic dobrego. Pedałowałam z całej siły, aż dotarłam pod bramę parafii. Rzuciłam rower na ziemię i przez chwilę dyszałam ciężko, opierając się o płot.

W końcu otworzyłam bramę i weszłam na teren należący do Rawicza. Zastanawiałam się gdzie mógł zawlec moją rodzinę, kiedy z kościoła wyszła uśmiechnięta Ewa.

 

– Hej, mamo! – powitała mnie radośnie. – Nie chcieliśmy cię budzić.

 

Odetchnęłam z ulgą. Ewa wyglądała perfekcyjnie normalnie, ze swoim ironicznym uśmieszkiem i zmierzwionymi włosami. Zauważyła plamy potu pod moimi pachami i parsknęła śmiechem. Zapytała czy biegłam całą drogę do kościoła. Chwyciłam ją i z całej siły przytuliłam.

 

– Masz udar słoneczny czy coś? – zapytała, usiłując wyrwać się z moich ramion. – Chodźmy do środka, musisz się napić.

 

Odsunęłam się od niej. Nie chciałam wchodzić do kościoła. Czułam, że jeśli jeszcze raz przekroczę jego próg mogę już nigdy go nie opuścić. Ewa przekrzywiła głowę i spojrzała na mnie badawczo.

 

– Wszyscy już są. Werka, tata…

 

Weronika. Weronika była w kościele, ze swoim opętanym ojcem i szalonym proboszczem. Musiałam ją uratować. Pośpiesznie otworzyłam drzwi świątyni i weszłam do środka. Ewa wślizgnęła się za mną i szybko zatrzasnęła za nami wejście.

Kościół był rozświetlony dziesiątkami świec. Wszystko tonęło w migotliwym świetle, jakże inaczej niż podczas mojej ostatniej wizyty. Na środku stali Piotr i Weronika. Wpatrywali się w bączka, kręcącego się po posadzce. Poczułam ucisk w piersi i krzyknęłam w ich kierunku. Żadne z nich się nie odwróciło. Ewa dopadła mnie i przycisnęła mi do twarzy szmatkę pokrytą barwnym proszkiem. Starałam się ją odepchnąć, ale niemal natychmiast zemdlałam.

Obudziłam się na ołtarzu. Ktoś związał mnie i ułożył na brzuchu, twarzą do krzyża. Ból głowy był jeszcze gorszy niż rano. Obróciłam się lekko i zobaczyłam moją rodzinę, stojącą tuż nade mną. Po chwili dotarło do mnie, że w ławach za nimi siedzą wszyscy nasi znajomi. Grzegorz, Martyna, Bartek… Całe miasteczko zebrało się w kościele, niczym podczas mszy wielkanocnej. Byli tam wierzący i niewierzący, moje koleżanki z koła różańcowego i lokalni wrogowie katolicyzmu. Wszyscy zebrali się, żeby obejrzeć to szalone przedstawienie.

Usłyszałam nad sobą kroki. Na powrót zwróciłam się w kierunku ołtarza. Ksiądz Rawicz stał nad moją głową, patrząc na mnie z wyraźną irytacją. Podłożył czubek buta pod moją brodę i zmusił mnie, bym lekko ją podniosła.

 

– Zaburzyła pani moje plany, pani Krystyno. Miała pani zginąć dużo później.

 

Przełknęłam ślinę. Rawicz podszedł do tabernakulum i coś z niego wyjął. Poczułam smród rozkładu. Przypomniały mi się koty, które widziałam w lesie. Ksiądz obrócił się w moim kierunku. W dłoniach trzymał ludzką głowę. Głowę Jolanty. Uniósł ją w górę niczym eucharystię, a następnie z obrzydliwym śmiechem rzucił nią w moim kierunku.

Wylądowała tuż obok mojej twarzy. Przeturlałam się po twardej posadzce, by znaleźć się jak najdalej. Odwróciłam się w kierunku rodziny. Wydawali mi się lekko znudzeni, gdy bez emocji wpatrywali się w przestrzeń za księdzem Rawiczem.

 

– Sama pani widzi – kontynuował Rawicz. – Ja nie zdążyłem jeszcze posilić się panią Jolantą. A już będę musiał znaleźć jakieś zastosowanie dla pani mięsa.

