– Pieprzony deszcz! – burknął Shawney, gdy jego stopa ponownie ugrzęzła w błocie. Nie spodziewał się, że droga z przystanku autobusowego do pobliskiego baru będzie aż tak uciążliwa. Spędził już kilka godzin w podróży, więc liczył chociaż na chwilę spokoju.
Wujek powiedział mu, żeby poczekał w knajpie „U Stanleya”, więc szedł właśnie w tamtym kierunku. Neonowy szyld przebijał się przez ulewę, dając nadzieję na odpoczynek. Shawney, cały przemoczony i z ciężkim plecakiem podróżnym wrzynającym się w barki, odetchnął z ulgą, gdy postawił stopę w suchym przybytku. Wyciągnął smartfona z kieszeni i wychłodzonymi palcami wstukał wiadomość: Okej, już na miejscu.
– Dobry. – Barman uśmiechnął się i kiwnął głową.
Shawney odpowiedział tym samym, po czym usiadł przy kontuarze, kilka miejsc od mężczyzny zapatrzonego w telewizor wiszący nad ladą.
– Kawę poproszę. Zwykłą, czarną, bez dodatków – powiedział i położył dwa banknoty jednodolarowe.
Krople deszczu bębniły w szyby, a ich odgłosy biły się ze słowami reportera. Chłopak spojrzał na ekran telewizora, gdzie pokazywano właśnie zdjęcie jakiegoś mężczyzny.
– Mężczyzna to dwudziestoczteroletni mieszkaniec hrabstwa Powell, Clark Willson. Rodzina straciła z nim kontakt dwa dni po…
– Nowy tutaj? – zapytał barman, nalewając czarny płyn do kubka. – Nie widziałem cię tu wcześniej.
– Z południa jestem, Worland w Wyoming – odpowiedział chłopak, odbierając kawę. – Moja rodzina stąd pochodzi.
– Ano, widać. – Shawney spojrzał na niego pytająco, przez co barman od razu dodał: – Po twarzy, znaczy się. Wyglądasz jak Wrona. Łatwo to zauważyć. Czyli co, odkrywasz swoje korzenie?
Shawney przytaknął i wypił łyk kawy, której gorzkość od razu wykrzywiła mu usta.
– Czekasz na kogoś, swoją drogą? – zapytał barman, przecierając blat zmiętoloną ścierką. – Pytam, bo ostatnio dziwne rzeczy się dzieją w okolicy, jak pewnie słyszałeś.
– W jakim sensie?
– Ludzie znikają bez śladu. – Do rozmowy włączył się siedzący kilka stóp od chłopaka mężczyzna. Jego twarz sugerowała, że także pochodził z tych rejonów. – Lepiej nie łazić samemu po okolicy, bo nigdy nie wiadomo, na co się natrafi.
Chłopak przypadkiem spojrzał prosto w jego oczy. Poczuł uderzenie gorąca. Było w nich coś obcego, coś dzikiego, chociaż sam mężczyzna wydawał się mieć przyjazne usposobienie.
– Niedźwiedzie? – zapytał Shawney. – Kuguary może?
Właśnie dlatego tutaj przyjechał. Na wieść o tajemniczych zaginięciach poczuł, że hrabstwo Powell może być świetnym miejscem na rozwój jego pasji pisarskiej. Wizja mieszkania jakiś czas w takiej okolicy dawała mu nadzieję na zdobycie co nieco nietypowej inspiracji.
– Kuguarów tu jak na lekarstwo, a niedźwiedzi też mało – dodał inny mężczyzna, siedzący na kanapie przy oknie. Ubrany był jak myśliwy. Niedbale przystrzyżony zarost przecinały placki łysej skóry. – Łosie nie są aż tak powszechne, żeby powodowały tyle zaginięć w tak krótkim czasie. Tutaj śmierdzi działalnością ludzką. Poza tym… ciał raczej nie znajdują – podniósł dłonie i zgiął palce, po czym zarechotał.
Shawney zadrżał, chociaż nie wiedział, czy to przez przemoczone ubrania, czy słowa myśliwego. Prawa noga zaczęła mimowolnie podskakiwać z ekscytacji. Łowca podszedł do lady.
– Mark jestem tak poza tym. – Wystawił dłoń, którą zakłopotany Shawney niechętnie uścisnął. – To jak, odbierze cię ktoś? Jak nie, to mogę cię podwieźć, nie ma problemu.
Cuchnęło mu z ust, a jego ręce były nadmiernie spocone.
– Dzięki, ale zaraz wuj powinien się tu pojawić. – Zmusił się do nieszczerego uśmiechu, odprawiając Marka z kwitkiem.
– O, a o kim mowa? – Barman wrócił do rozmowy i nachylił się nad kontuarem.
– Ahanu Chubbuck.
