- Opowiadanie: Olgierd Glista - Pod kopułami

Pod kopułami

Efekt pracy mo­je­go mózgu, bę­dą­cej roz­wi­nię­ciem hasła “pla­ne­ty” i in­ter­pre­ta­cji zasad kon­kur­su. 

Jed­no­cze­śnie de­biut na por­ta­lu. Be­to­wa­li: SNDWLKR oraz Radek, po raz ko­lej­ny bar­dzo im dzię­ku­ję.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Pod kopułami

Tkan­ki skle­jo­ne. Za­bu­rzo­na chro­no­lo­gia struk­tur ge­ne­tycz­nych.

 

Tak się kręci Oko Jo­wi­sza. Ludz­kość ter­ra­for­mo­wa­ła wła­śnie pla­ne­ty Ukła­du Sło­necz­ne­go, więc nie można było bawić się w pół­środ­ki. Jot­ta­baj­to­wy kom­pu­ter na­pę­dza­ny ener­gią naj­więk­szej burzy na naj­więk­szej pla­ne­cie psuł kra­jo­braz, ale sta­no­wił zło ko­niecz­ne. Two­rze­nie ma­te­rii or­ga­nicz­nej jakoś szło, wciąż jed­nak na­le­ża­ło ją za­adap­to­wać do po­szcze­gól­nych wa­run­ków.

Plu­ton wró­cił do gry, jako cał­kiem udany pro­jekt. Le­pie­nie Ziemi na in­nych pla­ne­tach też szło nie­źle. Życie roz­ple­ni­ło się na tro­chę księ­ży­ców Jo­wi­sza oraz na­pę­dza­ne ba­te­ria­mi sło­necz­ny­mi ko­lo­nie na Mer­ku­rym. Księ­życ i Mars, ze swo­imi mi­zer­ny­mi osie­dla­mi, ro­bi­ły za przy­sło­wio­wą pla­ców­kę na Sy­be­rii, nie­mniej jed­nak nie dało prze­ce­nić ich zna­cze­nia w za­chę­ca­niu ogółu do wy­ściu­bie­nia nosa poza wła­sną at­mos­fe­rę.

Za­sad­ni­czo naj­tłust­sze re­ki­ny po­dzie­li­ły więk­szość ko­smo­su. Jedna wszak­że pla­ne­ta – cała pla­ne­ta, nie ja­kieś ciało typu Iris – da­wa­ła na­dzie­ję am­bit­nym ma­rzy­cie­lom zni­kąd. Naj­kwa­śniej­sze jabł­ko w tej oko­li­cy. Gołym okiem wi­docz­na Wenus, wedle wszel­kiej do­stęp­nej wie­dzy, nie­moż­li­wa do za­sie­dle­nia. Pa­ra­wan z kwasu siar­ko­we­go sku­tecz­nie od­stra­szał każ­de­go, kto miał choć tro­chę oleju w gło­wie.

I tu we­szła Fun­da­cja Eko­lo­gicz­na Dla Re­gu­la­cji Prze­strze­ni. Nie­za­wod­ny spo­sób na uci­sze­nie gło­sów pro­te­stu­ją­cych prze­ciw na­ru­sza­niu uni­ka­to­wych for­ma­cji pla­ne­tar­nych. Stoł­ki dla po­tom­stwa har­cu­ją­cych ni­czym pra­daw­ni Hu­no­wie ak­ty­wi­stów. Ko­lej­ne ich po­ko­le­nia we­szły w lo­gi­kę i dys­kurs nie­ogra­ni­czo­nej eks­pan­sji, ujarz­mio­ne sie­cią współ­za­leż­no­ści i gier in­te­re­sów.

Efekt – kilku nie­na­da­ją­cych się do ni­cze­go in­ne­go sza­racz­ków cho­dzi z wy­kry­wa­czem per­spek­ty­wicz­nych form two­rzo­nych w in­ku­ba­to­rach przez sys­te­my róż­ni­cu­ją­ce. W naj­więk­szej, śmier­dzą­cej nie­ogra­ni­czo­nym roz­ro­dem szklar­ni po­łą­czo­nej ze sta­wem roz­rod­czym. W oku cy­klo­nu Jo­wi­sza, choć dla nie­któ­rych ra­czej w okręż­ni­cy.

Mądre głowy w mię­dzy­pla­ne­tar­nych in­sty­tu­tach z ob­li­cze­nio­wy­mi ma­szy­na­mi wir­tu­al­no-fo­to­no­wy­mi ob­my­śla­ją, jak ma wy­glą­dać po­żą­da­na se­kwen­cja ge­ne­tycz­na.

In­ku­ba­to­ry prze­ra­bia­ją ko­mór­ki ma­cie­rzy­ste na różne po­ten­cjal­ne or­ga­ni­zmy, a moż­li­wo­ści w nada­nym za­kre­sie ob­li­cze­nio­wym jest tyle, że trze­ba two­rzyć przy­bli­żo­ne sza­blo­ny i do­pa­so­wy­wać po­żą­da­ne se­kwen­cje wy­kry­wa­czem. I tutaj zwy­czaj­ny Zby­szek Wie­czo­rek czy inny Avi­shek Singh może sobie latać z taką ni to ko­siar­ką, ni to od­ku­rza­czem i szu­kać, czy in­ku­ba­tor wy­my­ślił coś faj­ne­go. Bo na elek­tro­nicz­nym wy­świe­tla­czu to wy­glą­da do­sko­na­le – or­ga­nizm o ży­cio­daj­nym po­ten­cja­le si­ni­cy, prze­ro­bie kozy, in­te­li­gen­cji szczu­ra. A przed sobą wi­dzisz po­roz­ra­sta­ny na wszyst­kie stro­ny zle­pek mię­so­grzy­bo­wa­rzy­wa, do tego nie­ja­dal­ny.

– Może trze­ba to jakoś głę­biej spraw­dzić. – Gło­wił się jakiś Ma­ciek.

– A co tu niby do ro­bie­nia? Cała ra­bat­ka na bio­ma­sę i spo­kój na dzi­siaj.– Od­po­wie­dział mu inny Jurek.

– Zrób­my bar­dziej szcze­gó­ło­we skany se­kwen­cji. Może to kwe­stia paru sesji suk­ce­syw­nej te­ra­pii ge­no­wej i bę­dzie z tego coś, cho­ciaż do od­kwa­sze­nia at­mos­fe­ry.

– Daj spo­kój, mie­ści się w po­da­nym za­kre­sie. Tu za mało płacą na takie dro­bia­zgo­we za­ba­wy. Zresz­tą to nie nasze obo­wiąz­ki.

– Jakaś pre­mia wpad­nie. Jak nie w kre­da­cie, to cho­ciaż w an­ty­ok­sy­dan­tach.

– Ja tam an­ty­ok­sy­dan­tów nie zbie­ram. Kto się jesz­cze daje na to na­bie­rać? Wolę odło­żyć kre­da­ty na jakąś po­rząd­ną pro­te­zę albo cho­ciaż eg­zosz­kie­let. Pięk­ny i młody być nie muszę.

– No wiem, że rząd ma na to wszyst­ko mo­no­pol, ale nie po­gar­dzę lep­szym miej­scem w ko­lej­ce. Poza tym nie­dłu­go koń­czy mi się umowa i muszę zbie­rać ar­gu­men­ty za prze­dłu­że­niem.

– No dobra – Stwier­dził jakiś Jurek. – Jak chcesz, to ci uży­czę wy­kry­wa­cza. Ko­rzy­sta­jąc z oka­zji, pójdę sflo­cić.

Wziął flo­ter i po­wer­bank i oddał się na­gi­na­niu praw gra­wi­ta­cji. Tym­cza­sem jakiś Ma­ciek do­ko­nał po­głę­bio­nych od­czy­tów ob­sza­ru.

Z są­sied­nie­go sek­to­ra wto­czył się cią­gacz – bio­me­cha­nicz­ny twór po­cią­go­wo–jucz­ny. Wy­raź­nie nie­spo­koj­ny ry­czał, dep­tał ra­bat­ki, a po­wo­żą­cy nim jakiś Se­ra­fin bez­sku­tecz­nie pró­bo­wał po­wstrzy­mać go od dal­szych znisz­czeń.

Spraw­cy za­mie­sza­nia wy­ło­ni­li się tuż za żywym sza­łem unie­sień (znacz­nie bar­dziej pro­za­icz­nym niż zma­try­co­wa­ny przed pię­cio­ma wie­ka­mi obraz Pod­ko­wiń­skie­go). Szer­sze­nie wiel­ko­ści łydki czło­wie­ka. Roz­cza­pie­rza­ły od­nó­ża za­koń­czo­ne mu­cho­łap­ka­mi. Żu­wacz­ki ocie­ka­ły czymś błysz­czą­cym i nie zwia­sto­wa­ły nic do­bre­go. Bło­nia­ste skrzy­dła przy­po­mi­na­ły wia­tra­ki śmi­głow­ca.

– Weź go uśpij, czy coś! – Wrza­snął Ma­ciek do uże­ra­ją­ce­go się z cią­ga­czem Se­ra­fi­na.

– Kurna, chciał­bym, ale go te cho­ler­stwa użar­ły! Po zgłu­sza­czu nada się tylko na bio­ma­sę.

Szer­sze­ro­sicz­ko­nie zmie­ni­ły kie­ru­nek, upa­trzyw­szy flo­tu­ją­ce­go w prze­rwie na re­lak­su­ją­ce opary Jurka. Ten na wrzask ko­le­gów zo­rien­to­wał się w sy­tu­acji i roz­łą­czył flo­ter. Spadł do ja­kie­goś mo­le­ku­lar­ne­go bu­dy­niu, ale za to unik­nął roz­szar­pa­nia przez ano­ma­lie.

Ma­ciek uznał, że czas koń­czyć za­ba­wę. Na pod­ręcz­nym in­ter­fej­sie wy­brał Alarm AAAA – ano­ma­lia czwar­tej ka­te­go­rii, moż­li­we za­gro­że­nie życia. W sek­to­rze bły­ska­wicz­nie po­ja­wi­ły się chmu­ry na­no­dro­bin, które zlo­ka­li­zo­wa­ły ano­ma­lie i utle­ni­ły je bez uży­cia ognia, do­dat­ko­wo chro­niąc pra­cow­ni­ków in­ku­ba­to­ra. Przy oka­zji zo­sta­ło jed­nak parę frag­men­tów, ja­kieś od­wło­ki, po­je­dyn­cze od­nó­ża. Sek­tor miał zo­stać od­cię­ty – Jurek, Ma­ciek i Se­ra­fin szli na przy­mu­so­wy „urlop” po­łą­czo­ny z roz­mo­wa­mi z ko­mi­sją wzbo­ga­co­ną o apa­ra­ty heu­ry­stycz­ne, re­kon­stru­ują­ce prze­bieg zda­rzeń na bazie in­for­ma­cji wir­tu­al­nych oraz che­micz­nych.