 

Starałam się nie oddychać, ale smród zgnilizny wciąż docierał do moich nozdrzy. Do gardła podeszła mi żółć. Przełknęłam ją i zaczęłam łzawić z oczu. Musiałam uciec. Jakkolwiek. Dokądkolwiek. Musiałam uratować Piotra i dziewczynki.

Nie miałam związanych nóg, ale wciąż byłam słaba i odurzona. Zresztą nawet gdybym była w pełni sił nie zdołałabym przemknąć do drzwi kościoła, wypełnionego poplecznikami Rawicza. Musiałam coś wymyślić.

Przypomniałam sobie rozkład świątyni, wszystkie wyjścia i miejsca, w których można było się ukryć. Nie znalazłam niczego co mogłoby mi pomóc. Proboszcz ponownie zbliżył się do mnie i podniósł mnie delikatnie, pomagając mi wstać. Rozpaczliwie rozglądałam się po kościele.

Zahaczyłam wzrokiem o kolumnę, za którą Rawicz zniknął podczas naszego ostatniego spotkania. I nagle zrozumiałam. Tam były drzwi! Często widywałam ich obrys, modląc się w stojącej obok ławie. Wreszcie miałam plan. Może nie najmądrzejszy, ale innego wyjścia nie było. Ksiądz zauważył, że patrzę w stronę wiernych. Zaśmiał się. Brzmiał jak hiena.

 

– Żadne z nich pani nie pomoże. Należą do mnie. Rawicz wyjął z kieszeni mały nożyk i wykonał nacięcie na moim ramieniu. Jęknęłam. Ksiądz nabrał trochę krwi na palec i jej skosztował. – Niedobór żelaza stwierdził z rozczarowaniem. – Czy nikt w tym kraju nie ma zdrowej, bogatej w żelazo diety?

 

– Może gdybyś przeprowadził się do Warszawy… – odwróciłam się do niego delikatnie. Przez chwilę wyglądał na spiętego, ale po chwili uznał, że zrobiłam to tylko, by przedłużyć życie o idiotyczny small talk.

 

– Da pani spokój, same chuchra z anemią. Nie znalazłem nikogo nawet kiedy udawałem trenera personalnego.

 

Wyrwałam mu nożyk i z całej siły ugryzłam go w szyję. Przebiłam się przez skórę, ale nie poczułam na ustach ani mililitra krwi. Rawicz odepchnął mnie i złapał się za ranę. Był wyraźnie zszokowany moim oporem. Rzuciłam się w kierunku kolumny, modląc się w duchu by dało się tam wejść bez klucza. Ksiądz zorientował się, że nikt mnie nie ściga i gestem rozkazał wszystkim wiernym pościg. Kiedy dopadłam do kolumny kościół wypełnił się setkami kroków. Ruszyli za mną w pogoń.

Drzwi były otwarte. Zatrzasnęłam je za sobą, przycinając komuś palce. Jęknął cicho. Piotr. Włączyłam latarkę w telefonie i skierowałam ją przed siebie. Schody. Puściłam się biegiem po stopniach, ale nikt mnie nie gonił. Usłyszałam dźwięk klucza przekręcającego się w zamku. Rawicz znów parsknął śmiechem. Rozproszyłam się i potknęłam o śliską plamę na jednym ze stopni. Spadłam.

Grzmotnęłam o twardą, kamienną posadzkę i poczułam palący ból w lewej nodze. Przezwyciężyłam go i wczołgałam się do małego korytarzyka w murze. Domyśliłam się, że jestem w średniowiecznych podziemiach pod kościołem, o których opowiadał mi kiedyś ojciec Pierzchała.

Przez kolejne godziny pełzłam w głąb ciasnego korytarza. Nie słyszałam by ktokolwiek wszedł za mną do podziemi, ale bałam się zatrzymywać. Schowałam telefon do kieszeni. Światło mogło naprowadzić ich na mój ślad.

W końcu dotarłam do końca tunelu. Nie czekało tam na mnie wyjście. Korytarzyk był grobowcem, a na jego końcu znajdował się lity kamień, podziurawiony, by pomieścić ciało jakiegoś bogatego mieszkańca Waldemarowa. To naprawdę był koniec. Zrozumiałam śmiech Rawicza.