– Ach, znam gościa. Dobry traper! – odpowiedział Mark ze sztucznością w głosie i poklepał Shawneya po barku. Rzucił wymowne spojrzenie barmanowi – Miło poznać jego…
– Bratanka.
– Bratanka! – Mark zrobił duże oczy i wydął usta. – Nie wiedziałem, że stary Ahanu ma brata.
Słowom myśliwego zawtórował huk grzmotu gdzieś w oddali.
– Wuj nigdy nie był zbyt rodzinną osobą, to prawda. – Ojciec zawsze mówił Shawneyowi, że Ahanu nie utrzymywał kontaktów z bratem, wolał mieszkać w odosobnieniu. Stronił od cywilizacji, a las uznawał za dom. Nigdy jednak nie poznał prawdziwego powodu.
– A jednak udało ci się do niego dotrzeć, podziwiam. – Kiwnął głową kilka razy w uznaniu. – My też rzadko go widujemy, co nie, Stan?
– Aha – potwierdził barman.
Moc internetu i perswazji, pomyślał Shawney.
– Swoją drogą, lepiej uważaj na tego swojego wujka. Ponoć młodzi chłopcy mają tendencję do znikania w jego okolicach, he he – zarechotał myśliwy, a Stan trzepnął go dłonią w plecy, żeby się opamiętał.
– Weź się przymknij czasem, Mark – dodał nieznajomy siedzący obok. – Widzisz, że młodziak jest zestresowany.
W tym samym momencie dzwonki nad drzwiami wejściowymi dały znać, że ktoś wszedł do środka. Shawney odwrócił się i zobaczył odzianego w przeciwdeszczowy płaszcz mężczyznę. Ten zdjął kaptur i rozejrzał się po barze. Wyglądał na około pięćdziesiąt lat. Burza długich, czarnych włosów przetykanych siwymi pasmami opadała na ramiona. Wzrok przybysza spoczął na zgarbionym chłopaku, który mu się właśnie przyglądał.
– Shawney? – zapytał basowym głosem.
Wszyscy ucichli.
Mark uniósł brwi i spojrzał na Stanleya, który nieznacznie wykrzywił usta.
– To ja. – Shawney uniósł dłoń, podziękował skinieniem głowy swoim rozmówcom i podszedł do stryja. Wyciągnął rękę, chcąc się przywitać, ale Ahanu jedynie chwycił go za bark i wyprowadził na zewnątrz.
Zakłopotany chłopak nie wiedział, co powiedzieć, więc tylko człapał obok swojego gospodarza bez słowa. Zaklął w myślach, że znowu moknie, poczuł, jak chłód wgryza się w jego twarz. Przeszli przez ulicę, Ahanu otworzył toyotę, stojącą przy krawężniku, i wpuścił bratanka do pickupa.
– To… cześć, wujku Ahanu…? – bąknął niepewnie Shawney po około dziesięciu minutach jazdy w milczeniu. Jedynym, co rozbijało ciszę było uderzanie kropel o szybę, warkot silnika i radio, cicho grające muzykę country. Niewielka replika łapacza snów dyndała swobodnie z lusterka.
– Przypominasz swojego ojca. – Ahanu przeczesał dłonią włosy, po czym spojrzał na bratanka. Na twarzy Indianina pojawił się ciepły uśmiech.
Shawney, zaskoczony wypowiedzią wuja spróbował odpowiedzieć podobną miną, jednak wyszedł z tego niezidentyfikowany grymas. To były jego pierwsze słowa od momentu wyjścia z baru mlecznego.
– W sensie?
– Oczy. Rysy twarzy. Zagubienie w świecie – odpowiedział i parsknął śmiechem. Po chwili spojrzał na Shawneya, który siedział skulony na fotelu obok, wlepiając wzrok w szybę frontową.
– Uważaj! – krzyknął nagle młodzieniec.
Nagłe hamowanie.
Szarpnięcie w barku i mdłości.
Uderzenie mózgu o czaszkę, zawroty głowy.
Gdy Shawney opanował szok zobaczył, że tuż przed maską auta stoi mulak. Jeleń wlepiał w niego wzrok, chłopak miał wrażenie, że brązowe ślepia, na pozór nieinteligentne, wiercą dziurę w jego duszy.
Ahanu zamarł. Wlepiał wzrok w zwierzę i nie wydawał z siebie żadnych dźwięków.
Mulak ryknął.
Ale czemu? Przecież nie było rykowiska.
Gardłowy głos zwierzęcia zagłuszył muzykę i wypełnił cały umysł Shawneya. Upłynęło kilka sekund, po których jeleń najzwyczajniej w świecie skoczył między drzewa. Ahanu ruszył jak gdyby nigdy nic.
Poklepał chłopaka po ramieniu, po czym podgłośnił radio.