***

Osta­tecz­nie, po la­tach prób, na Wenus po­ja­wi­ły się w końcu ziem­skie przy­czół­ki. Sami Zie­mia­nie (i lu­dzie z osad na in­nych pla­ne­tach) trzy­ma­li się la­ta­ją­cych nad siar­ko­wy­mi opa­ra­mi mi­ni­bios­fer, two­rzą­cych kom­for­to­we wa­run­ki dla istot niedo­rów­nu­ją­cych wy­trzy­ma­ło­ścią nie­spor­cza­kom. Co jakiś czas, min­bios­fe­ry za­trzy­my­wa­ły się nad ko­ry­ta­rza­mi at­mos­fe­rycz­ny­mi – le­ja­mi, przez które z dołu przy­cho­dzi­ły cenne we­nu­sjań­skie bo­gac­twa.

W sa­mych ko­lo­niach, na dole – hie­rar­chia sta­no­wi­ła za­prze­cze­nie tej zna­nej przed wie­ka­mi na Matce Ziemi, gdzie im wyżej, tym le­piej. Ko­pu­ły blo­ku­ją­ce słoń­ce i go­rą­co czy­ni­ły wa­run­ki tylko mar­gi­nal­nie zdat­ny­mi do życia dla wy­ge­ne­ro­wa­nych w in­ku­ba­to­rach płaszcz­ko­lu­dów. Dla­te­go im głę­biej po­su­wa­ły się w dół, tym mniej go­rą­ca do­cho­dzi­ło, tra­fi­li nawet na za­mro­żo­ne źró­dła wody – tok­sycz­nej przy spo­ży­ciu, ale da­ją­cej upra­gnio­ny chłód.

Kie­dyś w końcu tem­pe­ra­tu­ra po­win­na za­cząć wzra­stać, w miarę zbli­ża­nia się do jądra. Jed­na­ko­woż nie wzra­sta­ła, co wię­cej, nie było nawet śladu po ak­tyw­no­ści tek­to­nicz­nej.

W bios­fe­rze „Gina Lol­lo­bri­gi­da” tu­ry­ści mogli spo­tkać się z klo­na­mi-re­pro­duk­cja­mi wielu osób, dzię­ki któ­rym ko­lo­ni­za­cja Wenus była moż­li­wa. O ile jed­nak wgląd w dzia­ła­nie ge­nial­nych umy­słów sta­no­wił ta­jem­ni­cę mię­dzy­pla­ne­tar­ne­go rządu, to Ma­ciek, Jurek i Se­ra­fin mogli zo­stać bez za­gro­że­nia pod­da­ni klo­no­wa­niu. Ma­ciek do­cze­kał się an­ty­ok­sy­dan­to­wej „od­młódź­ki”, dzię­ki czemu za­cho­wał ciało w cał­kiem nie­złym sta­nie. Udało się go wier­nie od­two­rzyć.

Jurek nie­ste­ty mu­siał zo­stać sztucz­nie upraw­do­po­dob­nio­ny, ze wzglę­du na gor­szą jakoś ma­te­ria­łu ze­bra­ne­go po śmier­ci ze sta­ro­ści. Z Se­ra­fi­nem był ten pro­blem, że zgi­nął tra­gicz­nie i względ­nie młodo, ale jego ma­te­riał ge­ne­tycz­ny za­ła­pał się na nową, lep­szą ge­ne­ra­cję re­kon­struk­cji. Klon Se­ra­fi­na roz­wi­nął wła­sną toż­sa­mość (wy­brał imię Ste­fan), ale w go­dzi­nach pracy funk­cjo­no­wał jako swój pier­wo­wzór, na za­sa­dach nor­mal­ne­go pra­cow­ni­ka mu­zeum. Trzej pa­no­wie z chę­cią roz­ma­wia­li o swo­ich do­świad­cze­niach, po­ka­zy­wa­li wzo­rzec czło­wie­ka sprzed ko­lo­ni­za­cji Wenus.

Z po­wierzch­ni na­pły­wa­ły trans­por­ty su­row­ców, nie­sio­ne przez oswo­jo­ne szer­sze­ro­sicz­ko­nie. Cza­sem też po mi­ni­bios­fe­rze prze­my­kał jakiś płaszcz­ko­lud w kom­bi­ne­zo­nie. Na­tu­ral­nie, isto­ta wy­ho­do­wa­na, by ujarz­mić po­wierzch­nię nie­go­ścin­nej pla­ne­ty, bu­dzi­ła za­in­te­re­so­wa­nie. Nikt się jed­nak nie do­my­ślał, co po­wsta­je wśród gniazd stwo­rzo­nych przez czło­wie­ka istot. Szer­sze­ro­sicz­ko­nie roz­kła­da­ły zmar­łe płaszcz­ko­lu­dy na czę­ści pierw­sze. Dla­te­go ich widok w po­bli­żu le­go­wisk nie­trud­no dało się zra­cjo­na­li­zo­wać.

Wszyst­ko funk­cjo­no­wa­ło spraw­nie, do­pó­ki kosz­mar nie po­wró­cił ze zwie­lo­krot­nio­ną siłą. Stało się to tuż przed tym, jak Ste­fan z Se­ra­fi­na miał za­koń­czyć pracę w stan­dar­do­wej dobie.

Wszel­ki rytm dnia tra­cił na zna­cze­niu, gdy szer­sze­ro­sicz­ko­nie się zbun­to­wa­ły.

Kom­pu­te­ry na Wenus nie mogły utrzy­mać ta­kiej ilo­ści na­no­utle­nia­czy jak Oko Jo­wi­sza. Od­po­wied­ni­kiem do­stęp­nym na Lol­lo­bri­gi­dzie były mi­ni­wy­rzut­nie ge­ne­ru­ją­ce trój­wy­mia­ro­we po­ci­ski – na­no­ku­sze. Tym razem jed­nak prze­ciw­nik obec­ny był licz­niej, mógł ata­ko­wać za­rów­no z gniazd, jak i z trasy. Mało tego, wy­ka­zał się nie­zna­ną dotąd in­te­li­gen­cją. Szer­sze­ro­sicz­ko­nie ata­ko­wa­ły z ukry­cia, z ka­na­łów po­wietrz­nych, ude­rza­ły i zni­ka­ły. Pi­ko­wa­ły, zyg­za­ko­wa­ły, uni­ka­jąc po­ci­sków. Nawet po­ry­wa­ły nie­któ­rych ludzi, by słu­ży­li za żywe tar­cze.

Kto mógł po­ra­dzić sobie z wro­giem, z któ­rym siły po­rząd­ko­we mi­ni­bios­fe­ry nie mogły sobie po­ra­dzić sa­mo­dziel­nie? Laser albo wiel­ki na­no­utle­niacz z or­bi­ty za­ła­twi­ły­by spra­wę, ale czy to duma, czy to tro­ska, nie po­zwa­la­ła ot tak uni­ce­stwić wszyst­kich ludzi (i dro­go­cen­nej in­sta­la­cji).

I tak jak w prze­szłych wie­kach za­kli­na­no duchy, wo­ła­no na pomoc świę­tych, od­wo­ły­wa­no się do pa­mię­ci wy­bit­nych osób i ich osią­gnięć, tak i teraz przy­szedł czas, by bo­ha­te­ro­wie mi­nio­nych epok, oży­wie­ni, wkro­czy­li do akcji.

Jurka, Maćka i Ste­fa­na z Se­ra­fi­na nikt nie pytał o zda­nie. Nawet fakt, że nie byli ro­bo­ta­mi bo­jo­wy­mi, a zwy­kły­mi klo­na­mi-an­dro­ida­mi, nie­wie­le prze­szka­dzał. Zdal­na kon­fi­gu­ra­cja pod­ra­so­wa­ła ich zdol­no­ści bo­jo­we – me­cha­nicz­ne imi­ta­cje or­ga­nów Jurka prze­kształ­ci­ły go w sta­lo­we­go cy­bor­ga. Ste­fa­no­wi z Se­ra­fi­na udało się wgrać oso­bo­wość ko­man­do­sa-stra­ceń­ca ide­al­ne­go. Naj­mniej moż­li­wo­ści do re­kon­fi­gu­ra­cji miał klon Maćka, jed­nak ciało wy­po­sa­żo­ne w przy­spie­szo­ną re­ge­ne­ra­cję ob­ra­żeń spra­wi­ło, że też nie był bez­bron­ny. Chło­pa­ki do­sta­li po bla­ste­rze, kuszy i or­ga­no­brzy­twie. I tak sta­nę­ło ich trzech, prze­ciw­ko armii zbun­to­wa­nych owa­dów.

Zanim jed­nak od­da­li swe re­pro­du­ko­wa­ne ży­wo­ty pod żądne krwi żądła, cen­tra­la do­wo­dze­nia wy­sła­ła nowo skon­fi­gu­ro­wa­nych wo­jow­ni­ków do leża Eg­zem­pla­rza Matki Zero. Jurek usta­wił ma­gne­tycz­ne tar­cze i po­szli. Ude­rza­ło, bzy­cza­ło, trzesz­cza­ło, aż uszy wię­dły.

Wy­czu­wa­jąc, że naj­waż­niej­szy or­ga­nizm w roju jest za­gro­żo­ny, szer­sze­ro­sicz­ko­nie skon­cen­tro­wa­ły atak na trój­ce klo­nów. Fala pi­ku­ją­cych owa­dów we­pchnę­ła ich do kró­lew­skie­go leża.

Tam jed­nak Eg­zem­plarz Matka Zero, na wpół kom­pu­ter, a na wpół or­ga­nicz­ne cen­trum roz­ro­du, leżał w strzę­pach. Skrzy­dla­te by­dla­ki zbiły się w kulę i za­czę­ły spy­chać trój­kę śmiał­ków do środ­ka.

Ter­mo­wi­zor cy­bor­ga Jurka zwa­rio­wał, mu­siał go wy­łą­czyć. Zro­bi­ło się go­rą­co, coś biło na re­kon­struk­cje re­cep­to­rów zmy­sło­wych, lecz bra­kło za­kre­su re­fe­ren­cyj­ne­go. Po same czub­ki wło­sów, Jurek, Ma­ciek i Ste­fan z Se­ra­fi­na utknę­li w In­no­ści, która jawić im się mogła co naj­wy­żej jako zie­lon­ka­wy, za­wie­si­sty gaz. Bez smaku czy za­pa­chu, kon­cen­tro­wał się w miej­scu. Szer­sze­ro­sicz­ko­nie uło­ży­ły się w tor­na­do, które za­bra­ło trój­kę i po­wio­dło w stro­nę ko­mi­na pro­wa­dzą­ce­go na po­wierzch­nię pla­ne­ty. Siła, z jaką nie­zna­ny prąd wy­cią­gnął „owady” i ich za­kład­ni­ków, na­ru­szy­ła struk­tu­rę mi­ni­bios­fe­ry. Za­ło­dze, tu­ry­stom i wszel­kie­mu ży­we­mu in­wen­ta­rzo­wi (poza płaszcz­ko­lu­da­mi) po­zo­sta­ła tylko ewa­ku­acja. Komin za­mknął się, a re­pli­ki trzech bo­ha­te­rów ery wczo­raj­szej na za­wsze wcią­gnę­ła Wenus.