Nie byłam już w stanie nic zrobić dla mojej rodziny. Mogłam jedynie wybrać między powolnym zgonem w kościelnych katakumbach a śmiercią z ręki Rawicza. Pomyślałam o przystojnej twarzy Piotra, o dziewczynkach kłócących się przy obiedzie, o Jolancie, której głowa zapewne nadal leżała na prezbiterium. Zawiodłam ich. Zawiodłam ich wszystkich.

Położyłam się na brzuchu. Dopiero teraz dotarło do mnie jak źle jest z moją nogą. Ból był tak okropny, że ledwo byłam w stanie myśleć. Wyciągnęłam z kieszeni telefon, by oświetlić ranę latarką. Gdy tylko odblokowałam komórkę w oczy rzuciła mi się aplikacja notatnika. Nigdy wcześniej z niej nie korzystałam, wszystkie informacje zapisywałam w papierowym kalendarzu.

Kliknęłam na ikonkę. Wstąpiła we mnie nowa siła. Nawet jeśli nie zdołam nikogo uratować, nadal mogę zostawić po sobie ślad. Zaczęłam agresywnie stukać w klawiaturę:

Kimkolwiek jesteś, jeśli czytasz te słowa najpewniej nie żyję. Nie wiem jak moja historia znalazła się w twoich rękach. Być może pracujesz dla policji, badając upadek naszego spokojnego miasteczka lub jesteś archeologiem, piszącym pracę na temat tego pięknego, gotyckiego kościółka. To nieistotne. Kimkolwiek jesteś, mam nadzieję, że jesteś bezpieczny. Kimkolwiek jesteś, uciekaj stąd. Uciekaj i przekaż moje świadectwo innym, to jedyne co możesz dla mnie zrobić.

 

 

Koniec

Komentarze

Obudziłam się z potwornym bólem głowy. Z trudem zeszłam z kanapy i zaczęłam głośno błagać domowników o tabletki przeciwbólowe. Nikt nie odpowiedział. Uznałam, że wszyscy jeszcze śpią i poszłam do kuchni po leki. Gdy sięgałam na półkę z apteczką zaczęłam przypominać sobie wczorajsze wydarzenia. Szybko połknęłam pigułki i wybiegłam przed dom. Na podjeździe nie było samochodu.

Moim zdaniem brakuje tu informacji o tym, że sprawdziła sypialnie dziewczynek. Nikogo nie było, więc pobiegła do samochodu. Niepokój rozumiem, ale to nie jest zbyt codzienna sytuacja, więc zanim ktoś rzuci się do poszukiwań, trzeba sprawdzić, czy na pewno zaginął.

Brakowało mi też tego, żeby inni parafianie uważali nowego proboszcza za “objawienie”. Żeby tylko ona dostrzegała te dziwactwa i traciła pewność osądu. Co prawda jest informacja o mężu ateiście, ale można by bardziej podkreślić to, że stopniowo zwolenników księdza przybywało, aż w końcu bohaterka została osamotniona ze swoimi uprzedzeniami, podejrzliwością.

Ciekawe opowiadanie. Nie wiemy, co tak naprawdę stało się później z bohaterką, co uważam za fajne zakończenie. Lubię, by zostawić czytelnikowi pole do zastanowienia, połączenia faktów, czy tak jak tu zostawić otwarte zakończenie.

Dzięki za komentarz. heart

 

Zdecydowanie powinna sprawdzić, czy na pewno nie ma ich w domu. Aż głupio, że sama o tym nie pomyślałam! To drugie starałam się pokazać, ale trochę mi chyba zabrakło umiejętności. Przy następnym horrorze bardziej nad tym przysiądę, dzięki za feedback.

Efektowna rama opowiadania – początek jak w klasycznym, trochę staroświeckim horrorze – ale później robi się trochę fabularnego chaosu (dużo różnych wątków, nie zawsze splatających się całkiem gładko). Twoja parafia IMHO bardziej przypomina amerykańskie protestanckie wspólnoty niż to, co akurat ja znam z polskiego kościoła katolickiego, ale przy horrorowej konwencji to mały problem.