***
Domek Ahanu został wybudowany na zboczu góry. Otoczony lasem z każdej strony, chroniony był przed wzrokiem przypadkowych przechodniów. Wystarczająco daleko od ludzi, aby unikać nieproszonych gości, ale na tyle blisko, żeby można było podłączyć posiadłość do bieżącej wody i innych skarbów współczesnego życia.
Pokrywający podjazd żwir chrzęścił pod kołami dziesięcioletniej toyoty, gdy ta zbliżała się do budynku. Deszcz nieco zelżał, jednak wciąż przeszkadzał w orientacji w terenie. Było jakoś po dwudziestej pierwszej, słońce już odpoczywało za horyzontem. Z każdą minutą robiło się coraz chłodniej, więc Shawney w oka mgnieniu znalazł się w wiatrołapie chaty Ahanu. Prawie każdy cal ścian zajmowały łapacze snów, a z sufitu kołysały się wisiorki, zrobione z zębów jakichś zwierząt.
– Jesteś głodny? – zapytał wujek, ściągając masywne trekkingi.
– O, i to bardzo! – odpowiedział chłopak, chociaż przypomniał sobie, że nie wspomniał zawczasu o ważnej sprawie. – Tyle że ja… erm… nie jem mięsa.
Usta Shawneya zwęziły się w kreskę, gdy Ahanu spojrzał na niego spode łba i zmarszczył brwi. Młodzieniec nie dawał tego po sobie poznać, chociaż poczuł nutkę niepokoju, która jak szpila wbiła mu się w kręgosłup. Gospodarz odwiesił przeciwdeszczówkę na wieszak i pogłaskał się po podbródku.
– Hm, nie wiesz co tracisz, młody. – Minął Shawneya i przeszedł do kuchnio-jadalni. Otworzył lodówkę i zmrużył powieki, szukając jakichś alternatyw dla chłopaka. – Mam jakieś sery, jajka… szkoda, bo myślałem, że sobie strzelimy trochę suszonej wołowiny do piwka. – Odwrócił głowę w kierunku Shawneya, który przekraczał próg kuchni. – Właśnie, ile ty masz lat?
– Dwadzieścia dwa.
– Uuu, to już dorosły facet z ciebie, hm? – powiedział, wyciągając dwie puszki piwa z lodówki. – Ćwiczysz coś?
– W sensie?
– No, chodzisz na siłownię, biegasz może? Przodkowie nas obserwują, wiesz? Nie chcą, żebyś wyszedł na chuderlaka. – Zamknął chłodziarkę piętą i przeszedł do salonu. Machnął w kierunku Shawneya, żeby do niego dołączył.
– Studia dają w kość, nie mam ostatnio siły, żeby się ruszać z akademika.
Ech, a może powinienem? pomyślał. Trochę słabe pierwsze wrażenie. Na pewno nie pomoże kilka paczek fajek w plecaku.
Ahanu westchnął, odstawił puszki na stół i podszedł do kominka. Kilka drewien wylądowało w palenisku, a chłopak rozejrzał się po pomieszczeniu. Pokaźne poroża i medaliony łosi, jeleni białoogonowych i innych zwierząt spoglądały na niego z góry. Czuł, jak gdyby chciały opowiedzieć jakąś historię. Poroża ozdobione były indiańską biżuterią i kwiatami. Piękne, chociaż Shawney poczuł ścisk w gardle.
Zgromadzenie sędziów, co? pojawiła się myśl w jego głowie.
– No, Shawney, siądź sobie. – Ulatniający się z puszki gaz syknął i Ahanu wypił pierwszy łyk boskiej ambrozji na miarę faceta po czterdziestce. – Ile trwała podróż? Pewnie mocno cię zmęczyła.
– Z sześć godzin będzie – mruknął Shawney, otwierając puszkę piwa. – Nie najgorzej.
– Ano, mogło być gorzej.
Pokój dzienny rozświetlany był jedynie przez blask płomieni z kominka. Klimatu dodawały krople deszczu, rozbijające się o szyby i drewniany dach. Świat za szybą zanurzył się w bezkresnej ciemności, zakłócanej jedynie przez poblask w szkle. Shawney spojrzał w okno i wlepił wzrok na własne odbicie. Miał wrażenie, jakby spoglądało z powrotem na niego. Było w tym uczuciu coś nowego, coś wyjątkowego i niepokojącego. Mrugnął i przedziwne wrażenie minęło.
– To ten, masz jakąś? – zagaił Ahanu, przerywając ciszę.
– Jakąś?
– No dziewuchę, wiesz o czym mówię! – zaśmiał się i wziął solidnego łyka.
– Yyy… – zawahał się na moment, zakłopotanie zbiło resztki jego pewności siebie. – N-nie… wolę samotność.
Na twarzy wymalowało się zakłopotanie. Sam przecież wiedział, że ostatnie dwa słowa nie były do końca prawdą. Po prostu nie miał wyboru.
– Ale ty też mieszkasz sam, no nie? – dodał Shawney, próbując wybrnąć z kłopotliwej sytuacji.