Ste­fan z Se­ra­fi­na, dzię­ki pro­gra­mo­wa­niu ko­man­do­sa, za­cho­wał przy­tom­ność. Do­strzegł, że po­wo­li ciała szer­sze­ro­sicz­ko­ni zmie­nia­ją się, zle­pia­ją ze sobą i zbi­ja­ją w jedną masę. Droga przez nie­przy­ja­zną at­mos­fe­rę nie wpły­wa­ła za­nad­to na stan klo­nów. W pew­nym mo­men­cie ucichł opór po­wie­trza, ale ruch nie ustał – nie le­cie­li, a ska­ka­li. Za­padł mrok, a ter­mo­wi­zor się jesz­cze nie na­ła­do­wał. Świa­tło mi­go­ta­ło w jed­nym punk­ci­ku, two­rząc okno, stop­nio­wo coraz szer­sze. To­wa­rzy­szy­ło to wszyst­ko ru­cho­wi ro­bacz­ko­we­mu całej nowej kon­struk­cji trans­por­to­wej. Zaraz potem, szarp­nę­ło i prze­chy­li­ło się. Z dołu ude­rzy­ło wie­lo­barw­ne świa­tło, które nie po­zwa­la­ło nic zo­ba­czyć. To, co ich nio­sło, znów od­zy­ska­ło swo­bo­dę i le­cia­ło, tym razem jed­nak wol­niej. Stop­nio­wo, wzrok trzech bo­ha­te­rów roz­po­zna­wał kształ­ty ogól­nie, póź­niej na­ma­lo­wał pej­za­że pełne ogrom­nych sta­la­gna­tów mię­dzy skle­pie­niem a pod­ło­żem w roz­le­głych pod­zie­miach. Śro­dek trans­por­tu klu­czył mię­dzy mi­ne­ral­ny­mi ko­lum­na­mi. W nie­któ­rych, zbu­do­wa­nych, z krysz­ta­łów, roz­po­znać można było jego od­bi­cie – wiel­kie­go, po­je­dyn­cze­go szer­sze­nia, szma­rag­do­wo-zie­lo­ne­go i wy­po­sa­żo­ne­go w śmi­gła zmie­nia­ją­ce w za­leż­no­ści od po­trzeb po­zy­cję.

O zna­le­zie­niu się w czymś na kształt cen­trum cy­wi­li­za­cji świad­czy­ły dwie rze­czy – Zie­lo­ny Szer­szeń zwol­nił, a na po­tęż­nych szcze­blach mię­dzy sta­la­gna­ta­mi zgro­ma­dzi­ły się ja­kieś za­in­te­re­so­wa­ne, przy czym trud­ne do zi­den­ty­fi­ko­wa­nia kształ­ty. Spo­mię­dzy nich wy­szedł płaszcz­ko­lud – stwo­rze­nie po­sia­da­ją­ce apa­rat ko­mu­ni­ka­cyj­ny, zdol­ne do po­ro­zu­mie­nia z ludź­mi.

Ten jed­nak miał wci­śnię­tą w śro­dek czasz­ki racę, z któ­rej są­czył się zie­lo­ny dym.

Obraz przez wi­zjer stał się tro­chę wy­ra­zist­szy – błony szer­sze­nia mu­sia­ły stać się cień­sze. Rów­no­cze­śnie, ode­zwał się wiatr i seria trud­nych do zi­den­ty­fi­ko­wa­nia dźwię­ków, w któ­rych prze­pla­ta­ła się me­lo­dia i trzesz­cze­nie. Jurem, Ma­ciek i Ste­fan nie mogli sku­pić wzro­ku ani uwagi, zbom­bar­do­wa­ni sze­re­giem no­wych do­znań sen­so­rycz­nych. Nawet per­cep­cja su­per­ko­man­do­sa Ste­fa­na nie unik­nę­ła prze­cią­że­nia.

Płaszcz­ko­lud tup­nął kilka razy, co po­zwo­li­ło znów skon­cen­tro­wać się trzem jeń­com.

Za nim kłę­bi­ły się cie­ni­ste, isto­ty, przy­po­mi­na­ją­ce po­wie­wa­ją­ce fo­lio­we worki.

Z apa­ra­tu mowy płaszcz­ko­lu­da wy­do­był się potok gwiz­dów, nie­ar­ty­ku­ło­wa­nych dźwię­ków, pseu­do­zgło­sko­wych zbi­tek, całej gamy brzmią­cej przy­zwo­icie i nie­przy­zwo­icie.

– Co? Nie ro­zu­mie­my.

– Co­nie­ro­zu­mie­my co ni nie coro co­nie­co ro­zu­mien­co mnie­ru­zo co­my­mie ni­co­ro­co?

– Czy zna­cie ziem­ski język?

– Co­ję­zyk? Czy­co­zu­zie? Ni­co­ro­ski co­nie­ro­zu­mie­my­mie?

Pró­bo­wał dalej. Ste­fan zro­zu­miał, że pró­bu­ją się po­ro­zu­mieć i prze­twa­rza­ją wszyst­ko, co usły­szą.

Chcąc jed­nak przy­spie­szyć pro­ces, się­gnął do za­pro­gra­mo­wa­nych za­so­bów umy­słu ko­man­do­sa i wy­rzu­cił z sie­bie całą serię ko­mu­ni­ka­tów dźwię­ko­wo-ge­sty­ku­la­cyj­no-che­micz­no-ma­te­ma­tycz­nych.

Zro­bi­ło się już odro­bi­nę le­piej.

– ko­nie­cham­na­wi­dzę­cię obu­pł­cio­ne­go­cja­cja wę­glo­trze­cia nie­woj­na­po­stać

Jak­kol­wiek by to nie brzmia­ło, był to, przed ty­siąc­le­cia­mi znany już, chrzę­skrzy­bo­czek. Efekt ko­niecz­no­ści szyb­kie­go do­stro­je­nia się do dwóch ob­cych sobie sys­te­mów ko­mu­ni­ka­cji.

– Im wię­cej po­wie­my, tym wię­cej za­adap­tu­ją – za­wy­ro­ko­wał Ste­fan z Se­ra­fi­na.

– W takim razie mówmy do nich – stwier­dził Ma­ciek. – Tylko jak bę­dzie naj­szyb­ciej?

– Wy­klu­czo­ne! – syk­nął Jurek. Nie wiemy, czego chcą. Im le­piej nas po­zna­ją, tym będą więk­szym za­gro­że­niem.

– I tak le­piej po do­bro­ci, niż z wy­mu­sze­niem.

– Uwię­zie­nie w tym tłu­stym od­wło­ku to niby „po do­bro­ci”?

– S p o k o j n i e – za­rzą­dził wy­świe­tla­czem na­skór­nym Ste­fan. –W olą n a s ży­wych­niż mar twyh.

 Chwi­la na roz­szy­fro­wa­nie po­zwo­li­ła zdu­sić ro­dzą­cą się kłót­nię. Ma­ciek mógł tylko ge­sty­ku­lo­wać, zaś Jurek – wpi­sy­wać krót­kie ko­mu­ni­ka­ty na wy­świe­tlacz w elek­tro­nicz­nym przed­ra­mie­niu.

Praw­da, że na­po­tka­ne, in­te­li­gent­ne formy, być może wię­cej cen­nej wie­dzy zy­ska­ły­by dzię­ki żywym przy­kła­dom obcej isto­ty. No chyba że mają coś na kształt roz­drab­nia­cza do drew­na po­łą­czo­ne­go z kom­pu­te­rem który od­czy­ta wszyst­kie dane.

Ale czy wtedy ko­rzy­sta­li­by z ja­kiej­kol­wiek formy ko­mu­ni­ka­cji? Ta­kiej jak płaszcz­ko­lud?

Jest jedna cecha która w przy­bli­że­niu po­zwa­la dużo zro­zu­mieć o obcym. Po­sta­wić go w sy­tu­acji na­ra­że­nia życia. Zie­lo­na za­wie­si­na roz­człon­ko­wa­ła szer­sze­nia, a trzy nie­szczę­sne klony po­wo­li opa­dły na po­wierzch­nię. Za­wie­si­na po­sta­wi­ła każ­de­go ze śmiał­ków w od­dziel­nym ka­nio­nie.

– Halo, sły­chać mnie? – ode­zwał się Jurek przez ko­mu­ni­ka­tor pod­skór­ny. Ko­le­dzy od­po­wie­dzie­li, bo­wiem od­le­głość mię­dzy ko­le­ga­mi była po­rów­ny­wal­na do za­kre­su sta­ro­żyt­ne­go wal­kie-tal­kie, w do­dat­ku obec­ność nie­za­głu­szo­nych ko­mu­ni­ka­to­rów wzmac­nia­ła czę­sto­tli­wość fal.

– Coś trzesz­czy.

– To nie na fonii. To pod­ło­że pod nami!

W każ­dym z ka­nio­nów, drogę pa­zu­ra­mi wy­szar­pał sobie po­tęż­ny stwór o jesz­cze po­tęż­niej­szej pasz­czy. Od­nó­ża po bo­kach spra­wia­ły że su­nę­ły ni­czym scyn­ki po pia­sku, po­skocz­ki w mule.

– Groź­nie wy­glą­da­ją, ale chyba nas nie prze­łkną?

– Prze­łkną. To ku­zy­ni na­szych zna­jo­mych. Miej­sco­wi wy­ho­do­wa­li gi­gan­tycz­ne płaszcz­ko­lu­dy!

– Ale prze­cież one nie są do walki!

Nie­ste­ty, we­tknię­te w grzbie­ty po­two­rów race, są­czą­ce po­ma­rań­czo­wy dym, za­pew­nia­ły, że jest ina­czej. Na całą trój­kę, każ­de­go z osob­na, ru­nę­ły pasz­cze spra­gnio­ne znisz­cze­nia.

Ot, spra­wie­dli­wość dzie­jo­wa. Wy­zy­ski­wa­ni prze­ciw­ko pół­wy­zy­ski­wa­nym (klon mu­ze­al­ny to jed­nak nie to samo co oby­wa­tel uro­dzo­ny po raz pierw­szy). Teraz każdy ze śmiał­ków stał na wła­snej ścież­ce, na któ­rej miał się wy­ka­zać. Cud, że dali radę od­dy­chać, jak­kol­wiek ostro.