Trochę, jak na mój gust, za dużo makabry i dość przewidywalnych wątków, a za mało narastającego uczucia strachu i desperacji – to drugie jest trudniejsze, ale u ciebie, tam, gdzie jest, jest nieźle zrobione (to, jak narasta u narratorki poczucie, że coś jest nie tak), może warto by było w kolejnym horrorze pójść w tę stronę? A może nie, bo ta uwaga jest subiektywna, bo sama za gore nie przepadam :)

ninedin.home.blog

Właśnie bałam się, że ta parafia wyjdzie nierealistycznie. frown Od kilku lat moim głównym źródłem kontaktu z KK są rozmowy z babcią. Jeśli masz jakieś konkretne uwagi z chęcią je przyjmę, dobry opis kościoła zawsze może się przydać. ^^

Nad strachem i desperacją na pewno będę pracować. Wprawdzie kocham slasherki, ale zdecydowanie bardziej wolałabym iść w kierunku Lovecrafta. Cieszę się, że chociaż troszkę się udało!

 

I bardzo dziękuję za opinię, na pewno pomoże mi przy kolejnych pracach.

Interesujące, mimo pewnych braków warsztatowych.

 

Na wstępie – miedzy akapitami i kolejnymi liniami dialogu masz zbędne entery.

 

Fabułę zaczynasz naprawdę intrygująco. Coś się dzieje, acz nie wiadomo co, stopniowo narasta uczucie paranoi. To jest najlepszy fragment tekstu. Niestety, potem fabuła zaczyna trochę kuleć. Koty to ciekawy pomysł, ale do niczego realnie nie prowadzą. Scena przebudzenia w kościele ma w sobie trochę niezamierzonego komizmu, bo musiałaś solidnie się nagimnastykować, by udało się jej prysnąć. Pojawiają się różne drobne niekonsekwencje i błędy ciągłości (Krystyna nakłada sobie jabłecznika, ale je makowiec, leży na ołtarzu, a potem nagle czołga się po posadzce, jest związana, ale w niczym jej to nie przeszkadza) i ogólne poczucie nadmiernego rozdrobnienia fabuły. Nie jest to zła opowieść, ale po dopracowaniu i odwodnieniu byłaby chyba lepsza.

Kreacja postaci nie zachwyciła, ale też nie jest powodem do narzekań. Bohaterka bardzo szybko wkręca się w swoją paranoję, mając ku temu bardzo niewiele powodów. To nie błąd, ale gdyby usunąć część innych wątków można by może opisać to nieco wolniej, bez galopady. Poza tym jednak ma bardzo mało dostrzegalnych cech osobowości, a szkoda. Pozostałe postacie to bardziej rekwizyty niż osoby, nie mam na ich temat nic do powiedzenia.

 

Podsumowując – ciekawy tekst, który byłby ciekawszy po solidnym doszlifowaniu.

Krystyna nakłada sobie jabłecznika, ale je makowiec

heart

Jezuniu, ten magiczny jabłecznik. Piękne. <3 Dzięki za komentarz, mega pomocny i wnikliwy. Teraz widzę w tym opowiadaniu mnóstwo rzeczy, których wcześniej nie zauważyłam. W sumie nie dziwię się, że ta scena z ucieczką wyszła śmiesznie, bo miałam z nią straszny problem. Teraz i tak jest lepsza. W pierwszej wersji Krystyna majestatycznie wpada do podziemi przez jakąś przypadkową dziurę w podłodze. :D

Parafia jakaś taka niepolska, kojarzy mi się z amarykańskimi filmami. Pomysł fajny, początkowo czuje się napięcie, ale w którymś momencie ono siada. Scena z kotami IMO właściwie niepotrzebna, bo później truchła nie mają znaczenia dla fabuły. Wyglądają przez to jak ozdobnik. Przede wszystkim jednak w którymś momencie dałaś się ponieść emocjom i przestałaś zwracać uwagę na logikę zdarzeń.

Bohaterka budzi się związana na ołtarzu, potem nagle obraca się w stronę ołtarza, a na dodatek ksiądz pokuje jej but pod brodę, co byłoby trudne, gdyby faktycznie leżała na ołtarzu ;) Później piszesz, że nie związali jej nóg, skoro jednak była związana, to logicznie rzecz biorąc spętali jej ręce, a skoro leżała na brzuchu, to ręce miała związane na plecach. A jednak jakimś cudem udaje jej się wyrwać nóż z ręki księdza, zapalić latarkę w telefonie, a potem napisać przesłanie. Swoją drogą skoro miała nóż, to czemu go nie użyła, zamiast gryźć księdza. Reasumując: pomysł jest, ale opko wymaga dopracowania.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Mam duży problem z tym opowiadaniem.