– No, he he, ale gdybyś widział mnie dwadzieścia lat temu, ho ho. – Ahanu klepnął się w udo. – Odpędzać od dziewczyn się musiałem!
Chłopak poczuł, że atmosfera się nieco rozluźniła, pozwolił sobie na delikatne parsknięcie. Zaczął powoli sączyć piwo. Ponownie spojrzał na własne odbicie. Tym razem nic go nie wzruszyło, więc spróbował zapomnieć o dziwnym uczuciu i wrócił do nadrabiania dwudziestu lat braku kontaktu z wujem.
– Wujku…? – zapytał niepewnie.
– Tak?
– Dlaczego zostałeś sam w tym hrabstwie, podczas gdy reszta rodziny rozjechała się po Stanach?
Na moment w oczach Indianina zagościła pustka. Po sekundzie jednak uśmiech powrócił.
– Ktoś musi strzec tajemnic lasu, prawda?
***
Po około dwóch godzinach przyjemnych rozmów, zakrapianych piwem i okraszonych rubasznymi żartami, mężczyźni stwierdzili, że czas nareszcie iść spać. Ahanu pokazał bratankowi jego pokój, którego okno wychodziło prosto na gęstwinę. Chłopak już miał zamknąć za sobą drzwi, gdy wuj się odezwał.
– Jeszcze jedno, bo zapomniałem ci o tym wspomnieć wcześniej. – Ahanu nagle spoważniał, alkoholowy humor gdzieś zniknął, a na jego miejsce wróciła niewzruszona maska starszego Indianina. – Nie szwendaj się nigdzie w nocy, w porządku?
– Chodzi… o te całe zaginięcia w hrabstwie? – Shawney oparł się o ścianę, zmarszczył brwi i spojrzał na wujka z zaciekawieniem w oczach. – Coś tam mi się obiło o uszy. A o co dokładnie chodzi? – zapytał, po czym czknął.
– Wilki grasują po okolicy, a że w lasach mało zwierzyny, to zaczęły atakować ludzi. Obiecujesz, że nie będziesz wychodzić bez mojej zgody?
Shawney zmarszczył czoło, pokręcił nosem, ale w końcu kiwnął głową.
– Obiecuję. Dobranoc. – Nie wierzył mu całkowicie. Chciał, chociaż nie mógł.
– Dobranoc, młody. – Ahanu poklepał go po barku w przyjacielskim geście. Przeszył jednak młodzieńca wzrokiem, jak gdyby chciał sprawdzić, czy tamten mówi szczerze.
Shawney podreptał delikatnie chwiejnym krokiem w kierunku łóżka. Rzucił się na materac, przykrył kołdrą i spróbował zasnąć. Łoże znajdowało się pomiędzy oknem a drzwiami, więc zasypiając patrzył na jedno albo drugie, bo spanie na plecach sprawiało mu dyskomfort.
Minęło piętnaście minut. Przewrócił się na lewy bok. Bezsenność frustrowała go coraz bardziej. Nowe otoczenie, nowe warunki i dziwny wieczór powodowały, że odejście w objęcia Morfeusza stało się niezmiernie trudnym zadaniem. Spojrzał przez szybę i coś, co z początku wydawało się nieprzeniknioną ciemnością rozbite zostało dwoma żółtymi punkcikami.
Obrócił się na drugi bok i otulił szczelniej kołdrą. Deszcz się uspokoił, chociaż Shawney nie mógł oprzeć się wrażeniu, że wiatr przybrał na sile. Wślizgiwał się przez szpary w drewnie, gwiżdżąc przeraźliwie. Chłodny uścisk objął głowę młodzieńca, ale ten i tak zaczął zlewać się zimnym potem. Nie był w stanie zmrużyć oka przez jeszcze kolejne kilkanaście minut, więc sfrustrowany usiadł na łóżku.
Dobra, pierdolić zasady. Muszę sobie zapalić.
Narzucił bluzę z kapturem na koszulkę, chwycił paczkę papierosów i zaczął grzebać w plecaku w poszukiwaniu zapalniczki.
Coś stuknęło w szybę.
Odruchowo odwrócił głowę i znów wlepił wzrok w okno. Niczego jednak nie zauważył.
Pieprzone gałęzie.
Znalazłszy źródło ognia, wsunął stopy w kapcie i po cichu, starając się nie skrzypieć każdą możliwą deską, wyszedł na korytarz, a następnie na patio. Przymknął drzwi za sobą i stanął na krawędzi drewnianego podwyższenia. Włożył do ust papierosa, przeklinając trudności w zasypianiu, i zapalił. Teraz dopiero zauważył, że księżyc był w pełni, jednak gęste zadrzewienie skutecznie blokowało jego światło. Jedynym miejscem, które jako tako wyróżniało się spośród leśnej ciemności była dróżka, prowadząca do głównej szosy. Shawney widział dokładnie stojące przy podjeździe znaki i duże kamienie, wyznaczające ścieżkę. Po chwili jego wzrok dostosował się do panującej wszędzie ciemności.