Su­per­ko­man­dos Ste­fan użył fo­czej tech­ni­ki, po­zwa­la­ją­cej na dłu­go­trwa­łe utrzy­my­wa­nie po­wie­trza.

Ma­ciek kilka razy wy­pluł płuca, ale zdą­żył już do tej pory wy­two­rzyć zre­ge­ne­ro­wa­ne.

Jurek prze­łą­czył się na syn­te­zo­fil­tra­cję skład­ni­ków po­trzeb­nych do prze­trwa­nia krwio­obie­gu. Nie­ste­ty, w związ­ku z sil­ny­mi na­kła­da­mi na pro­ces, resz­ta pod­sys­te­mów mu­sia­ła zmniej­szyć wy­miar pracy. Jurek, nie dość, że cięż­ki od że­la­stwa, to jesz­cze biegł naj­wol­niej, dla­te­go też pierw­szy wy­lą­do­wał w pasz­czy swo­jej be­stii.

Ma­ciek robił, co mógł, ale nie miał ani tech­no­lo­gii, ani wsz­cze­pio­ne­go prze­szko­le­nia. Wszyst­ko, co mógł zro­bić, to od­szu­kać jakiś wy­so­ki punkt i się wspiąć. Z cza­sem po­wierzch­nia stała się mgli­sta, co da­wa­ło na­dzie­ję się ukryć, ale węch płaszcz­ko­smo­ka, albo inne jego zmy­sły, dzia­ła­ły nie­za­wod­nie. Ma­ciek miał przy­naj­mniej fory pod po­sta­cią dud­nień i po­ma­rań­czo­we­go punk­tu na gło­wie po­two­ra. W końcu zna­lazł jakiś moż­li­wy sta­la­gnat, z cał­kiem wy­god­ny­mi bruz­da­mi do wspi­na­nia.

A były one wy­god­ne dla­te­go, że wy­żło­bił je sobie jakiś miej­sco­wy twór. Po­chwy­cił on Maćka i wci­snął do gniaz­da, gdzie młod­sze twory – ni to jasz­czur­ki, ni to wydry, ni to nie­to­pe­rze, po­sta­no­wi­ły go zjeść.

I tu byłby ko­niec, gdyby nie to, że cen­tra­la re­ge­ne­ra­cyj­na prze­trwa­ła w jed­nym ka­wał­ku. Ma­ciek zre­ge­ne­ro­wał się w ciele jed­ne­go ze swo­ich kon­su­men­tów i dzię­ki za­pa­cho­wi udało mu się cza­so­wo zmy­lić współ­gniaz­dow­ni­ków. Po kilku dniach, roz­po­znaw­szy nie­przy­jem­ny odór, or­ga­nizm-ro­dzic wy­rzu­cił Maćka z gniaz­da. Był cały, ale skóra za­bar­wi­ła mu się na zie­lo­no, po­kry­ły ją także mchy, po­ro­sty i ga­łę­zie z tym­cza­so­we­go lokum.

Wy­ko­rzy­stu­jąc krót­kie prze­rwy, Ste­fan z Se­ra­fi­na, Su­per­ko­man­dos, ob­my­ślał plan dzia­ła­nia.

Nikt ta­kie­go drań­stwa nie po­ko­na w po­je­dyn­kę. We trój­kę nie­wie­le le­piej, ale nie ma co gdy­bać – kon­takt i tak stra­cił. Nie­mniej, mą­drość wielu wie­ków i bli­sko dzie­się­ciu ty­siąc­le­ci dała mu pod­po­wiedź na ostat­ni plan. Nie de­spe­rac­ki, nie de­bil­ny. Coś jak prze­sko­czyć licz­ni­kiem z sa­mych dzie­wią­tek na zera.

Wy­cią­gnął flo­ter. Jesz­cze na­ła­do­wa­ny. Czemu się nie pu­ścić dym­kiem tuż przed śmier­cią?

Pew­nie nie zdą­żył­by po­pły­wać na zmie­nio­nej gra­wi­ta­cji. W ciągu kilku chwil, które mu zo­sta­ły, po­dzie­lił swoje zre­lak­so­wa­ne je­ste­stwo na pięć punk­tów o rów­nej masie.

I wtedy i jego kłap­nął płaszcz­ko­smok.

By od razu wy­pluć. Ste­fan z Se­ra­fi­na pło­nął, a or­ga­nizm wie­dzio­ny in­stynk­tem wy­co­fał się jak naj­da­lej od ognia. I speł­nił to, czego pra­gnął, odkąd roz­wi­nął au­to­no­micz­ną świa­do­mość – za­koń­czył ist­nie­nie na wła­snych wa­run­kach.

Tym­cza­sem pierw­szy płaszcz­ko­smok prze­cho­dził ostre bóle. Or­ga­nizm me­cha­nicz­ny to błąd die­te­tycz­ny, zwłasz­cza taki po­łknię­ty naraz.

Płaszcz­ko­smok wy­pluł me­ta­lo­wy szkie­let Jurka. Kwas nie zro­bił więk­szej krzyw­dy me­cha­nicz­nym czę­ściom. Uru­cho­mio­ny sys­tem an­ty­de­men­cyj­ny do­ro­bił bra­ku­ją­cy mózg, który to z kolei skie­ro­wał na­no­cząst­ki na obu­do­wa­nie szkie­le­tu. Klon Jurka stra­cił reszt­ki tego co imi­to­wa­ło jego pier­wo­wzór, ale trwał. Tym­cza­sem raca zmu­si­ła wy­mę­czo­ne­go za­tru­ciem płaszcz­ko­smo­ka do ko­lej­ne­go, de­spe­rac­kie­go na­tar­cia, ale sta­lo­wy szkie­le­tor, który kie­dyś był klo­nem Jurka, oka­zał się god­nym prze­ciw­ni­kiem. Rąb­nął me­ta­lo­wą pię­ścią w nos, wsko­czył i wyjął racę. Wci­snął rękę do po­wsta­łej dziu­ry. Teraz płaszcz­ko­smok mu­siał słu­chać jego.

Ostat­ni płaszcz­ko­smok szu­kał Ste­fa­na. Mimo sa­mo­spa­le­nia ko­man­do­sa, stwór nadal wy­czu­wał jego obec­ność. Ska­kał to tu, to tam, zie­mia drża­ła, ka­mie­nie spa­da­ły. Wresz­cie tra­fił na trop Ste­fa­na – ale nie jeden, tylko pięć. W do­dat­ku każdy w inną stro­nę. Płaszcz­ko­smok za­czął gonić za wła­snym ogo­nem. Trwa­ło to, do­pó­ki pię­cio­krot­ny trop Ste­fa­na nie sku­pił się w jed­nym miej­scu. Płaszcz­ko­smok za­szar­żo­wał, chcąc nad­ro­bić stra­co­ny czas. Do­strzegł aurę swej do­mnie­ma­nej ofia­ry, odbił się ogo­nem i wszyst­ki­mi ła­pa­mi – i rąb­nął w brzeg ka­nio­nu na me­an­drze. Ste­fan nie jeden, ale pię­ciu mniej­szych, rzu­ci­li się z ka­mie­nia­mi i za­czę­li bić w czasz­kę po­two­ra. Ten, któ­re­mu od po­dzia­łu umysł ucier­piał naj­mniej, zrzu­cił też racę z łba.

Nie udało się jed­nak osta­tecz­nie roz­kwa­sić płaszcz­ko­smo­ka, gdyż ka­nio­ny wy­peł­ni­ła woda, nurt który za­brał z po­tęż­nym chlu­stem to, co zo­sta­ło z trzech klo­nów-jen­ców.

Wy­lą­do­wa­li w ba­se­nie, do któ­re­go zle­wa­ły się wszyst­kie trzy ka­nio­ny. Ze środ­ka zbior­ni­ka wy­ra­stał sta­la­gnat, na któ­rym cze­ka­li go­spo­da­rze pod­zie­mi wenus – w for­mie nadal nie­okre­ślo­nej, nie­moż­li­wej do iden­ty­fi­ka­cji jako praw­dzi­wa bądź za­ka­mu­flo­wa­na. To­wa­rzy­szył im też płaszcz­ko­lud-tłu­macz.

– Z nie­kła prze­sko­ru­pw­szy­ście mi­mo­gień­śmierć. Wpo­dziem­bło, nie­do­nie­kło. Zdwój­ro­złą złą­śro­dek. Oskraj­ci­my i nie­po­za­toć. Nim­przed pauza je­de­na­ście gru­chot­nięć. Gdy po­trzeb­na pomoc, tu­słu­pi­skuj. Nie­ła­ma­nie, bo ro­ze­smok.

Per­cep­cja trzech klo­nów zga­sła, nim co­kol­wiek mo­gli­by zro­zu­mieć. Gdy klony od­zy­ska­ły świa­do­mość, świat pod ko­pu­łą Wenus oka­zał się cał­kiem go­ścin­ny.

Po­dzie­li­li go mię­dzy trzech. Jedną część zajął ro­ślin­ny i dłu­go­wiecz­ny Ma­ciek. Drugą – ple­mię ma­łych, wo­jow­ni­czych Ste­fa­nów. Trze­cia przy­pa­dła szkie­le­to­ro­wi Jur­ko­wi jeż­dża­ce­mu na płaszcz­ko­smo­ko­li­szu. Małe, zie­lo­ne psz­czół­ki za­py­la­ły kwia­ty, a gra­nic kra­iny, poza ba­rie­rą, pil­no­wa­ły płaszcz­ko­smo­ki. Drogą ko­mu­ni­ka­cji przez sta­la­gnat, go­spo­da­rze zro­zu­mie­li, że może bra­ko­wać dam­skie­go to­wa­rzy­stwa, toteż wy­sła­li ko­lej­ną eks­pe­dy­cję do mi­ni­bios­fer. Padło na „Gra­ży­nę Sza­po­łow­ską”.

Świa­tło sło­necz­ne w nowym osie­dlu nie-Zie­mian nie -We­nu­sjan– za­stą­pi­ły krysz­ta­ły. Sku­pio­ne wokół miej­sca, gdzie płaszcz­ko­lu­dy prze­bi­ły skle­pie­nie, two­rząc ja­skra­wy okrąg, były jak cze­ka­ją­cy na pod­nie­sie­nie z od­wró­co­nej do góry no­ga­mi ziemi pier­ścień.