 

Plusy:

– dobrze skonstruowana rama (to nawet bardzo duży plus); jedyne, co by się przydało, to lepiej skonstruowany foreshadowing, że kościół jest bardzo stary. Masz to w ramie, wzmianka o pięknym gotyckim kościółku, ale tak bardzo na początku ona wygląda jak po prostu kawałek opisu, a niestety dalsza narracja pełna nadmiarowych szczegółów to potwierdza. No i potem wrzucasz, że były proboszcz o tym opowiadał – no, jest dobry zamiar stworzenia tego foreshadowingu, ale trochę kulawo wyszło. To horror, więc może zamiast informacji z broszurki turystycznej coś o locach czy czym tam? ;)

– zupełnie przyzwoite ogranie postaci wampira – bez fajerwerków oryginalności, ale też jako kogoś niezupełnie sztampowego w tych usiłowaniach łowienia ofiar w nowoczesnym świecie (że to wampir, domyśliłam się po hipnotyzującym bączku oraz po “charyzmie”, którą pokazał na festynie – ale dużo grywałam w system rpg World of Darkness, a tam wręcz występuje taka cecha wampirów)

– danie głosu kobiecie w średnim wieku, matce dzieciom, zwyczajnej osobie – bardzo duży plus, choć kreacja bohaterki wyszła nieco mdło i letnio (tu, o dziwo, zgadzam się z None, z którym mamy bardzo różne podejście do miejsca bohatera / punktu widzenia w fabule)

 

Minusy leżą głównie w wykonaniu / warsztacie (a to jest do nauczenia się i do wyćwiczenia, żeby było ciekawiej):

– za dużo niepotrzebnych szczegółów, poczynając od komórki na ręczniku, a potem też w opisach czynności i festynu. Tzn. to by mogło ujść, ale gdybyś zrobiła lepszy użytek z tych szczegółów (choć dla ręcznika nie znajduję usprawiedliwienia – takie detale, dopóki nie są znaczące, czytelnik sam sobie dopowiada), np. wprowadziła jakieś powtarzające się motywy, coś, co obsesyjnie bohaterkę prześladuje, jakieś natręctwo itd. Albo gdybyś obsesyjnie i nastrojowo opisywała wszystko. Słowem: gdyby był w tym zamysł stylistyczny, narracyjny, a nie takie opowiadanie przed siebie.

– rzeczone “opowiadanie przed siebie”. Masz dobry pomysł z tą upiorną, klasycznie horrorową klamrą, ale pośrodku opowiadasz całkowicie linearnie i kompletnie bez emocji, jakbyś odbębniała kolejne sceny, zanim dotrzesz z powrotem do ramy, jakby wszystko pośrodku było wypychaczem. I w rezultacie wychodzi Ci streszczenie. Wszystko wyłącznie deklarujesz, opowiadasz w skrócie, zamiast pokazać. Za dużo wkładasz w dialogi, za mało w obserwacje Krystyny

– za dużo postaci jak na tak krótki tekst, na dodatek komu się da, dajesz imiona, co niestety potęguje chaos. Krystyna i jej rodzina, Jolanta, były ateista Grzegorz – to by wystarczyło na postacie nazwane i działające, między którymi rozgrywałyby się relacje, cała reszta to tło. Krystynę mogłabyś w tym wszystkim nawet wycofać na pozycję obserwatora, który powoli orientuje się, że coś w tym wszystkim nie gra.

– logicznych błędów już Ci trochę wytknięto, więc nie będę ich powtarzać, ale dodam jeszcze jedno: nie bardzo wiem z lektury, na kogo nie podziałał bączek? Na Jolantę czy Krystynę? Na logikę wampir powinien najpierw zająć się zlikwidowaniem tej osoby, która mu nie pasuje do układanki, a nią chyba jednak jest narratorka?

 

Leży i kwiczy też warstwa stylistyczno-językowa, mało przekonująca, też jakaś taka bylejaka, bez polotu, jakbyś odwalała robotę. Ale to też coś, co da się wyćwiczyć, ergo ogólnie widzę potencjał, choć jeszcze długa droga przed Tobą do solidnego pisania.

 

Kwestię realiów też już podniesiono i też mam podobne wrażenia, aczkolwiek myślę, że tu też wystarczyłby lifting.

 

Te wszystkie minusy, różnego kalibru, sprawiają, że przy lekturze trudno się przestraszyć, a nawet wczuć w bohaterkę czy też w sytuację. Może gdyby to był szkic fabuły filmu, to reżyser z ekipą byliby w stanie z tego zrobić horror ;) Ale tym właśnie wydaje mi się to opowiadanie w jego obecnym kształcie: szkicem, a nie skończonym dziełem literackim.

 

Aha, skoro nikt jeszcze tego nie zrobił, to ja wrzucam poradnik portalowego survivalu: Portal dla żółtodziobów

Powodzenia!

http://altronapoleone.home.blog

Dzięki za komentarze! I za poradnik przetrwania, zdecydowanie się przyda. :D Jak tak teraz patrzę na tę scenę ze związaniem to rzeczywiście nic się tam kupy nie trzyma. Aż śmieszne, że kiedy ją pisałam wydawała mi się mieć sens. Bączek miał podziałać na obie, ale niezbyt to w sumie widać. Generalnie strasznie chaotyczne to wszystko, gdybym nie była autorką sama bym się pewnie nie mogła połapać. xD

Nie porwało, ale nie czytało się źle ;)

Przynoszę radość :)

Dzień doberek, swytrowa! 

Tak na pierwszy rzut oka – dlaczego ten tekst ma takie ogromne przerwy, zwłaszcza w kwestiach dialogowych? Strasznie rozwleczone, spróbowałbym te przerwy skrócić. A opowiadanie – tak, całkiem ciekawe. Zdarzały się pewne potknięcia, ale nie starczyło mi czasu by wszystkie wyszczególniać, ale np:

"Ewa wyglądała perfekcyjnie normalnie, ze swoim ironicznym uśmieszkiem i zmierzwionymi włosami."

→ Perfekcyjnie normalnie? Dziwnie to brzmi. 

Hipnotyzujący bączek księdza jak widać nawrócił i ateistów ;) Bardzo podobała mi się scena kiedy bohaterka spotyka w kościele księdza, a później mamy taką tajemniczą scenę z tymi kotami, dobrze budująca nastrój. Zastanawiam się tylko teraz co tak naprawdę stało się z główną bohaterką, bo… chyba jednak przeżyła? Skoro historia jest opowiedziana, to raczej przeżyć musiała. Chyba, że w tych lochach to wszystko na konkurs pisała! 

Tak czy siak, zaciekawiłaś, choć technicznie troszkę do podszlifowania. Ale za budowanie nastroju to muszę pochwalić. Wszystko dzieje się powoli, aż dochodzimy do sceny, hmmm "rytuału", głowy Jolki i opętanej rodzinki. Cóż za łotr z tego księdza! 

Wielkie dziękuję za udział w konkursie! 

 Cześć!

 

Mam wrażenie, że miałaś dobre przemyślaną kreację bohaterki, ale nie do końca udało Ci się ją kreację opisać. Jest w tym opowiadaniu pewien klimat małej miejscowości. Najlepiej wyszła scena w gabinecie księdza. Udało Ci się zbudować lekka atmosferę grozy. Patrząc na punkty kluczowe, to jest to poprawna konstrukcja, ale trochę zawiodło wykonanie. Jest sporo usterek technicznych i tekst jest rozstrzelony, co może się wydawać szczegółem, ale utrudnia lekturę i po prostu sprawia złe wrażenie.

Zakończenie na plus, choć nie do końca wiem, jaką rolę miały w tym wszystkim odegrać zdechłe koty. Podobał mi się pomysł z klamrą, ale jak sobie pomyślę, że bohaterka miałaby to wszystko pisać na telefonie w stanie roztrzęsienia, to trochę mało wiarygodne. Klamra jedna wychodzi z tego fajna.

Dzięki za komentarze! Bohaterka raczej umarła w tych podziemiach. Pisanie na telefonie miało być takie trochę campy, ale nie wiem czy to widać. Koty rzeczywiście mogłam zdecydowanie lepiej w to wszystko wpleść, bo w sumie nie są ani trochę wytłumaczone. Pojawiają się bez powodu i równie szybko znikają. Ale cieszę się, że potrafiłam w niej zbudować nastrój!

 

I dziękuję Wam za organizację konkursu. Mnóstwo się nauczyłam i przeczytałam kilka cudownych opowiadań. Było naprawdę super. ^^

Nowa Fantastyka