Zaciągnął się papierosem. Gdy tylko dym rozpłynął się w powietrzu, jego uwagę przykuło dziwne coś, jakby płynące w poprzek dróżki. Wysoka na może trzynaście stóp rzecz płynnym ruchem przesuwała się od jednej strony zadrzewień na drugą, sprawiając wrażenie, jakby lewitowała.
Wiatr zawiał mocniej, wkradł się za kołnierz bluzy i koszulki. Shawney przetarł oczy i gdy ponownie spojrzał w tamtą stronę, niczego dziwnego już nie zobaczył.
Zmęczenie daje mi się we znaki, pomyślał, po czym wciągnął kolejną chmurę dymu do płuc.
Wiatr ponownie zawiał, jednak teraz brzmiał, jak gdyby wataha wilków zawyła przeciągle w kierunku wielkiego księżyca. Shawney z każdą sekundą czuł się coraz mniej pewnie. Miał wrażenie, jakby ta góra i las go odrzucały, był jak intruz, który bezpardonowo wkroczył do czyjegoś domu i w nim namieszał. Choć wiedział, że niczego nie zrobił.
Zresztą wiedział też, że z tych terenów pochodzą jego przodkowie, więc dlaczego miałby czuć się obco wobec czegoś, co niegdyś było domem dla tej krwi?
Coś zastukało, jak gdyby dzięcioł wiercił w drzewie. Dźwięk ten pośród ciszy nocnej sprawiał wrażenie obcego, niepasującego do atmosfery. Tym bardziej poruszył Shawneya, który zaczął teraz nerwowo stukać palcami w udo. Została jeszcze połowa papierosa, nie zdążył dopalić do końca.
Niepokojące dźwięki nasilały się z każdą sekundą. Do stuków dołączyły pohukiwania sów, gdzieś w oddali usłyszeć się dało ponowne wycie wilków. To wszystko przytłaczało chłopaka i brzmiało, jakby stopniowo zbliżało się do Shawneya, chciało go pochłonąć. Poczuł się bezsilny wobec potęgi otaczającej go natury.
Co jest? pomyślał, a po chwili chwycił się za głowę. Poczuł tępy ból, jakby ktoś włożył jego czaszkę między szczęki imadła. Zrobiło się chłodniej. Znacznie chłodniej. Środek lata na tych wysokościach i tak był całkiem rześki, ale teraz odczuwał, jak każda komórka jego ciała wypełnia się przenikliwym mrozem.
Coś za nim zaszumiało. W mgnieniu oka odwrócił się i już miał podbiec do drzwi, gdy nagle poczuł rozrywający ból kręgosłupa, który po chwili przeszedł na mostek. Stanął zszokowany. Nie mógł oddychać. Wszystkie dźwięki zniknęły, otaczała go jedynie cisza. Do zmysłu wzroku dołączył zapach – przez nozdrza wdzierał się fetor zgnilizny.
Spojrzał w dół. Jego oczom ukazała się wielka dłoń. W pokręcanych, ziemistych palcach znajdowało się coś wilgotnego. Mokry przedmiot pulsował rytmicznie, plując na wszystkie strony kropelkami jakiejś ciepłej, lepkiej cieczy. Przyjrzał się temu dokładniej.
Przedziwna ręka wystawała z mostka chłopaka. Zdał sobie sprawę, że tajemnicza istota trzyma… jego serce. Shawney nie był w stanie krzyknąć, nie mógł się ruszyć, skazany został na obserwację własnej zguby.
Palce rozchyliły się, ukazując mięsień sercowy. Z każdą chwilą uderzał coraz słabiej. Teraz z uciętych arterii wyskakiwały kawałki lodu, a i całe serce przybrało inny odcień.
Chłód. Biło od niego chłodem.
– Twoja krew należy do tego lasu – rozległ się zachrypły, przegniły głos, brzmiący jak potępienie w czystej postaci.
Nagle niezidentyfikowana ręka cofnęła się, zostawiając lodową bryłę między płucami nieszczęśnika. Shawney odzyskał kontrolę nad swoimi kończynami. Zszokowany próbował dostać się do drzwi frontowych, ale jedynie zatoczył się i uderzył potylicą w krawędź tarasu.
***
Młodzieniec krzyknął, gdy wybudził się z surrealnego koszmaru. Dochodząc do siebie zauważył, że klęczy, a ręce przywiązane ma do jakiegoś słupa. Chciał wypluć ślinę, ale opluł samego siebie. Usta zakrywał mu przedziwny kaganiec. Otworzył oczy, ale nic się nie zmieniło. Nie wiedział, czy stracił wzrok, ktoś mu zasłonił oczy, czy po prostu było ciemno.
Czuł głód. Potężny głód, który skręcał żołądek w każdą możliwą stronę. Oddałby wszystko za gigantyczne śniadanie. Do tego chłód pomieszczenia kąsał nagą skórę jego torsu, a obtarte nadgarstki piekły niemiłosiernie.
Stuknął metal. Do pomieszczenia wpadło nieco promieni słonecznych, które oświetliły betonowe schody.
Czyli piwnica.
Odgłosy trekkingów wypełniły schron, a po chwili dołączyła do nich sylwetka Ahanu. Musnął palcem włącznik światła, przez co Shawney doznał chwilowego szoku.
Indianin w jednej ręce trzymał przenośną lodówkę, w drugiej coś, co wyglądało jak czaszka jakiegoś mięsożercy. Mężczyzna zbliżył się do bratanka, odłożył oba przedmioty na ziemię i zauważył, że tamten już nie śpi.
– Co ci, kurwa, mówiłem o wyłażeniu na dwór bez mojej zgody, hę? – Poważny ton Indianina przeszył młodzieńca na wylot. – Co ja mam teraz z tobą zrobić?
– Po kiego trzymasz mnie w piwnicy jak jakiś zbok? – warknął Shawney. – Może nie jesteś Ahanu, co? Tylko jakiś skurwielem, żerującym na…
Ahanu doskoczył do chłopaka i chwycił go za szczękę.
– Dzielę z tobą krew, a przez twoją głupotę zaczynam się tego wstydzić. – Puszczając podbródek chłopaka, miotnął nim na bok. – Nawet nie wiesz, co żeś narobił.
– O co ci chodzi?
– Mówiłem ci, żebyś nie wychodził samemu z domu, prawda?
– Ale co to ma do rzeczy?!
– Wszystko! – krzyknął, wstał chwiejnie i złapał się za włosy. – Wszystko, bezmyślny gówniarzu!
– Może zamiast mnie obrażać to mi wytłumaczysz dlaczego trzymasz mnie półnagiego w piwnicy, traktując jak psa ze wścieklizną?!
Ahanu stanął, obrócił się, a w jego oczach zagościła pustka. Twarz przybrała formę maski, w której próżno było szukać jakichkolwiek emocji.
– Z tobą może być gorzej, niż z wściekłym psem – odpowiedział spokojnie, chociaż w tym stoicyzmie kryła się złość wymieszana ze strachem. – Nawet nie wiesz, w jak poważnej sytuacji właśnie jesteśmy.
– To skoro to takie ważne, to dlaczego mi nie wytłumaczyłeś wcześniej?
– A uwierzyłbyś mi wtedy, że po okolicy grasuje mściwy duch śmierci, który przemienia ludzi w kanibalistyczne potwory?!
Shawneya zatkało. Wlepiał skonsternowany wzrok w wuja. Bezcelowo szukał prawidłowych połączeń w mózgu, ale jakiekolwiek próby kończyły się fiaskiem.
– Z pełnym szacunkiem, ale co to za bzdury? Najpierw wilki, a teraz to?!
Ahanu złapał się za nos i zamknął przy tym oczy. Westchnął głośno i wiedząc, że samą rozmową nic nie zdziała, podniósł klapę lodówki i wyjął z niej dwa przedmioty. Jednym była miska z sałatką, drugim zaś mięso z łosia.
W prawej ręce trzymał wegetariański posiłek a w lewej – coś, od czego normalnie Shawney by stronił. Kucnął przed bratankiem i podniósł oba te dania, wiedząc, że młodzieniec jest niemiłosiernie głodny.
– Które wydaje ci się atrakcyjniejsze? – zapytał.
Młodzieniec chciał spojrzeć na sałatkę, jednak coś sterowało nim wbrew jego woli. Serce zabiło szybciej, gdy poczuł zapach świeżego mięsa. Ślina zaczęła wyciekać z ust. Był teraz biernym obserwatorem swoich ruchów, nie mógł ruszyć żadnym mięśniem. Pożerał stek oczami, skóra twarzy napłynęła krwią z podniecenia. Jedyne czego teraz chciał, to zanurzyć zęby w soczystym mięsie.
– Ha! – Ahanu wstał i rzucił oboma przedmiotami gdzieś w kąt pomieszczenia. – Czyli jest gorzej, niż myślałem. Kurwa mać! – krzyknął i kopnął lodówkę, której zawartość rozsypała się po podłodze.
Teraz zaczęło do Shawneya docierać, że coś faktycznie jest nie tak. Przecież nienawidził mięsa, nie lubił tego smaku, a i też nie chciał przykładać ręki do cierpienia zwierząt. Przypomniał sobie w tej chwili o sercu i dłoni, sterczącej z jego mostka. Pochylił głowę, ale zobaczył jedynie czystą, nieporanioną klatkę piersiową. Nic nie wskazywało na to, że faktycznie coś rozszarpało jego tors.
– W… wendigo? – Shawney zapytał cicho, słowa ledwie przechodziły przez ściśnięte strachem gardło.
Ahanu uderzył chłopaka otwartą dłonią w twarz.
– Nie wypowiadaj tej nazwy.
Shawney wyszczerzył zęby wbrew swojej woli. Mięśnie drgały i rozciągały się, sterowane nieznaną mu siłą. Po chwili jednak zdobył się na wypowiedzenie kolejnych słów:
– Czy to coś… jest we mnie?
– Zaraz się okaże – odpowiedział Ahanu, po czym chwycił niedźwiedzią czaszkę i uniósł przed twarzą chłopaka. – Spójrz głęboko w te oczodoły. Nie mrugaj.
Tak też zrobił. Nie miał siły na kłótnię, podążał za zaleceniami wuja z nadzieją, że uda mu się wybrnąć ze szlamu, w który wpadł. Zanurzył się w otchłani pustych oczu, a jego świadomość odpłynęła, uniosła się na inny poziom, by ponownie wrócić do ciała, które jednak już nie było tym samym organizmem dwudziestodwulatka.
***
Otaczał go krąg indiańskich kobiet. Ubrane w kolorowe stroje tańczyły, skandując groteskową pieśń w języku Apsáalooke. Poruszały się powoli w jednym kierunku, co poniektóre trzymały palące się pochodnie. Nie rozumiał, dlaczego się tam znalazł, chociaż miał wrażenie, że wiedział co zrobić. Obserwował rytuał, a wszystkie pary oczu zwrócone były ku niemu. Oceniały go, sądziły, ale z drugiej strony wyczuwał w nich współczucie i chęć pomocy.
Zdał sobie sprawę, że patrzy na wszystko z innej wysokości, niż zwykle. Kobiety były znacznie niższe, ziemia wydawała się odleglejsza. Spojrzał na swoje dłonie. Czarne, jakby gnijące, a palce przypominały korzenie. To ta sama ręka, która wczorajszej nocy trzymała jego serce.
Krąg ognia się zacieśniał. Odczuwał coraz większe ciepło. Napełniało go strachem, zaczynał panikować. Nie chciał ognia, nie chciał ciepła, pragnął uciec do chłodu nocy, gdzie był bezpieczny. Musiał coś zrobić. Głód coraz bardziej dawał się we znaki, nie miał siły, by uciekać przed niebezpieczeństwem gorąca.
Przed nim, na kamiennym ołtarzu, leżało ciało mężczyzny. Tego samego, którego zdjęcie pokazano w telewizji przy okazji reportażu o zaginięciach. Był nagi, a jego umięśnione nogi wydawały się takie… smaczne. Obejrzał się jeszcze raz na resztę, po czym dotknął brzucha mężczyzny. Shawney musiał się schylić, miał może jakieś trzynaście stóp wzrostu.
Głód był nieznośny. Musiał go zaspokoić. Nie mógł dłużej czekać. Wyszczerzył zęby, po czym wgryzł się w udo ofiary. Krew bryznęła na wszystkie strony, rozszarpał arterię. Mężczyzna, jeszcze przed chwilą śpiący, zaczął przeraźliwie wrzeszczeć. Próbował wyrwać się z objęcia monstrum, jednak jego siła nie mogła rywalizować z potęgą wygłodniałego demona.
W tym momencie przed oczami Shawneya zaczęły przelatywać obrazy. Widział na nich las, ścieżki, drzewa, ciała, krew, wnętrzności, znowu las, dom Ahanu, Shawneya we własnej osobie… Teraz przed oczami miał jedynie rozszarpany mięsień mężczyzny.
Czuł, jak ludność go ocenia. Chciał się ich pozbyć, z każdą chwilą nabierał coraz większych sił. Wrzask człowieka denerwował. Odgryzł pokaźny kawałek nogi i wbił się w szyję ofiary, by ją uciszyć. Błogi smak krwi działał uspokajająco, ludzka była w końcu najlepsza. Gdy ofiara wypuściła ostatni oddech z płuc, przez martwe usta przemówił ten sam przegniły głos, który towarzyszył jego sercu.
– Jesteś następny. Tobie przypada zaszczyt goszczenia wiindigoo. On nie podołał, jednak ty jesteś inny. Jesteś stąd. Zabij Ahanu. Zjedz go. Posiądź jego siłę. Pozbądź się szkodnika.
Posoka ściekała z ust i spadała na ziemię. Chciał spojrzeć na swoje stopy, ale zamiast tego ujrzał, że stoi we wrzącej krwi. Rytualne tancerki zbliżały się coraz bardziej, nie zważając na brodzenie w rozgrzanych płynach ustrojowych. Wendigo podniosło wzrok i w ostatniej chwili zobaczyło, jak mknie ku niemu mężczyzna z dzidą, której grot rozżarzony był do białości. Potwór zamachnął się i już miał uderzyć napastnika, gdy Shawney nagle wybudził się z transu.
***
Otworzył oczy i zobaczył wuja, trzymającego rozpalony pogrzebacz przed jego klatką piersiową.
– Nie mogę – jęknął Ahanu, stojąc jak wryty. – Wiem, że to już nie ty, Shawney, ale nie mogę! Dlatego właśnie twój ojciec miał trzymać was z daleka! To ja miałem być ofiarą lasu, nie ty!
Shawney rozejrzał się po otoczeniu. Wszędzie walały się kawałki pogryzionej łosiny, a on sam krwawił z ust. Nie miał już kagańca, leżał kilka kroków od niego. Shawney miał wrażenie, jakby nie mógł odczuwać emocji. Jedyne co go bolało, to lodowate serce, topione gorącem metalu.
– Co się dzieje, wujku? – zapytał, chociaż nie były to jego własne słowa.
– Nie jestem już twoim wujkiem, nie jestem już twoim wujkiem, nie jestem już twoim wujkiem! – powtarzał Ahanu, a w kącikach jego oczu pojawiły się łzy. – Pieprzona klątwa, pieprzony demon i pieprzone więzy krwi! – Z każdym kolejnym zdaniem słowa traciły pierwotne brzmienie, aż mężczyzna rozpłakał się z rozpaczy i uklęknął. – Za… zawiodłem… miałem chronić… – załkał. – Dom… łapacze… to wszystko miało go trzymać z dala…
Shawney, który jeszcze przed chwilą miał ochotę uciec z tego świata, schować się pod kołdrą i zniknąć, zaczynał odczuwać coraz większy głód. Pierwotne uczucie i potrzeba przyćmiły ludzkie emocje na rzecz przetrwania. Myślał teraz tylko o mięsie. Musiał zaspokoić łaknienie.
– Uległeś perswazji Shawneya, Ahanu. Jesteś słaby. Nigdy nie powinieneś był go tu wpuszczać – wycharczał demon ustami młodzieńca. – Zawsze byłeś. Wiedziałem, że rodzina to twój słaby punkt.
– Zamknij się!
Do ich uszu dobiegł odgłos kół pickupa na żwirze. Ktoś właśnie wjechał na posesję. Potwór w skórze Shawneya szybkim ruchem podniósł głowę i ulokował wzrok na wejściu do piwnicy.
– Ahanu, chodź no tu! Udowodnij, że u chłopaka jest wszystko w porządku, zboku! – krzyczał Mark, myśliwy z baru. – Mam dość bezczynności!
Charakterystyczny odgłos przeładowania strzelby. Kroki były coraz bliżej. Ahanu spojrzał w kierunku wyjścia, wstał i chwiejnym krokiem zaczął iść w tamtą stronę. Nagle zza klapy wyłoniła się lufa strzelby Marka, a zaraz za nią jej właściciel. Spojrzał wpierw na rozbitego Ahanu, potem na spętanego Shawneya. Oczy myśliwego zapłonęły żywym ogniem, wycelował w nogi gospodarza.
– Wiedziałem, że jesteś pojebany!
– To nie tak… – Ahanu nie zdążył dokończyć.
Śrut połamał obie jego nogi, posyłając go na ziemię. Krwawa smuga przyozdobiła podłogę. Zapach świeżej, gorącej krwi pobudził monstrum, chciało spróbować, musiało spróbować. To była jucha silnego, dobrze odżywionego mężczyzny. Najlepsza. Ta, o której mówiło mu wiindigoo.
– Jezusie kochany, co on ci zrobił? – zapytał Mark, przewieszając strzelbę przez ramię. – Chodź, pomogę ci. Matko boska, co za zboczeniec. Żeby tak własnego członka rodziny… Chryste.
Rozwiązał to, co jeszcze niegdyś było chłopakiem i pozwolił mu oprzeć się na własnym barku. Wychodząc z piwnicy usłyszeli niknący głos Ahanu.
– Mark… popełniasz błąd… – wykrztusił z siebie, po czym stracił przytomność.
Dotarli do auta, Mark posadził Shawneya obok siebie.
– Dobra, pojedziemy do szpitala, sprawdzimy czy wszystko w porządku, okej? Musisz mi powiedzieć, co ci robił, Jezu, ten skurwysyn. Dotykał cię, zam… – Głos mężczyzny zaczął ginąć w eterze. Zmysły demona się wyciszyły, w końcu ofiarę miał zaraz przed sobą. To byłaby jego pierwsza osobiście upolowana zwierzyna. Czekała na niego.
Skupił się na tętnicy szyjnej Marka. Taka smaczna, taka pożywna. Mężczyzna oderwał wzrok od wendigo, spojrzał przed siebie. To był idealny moment na atak.