Koniec

Komentarze

Nic nie zrozumiałem. Przepraszam, że tak wypalam, ale naprawdę nic nie zrozumiałem. Może to po prostu nie mój rodzaj literatury? Jak dla mnie było tu zbyt dużo abstrakcji. Wszystko jest tu tak bardzo pokręcone, że nawet nie wiem, jak się do tego odnieść. Czy jest to napisane źle, czy to zamierzony styl? Czy to żart, czy poważnie poprowadzona fabuła? A może to nawiązanie do jakiegoś klasyka, którego nie znam, a powinienem? Serio, kompletnie nic nie zrozumiałem.

Konstrukcja świata jest dla mnie niejasna. Nie rozumiem roli, jaką odegrały klony, nie rozumiem skąd tak naprawdę się wzięły i dlaczego na Wenus? Dlaczego w kontekście Wenus pojawia się kwas siarkowy, skoro atmosfera tej planety składa się z innych związków chemicznych? Co to za technologia i dlaczego obok kompletnie abstrakcyjnych i niezrozumiałych urządzeń, pojawiają się współczesne, np. powerbank?O co tu chodzi? Mam nadzieję, że dałem się wpuścić w jakiś kosmiczno – fantastyczno – literacki prank.

Bardzo trudno było mi przebrnąć przez te opowiadanie. Już po kilku akapitach miałem dość, ale uparłem się, że dotrwam do końca, licząc na to, że może z czasem coś się rozjaśni. Niestety im dalej, tym mniej rozumiałem. Zbyt to dla mnie abstrakcyjne. Łamańce językowe nie pomogły. Te szczeko-szirszo-kukuryki i inne temu podobne zabiegi powodowały, że czułem się, jakbym jeździł sankami po żwirze.

Olgierd Glista wybacz, że tak mocno krytykuję tekst, ale kompletnie on do mnie nie trafił. Tak jakbym natrafił na ślad obcej cywilizacji i próbował ją rozszyfrować za pomocą ludzkiego systemu pojęć. Jeśli takie było autorskie zamierzenie, to się udało, jednak bez przyjemności czytania. Najpewniej po prostu nie jestem odpowiednim targetem.

XXI century is a fucking failure!

Po części zarejestrowałem się tutaj po to żeby odnaleźć odpowiedź na pytanie, co jest nie tak z moją pisaniną. Tego rodzaju komentarz jest pomocny, sugeruje że odpowiedzialny jest styl. 

Pisanie na temat konkursowy było dla mnie wyzwaniem (nieciekawie czuję się w rzeczywistym kosmosie), ale lubię pisarskie wyzwania. Część tekstów piszę jako absurd, część na poważnie, ten jest z pierwszej kategorii, ale nie chciałem czytelnika wpuszczać w maliny czy robić literackich pranków. 

Z jakiegoś powodu pomylił mi się kwas siarkowy z dwutlenkiem węgla. To byłby w sumie kolejny powód dla których nieciekawie czuję się w rzeczywistym kosmosie.

Mimo wszystko, “ślad obcej cywilizacji”, nawet jeśli bez przyjemności czytania, sugeruje że coś zrobiłem dobrze. Niestety, nie orientuję się jaki jest mój target w ogóle (całokształt) – wiem tyle że to bardzo bardzo niedobrze, próbuję to rozgryźć przynajmniej od trzech lat.

 Nie mam za złe negatywnego komentarza, wręcz przeciwnie. Pozdrawiam!

 

Po części zarejestrowałem się tutaj po to żeby odnaleźć odpowiedź na pytanie, co jest nie tak z moją pisaniną.

Może po prostu za dużo zostaje w Twojej głowie ;) Jako czytelnik mam tylko, z czym zechciałeś się ze mną podzielić, do Twojej głowy dostępu nie mam. I przyznam, że też nie rozumiem, co przeczytałam.

Uniwersum powinno być spójne, logiczne. Tutaj masz kolonie na księżycach Jowisza i na Merkurym (sic!), natomiast Mars i Księżyc nie mają większego znaczenia, a na Wenus to się teoretycznie nie da. Jak się nie da, skoro na Merkurym się da? Skoro masz technologię pozwalającą na kolonie na Merkurym, to Wenus to betka. Wystarczy ją zasłonić od Słońca, trochę się schłodzi i będzie zdatna do terraformowania.

 

Ludzkość terraformowała właśnie planety Układu Słonecznego, więc nie można było bawić się w półśrodki. Jottabajtowy komputer napędzany energią największej burzy na największej planecie psuł krajobraz, ale stanowił zło konieczne. Tworzenie materii organicznej jakoś szło, wciąż jednak należało ją zaadaptować do poszczególnych warunków.

W pierwszym zdaniu piszesz o terraformowniu planet. Teoretycznie następne zdanie powinno dotyczyć tego samego. I wyszło mi, że ten komputer ma za zadanie terraformowanie Jowisza poprzez zmianę gazu na materię. Po przeczytaniu całości zaczynam dochodzić do wniosku, że chodziło raczej o tworzenie życia, zdolnego przetrwać w ekstremalnych warunkach, ale pewna nadal nie jestem.

Tworzenie życia masz w opku jeszcze kilkakrotnie. I tu się rodzą kolejne pytania: Czy tworzysz życie od podstaw (płaszczkoludy)? Jeśli tak, to po co? Mało nas? Już się nie możemy pomieścić na Ziemi, myślimy o terraformacji innych planet właśnie dlatego. One mają być dla nas, a nie dla jakiś sztucznie wygenerowanych tworów.

I zaraz pojawia Ci się opowieść o szerszeniach i trójce zwykłych-wspaniałych. I znowu rodzi się pytanie: Skoro kawałek wyżej pisałeś o tworzeniu życia, to czy te szerszenie są stworzone w owym oku Jowisza, czy może to rdzenni mieszkańcy Wenus? I jak się ma spotkanie wspaniałej trójki z szerszeniami do możliwości kolonizacji Wenus? Co oni takiego uczynili, czym się do tej kolonizacji przyczynili, że zasługują na miejsce w muzeum?

Nie wiem, być może masz to uniwersum ładnie uporządkowane w głowie. Być może potrafisz mi odpowiedzieć na wszystkie moje pytania. Ale nie ma tego w opku. Dlatego czytam i nie rozumiem.

Masz w tagach absurd, ale absurd w literaturze jest po coś. Ma coś uwypuklić, pokazać, wykpić. Ale w tym przypadku nie wiem nawet do czego ewentualnie się odnosisz. Taki absurd dla samego absurdu nie ułatwia zrozumienia tekstu.

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Irka_Luz bazowałem na wiedzy, którą miałem, a która zakładała że warunki na Wenus są gorsze niż na Merkurym – większe stężenie trujących gazów. 

Skoro akcja musiała się toczyć na planetach układu słonecznego, postanowiłem wymyślić coś co by rozwinęło jakieś moje skojarzenia z tym związane. 

Faktycznie nie pokazałem że terraformowanie w tym opowiadaniu jest raczej motywowane ekonomicznie, niż ekologicznie/demograficznie. Dlatego superkomputer pomaga w tworzeniu organizmów przystosowanych do warunków na innych planetach, które to organizmy mają być niewolnikami ziemskiego człowieka.

Trzy klony powstały dlatego, że sądzę że zawsze znajdą się chętni na obcowanie z żywą historią. Ich pierwowzory uczestniczyły w pracach nad stworzeniem organizmów pomocnych do kolonizacji.

Jeśli szerszenie to szerszerosiczkonie – tu mamy do czynienia z tymi samymi szerszeniami co na Jowiszu, tylko oswojonymi, ujarzmionymi i wykorzystanymi przez ludzkość.

Absurd o tyle wiąże się z tematyką, że pokazanych jest dużo zbyt dalece zaawansowanych rozwiązań, by mogły one być możliwe do realizacji według obecnego stanu wiedzy. Nadal jednak rozwiązania te odnoszą się do konkretnych ludzkich dążeń (które są różnorodne) – osiągnięcia wiecznej młodości, wcielenia się w maszyny, panowania nad całokształtem pracy organizmu.

Ponadto, absurd wydał mi się odpowiednią drogą by przejść z czegoś posądzanego o bycie science fiction do fantasy, z krasnoludami, szkieletorami i elfami (na razie jednym elfem). 

Ale też informacje o tym że za dużo zostawiam w głowie, są cenne. Wynika z nich że moje pomysły są zbyt skomplikowane i nie umiem o nich napisać tak, żeby nie zanudzić czytelnika. Wbrew pozorom i efektom, wolę pisać możliwie oszczędnie.

 

 

Przyznam, że już na etapie bety tekst zrozumiałem (mniej więcej) w taki sposób, jak napisał powyżej autor.

Kilku zdań się przyczepiłem, bo się wysypywałem mentalnie np.: “nadany zakres obliczeniowy” oraz “Zaburzona chronologia struktur genetycznych” tzn. ich nie rozumiem.

Koncepcja, że ludzkość będzie zasiedlać obce planety, zaprojektowanymi w tym celu organizmami, wydaje mi się fajna. Opisy lubię bardziej obrazowe tzn.: ja bym chciał, żeby czytelnik zobaczył, czym się różni szerszeń jowiszowy od ziemskiego.

 

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

Hej, ho! :)

 

Od razu mówię, że nie przeczytałam całego – przerwałam w pewnym momencie i przeskoczyłam do kilku ostatnich akapitów. Ogólnie moje pytanie brzmi następująco: w co Ty grasz? laugh A raczej: co chciałeś tym tekstem osiągnąć?

 

Widziałam kilka Twoich komentarzy: pod moimi tekstami, pod tym tekstem, pod tekstami innych – i wszystkie są uporządkowane, poukładane logicznie, zrozumiałe, z sensem i na temat. To opowiadanie takie nie jest, w stopniu nawet nie tyle utrudniającym odbiór, co czyniącym z (próby) czytania prawdziwą przeprawę, taką z błotem, mokradłami i drutami kolczastymi. Nie wierzę, absolutnie nie wierzę, że nie zdajesz sobie z tego sprawy.

 

Zaryzykuję pewną hipotezę – otóż – czy chciałeś może pisać stylem podobnym do Dukaja? Chodzi mi o ten natłok trudnych słów, neologizmów, połączenie science fiction z fantasy. Otóż Dukaja również momentami czyta się trudno, różnica jest taka, że fabułę da się jednak bez większych problemów zrozumieć. Tutaj nie wiadomo nic albo prawie nic.

Nie wiem, czy bohaterowie są w danym momencie na Jowiszu czy na Wenus. Nie wiem, co to jest “anomalia”. Czyżby ten szerzeń? Chyba tak (ale dlaczego?). I dlaczego ta anomalia jest potem wykorzystywana przez ludzi – ale bez żadnej wzmianki o dostrzeżeniu jej potencjału, dostosowaniu itp.?

 

I tu weszła Fundacja Ekologiczna Dla Regulacji Przestrzeni. Niezawodny sposób na uciszenie głosów protestujących przeciw naruszaniu unikatowych formacji planetarnych. Stołki dla potomstwa harcujących niczym pradawni Hunowie aktywistów. Kolejne ich pokolenia weszły w logikę i dyskurs nieograniczonej ekspansji, ujarzmione siecią współzależności i gier interesów.

Analizowałam to zdanie, w powiązaniu z całą otoczką, jakieś 3 minuty, zanim zaczęło mi się wydawać, że rozumiem. Pomimo tego nadal nie mam najmniejszego pojęcia, co może mieć wspólnego z następnym akapitem:

Efekt – kilku nienadających się do niczego innego szaraczków chodzi z wykrywaczem perspektywicznych form tworzonych w inkubatorach przez systemy różnicujące. (…)

 

 

Z powierzchni napływały transporty surowców, niesione przez oswojone szerszerosiczkonie. Czasem też po minibiosferze przemykał jakiś płaszczkolud w kombinezonie. Naturalnie, istota wyhodowana, by ujarzmić powierzchnię niegościnnej planety, budziła zainteresowanie. Nikt się jednak nie domyślał, co powstaje wśród gniazd stworzonych przez człowieka istot. Szerszerosiczkonie rozkładały zmarłe płaszczkoludy na części pierwsze. Dlatego ich widok w pobliżu legowisk nietrudno dało się zracjonalizować.

 

Za przeproszeniem, ale – WTF?! Czy pogrubiona powyżej “istota” to szersze…ble ble czy ten płaszczkolud?! I jak podkreślone zdanie 2 ma się logicznie do podkreślonego zdania 1 (albo: co niby wyjaśnia?!). I jak podkreślone zdanie 3 ma się logicznie do podkreślonego zdania 2 oraz podkreślonego zdania 1?!

Czy “legowiska” to to samo co “gniazda” powyżej? Tak czy inaczej akapit nie ma sensu.

I wreszcie: skoro nikt się nie domyślał, to dlaczego nietrudno było to zracjonalizować? Czy chodzi o to, że szerszenie czyniły z tego rozkładu jakąś przykrywkę dla swoich działań? Mózg mi się ugotował, zanim to wykombinowałam, a i tak nie wiem, czy dobrze.

 

 

Mogłabym tego znaleźć więcej, ale oszczędziłam sobie czegoś tak bolesnego. Jeszcze NIGDY, NIGDY nie miałam takich problemów, żeby przez coś przebrnąć. NIGDY. Dlaczego mówię o tym tak bezpośrednio, może nawet chamsko? Bo tak jak wspomniałam, nie wierzę, że nie zdajesz sobie z tego sprawy.

 

Jest tutaj kilka fragmentów, które swoim stylem, swoją oryginalnością świadczą o tym, że potrafisz/będziesz potrafił dobrze (doskonale?) pisać. Np.:

Coś jak przeskoczyć licznikiem z samych dziewiątek na zera. – Nie rozumiem sensu (hue hue), ale w mającym sens kontekście byłoby to bardzo dobre.

Skąd więc ta cała bezsensowna – bezsensowna, nie absurdalna, bo to różnica – otoczka? Skąd, dlaczego i po co?

 

Ach, i zgadzam się z Irką, że kolonia/eksploatacja (czego? wodoru, amoniaku?) na Jowiszu jest (jakieś milion razy) mniej prawdopodobna niż na Wenus.

 

Kolejny powód, dla którego ten komentarz jest w tym tonie – dosyć bezwzględnym – to ten absurd właśnie. Nie sprawdzam tagów, tutaj również nie sprawdziłam. Przeczytałam to co zdołałam i z jednego z komentarzy dowiedziałam się, że to właśnie “absurd”. Dosłownie mnie to oburzyło, na pewien niewyjaśniony sposób nawet uraziło, bo tekst nie jest napisany w sposób sugerujący jakiś celowy, zamierzony absurd. Wręcz przeciwnie, wygląda jak poważna (zbyt poważna?) próba. Nie zaznaczyłeś nigdzie tego absurdu, w pewien sposób wprowadzając czytelnika w błąd.

A tekst owszem, jest absurdalny, ale nie w taki sposób, w jaki powinien. Moim zdaniem.

 

Nie wiem, czy nie przesadziłam, ale takie właśnie emocje wzbudziło we mnie Twoje opowiadanie. Myślę, że będzie tylko lepiej.

 

Pozdrawiam.

She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.

Radek

A tu się przyznam że formuła o sklejonych tkankach znana jest mi z prozaicznych okoliczności życiowych, tylko że tam nie chodzi o żadne tkanki czy cokolwiek w tym stopniu biologicznego.

DHBW

Na Dukaja czuję się jeszcze trochę za mały. Na Lema jeszcze za mniejszy ale w tekście pozwoliłem sobie na jedno bezpośrednie nawiązanie. 

 

Sam próbuję odgadnąć, co miałem na myśli. Najpewniej chodziło mi o to, że zarejestrowałem się na niecałe dwa tygodnie przed terminem konkursu. Postawiłem wszystko na jedną kartę – improwizację.

Nie widziałem perspektyw na dogłębne przebadanie tematyki związanej z Układem Słonecznym w zadanym terminie, celem ewentualnej próby napisania hard sci-fi. Nie czułem się też na siłach iść w ślady takich autorów jak E.R. Burroughs, C.S. Lewis czy G. Le Rouge, którzy prezentowali wizje planet Układu Słonecznego, w czasach, gdy nadzieja że jest tam życie podobne naszemu zdawała się całkiem uprawniona (koncepcja Przygody Planetarnej albo Kosmicznej Powiastki Filozoficzno-Teologicznej to raz że w pierwszym nie zmieściłbym się w limicie słów, a do drugiego jeszcze nie dorosłem).. 

Nic z czegoś bardziej składnego, co bym do tej pory nagryzmolił w szufladzie, nie zahaczało o konkursową tematykę. Stąd – improwizacja która okazała się swego rodzaju potwornością.

 

A co do szczegółów: 

Nie została zasiedlona powierzchnia Jowisza, ale cyklon i potężny jego żywioł zostały wykorzystane do stworzenia bardzo silnego komputera zarządzającego nie mniej potężnymi maszynami i aparaturą z całego przekroju nauk ścisłych, od matematyki po biologię. 

Co prawda laboratorium jest na Jowiszu, ale celem jego zespołu jest stworzenie form życia do kolonizacji Wenus.

(Fundacja FEDERP) – tu odreagowałem po sczytywaniu rozdziału doktoratu znajomego. Nikt nie mógł o tym wiedzieć. Może górnolotnie powiedziałem że efektem Wielkiej Gry Interesów jest zwykła robota. 

Przyznam się, że ponieważ fantaści posądzani są o rozpisywanie się na temat światów które nikogo nie interesują, mam tendencję do skrajności w pokazywaniu zamiast wyjaśniania, chcąc uniknąć takiego posądzenia. Dlatego nie uwypukliłem, że szersze-rosicz-konie również zostały wykorzystane jako niewolnicy-kurierzy. 

 

 A na marginesie, dokładnie to samo co piszesz o moim tekście, ja poczułem gdy czytałem “Nienasycenie” Witkacego. Ktoś mnie kiedyś na siłę chciał wcisnąć w jego kostium, choćbym nie wiem jak odstawał.

Zanotuję też sobie różnicę między absurdem a pur-nonsensem, chociaż swojego powyższego tekstu nie uważam za nonsens całkowity. 

Przy następnych konkursach (tematy zgodne z przeciekami brzmią bardzo ciekawie), mając więcej czasu, w mniejszym stopniu będę uciekać się do improwizacji. 

 

Dziękuję za komentarze i pozdrawiam!

zarejestrowałem się na niecałe dwa tygodnie przed terminem konkursu.

Nie wiem, do kiedy były/są Planety, ale chyba nie wrzuciłeś tego na ostatnią sekundę? To oznacza, że miałeś czas, żeby to wygładzić/wyszlifować.

 

Nie została zasiedlona powierzchnia Jowisza,

Co prawda laboratorium jest na Jowiszu, ale celem jego zespołu jest stworzenie form życia do kolonizacji Wenus.

To gdzie chodziła ta trójka bohaterów? W cyklonie? Czy jednak po tym gazie, z którego zbudowany jest Jowisz?

 

Nie widziałem perspektyw na dogłębne przebadanie tematyki związanej z Układem Słonecznym w zadanym terminie, celem ewentualnej próby napisania hard sci-fi.

Wystarczy wejść na pierwszy lepszy artykuł na wikipedii, żeby dowiedzieć się, że Jowisz to gazowy olbrzym. Chociaż podobno jego powierzchni nie zasiedliłeś – no, ale tego nie wyczytałam, bo nic z tego opowiadania nie wyczytałam.

 

Może górnolotnie powiedziałem że efektem Wielkiej Gry Interesów jest zwykła robota. 

Górnolotnie? Wybacz, ale niestety nie powiedziałeś nic, bo nie dało się tego zrozumieć.

 

odreagowałem po sczytywaniu rozdziału doktoratu znajomego

Wiesz, idea nawiązania jest taka, że odbiorca ma przynajmniej szansę je wyłapać i zrozumieć. Nie wiem, czy ktoś na tym Forum sczytywał ten sam rozdział. Może zapytaj, chętnie zobaczę odpowiedzi.

 

mam tendencję do skrajności w pokazywaniu zamiast wyjaśniania

Skrajność – dobrze powiedziane. Przy czym ta tendencja nie jest zła, tylko pokazuj, zamiast ukrywać, maskować, mieszać i wpędzać w labirynty bez wyjścia.

Bo pokazać można na różne sposoby, np. tak, żeby przed “zrozumieniem” nie trzeba było brać jakiegoś twardego kwasu.

 

swojego powyższego tekstu nie uważam za nonsens całkowity. 

Pewnie przynajmniej podejrzewasz, co chciałeś wyrazić. Myślę, że zaliczasz się tutaj do wyjątków.

 

mając więcej czasu, w mniejszym stopniu będę uciekać się do improwizacji. 

Napisałeś Frankensteina – inaczej nie da się tego określić – na 22 tysiące znaków. Może warto było skrócić o połowę, a zrobić tak, żeby dało się to czytać.

 

I znowu, poza dziwnym wtrętem o Witkacym, Twój komentarz jest poukładany i w miarę na temat. Mogę tylko wybałuszyć oczy i pokręcić głową.

 

Liczę, że kolejne Twoje teksty zrozumiem – i nie będę przez nie brnąć, mozolnie, na siłę (i na skróty), tylko czytać z przyjemnością.

 

Pozdrawiam ^^

She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.

Wezmę to za dobrą monetę. Też mam nadzieję że kolejne teksty okażą się zrozumiałe i dla Ciebie i dla każdego.

Hej OG,

 

nie będę oryginalna – też niewiele zrozumiałam ;/ Jest tag absurd (słuszny/niesłuszny – nie wnikam), ale z absurdem mi nie po drodze niestety – nie tylko u Ciebie, bo i w innych tekstach mam z nim większy bądź mniejszy problem, nie jestem targetem po prostu. 

 

Zrozumienia nie ułatwia też Twój specyficzny styl. To jest jednak bardzo indywidualna kwestia i nie czuję się na siłach, aby ją analizować w tym tekście – podobnie, jak ewentualnych potknięć/błędów. Jeśli były, zniknęły mi pod ogólnym niezrozumieniem.

 

Pomimo powyższych uwag chętnie zajrzę do kolejnego Twojego tekstu ;)

 

pozdrawiam i powodzenia 

OldGuard, dzięki za komentarz. Może kiedyś się uda. Również pozdrawiam!

Zaczęło się dobrze, zainteresowało mnie i byłam ciekawa, co będzie dalej. A im dalej, tym trudniej niestety.

Od akapitu, który zaczyna się "Termowizor cyborga Jurka zwariował…" już całkiem nie rozumiałam co się dzieje. Przeczytałam jeszcze kawałek, a potem już tylko przeleciałam wzrokiem do końca, bo równie dobrze mogłabym próbować czytać po chińsku.

Wydaje mi się, że Irka_Luz dobrze zdiangonozowała problem: zbyt dużo zostało w Twojej głowie. Plus specyficzny styl, który mnie osobiście utrudniał czytanie (nie mówię, że jest zły, ale mnie nie podszedł i przez to mnie stanowił dodatkową przeszkodę).

Wynika z nich że moje pomysły są zbyt skomplikowane i nie umiem o nich napisać tak, żeby nie zanudzić czytelnika.

Problemem chyba nie jest nuda, tylko brak zrozumienia :) Nawet skomplikowane pomysły można przekazać w zrozumiały sposób.

 

Na plus: szerszerosiczkonie :D Mnie się spodobały, zarówno pomysł, jak i kreatywne nazewnictwo. Tworzenie klonów historycznych postaci i umieszczanie ich w muzeum to też ciekawy koncept.

 

Kosmos to bazgranina byle jakich wielokropków!

mindenamifaj, dzięki za komentarz, tu widać że radykalny zwrot akcji w improwizacji nie wyszedł opowiadaniu na dobre. Co do pomysłów, właśnie sztuka na tym polega, co piszesz, ale nie każdy ją posiadł. Mam trochę obawy przed ich prezentowaniem. A szerszerosiczkonie nie muszą być takie straszne, sądzę że są bardziej zrozumiałe jak się je przeczyta na głos. 

 

Pozdrawiam!

https://i.pinimg.com/564x/e5/3a/60/e53a60d1332c86e4ac2715d640ff75a2.jpg

Слава Україні!

Nie czytało się zbyt dobrze :(

I nie wiem, o czym :(

Przynoszę radość :)

Golodh, Bellatrix, Anet, dzięki za odwiedziny i komentarz. Trudno, trzeba iść dalej.

 

Known some call is air am

Ja chyba wiem o co chodzi. Chciałeś podkreślić nieziemskość tego opowiadania i zgromadzić dużo specyficznych słów ale nagromadziłeś ich tak dużo, że rozjechała się gdzieś treść. 

np: Termowizor cyborga Jurka zwariował, musiał go wyłączyć. Zrobiło się gorąco, coś biło na rekonstrukcje receptorów zmysłowych, lecz brakło zakresu referencyjnego.

To już dla mnie za dużo. 

Możesz to przetłumaczyć na ludzki?

A jak przetłumaczysz to znajdziesz sposoób jak dostrzeć do czytelnika.

Ol­gierd Gli­sta – Kop pod­kop pod ko­pu­łą

 

 

Miszmasz, chaos i bałagan – takie odniosłem pierwsze wrażenie w trakcie lektury. Kiedy jednak wreszcie przyzwyczaiłem się do konstrukcji zdań i okazjonalnego przeskakiwania pomiędzy podmiotami, to tamto wrażenie zaczęło słabnąć. Ale i tak nie jest dobrze.

Narracja jest dość rwana, jak wspomniałem wcześniej, w dodatku mocno streszczasz pewne akcje, motywy i całe sceny. Główny mój zarzut jest taki, że mało pokazujesz, a dużo opowiadasz, wbrew zasadzie “show, not tell”. Czasem taki sposób narracji jest potrzebny, ale tutaj mi nie pasuje. Sam początek to w zasadzie jeden wielki infodump, mający przedstawić czytelnikowi mniej więcej zasady, którymi rządzi się świat wymyślony na potrzeby opowiadania – swoje zadanie spełnia nieźle, bo z komentarzy wnioskuję, że prawidłowo odczytałem zamysł, jednak bardziej pasowałby jako wprowadzenie do świata jakiegoś erpega, a nie jako część opowieści. Z powodu tego infodumpowego sposobu przedstawienia świata nie masz też w tekście emocji – prawie w ogóle. Postacie są, bo są, nie dałem rady się do którejkolwiek przywiązać, bo też mi je skutecznie zniechęcasz, syntetyzując je w postaci klonów z powgrywanymi jakimiś programami. Wydarzenia następują po sobie w kronikarski sposób, jak takie punkty do odhaczenia na ścieżce fabuły, i brak w nich dynamiki. Więc oprócz tego rwania, narracyjnie jest też dość płasko.

Z rzeczy, które rzucają się mocno w oczy w trakcie lektury, a z których nie jestem zadowolony, muszę wymienić też próby komunikacji pomiędzy bohaterami a płaszczkocosiem. Wierzę, że te zlepki słów coś znaczą, ale nie do końca wiem co. Jakoś u Dukaja w “Innych pieśniach” mi taki zabieg bardziej pasował, może dlatego, że tam skolioza dopadała mowę i ją degenerowała, a tutaj następuje raczej próba komunikacji, więc jako czytelnik chciałbym móc rozszyfrować tę nowomowę, jednak nie potrafię i to mnie nieco irytuje.

Kolejny zarzut, to płaszczkosmoki, a konkretniej te race wystające im z grzbietów, czy tam głów. Piszesz, że chciałeś napisać coś, co zahacza o absurd. OK, spoko, ja to rozumiem, nawet czasem lubię poczytać. Tylko u Ciebie ten absurd nie wydaje się być absurdem intencjonalnym, przez co każdy z takich pomysłów, wtłoczony w opowiadanie gdzieś pomiędzy sceny tworzące bardziej poważny sztafaż, wypada bardzo źle, a w dodatku niezgrabnie. Swoją drogą – wsadzenie ręki w otwór po racy daje kontrolę? Jakoś mi się to z Avatarem skojarzyło, z tymi złączkami, które tam posiadał każdy żywy organizm :)

Fabuła. Hmm. Z tego co zrozumiałem, to ludzie terraformują planety, wykorzystując produkowaną metodą prób i błędów florę i faunę. W Oku Jowisza są farmy produkujące różne istoty i tam te szerszenie oraz płaszczkoludy zostały stworzone, tak? Były anomalią, ale taką, która jest zdolna stać się gatunkiem funkcjonującym w warunkach wenusjańskich. Potem przenosisz fabułę do czasów, w których szerszenie wymknęły się spod kontroli, a trójka prawie ludzkich techników ma im stawić czoła. Potem bohaterowie trafiają do podziemi, gdzie żyją płaszczkoludy i coś jeszcze, a na końcu adaptują się do nowego środowiska i zostają tam, wysyłając jakąś ekspedycję po panienki. I to mogłoby być niezłą fabułą, zamknięta całościa, gdyby nie ten pośpiech w streszczaniu wydarzeń oraz kolejnych scen, więc nie jest, bo ma za mało tu miejsca, fabuła nie może się rozwinąć, jest streszczeniem.

Nie jest to niestety zbyt przychylna opinia, ale zakładam, że wolisz szczery komentarz, opisujący moje wrażenia z lektury, niż puste pochwały. Napomknę jeszcze tylko, że ten motyw tworzenia gatunków i przystosowywania ich pod dane warunki przypomina mi przygody Tufa Wędrowca z opowiadań George’a R.R. Martina, a groteskowość form przywodzi na myśl “Vatran auraio” Huberatha.

Known some call is air am

Nova – dużo w tym racji, prawdopodobnie to co nazwałaś nieziemskością jest efektem tego że czułem się nieswojo pisząc to opowiadanie. Można zapytać – po jakiego grzyba więc się za to brałem? 

Lubię wyzwania, lubię eksperymenty – na polu klepania w klawiaturę albo bardzo rzadko i z przymusu, bazgrania na papierze, umownie nazwijmy to polem literackim. Lubię je, nawet jeśli efekty nie budzą zadowolenia. 

Outta Sewer – pełna zgoda, popieram szczerość w komentarzach, do spółki z konstruktywnością. Ale nawet z niekonstruktywnego komentarza można czasem uzyskać jakąś informację (choćby i taką że hipotetyczny użytkownik Tr0ll_Fl3jtuch niewiele ma do powiedzenia). Tu jednak cieszę się, że wyszło konstruktywnie. Jeśli nadmiernie wykorzystałem czytelników, nadużyłem ich zaufania – w przyszłych tekstach postaram się takie tendencje ograniczyć. Opowiadanie pisałem zaraz po rejestracji, uwzględniwszy niezbyt długi termin przed oddaniem konkursu. Ani wizja fantastycznej przeszłości znanego nam układu słonecznego, ani też wizja jego fantastycznej przyszłości, nie są dla mnie komfortowym tematem. Ale tutaj Wyszedłem Ze Strefy Komfortu. Gdy zaczynałem pisać ten tekst, nie wiedziałem, jak on się skończy. Początkowo planowałem zestawić różne podejścia do kwestii obowiązków i odpowiedzialności, na tle zadań które dla nas są nieosiągalne, ale dla prezentowanych ludzi to rutynowa robota. Pojawiły się jednak u mnie pomysły, jak wycisnąć z tego więcej kontekstu planetarnego, stąd zmiana czasu i miejsca akcji. 

Nie znałem też jeszcze elementów, które tworzą coś co nazwałbym swoistą szkołą portalu Nowa Fantastyka. Tak jak bym to pojęcie rozumiał szkoła pisania tekstów poważnych (jeśli mowa o humorystycznych, powaga jest obecna w podejściu do formy i elementach satyry, czyli pokazywania niekomicznych rzeczy w krzywym zwierciadle) sensownych, mających coś konkretnego do powiedzenia. Być może intelektualnych? 

I wbrew temu co może wybrzmiewać z moich słów – jak dotąd, nie mam z tym problemu. To normalne, że dane nazwijmy to środowisko literackie tworzy swój kanon. Skłonny jestem uwzględnić, jaki tekst byłby lepiej przyjęty przez grono czytelników – choć są wyjątki, na przykład Szanowni Betujący znaleźli parę rzeczy, które im się podobały. Ale czy w przyszłych tekstach będę się stosować do tego co uznałem za wytyczne tekstu do biblioteki lub innych honorów? Tego nie gwarantuję. Na pewno jednak dominujące pod tym tekstem komentarze krytyczne zawierają dużo pożytecznych wskazówek ogólnych.

Pracuję obecnie nad kolejnym tekstem – właściwie kilkoma, ale mam na myśli tekst który planuję kiedyś opublikować w niniejszym portalu. Widzę dużo problemów wynikających z tego, że nie wychodzi mi kompromis między kwestią autonomii tekstu, a jego umieszczeniem w szerszym spektrum wydarzeń tworzących uniwersum tworzone jak najbardziej na poważnie.

Nauczyłem się przy okazji czegoś, czego może tylko ja nie wiedziałem, ale może nie wie też ktoś inny a moje doświadczenie przyda się temu hipotetycznemu komuś. 

Pisanie fantastyki przypomina żonglowanie.

Żongluje się prawdą, bzdurą, akcją i ekspozycją.

Prawda – wiarygodność, najczęściej w przeżyciach i akcji. 

Bzdura – element baśniowy pod względem czysto baśniowym. 

Ekspozycja – transformacja bzdury w prawdę (wiarygodność). 

Akcja – żeby nie znudzić ekspozycją i zlepić wszystkie elementy prawdy i bzdury.

 

W sumie z beletrystyką–niefantastyką jest podobnie, tylko mamy fikcję albo bzdurę opakowaną w realizm magiczny zamiast bzdury.

Skrytykowany – chyba rozumiem dlaczego – został mechanizm, którym staram się ograniczać rozmiar opowiadania – to jest motywem, który powoduje że mam w niektórych miejscach skłonność do streszczeń. I tu żeby nie prowokować nerwów, wyjaśniam że rozumiem, że złamałem zasadę pokazywania zamiast relacjonowania (show, do not tell). 

Jak dotąd, pisanie dla mnie osobiście jest miotaniem się ze skrajności w skrajność – akcja nie może być za krótka, musi być dłuższa, żeby wszystko zrozumieć, ale nie można wszystkiego opisać żeby nie znudzić czytelnika. 

Akcję trzeba wyjaśnić ekspozycją, ale czytelnik nie chce ekspozycji, tylko akcję. Czytelnik jednak chce wiedzieć, dlaczego coś się dzieje, dlatego chce żeby akcja była uzasadniona ekspozycją. 

Może fakt że mam kłopot z proporcjami, po prostu świadczy że Jeszcze Dużo Przede Mną Pracy albo po prostu nie umiem pisać i większe powodzenie czeka mnie w innym hobby którego jeszcze nie odkryłem.

Dziękuję i pozdrawiam!

Hej!

 

Muszę jeszcze dorzucić disclaimer, że nie roszczę sobie praw do wygłaszania jakichkolwiek prawd, czy nawet krytyki podpartej czymkolwiek innym niż własnymi preferencjami oraz odczuciami i wrażeniami, które towarzyszą mi w trakcie lektury. Byłem jurorem w tym konkursie i postawiłem na szczerość, bo zaplecza naukowego nie mam żadnego do krytykowania, natomiast wiem co mi się podoba a co nie :) Tak więc, wiesz, ja tu tylko sprzątam, nie musisz się mną przejmować zanadto :)

 

Ale tutaj Wyszedłem Ze Strefy Komfortu. Gdy zaczynałem pisać ten tekst, nie wiedziałem, jak on się skończy.

No i dobrze :) Ja stale wychodzę, z lepszym lub gorszym skutkiem – ważne żeby próbować się mierzyć z nowymi wyzwaniami i wyciagać z nich wnioski, nawet jeśli nie są zbyt optymistyczne. A część moich tekstów również powstała w podobny sposób – pisałem na bieżąco, nie wiedząc dokąd zmierza fabuła ;)

 

Nie znałem też jeszcze elementów, które tworzą coś co nazwałbym swoistą szkołą portalu Nowa Fantastyka.

Głównymi elementami szkoły NF, jesli w ogóle możemy o czymś takim mówić, są poprawność językowa, przejrzysta konstrukcja opowiadania, brak błędów logicznych i nienaciąganie niewiary czytelników. Reszta to własny styl, warsztat i pomysły autora. Popatrz na przykład na teksty użytkownika Maciek Żółnowski – one nie są typowo NFowe, są często mocno oniryczne, poetyckie, z zacięciem, które na myśl przywodzi dzieła Stefana Grabińskiego. Taki ma Maciek styl, tak pisze, i choć nie jest to styl, który lubią tutejsi użyszkodnicy, to znajduje fanów swojej twórczości. Nie musisz pisać pod nasze dyktando, możesz pisac pod siebie, my tutaj damy Ci feedback, dowiesz się od nas, co nam się podoba, co nie podoba, na co przymykamy oko, a na co reagujemy alergią – tylko to nadal jesteśmy my, tutejsi bywalcy, ludzie o różnych gustach, różnym podejściu, z i bez zaplecza naukowego, młodzi i starzy. Oczywiście nie znaczy to, że pod Twoje opowiadanie z komentarzem przybiegnie zróżnicowana masa ludzi, ale jakąś próbkę dostaniesz. I ode mnie dostałeś opinię – opinię niespełna czterdziestoletniego marudy, który kocha fantastykę, a od dwóch lat z hakiem próbuje ją pisać. I tym właśnie jestem, nikim więcej (a przynajmniej tutaj, na portalu) :)

 

Ale czy w przyszłych tekstach będę się stosować do tego co uznałem za wytyczne tekstu do biblioteki lub innych honorów? Tego nie gwarantuję. Na pewno jednak dominujące pod tym tekstem komentarze krytyczne zawierają dużo pożytecznych wskazówek ogólnych.

Sam musisz ocenić, które z tych rad są dobre, które pozwolą Ci lepiej pisać, a które są próbą zmuszenia Cię do zamknięcia się w pudełku z oczekiwaniami poszczególnych czytających. Mnie NF dużo dał, naprawdę, nauczyłem się tutaj pisać w sposób, który można okreslić (taką mam nadzieję ;)) pisaniem opowiadań, bo wczesniej pisałem scenariusze do erpegow, a ze scenariuszami jest nieco inaczej, bo w nich liczą się konkrety, fakty i informacje przekazywane bezpośrednio i klarowanie.

 

Wyboldowane przemyslenia całkiem spoko, choć próba ujęcia zagadnienia w sztywne ramy jakichś wytycznych nie do końca mi leży, bo co dziś jest prawilne, jutro może być przeżytkiem.

 

 

I tu żeby nie prowokować nerwów, wyjaśniam że rozumiem, że złamałem zasadę pokazywania zamiast relacjonowania (show, do not tell). 

Tak długo jak nie poruszysz kwestii religii albo polityki, lub nie spróbujesz mi wmówić, że napisałem coś, czego nie napisałem, nie masz najmniejszych szans na zdenerwowanie mnie (no, chyba, że byłbyć moją żoną, bo ona to umie ;)). A ta zasada jest dobra, zaś Twój tekst niestety wiele rzeczy streścił – albo mogłeś zawęzić wizję do tego co rzeczywiście niezbędne, albo musiałbyś dostać jeszcze kilka tysięcy znaków miejsca, żeby pozwolić tym kwestiom odpowiednio rozkwitnąć.

 

Jak dotąd, pisanie dla mnie osobiście jest miotaniem się ze skrajności w skrajność – akcja nie może być za krótka, musi być dłuższa, żeby wszystko zrozumieć, ale nie można wszystkiego opisać żeby nie znudzić czytelnika. 

Ja już nie mam złudzeń, że kiedykolwiek przestanę się miotać i wyczuję te odpowiednie proporcje :)

 

albo po prostu nie umiem pisać i większe powodzenie czeka mnie w innym hobby którego jeszcze nie odkryłem.

Naaaah, Twój tekst nie bolał, więc z tym nieumieniem pisania to nie przesadzaj. Ja też mam czasem wątpliwości, czy nie skupić się na czymś innym, co daje mi frajdę i co wszyscy (bez wyjątku) chwalą. Ale gdybym się tym wątpliwością poddał, to dam znać, że do tego doszło i zacznę zbierać zamówienia na wypieki :D

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

 

Known some call is air am

Miś przeczytał, a właściwie przeleciał przez tekst. Nie był w stanie czytać dokładnie. Zapamięta go jako nagromadzenie absurdu/pur-nonsensu chwilami drażniącego albo bawiącego. Skłania się raczej do tezy, że autor zażartował sobie w specyficzny sposób z czytelników.

Dziękuję Koali75 (Misiowi) za przeczytanie. Osobiście sądzę, że żarty najlepiej działają jako niewymuszone, więc mam wątpliwości co do określenia tekstu jako spełniającego taką funkcję. Trochę to dziwnie zabrzmi ale sam do końca nie wiem jak było. Na pewno nie chciałem, by żart był wymierzony w czytelników, zakładając że jakiś żart tu jest.

Hola!

Widziałem tu pewien szczególny rodzaj humoru (szerszerosiczkonie:P) i kilka ciekawych pomysłów, tak więc, powiedzmy, był tu potencjał. Niestety przy lekturze trochę się potykałem i mam wrażenie, że nie do końca wszystko zrozumiałem. Czego może być to wina? Chyba coś z narracją, która sprawiła wrażenie chaotycznej i przeskakującej między różnymi perspektywami. A być może pomysł mnie przerósł i sposób skomplikowania? Wybacz, że nie jestem w stanie napisać nic więcej, ale chyba nic mądrego nie wymyślę:/

Слава Україні!

Hmmm. Bardzo chaotycznie.

Coś tam zrozumiałam, ale bardzo mało.

Na początku miałam wrażenie, że nadmiernie streszczasz, pokazujesz wszystko z dystansu. Z tego powodu nie związałam się z bohaterami. A w końcówce z opowiadania zrobiła się szalona kreskówka, w której wszystko jest możliwe – ssaki morfują w rośliny albo kryształy, dużo akcji, mało zasad trzymających świat w kupie.

Jeszcze chyba trafiają się problemy z klarownością zdań. To znaczy, Tobie wydaje się, że coś wyjaśniłeś, ale czytelnik nie zrozumiał, bo na przykład podmiot się zgubił, więc nie ma pewności, kto zrobił to, co zrobione zostało.

W olą n a s żywychniż mar twyh.

Czy ten ortograf jest celowy?

ani wszczepionego przeszkolenia.

Przeszkolenia cyborgowi się raczej nie wszczepia, tylko wgrywa.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka