- Opowiadanie: Zeppelin - Ad Astra

Ad Astra

Jeśli ktoś przetrwa długość tej pracy, palące mnie pytanie brzmi: gdzie jest mój błąd założycielski. Nie jestem oczytany w fantastyce naukowej (poza naszymi polskimi klasykami), więc zapewne popełniłem kilka spotykanych w literaturze banałów.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Ad Astra

Nawet w głębokim Kosmosie nie dadzą człowiekowi spokoju…

Szef co kilka godzin chce widzenia twarzą w twarz, a raczej pojawia się twarzą w twarz w najmniej oczekiwanych momentach, łamiąc chyba moje prawa pracownicze, bo nawet w rzeczywistości rozszerzonej wypada się zapowiedzieć, przynajmniej ostrzec sygnałem dźwiękowym. Niby w odległości ośmiuset megaparseków od Tytana Gamma masz natręta z głowy, ale nie w przypadku pana Filippo. On musi kontrolować postęp misji do samej Gromady Fioletowego Ślimaka, wiedzieć o wszystkim, co się po drodze wydarza, czy aby na pewno zdążymy na czas, czy załoga bez infekcji, czy przewodzenie kwantowe nie robi już niespodzianek, czyli że z trajektorią wszystko w porządku?; ale na wszelki wypadek obserwujcie anomalie, bo jak przekroczą dopuszczalną normę… wie przecież, że ja o tym wszystkim wiem, ale czy na pewno zdążę na czas, bo jeśli do predykcji dojdą dwa skoki pomiędzy polami, to na tym monoplanetarnym zadupiu wyląduję o lokalną dobę za późno, równą pięciu dobom czasu ujednoliconego…

I tak w kółko, a ja muszę uspokajać i pisać drobiazgowe raporty, że wszystko bez najmniejszej skazy: ładujemy się w elektromagnetycznych polach, skaczemy z precyzją komputera jak po generalnym serwisie i jeszcze tylko tydzień, a kontrahent na pewno będzie nasz.

Kiedy szef się w końcu rozłączył, zniknął, znaczy się, sprzed moich oczu, to własne rewelacje dorzucił Sternik pokładowy z tysiącem problemów naraz. Wciąż zaśmiecał mi bibliotekę komunikatami o drobnych awariach – że już jeden dodatkowy skok wykonany, że ciężko oszacować dalszy model trójwymiarowy i bez manualnej ingerencji z mojej strony trajektoria zostanie wytyczona losowo, że się zacinają drzwi w spiżarni szóstej, że nadal nie zostało wykonane czyszczenie aktywnej powłoki zasyfionej w niedopuszczalnych czterdziestu procentach, co groziło uszkodzeniem pancerza antyradiacyjnego i takie tam niedorzeczności.

Poprosiłem pierwszego mechanika i jednocześnie programistę, Darka Kędziorę, żeby zdjął mi z systemu limit, bo inaczej poszłoby w rejestry. Odkręci się na powrocie.

Pozostało jeszcze sporo drogi przed nami, przez co wszyscy nudzili się niemiłosiernie. Łączność z najbliższymi stacjami pola była tak słaba, że w rzeczywistości rozszerzonej nie dało się żyć. Gadasz z ludźmi, a ich głos dociera do ciebie dopiero po kilkunastu sekundach; momentami wcale, kiedy się zlaguje.

Mnie mimo wszystko nie dokuczało to tak bardzo jak innym. Przytyłem jakieś pięć kilo, ponieważ zbyt często zamykałem się w komnacie nieważkości, aby uczestniczyć w fabułach poza serwerem. Sceny obserwowałem z dowolnego kąta, unosiłem się i opadałem leniwie – łowiłem przy okazji dryfujące tu i ówdzie krakersy, które wcześniej pouciekały mi z otwartej paczki.

Tak więc obrosłem w zbędne pięć kilo tłuszczu, ale z komnaty korzystałem na tyle rozsądnie, że przynajmniej nie dostałem od niej kaczego chodu. A pamiętam, jak August przesadził i dostał.

– Sterko, puść mi jakąś muzykę… – Chciałem posłuchać muzyki, więc wydałem takie polecenie Sternikowi.

– Jaki rodzaj muzyki? – odpowiedział pytaniem komputer, wchodząc do biura przez zamkniętą przegrodę.

– Zawsze musisz komplikować? Kiedy mówię: jakąś muzykę, to mam na myśli jakąkolwiek. Natychmiast.

– Tłumaczyłem już panu – odparł z uśmiechem na wirtualnych ustach – że dla mnie istnieje wyłącznie pojęcie matematycznej nieskończoność liczb. Jeśli ma pan na myśli losową muzykę, to dla klarowności naszej komunikacji proszę używać podobnego sformułowania. Będę niezmiernie wdzięczny. Przypominam również, że w circa trzydziestu ośmiu procentach przypadków mój losowy wybór kończył się podniesieniem ciśnienia pańskiej krwi oraz werbalnym atakiem na moją jednostkę. Dlatego użytego przez pana słowa „jakąś” oraz jego nieskończonej istoty nie jestem w stanie przetworzyć bez dodatkowych…

– A przestań pierdolić – wściekłem się. – Filozof od nieskończoności się znalazł. Po prostu nie chce ci się grzebać w swoich synapsozłączach i wolisz mnie denerwować!

 – To jaką konkretną muzykę chciałby pan usłyszeć? – wrócił do tematu.

– Teraz już żadną.

– Jak pan sobie życzy.

– A idź…

Chciałem powiedzieć coś brzydkiego i uniosłem w zamachu dłoń, lecz Sternik zniknął tak samo nagle, jak się pojawił. Może i lepiej, że nie dokończyłem frazy, choć nadal mogłem to uczynić, bo nawet bez tej idiotycznej wizualizacji słyszał mnie doskonale.

Ruszyłem do spiżarni, żeby wrzucić coś na ząb, kiedy na drodze stanął mi szef we własnej osobie. Jego łysa glaca lśniła w pokładowych halogenach jak na święta, z czym program graficzny mocno przesadził. Wąsik modnie przystrzyżony. I ta kamizelka z pryzmatu, czarna i błyszcząca, jakby nabita tysiącami mikroskopijnych szpileczek – ją musiał kupić całkiem niedawno, możliwe, że po prostu chciał się pochwalić.

Ciężko było z nim gadać, ponieważ opóźniał się znacznie w stosunku do mnie, a ja widocznie opóźniałem się w stosunku do niego.

Z nerwem kazał mi milczeć.

– Tak, szefie, zrobię, jak mówisz – nie milczałem, bo przecież ciągle zadawał pytania. – Tak, pójdę do Augusta i kopnę go w tyłek, żeby przesłał zaległe dzienniki pracy. Wiktoria? Szefie… Wiktoria? Przecież mówiłem już szefowi, że mamy problemy z połączeniem, więc nie może pracować zdalnie. Szefie… Szefie… Wiem, że potrzebujecie ją u siebie w centrali, ale ona nie może się połączyć! Sam szef przecież widzi, co się dzieje. Niech się szef na mnie nie wydziera… Szefie… Ja też mam opóźnienia w połączeniu! Tak, porozmawiam z nimi. Już idę z nimi porozmawiać.

Zniknął mi w końcu sprzed oczu, a ja z emocji zapomniałem, że byłem głodny. Zawróciłem i zamiast do spiżarni skierowałem się wprost do poziomu sypialnego.

W głównym holu nikogo nie zastałem, panowała tam bezwzględna cisza. Na odległych łukach ścian pobrzmiewały wyłącznie moje miękkie kroki, gdy zmierzałem do jednego z owalnych tuneli. W każdej z tych ciasnych odnóg mieściły się nasze komory nocne, poustawiane jedna przy drugiej – moja na szczęście miała własną toaletę oraz natrysk, a także sporo wolnej przestrzeni.

O tej porze pokładowej doby trudno było tutaj kogokolwiek zastać, więc i teraz wszystkie wejścia okazały się zablokowane, iluminowane na bladą czerwień. Wyłącznie drzwi do komory Stiepana wyróżniały się jaskrawszą barwą i rozsunęły się po ich dotknięciu.

 – Stiepan! Śpisz czy pracujesz? – wołałem, jednocześnie pukając w przedziałkę.

Rozpłaszczony na piankowym materacu Stiepan uniósł się na łokciach, zdjął z oczu soczewki zaciemniaczy.

– A ty cziego się tak wydzierasz! – zganił mnie. – Ja nie spał, próbuję teraz robić ważne obliczenia!

– Wiesz, gdzie jest August?

– Tiej całej Jeleny zapytaj.

– Jeleny? Dlaczego Jeleny?

– To taki ty brygadzista, że nie wiesz, co ci się w załodze dzieje?

– Wiem, co się dzieje. A u ciebie jak, wszystko w porządku?

– Tieraz mi przeszkadzasz.

– Dobra. To na razie.

Rozmowa nie kleiła się, więc odmaszerowałem. Znów niespiesznym krokiem przeciąłem pokój przestrzenny, w tym momencie bezkształtny i jednobarwny, ponieważ nikt nie uruchomił żadnej projekcji. Wszedłem w następny wychodzący z niego tunel, tym razem do sypialni damskich, gdzie swoją kwaterę miała Jelena Kozłowska – oficjalny kurator na naszym mionitowcu.

Również i tam zastałem iluminowane na czerwono, zasunięte drzwi z dźwiękochłonnego tworzywa.

Pani Jelena jako wysokiej rangi urzędnik raportowała wprost do Komisji Regulacji Handlu, a ściślej mówiąc – do jednego z jej niskoplanetarnych wydziałów, gdzie analizowano każdy szczegół naszej komercyjnej misji pionierskiej. To ona odpowiadała za oszacowanie potencjalnych rynkowych przewag i wytypowanie obszarów dla wstępnej fiskalizacji, za przydzielenie tytułów prawnych dla pionów administracji zespolonej, była kluczowym arbitrem w dalszym postępowaniu patentu, udziału bądź własności.

I choć o panu Filippo rzadko można powiedzieć coś przychylnego, to na biznesie znał się jak mało kto. Wiedział, że przy tak obiecującej misji pionierskiej trzeba sypnąć poważną sumą profitów, być może nawet płatkami złota, aby się odpowiednio zabezpieczyć. Urzędnik z piątą gwiazdką w hierarchii na pewno do najtańszych nie należał, ale w przypadku braku łączności ze Wzrokiem, który w czasie rzeczywistym może monitorować jedynie przestrzeń wewnątrz Pasa Granicznego, to właśnie decyzje kuratorskie stanowiły podstawę prawną dla dalszego koncesjonowania.

Natomiast WX-NB808, czyli planeta będąca celem naszej wyprawy w głęboki Kosmos, pachniała rozbiciem banku, miliardami zarobionych profitów, toteż gorąco mi się robiło na samą myśl o mojej prowizji. Musiałem jedynie doprowadzić sprawę do pomyślnego finału.

Pierwszy kontakt za pośrednictwem kosmodronów został nawiązany w tydzień przed naszym wylotem, natomiast wszelkie informacje na ten temat zaszyfrowane kwantowo z tak wysokim rygorem wejścia, że żaden kodołamacz konkurencji nie odnalazłby choćby poszlaki o kontrahencie. Byłem więc spokojny o naszą wyłączność, niemniej należało się spieszyć.

Niespenetrowany dotąd obszar gwiezdny, który skojarzeniowo otrzymał nazwę Fioletowego Ślimaka, rozpościerał się na kompletnym zadupiu, poza radarami, stąd też na podziw zasługiwał wyczyn naszego wydziału poszukiwawczego. Niewielki czerwony karzeł zdawał się nie do wypatrzenia, szczególnie, że tworzył wyjątkowo stabilny układ z jedną tylko planetą.

Sama planeta, aktywna geologicznie i bogata w biosferę, krążyła po stałej elipsie w dogodnych warunkach cieplnych, w towarzystwie ogromnego księżyca. Nasz system analityczny przyznał jej pierwszą klasę w skali Fishberga, tak więc zdolna była do zasiedlenia bez konieczności adaptacji genów.

Mimo wszystko nawet przy tak atrakcyjnych warunkach i skorupie zasobnej w złoża metali ziem rzadkich umiejscowienie czyniło kolonizację nieopłacalną. Żadne mocarstwo nie interesowało się głębokim Kosmosem, tym bardziej nie zainwestowałoby środków w tę jedną anonimową planetę. To było pole dla działalności międzygwiezdnych konsorcjów. Bo jeśli na miejscu jakimś cudem udało się odkryć zorganizowaną populację tuziemców, wszystko zmieniało się o sto osiemdziesiąt stopni. Planeta z automatu traciła uprawnienia do kolonizacji, a jedyna możliwość rynkowej bądź rządowej ekspansji ograniczała się do dyplomacji oraz legalnych umów z autochtonami. Wtedy zaczynał się handel. I do tuziemców należało wydobywanie własnej rudy, budowanie dla nas nowoczesnej infrastruktury, dbanie o ciągły napływ siły roboczej, szybki awans cywilizacyjny na korzystnych dla nas warunkach.

Stąd też pionierski kontrakt był tak ważny i dochodowy, stąd należało zabezpieczyć się prawnie, sfinalizować dobrze rozpoczętą łączność przez osobiste przedstawicielstwo handlowe. Nie płynęła tam cała flotylla z technologicznymi przyczółkami, ponieważ jeszcze należało zachować ostrożność. Póki co tylko podległy mi mionitowiec pokonywał kolejne bariery geometrii przestrzeni, zbliżając się zwolna do celu.

 

***

 

Augusta oraz Jeleny szukałem we wszystkich możliwych zakątkach rdzenia mieszkalnego, ale nie było ich w spiżarniach, w żadnej z kąpielowni, sprawdziłem nawet te pokoje przestrzenne, które z uwagi na skromną liczbę złogi w ogóle nie były użytkowane. Nie chciałem pytać Sternika, bo i tak nie spodziewałem się po nim sensownej odpowiedzi. Wcale nie ukrywał, że mnie nie lubi, że gardzi moim nastawieniem, toteż poza sprawami, do których zmuszał go jego własny protokół, jak tylko mógł, robił mi pod górkę. Nigdy zresztą nie miałem szczęścia do syntetycznych osobowości, być może dlatego, że w moich żyłach nie płynie nawet nanometr rdzeniówki.

Nie chcąc znów gryźć się ze Sternikiem, ubrałem skafander i ruszyłem szukać Augusta na froncie pracy. Przeszedłem przez śluzę buforu wprost do pierwszej hali akceleracyjnej, za którą rozciągała się sieć płynnych serwerów; w jednej z wież kontrolnych uruchomiono wszystkie iluminacje, co wskazywało na obecność ekipy naprawczej.

Zniwelowałem siłę grawitonów w butach skafandra i długimi susami pofrunąłem do wysokiej konstrukcji z ciemnego stopu tytanu. Wszedłem przez zluzowane drzwi awaryjne, potem z symboliczną pomocą drabinki popłynąłem prosto do góry.

W pomieszczeniu sterowni manualnej zastałem trójkę techników z załogi – siedzieli leniwie przy konsolach i dyskutowali w pełnej beztrosce, nie kontrolując poczynań automatów, które jak w ulu pszczelim obsiadły ściany oraz sufity i przy rojnym brzęczeniu cięły, stapiały bądź zaślepiały różne mostki i przewodniki.

Na mój widok technicy chcieli się podnieść raptownie, udać, że czymś konkretnym się zajmują, ale ja miałem gdzieś ich służbowe obowiązki. W końcu pojawiłem się u nich po raz pierwszy od zakwaterowania.

– Widzieliście Augusta? – zapytałem.

Zamrugały na mnie trzy pary zlęknionych oczu.

– Nie widzieliśmy, szefie… – zaczęły tłumaczyć jedne z ust, ale ja skrzywiłem się na to i sarknąłem:

– Skończcie z tym szefowaniem! Bratan Filippo jest waszym szefem, nie ja.

– Jak pan mówi, sze…

– Ja tu tylko tymczasowo dowodzę. Jak wypełni się mój kontrakt, robię sobie wolne, a potem zmieniam pracodawcę.

Na to odezwały się kolejne usta:

– Nam ta praca się podoba, szefie. Więc proszę, nie raportuj na nas, że się obijamy.

– Za kogo ty mnie masz? – wściekłem się. – No dobra. Widzę, że was nie przekonam, pewnie spodziewacie się jakiegoś podstępu z mojej strony. Powiedzcie mi tylko, gdzie mogę znaleźć Augusta, a zapomnę, że się opieprzaliście.

Spojrzeli po sobie i trzeci z nich zaczął wyjaśniać z oporami:

– Starszy nawigator, jeśli już przychodzi tu do nas, zwykle pilnuje kalibracji w centrali, akceleratory zupełnie go nie interesują…

– Więc tam go znajdę?

– Być może, ale…

– Ale?

– Nie wiem, czy powinienem… Jakby co, szef nie dowiedział się tego od nas. Ostatnio starszy nawigator nagina przepisy i przychodzi tutaj z nieupoważnioną osobą…

– Z jaką znowu nieupoważnioną osobą? Przecież wszyscy w załodze…

– Chodzi o tę wielką szychę, panią kurator. Spędza z nią mnóstwo czasu przy komorach załadunkowych.

– W ładowniach? Z urzędniczką? Na cholerę tam łażą?

Technik wzruszył ramionami, zaszeleścił przy tym jego przetarty kombinezon ochronny, a ja podrapałem się w głowę.

– Ktoś obsługuje w tej chwili przesyłownię? – zapytałem, ponieważ w takim wypadku musiałem udać się w odleglejszy sektor mionitowca.

Brodaty technik natychmiast aktywował komunikator w hełmie i wywołał:

– Darlitz, Darlitz, zgłoś się!

Czego chcesz?

– Szef potrzebuje dostać się do ładowni.

Szef?

– Mam nadzieję, że siedzisz teraz przy panelu?

Eee… Wszystko jest na automacie, więc…

– To ruszaj dupę i przekieruj jedną kapsułę na moją lokalizację!

D-dobra. Już lecę.

Podziękowałem i pożegnałem się z członkami załogi, którzy wciąż patrzyli na mnie spod czoła, jakby pewni tego, że jeszcze dzisiaj zadenuncjuje ich u Bratana Filippo. Nie chciało mi się tłumaczyć, że w sumie podzielam ich filozofię pracy, że u takiego zdziercy nie ma co się przemęczać, że należy jedynie wykazać niezbędne minimum. Oni tym bardziej na to zasługiwali, bo jako imigranci spoza Pasa Granicznego robili za najniższe możliwe stawki. Ja nie wiem, czy na ich miejscu w ogóle wypuszczałbym się w głęboki Kosmos.

Na szczęście posiadałem obywatelstwo pierwotne, w prostej linii narodowej, z czym wiązało się wiele przywilejów oraz ułatwień. Nawet dla osób żyworodnych.

Kapsuła czekała już na mnie przy stacji, jej opływowy kształt ciemniał przy śluzie tuby naddźwiękowej. Wlazłem do niej i się zamknąłem, bacząc na to, by nie przytrzasnąć sobie skafandra, bo wewnątrz było nadzwyczaj ciasno. Inaczej niż w kapsule towarowej, ponieważ tutaj skomplikowana aparatura wspomagania i amortyzacji pozostawiała minimum przestrzeni, tyle co na oddech. Na szczęście ledwo odczuwalne szarpnięcie po pięciu sekundach skończyło się drugim nikłym szarpnięciem i zaczepy puściły, śluza ponad głową rozwarła się i można było wyjść w iluminację docelowego sektora.

Kolejna hala akceleracyjna urosła mi przed oczami, tym razem o wiele przestronniejsza, pusta i błyskająca gdzieniegdzie siatkami elektromagnetycznych wyładowań. Otaczała komory załadunkowe, które zazwyczaj ciążyły zwielokrotnioną masą, tak też mocy tutaj trzeba było wygenerować proporcjonalnie więcej.

Przez całą drogę, którą pokonywałem lotnymi skokami, w moich uszach trwał przedziwny szum, jakby urojony, jakby nasłuchiwać wnętrza muszli, toteż dopiero w ostatniej chwili dobiegły mnie również wyraźnie krzyki oraz jęki.

Strach podniósł mi ciśnienie krwi, pod skafandrem zrobiło się gorąco; zwiększyłem ciążenie butów i pognałem do najbliższej przeładowni.

Nie było wątpliwości: krzyczała pani kurator Jelena Kozłowska, jęczał głucho August Loew.

W głowie zaczęły mi galopować makabryczne wizje wypadku i okaleczeń, które mogłyby spowodować tak nieludzkie odgłosy; spostrzegłem, że komora została uruchomiona, za przeźroczem ściany widać było światła i obrotowy ruch potężnych wysięgników. Na szczęście samej grodzi nikt nie opuścił, warunki życiowe pozostawały niezagrożone.

Całą twarz zalewał mi słony pot, gdy wparowałem do wnętrza przeładowni i jej ogromną przestrzeń omiotłem spojrzeniem. Pierwsze, co poczułem, to wyjątkowa wibracja cząsteczek w powietrzu, od której nawet pod skafandrem ochronnym wszystkie włoski stanęły mi dęba. W odsłoniętą skórę rąk oraz twarzy szczypały niegroźne mikrowyładowania, jakbym wpadł w jakiś musujący roztwór. Ledwo te zjawiska zmiarkowałem, a pochwycony okiem widok wyczyścił mi głowę i otworzył w zdumieniu usta.

Wysoko nade mną wisiały dwa ludzkie ciała. Kompletnie nagie i siłujące się ze sobą w powietrznych zapasach. Jelena z rękami rozrzuconymi ponad głową, włosami lewitującymi przy nich, krzyczała wniebogłosy, mocno wpity w nią August jęczał jak postrzelony, wykonując desperackie ruchy w próbach złapania oporu. Hałasując bezwstydnie, rżnąc się w polu wyładowań, obracali się wokół własnej osi jak stopione ze sobą, ludzkie figury wypchnięte w kosmiczną próżnię.

Wskutek szoku nie wiedziałem, co z sobą zrobić. Z jednej strony wstyd podpowiadał natychmiastowe wycofanie się, aby nie spostrzegli, że w ogóle tutaj byłem, z drugiej podniecenie szukało wszelkich krągłości ciała Jeleny, ponieważ po raz pierwszy widziałem ją w goliźnie. Poza tym scena zdawała się na tyle surrealistyczna, wręcz niepokojąca, że samo przetrawienie jej odebrało mi czas na reakcję.

August zauważył, jak stoję u dołu na rampie i wlepiam w nich spojrzenie. Krzyknął, złapał Jelenę za barki – zaczęli się teraz obracać szybciej i chaotyczniej. W końcu i ona dostrzegła moją obecność, przestała przeżywać orgazmy i ze skwaszoną miną odepchnęła od siebie kochanka.

Ja podniosłem przepraszająco ręce, chciałem zawołać, że już sobie idę, ale żadne słowa nie przeszły mi przez gardło. Uśmiechałem się tylko głupkowato, kiedy oni płynęli do kratowanego podłoża, do szafek ze skafandrami. August z wyraźnym zażenowaniem, jedną ręką zasłaniając wciąż sterczące przyrodzenie, Jelena jakby wściekła, z finezją pozbawionych wstydu ruchów.

Zanim do mnie podeszli, wciągnęli swoje skafandry na nogi, aby móc wreszcie stanąć normalnie na podłożu. August wkładał ręce w rękawy i później zapinał się w gorączkowym pośpiechu, natomiast pani kurator w ogóle o to nie dbała – jak tylko zyskała przyczepność, pozostawiła górę skafandra spuszczoną na pośladki i zbliżyła się do mnie z piersiami falującymi w nieważkości. Jej długie włosy unosiły się lekko nad głową, wyraźnie naelektryzowane.

– Tak się nie robi – zganiła mnie bez cienia wyrzutu. – Przeszkodził pan w najwspanialszym momencie.

– Eee… – bąknąłem, niezdolny zebrać myśli; jej stwardniałe sutki i płaski, pozbawiony pępka brzuch magnetyzowały spojrzenie. – Przepraszam. Myślałem, że stało się coś złego.

Przydreptał do nas August, przygarbiony jak zbity pies, na obliczu czerwoniutki – za wszelką cenę unikał moich oczu, co dodało mi śmiałości.

– To było nieodpowiedzialne i niebezpieczne – spuentowałem, patrząc już wyłącznie na niego.

– Niebezpieczeństwo bywa podniecające – rzekła Jelenia i ziewnęła z ręką przy ustach.

– Tak! – Udałem gniew. – Wy się bawicie, a konsekwencje spadną wyłącznie na mnie! Ty w ogóle masz coś do powiedzenia? – zwróciłem się bezpośrednio do nawigatora.

Wzruszył ramionami, nadal skrajnie zażenowany.

– Co mam ci powiedzieć? – bąknął. – Co ty byś zrobił na moim miejscu?

– Wykazałbym minimum asertywności! A pani niech się przyodzieje wreszcie!

Roześmiała mi się w twarz.

– Ale z was młodzieniaszki, nie mogę. Jeden się czerwieni jak dziewica, a drugi nie potrafi znieść widoku gołych cycków. Zobaczycie, jak będziecie mieli po dziewięćdziesiąt lat. Wtedy ta młodzieńcza pruderia wyda wam się śmieszna.

Mimo wszystko ubrała górę kombinezonu i zapięła się po samą szyję. Teraz stała przede mną w ciemnopomarańczowym okryciu i rozkładała ręce.

– Więc? – zapytała. – Co dalej? Wracamy do sektora mieszkalnego, czy będzie pan wyciągał jakieś konsekwencje?

– Proszę sobie nie żartować. August, wyłącz aktywny tryb komory, niepotrzebnie marnujesz energię.

August rozwinął przed sobą wirtualny panel i przebiegając po nim palcami, wpisywał komendy. Zaczął przy tym marudzić:

– A co ty tutaj w ogóle robisz? Przecież nigdy nie wychylasz nosa poza bufor.

– Szukałem ciebie.

– Po co?

– Na życzenie pana Filippo.

– Co ten stary wampir chciał?

– Żebyś przesłał mu dzienniki pracy.

– I po to lazłeś za mną aż do ładowni?

– Nie. Ja też mam do ciebie sprawę. Musimy w końcu opracować protokół pierwszego kontaktu. Z tym nie możemy improwizować.

– Więc omówmy to po drodze – stwierdził i dwoma ruchami dłoni zwinął wizualizację.

Zerknąłem wymownie na panią kurator, która w tej chwili prostowała sobie włosy.

– Wolałbym porozmawiać na osobności. Poza Darkiem nikt nie powinien…

– Daj spokój. Ona jest z urzędu, a nie z konkurencji.

Jelena odezwała się bez urazy:

– Jeśli nie odpowiada panu moja obecność, mogę sobie pójść, ale zapewniam, że mnie tutaj oficjalne nie ma. Nie interesuje mnie etyka waszych działań, tajemnice patentów czy obchodzenie regulaminu. Dla mnie to doskonale płatne wakacje, więc proszę sobie nie zaprzątać mną głowy.

Mimo wszystko pozostawiłem temat do omówienia na później. Uczuliłem tylko Augusta, żeby pojawił się w moim biurze punktualnie, po czym w trójkę ruszyliśmy do kapsuł.

 

***

 

Darek Kędziora, mój zaufany programista, siedział rozparty w obrotowym fotelu i kompletnie nie zwracał na mnie uwagi. Czekaliśmy w biurze na Augusta. On z oczami wlepionymi w niewidzialne dla mnie spisy danych, ja za fizycznie rozłożonym panelem projekcyjnym, nad którym wyświetlała się bladobłękitna planeta. Ze zniecierpliwieniem przesuwałem jej obraz, przybliżałem do oceanicznej powierzchni, gdzieniegdzie spowitej cyklonami chmur, szukałem rozdrobnionych resztek okazałego niegdyś kontynentu, głównie pod biegunem północnym, bo gdzie indziej trudno było cokolwiek odnaleźć.

W końcu przerwałem tę zabawę i warknąłem do Darka:

– Spóźnia się, matoł jeden.

Programista machnął tylko ręką, dając tym do zrozumienia, że przecież to August. On zawsze się spóźnia.

Nasza trójka posiadała obywatelstwo tej samej planety. Poznaliśmy się w trakcie służby wojskowej na orbicie i choć byliśmy wyrwani z zupełnie różnych środowisk, to przez ten krótki czas połączyła nas braterska przyjaźń.

Darek podobnie jak ja był żyworodnym dzieckiem Lachii, ale w przeciwieństwie do mnie pochodził z dobrego domu, miał za sobą długie lata studiów naukowych i marzyła mu się międzygwiezdna kariera. August zupełnie inaczej: przybył do nas z Układów Centralnych jeszcze jako dziecko w ramach rutynowej wymiany urzędniczych kadr. Będąc kandydatem do przyszłych funkcji na planecie, miał dorastać w naszym środowisku, nauczyć się miejscowej kultury. On nie był żyworodny, genetycznie należał do ścisłej elity ludzkości, ale nigdy z tej przyczyny nie okazał nawet cienia rasizmu. Przesiąknął duchem naszego narodu, stał się jednym z nas, choć nie wiem, czy aby na pewno wyszło mu to na dobre.

Ja na początku okazałem się przykrym epizodem w ich życiorysach, ponieważ jako niskiej rangi oficer dawałem im wtedy wycisk. Mimo wszystko po dwóch latach wspólnego przydziału zżyliśmy się ze sobą, lecz minął jeszcze jeden rok i ich obowiązkowa służba dobiegła końca, nadszedł czas rozłąki. August otrzymał na Lachii przydział w urzędzie kosmicznego transportu, natomiast Darek zakontraktował się na wymarzoną podróż międzygwiezdną. Dopiero po dekadzie ponownie trafiliśmy na siebie, gdy kompletowałem załogę do pierwszej roboty dla Bratana Filippo. Już po tym, jak wypieprzyli mnie z wojska.

– Ty zawsze musisz się spóźniać?! – zawołałem na widok nawigatora.

August odrzekł bez symptomów poczucia winy:

– A gdzie ci się spieszy? Przecież zostały nam jeszcze dwa skoki. – Wzruszył ramionami, po czym na jego obliczu zagościł szeroki uśmiech. – A co wy na to, że właśnie straciliśmy łączność z szefem? Nie jest to powód do świętowania?

– Nie zmieniaj tematu! Obiecałeś, że będziesz punktualnie. Chyba rozumiesz, jak ważne jest, żeby choć ten jeden raz niczego nie spieprzyć…

– Wiem, wiem – przerwał mi, usiadłszy w fotelu obok Darka; poklepał go po lewym ramieniu, po czym zawołał wprost w okablowane ucho: – A ty oderwij się wreszcie od tej roboty! Bo zaraz nanoczujniki ci się przepalą!

Pstryknął palcem w grafenową płytkę na jego skroni, na co Darek skrzywił się z bólu i wymierzył mu błyskawicznego liścia w policzek.

August masował zbitą skórę ze śmiechem, programista sarkał wściekle pod nosem, a ja przyglądałem się wszystkiemu, zgięty nad projektorem, z dłońmi złożonymi w błagalnym geście.

– Panowie… – Wreszcie obaj zwrócili na mnie uwagę. – Choć raz bądźmy profesjonalni. Naprawdę, profity, które leżą na stole…

– Ty mi mówisz, że ja jestem nieprofesjonalny? – oburzył się Darek, łypiąc na mnie syntetycznymi oczami.

– No… Akurat nie o ciebie mi chodziło – poprawiłem się. – Mówię sam o sobie i przede wszystkim o tobie, August.

– A co ja…

– Niech pomyślę… Jako jedyny nie dotrzymujesz kwarantanny i stawiasz się na pokładzie z infekcją. Potem psujesz wstępną kolimację, przez co dochodzi nam jeden zbędny skok. A ostatnio pieprzysz się ze skorumpowaną przez szefa urzędniczką w ładowniach, narażając nas wszystkich na katastrofę…

– Już nie przesadzaj…

– To ty nie przesadzaj, August! Powtarzałem ci przed wylotem, że tym razem nie możemy popełnić najmniejszego błędu! Że dzięki tej prowizji w końcu będziemy mogli uruchomić coś własnego! Więc albo weźmiesz się w garść, albo podzielimy się zyskiem inaczej niż w umowie!

August wyglądał tak, jakbym zadał mu cios w samo serce.

Tym razem to Darek poklepał go po ramieniu.

– Sradmirał ma trochę racji – rzekł i uśmiechnął się krzywo.

Dawno już nie nazwał mnie w ten sposób, była to docinka jeszcze z epizodu naszej wspólnej służby. Dzięki temu złość zupełnie mnie opuściła, w jej miejsce przyszło zawstydzenie.

– Przepraszam, August, wiem, że to też moja wina – przyznałem szczerze. – Sam zwykle nie dopełniam procedur, mam w dupie wszystko poza zyskami z kontraktu, więc powinienem być ostatnią osobą, która cię poucza. Ale teraz musimy się skoncentrować. Podejść do sprawy na sto procent. Wykonać pierwszy kontakt w taki sposób, żeby nas wzięli za bóstwa władające całym wszechświatem. Żeby nie mieli najmniejszych wątpliwości.

August wzruszył ramionami i zaproponował:

– Nie możemy zrobić tego klasycznie? Pokazać najlepsze, co mamy, żeby oszołomić dzikusów i wyciągnąć od nich wszelkie zgody?

– To nie są takie dzikusy jak ostatnio – stwierdziłem. – Darek, chyba już czas, żebyś wprowadził nas w dane.

Darek podłączył się do projektora i zamiast bladobłękitnej planety zaroiło się tam od prostych szkiców, równań oraz encyklopedycznych opisów.

– Mają bogaty język wskazujący na wysoką kulturę – mówił, przybliżając nam różne wizualizacje – ale cywilizacyjnie nie rozwinęli się nad trzeci stopień w skali Dorthy’ego. Zmechanizowanie oparte na sile ciśnienia, przede wszystkim wodnej parze; inna sprawa, że skład chemiczny ich paliw kopalnych pozwala na generowanie całkiem przyzwoitych rezultatów. Pierwszy kontakt wywołał religijną ekstazę, jak zazwyczaj, ale tym razem nie było najmniejszych oznak wrogości. Co więcej, nie zarejestrowano wyspecjalizowanych organów siłowych, w raportach nie ma jakiejkolwiek wzmianki o wojsku, systemie penitencjarnym czy historii konfliktów. Stąd poziom zagrożenia oszacowano na minimalny, możliwe, że obecna kultura należy do skrajnie pacyfistycznych.

– Czyli nie bierzemy ze sobą giwer? – jęknął z udawanym zawodem August, wyraźnie już znudzony, lecz moje gaszące spojrzenie odebrało mu ochotę na żarty.

– Mamy więc jeden newralgiczny punkt – zauważyłem, zwracając się do Darka. – Nasze zdolności bojowe mogą być dla nich czystą abstrakcją. Nie możemy na tym polegać, a najlepiej wcale nie eksponować, bo jeszcze naruszymy jakieś ichniejsze tabu. Co nam pozostaje? Albo religia, albo polityka. W co wierzą?

– Klasyczny kult astralny – wyjaśnił Darek, a w oczach urosła nam wszystkim projekcja rozmaitych, naskalnych symboli, w przeważającej mierze sferycznych. – To na pewno. Ale co do szczegółów nie wiemy nic. Ich język został skutecznie przeszyfrowany w ponad osiemdziesięciu procentach, ale dogmaty zdają się zbyt skomplikowane, pełne metafor i uogólnień. Najczęściej rejestrowanym odniesieniem kulturowym wydaje się być księżyc. I nic dziwnego, bo, jak sami widzicie, jest wyraźną dominantą na ich niebie.

– Nie powiemy przecież, że jesteśmy z księżyca – zastanawiałem się na głos. – Czyli co? – Westchnąłem. – Pozostają nam fajerwerki technologiczne i polityczne przekupstwo. Ale jak ze sobą nie rywalizują, to trochę…

– Tego nie powiedziałem – wpadł mi w zdanie Darek. – Spójrz na te piękne rzeźbienia, którymi są pokryte całe wysokie klify. Powtarzają się w każdym autonomicznym regionie, przy czym posiadają własną, odrębną specyfikę. Nie można nazwać tego inaczej, jak przedmiotem rywalizacji. W końcu od biologii się nie ucieknie…

– Kto nimi rządzi?

– Po analizie danych powiedziałbym, że kapłani, ale to by było nieodpowiedzialne uproszczenie. Posiadają wyrafinowane, rotacyjne systemy reprezentacji społecznej. W zależności od regionu…

 – No dobra. A tam, gdzie lądujemy? Rozumiem, że w jakiś sposób ich decyzje będą wiążące dla całej planety. Nie chce mi się skakać między tymi wysepkami i na każdym lokalnym dworze robić z siebie kosmicznego błazna.

– Wytypowaliśmy hegemona. Wybieramy się na największy kontynent, możliwie że dominujący w skali historycznej. Więc tak, polityczne przekupstwo jak najbardziej wchodzi w grę.

– No i technologia – dodałem. – Słyszysz, August? Musimy być dostojni i poważni. Schodzimy tam my dwaj oraz pani kurator; o nią się nie martwię, ale ty zewrzyj wreszcie pośladki i podejdź do zadania ze stuprocentową koncentracją. Wcześniej chciałem przedefilować trzema największymi transporterami, ale nie możemy pokazywać naszego uzbrojenia. Dlatego zrobimy podniebną projekcję.

Darek zatarł ręce.

– Co pokażemy?

– Nasz mionitowiec.

– Cały?

– Cały.

– Ty chyba przeceniasz moje zdolności. Już samo wykonanie projekcji wielkoobszarowej jest nie lada wyzwaniem, ale powiedzmy, że to mnie jeszcze nie przerasta. Żeby jednak miało w ogóle sens, muszę odbić strumień fotonów docierających do planety, a do tego nie mam ani sprzętu, ani czasu na przygotowania…

– Rzucisz projekcję na tarczę księżyca – zaproponowałem. – W końcu zajmuje kawał nieba, a świeci wyłącznie światłem odbitym.

Programista postukał się palcem w dolną wargę.

– To miałoby sens. Ale i tak będzie to bardziej miraż niż…

– W zupełności wystarczy. Olbrzymia projekcja na tle świętego księżyca da im do myślenia. Może skojarzą, że przybyliśmy z poparciem bóstwa…

– Albo uznają to za bluźnierstwo – zauważył Darek; August już się nie odzywał, wyglądał, jakby zasypiał. – Tak czy inaczej to może się udać. Będę potrzebował trochę czasu, żeby drony dotarły do ich stratosfery. Ale co dalej? Przytłoczymy ich rozmiarem naszej bazy, może dodamy do tego trochę pomniejszych jednostek, ale trzeba też zabłysnąć w kontakcie bezpośrednim. Starcia siłowe zawsze wychodziły ci wyśmienicie, ale co do twojej dyplomacji kulturowej nie byłbym taki pewien. Jak ci zaczną mówić poezją…

– Chuja zaczną, nie poezją – zirytowałem się. – Nie rób ze mnie jakiegoś bezmózgiego troglodyty. Jakoś to sobie opracuję. Masz już wybrany wzór ubrań?

– Parę propozycji. Algorytm przetworzył ich kulturę materialną i oszacował najlepsze rozwiązania estetyczne.

– Byle bez durnych pomysłów. Nadal czuję upokorzenie po tym wielkim dysku szyjnym, w który wcisnąłeś mnie na Kalebie…

– Tłumaczyłem ci już, że to nie moja wina – polemizował Darek. – Dla mieszkańców tej planety energia słoneczna stanowi ważny składnik odżywczy. Dyski szyjne są dla nich nie tylko ozdobą, ale warunkiem przetrwania.

– To rozumiem. Ale dlaczego reszta musiała być naga?

– W ich kulturze jest to akt najwyższego respektu…

– Skończyliście już? – obudził się nagle August. – Głodny jestem, a wy zaczęliście odbiegać od tematu.

– Dobra – zgodziłem się. – Nie ma co gadać, trzeba brać się do roboty. Prześlij mi propozycję ubrań do biblioteki, daj też trochę tych danych dotyczących religii i ustroju społecznego. Może coś jeszcze wymyślę. Przygotujcie ludzi do ostatniego skoku, po nim trzeba będzie uruchomić reaktory, więc nie chcę słyszeć o żadnych wpadkach. Tym razem czeka nas ozłocenie, więc nie spieprzmy tego, panowie. Ma być porządek jak w wojsku.

Obaj spojrzeli na mnie i zaśmiali się równocześnie, bo doskonale wiedzieli, jak bardzo nienawidzę wojska oraz jego porządku.

 

***

 

Wreszcie nasz mionitowiec zakotwiczył na orbicie słońca, w takiej samej inklinacji jak jego jedyna planeta. Cudem udało się dotrzeć w terminie. Załoga otrzymała nowe instrukcje, natomiast ja, August oraz pani kurator przechodziliśmy wszystkie procedury medyczne, aby nie przytargać do obcego świata nieznanych mu wirusów. W przystani czekała już na nas kapsuła transportowa, niewielka i skromna, wyjątkowo nienadająca się do rozpoczęcia pierwszego kontaktu.

Ale w tym szaleństwie była metoda. Postanowiłem, że Darek z ekipą techniczną rzuci na pancerz kapsuły zupełny prześwit, a jednocześnie projekcję stojących w niej pasażerów, dzięki czemu miało to wyglądać, jakbyśmy zstępowali wprost z nieba, otoczeni przeźroczem powietrza oraz rojem połyskujących w słońcu dronów.

Nasze stroje, ciemnoszare z czerwonymi wstawkami, mocno przylegały do ciał i tylko w pasie oraz na ramionach ozdobione były białym, bufiastym materiałem, marszczonym w rozetę. Przypominało to starożytną modę autochtonów, którą firmowe drony zarejestrowały na najstarszych płaskorzeźbach. Ja ponadto nosiłem na skroniach obręcz neuronalną, bardzo drogi sprzęt, na który dmuchałem i chuchałem, aby nie uszkodzić. August i Jelena nie potrzebowali podobnych gadżetów, ponieważ transmisja i przetwarzanie danych dokonywały się bezpośrednio w ich krwi. Ja natomiast, jako żyworodny, z ich rdzeniówką byłem niekompatybilny, musiałem więc korzystać z zaawansowanych technologicznie rozwiązań, aby przykładowo mówić językiem tuziemców.

Dzięki obręczy zyskałem również nieograniczony dostęp do danych w czasie rzeczywistym, a także stały kontakt z moim programistą. Wszystkim sterowałem za pomocą intencji, tak jak się steruje ruchem stopy czy nadgarstka. A że było to najważniejsze narzędzie mojej pracy, pan Filippo mocno się na nie wykosztował. Toteż zimny pot spływał mi po plecach za każdym razem, ilekroć wyjmowałem cudactwo z sejfu i wkładałem sobie na skronie…

Staliśmy we trójkę, dumnie wyprostowani, nie widząc i nie słysząc nic, co dzieje się na zewnątrz, ponieważ mimo rzuconego prześwitu nadal otaczało nas rzeczywiste wnętrze maszyny. Darek nawijał mi w głowie o każdym szczególe lądowania, referował parametry, przypominał o założeniach. Jelena wyglądała na podekscytowaną, natomiast August wiercił się co chwilę, jakby nie mógł już w tej ciasnocie wytrzymać.

– Stój spokojnie! – syknąłem.

– Duszno tu – stwierdził, ale uspokoił się i wyprostował plecy. – Mam nadzieję, że w atmosferze będzie można sobie odetchnąć. Mówiłeś, że warunki są optymalne.

– Nawet nieco niższa grawitacja – potwierdziłem, choć sam polegałem wyłącznie na zebranych przez automaty danych. – Pani Jeleno, pierwszy raz uczestniczy pani w takim kontakcie?

Natychmiast zarumieniła się i spojrzała na mnie z uśmiechem.

– Tak bardzo po mnie widać? Można mieć nawet sto pięćdziesiąt lat i nadal nie przeżyje się wszystkiego. A takiej roli, przyznam, jeszcze w życiu nie odgrywałam.

– Sto pięćdziesiąt lat! – Zaśmiałem się. – Żyworodni rzadko kiedy tyle dociągają.

Wzruszyła ramionami.

– Przecież nie moja wina – odrzekła. – Ja nic do was nie mam, choć z przypadkiem, że ktoś taki obejmuje dowództwo nad mionitowcem, jeszcze się nie spotkałam.

– Zaskoczyłem panią?

– Nie do końca. Wcześniej sprawdziłam sobie pański profil. Większość była obwarowana wysokim rygorem tajności, za czym stoi albo wasze konsorcjum, albo sama armia, ale i dostępne dane wiele mi wyjaśniły. Taki zmarnowany potencjał…

– Nie pani interes. A teraz koniec pogaduszek. Darek mówi, że zaraz wyjdziemy na czyste niebo. Na dole czekają już na nas tłumy.

– Więc dlaczego tak skromnie? – dociekała Jelena, spoglądając na niewielką, ciemną przestrzeń kapsuły. – Wiem, że rzucają na nas prześwit, ale i tak wydaje się to mało zdumiewające.

– Ja tu jestem specjalistą od pierwszego kontaktu, nie pani – odrzekłem ze złością.

Zabrzmiało mi w głowie:

Uwaga, zbliżają się do was statki powietrzne. Spójrz w prawo i unieś dłoń.

Tak też zrobiłem, choć niczego nie widziałem.

Mógłbyś pokazać mi wizję? – ułożyłem w myślach.

Się robi. Ziemia czy powietrze?

– Najpierw wokół nas, później ziemia.

Wymiana zdań trwała o wiele szybciej niż ta angażująca usta, toteż w ułamku sekundy mogłem zacisnąć powieki i aż poczuć w mózgu, jak obręcz neuronalna wdrukowuje weń kolejne obrazy.

Najpierw ujrzałem nas samych stojących prosto w powietrzu, spadających niewzruszenie ku ziemi, rozbijających swym impetem kolejne stopnie chmur, a wokół nas lśniące, metalowe kule, utrzymujące identyczną prędkość zejścia.

Flota obcych statków powietrznych, o której mówił Darek, otaczała nas w bezpiecznej odległości – większość z nich wyposażona w śmigła oraz skrzydła jak u wielkich ważek. Dziwnokoptery towarzyszyły nam w zejściu, traktując to chyba jako akt powitalny, na dole zaś, gdzie ogromny płaskowyż stykał się z oceanicznym klifem, czekały setki tysięcy wpatrzonych w niebo ludzi. Widziałem twarze męskie i kobiece, często barwione we wzory, pary oczu połyskujące zachwytem, dłonie uniesione wysoko w powietrze albo do serc. Właśnie przeżywali wiekopomną chwilę, możliwe, że najważniejszą w historii swej cywilizacji.

Rzekłem do towarzyszącej mi dwójki, czując już pod podeszwami butów, że raptownie zwalniamy:

– Gotujcie się, prawie jesteśmy. Pamiętajcie, że cały czas na nas patrzą. Mamy być elitą ludzkości. Istotami bez najmniejszej skazy.

– MY takimi jesteśmy – uszczypliwie szepnęła Jelena, lecz ja puściłem to mimo uszu.

Kapsuła sięgnęła ziemi, co poczuliśmy mocno w ścięgnach kolan, ale ustaliśmy w nienagannych pozycjach. Dla obserwujących nie było żadnej kapsuły, tylko trzy istoty o niesłychanej potędze, tak więc po otwarciu się włazu nasze uszy wypełnił jeden zmasowany wrzask zachwytu.

Lądowisko okazało się przepięknie przystrojone. Na wysokich kolumnach, które biegły po obu stronach otwierającej się przed nami alei, kwitły na żółto oraz niebiesko bluszczowe wiszary, rośliny, które porastały tutejsze urwiska. Szliśmy miękko po złotawej tkaninie, wyłożonej specjalnie na tę okazję, zaś rząd dygnitarzy zauważalnie drżał w oczekiwaniu na nas.

Wysoko na niebie wciąż unosiły się dziesiątki maszyn, które swym mechanicznym warkotem przebijały się przez wrzawę tłumów. Była to jednak zaledwie kropla w przypływie niemożliwych hałasów.

Wreszcie wyszedł naprzeciw nam, głęboko pochylony, rosły i smukły starzec. Jego szaty wskazywały na to, że musi być kimś ważnym – dzierżył wysoki kostur zakończony złotą głowicą, uniwersalny symbol władzy.

Uniosłem rękę.

– Witajcie – przemówiłem i dyskretnie wbiłem łokieć pod żebro Augusta, bo niepotrzebnie powtórzył to za mną.

Mężczyzna w długiej szacie wyprostował się wreszcie. Oczy jego były źródlano błękitne, lśniące teraz jak dwa diamenty, spod pięknie haftowanego kaptura wypadały loki siwych włosów. Jak na starca cerę miał gładką oraz zdrową, opaloną słońcem.

– W imieniu naszego ludu – oznajmił, unosząc kostur – pragniemy ugościć was i pozdrowić, bracia z niebios. Ahgra-Cha już dawno przepowiedziała wasze przybycie…

Zapytałem w myślach:

Ahgra-Cha?

Szukam – rzekł mi w głowie Darek. – To jedno ze słów, które nie posiadają odnośnika w naszym języku. Mam. Jest to ich najstarsza, święta księga. Brak dostępu do jej treści, więc możemy się tylko domyślać, o co mu chodzi.

Dzięki.

Przywódca tuziemców kontynuował kwieciste mowy, przedstawiał nam kolejne osobistości, które podchodziły uniżenie, jakby do trzech świecących słońc, układano przed nami wieńce oraz dary od ludu, ale ja bardziej koncentrowałem się na tym, co miał mi do powiedzenia Darek:

Ten kapłan jest najważniejszą osobą w ich społecznej hierarchii. Swoją funkcję pełni dożywotnio, ale nie można powiedzieć, że stanowi jakiś odrębny ośrodek władzy. Jego rola jest raczej symboliczna, choć na pewno bez jego udziału nie można skutecznie rządzić. Towarzyszy mu czterech podobnych rangą ludzi, ale z odmiennych, można to nazwać, krajów. Jest to coś na wzór zrzeszenia autonomicznych kontynentów.

Czyli to zwykli kapłani? Odprawiają rytuały, ale nie rządzą?

Podejmują różne istotne decyzje, ale zakres ich wpływu jest ograniczony.

Ich zobowiązania będą wiążące?

Jak najbardziej, ale nie zrobią tego, jeśli nie otrzymają zgody od faktycznych ośrodków władzy.

Czyli?

Dla naszej misji najważniejsi są reprezentanci ludowi, wybierani przez rzemieślnicze gremia po pięciu na okres jednego roku, czyli naszych pięciu lat. Zasilają radę złożoną z dwudziestu członków, więc co rok ich skład rotuje o jedną czwartą. Ale to nie wszystko.

Nie wszystko?

Widzisz tę dwójkę młodych ludzi?

Najwyższy kapłan jeszcze nie dotarł do ich przedstawienia, więc musiałem zerknąć pomiędzy wysokimi sylwetkami dygnitarzy.

Widzę. Nie są za młodzi na piastowanie wysokich stanowisk?

Owszem. Tym bardziej, że te urzędy wydają się najbardziej prestiżowe. W tutejszej mowie określenia Wahuno oraz Wahuni są zbliżone do sakralnego pojęcia bóstw. To jak bóg i bogini po naszemu.

Czemu więc nie podeszli do nas jako pierwsi?

Nie mam pojęcia. Zgaduję, że jest to przejaw historycznego ustroju, martwa już, ale nadal praktykowana formuła. Tak czy inaczej, ich przychylność będzie dla nas wiele znaczyła. Są wybierani przez wszystkie zrzeszone kontynenty na najdłuższy czas, czyli pięć tutejszych lat.

Jakieś dwadzieścia pięć ujednoliconych…

Nasz przylot celowo zgrał się z ich świętem solarnym, kiedy dokonują wyboru. Ta dwójka to zapewne ich nowi bogowie.

Więc dlatego są tacy młodzi. A dziewczyna nawet niczego sobie. Zaraz spojrzę na nią z bliska.

Pośród dygnitarzy nastąpiło spore przetasowanie. Zaczęli szykować następny akt celebracji naszego powitania, więc była to dla nas chwila wytchnienia. Wykorzystując ją, Jelena szepnęła mi karcąco:

– Dlaczego pan wygląda, jakby myślami był gdzieś daleko? Ta obręcz wyraźnie pana otępia.

– Rozmawiam z programistą – odszepnąłem.

– A nie powinien pan bardziej skupić się na tych ludziach? Po raz pierwszy w życiu widzą przybyszów z Kosmosu. Proszę to uszanować.

– A co pani nagle taka drażliwa się stała?

Doszeptał się do nas August:

– Długo będzie to trwało? Od tych powitań boli mnie już bark.

– Żeby cię zaraz tyłek nie rozbolał. Masz się zachowywać jak należy.

– Pan też niech się lepiej skoncentruje. Mam wrażenie, że ja jako jedyna słucham, co oni mają do powiedzenia. A to chyba bardzo ważne, prawda?

– Pst! Uwaga. Idą do nas.

Tym razem najwyższy kapłan prowadził wspomnianą przez Darka parę młodych ludzi; tłum na ten widok uspokoił się, dygnitarze po kolei i bez wyjątku okazywali swe uniżenie. Ta dwójka faktycznie musiała sporo tutaj znaczyć.

Chłopak nosił kolorowe nakrycie głowy z wielką perłą pośrodku, cały był zresztą pstrokaty jak ten rajski ptak; dziewczyna natomiast, równie jak on smukła i rumiana, zdawała się skromniejsza, choć w stroju nawet bogatsza. U niej nie było mnóstwa kolorów, ale za to opadający do ramion czepiec z przedziwnie opalizujących pereł, a także szata nabijana turkusem i szmaragdem szlachetnych kamieni. Już na pierwszy rzut oka spodobała mi się bardzo, ale wcale nie dlatego, że wyglądała tak zjawiskowo.

Z jej oczu biła inteligencja oraz pewność siebie, jakie cechują najzdolniejsze ludzkie jednostki. Mimo swego wieku nie przypominała uczennicy, ale w pełni świadomą kobietę. Podobnie nietuzinkowym charakterem wydawał się towarzyszący jej chłopak, którego gęste, ciemne loki zalśniły w słońcu, kiedy zdjął przed nami pstrokate nakrycie głowy.

– Witaj, onhigari, jestem zaszczycony, że mogę przeżyć tak cudowny dla naszego ludu moment. Zapowiadali go nasi przodkowie, zapowiadały go święte pisma.

– Wasze pisma miały rację – zełgałem z emfazą, co przyniosło zamierzony efekt. – Przybyliśmy do was z daleka, skąd niesiemy pokój i dobrobyt.

Nagle weszła między nas perłowa dziewczyna.

– Czy ty jesteś władcą? – zapytała, spoglądając bystro na moją obręcz neuronalną.

– Eee… – speszyłem się nieco, bo mnie zaskoczyła. – Jestem dowódcą i ambasadorem. Kimś, kto ma was przeprowadzić przez bramy naukowego oświecenia. Już wkrótce sami będziecie, tak jak i my, podróżowali między gwiazdami.

Wśród tych, co je słyszeli, moje słowa wzbudziły ekscytację; najwyższy kapłan podszedł nawet w ukłonach, schwycił mnie za rękę. Chciał ją ucałować, ale ja się wyrwałem i orzekłem, że jesteśmy sobie równi, co wywołało jeszcze większe uniesienie.

Prowadzili nas aleją między wysokimi kolumnami, czemu z zapartym tchem przyglądały się tłumy. Skończyła się miękkość złotawej tkaniny pod podeszwami butów, zaczęły się za to trójszynowe tory, świeżo tutaj położone, poza celebracją naszego przybycia kompletnie pozbawione sensu. Osadzona była na nich przedziwna kolejka, nadzwyczaj szeroka, czteropiętrowa – jeśli liczyć niewielką nadbudówkę na samym jej szczycie. W formie w miarę opływowa, ale masywna tak, że z pewnością trudna do rozpędzenia. Luksus tej maszynerii widoczny był z daleka, łyskał kordialnie w słońcu.

Kierując się ku piramidalnemu pojazdowi, otoczeni przez rozkrzyczany, ale przy tym niezwykle zdyscyplinowany tłum, staraliśmy się zachować jak najwięcej dostojeństwa w ruchach. Było z tym trochę wstyd, bo o wiele bardziej dostojni okazali się ci młodzi bogowie obcej cywilizacji. Promieniało od nich najlepszym wychowaniem, jakąś aurą wyjątkowości.

Spojrzałem w zachmurzone niebo. Że z projekcji mionitowca nic nie wyjdzie, wiedziałem już przed zejściem, ponieważ warunki atmosferyczne nie pozostawiały złudzeń. Ziemię od firmamentu oddzielała gruba kurtyna chmur, myślałem, że będziemy lądowali w ulewie. Darek dawał mi jeszcze nadzieję, że może w nocy się rozpogodzi i wtedy da się rozpędzić choćby skrawek tej oceanicznej zawiesiny.

Tymczasem zaprosili nas do wnętrza pojazdu, gdzie objawiło się ich zamiłowanie do ciemnego, lśniącego drewna. Obrobiono nim niemal wszystko – zdawało się elementem wystroju cenionym więcej niż srebro, perły czy szlachetne kamienie. Z nieco jaśniejszego drewna, rudawego, wykonano misterne rzeźbienia oraz niewielkie, różnokształtne posążki. Jako motyw powtarzały się płetwiaste bądź skrzydlate zwierzęta, różne fazy księżyca czy potwory podobne do morskich węży.

Przeszliśmy na trzecie piętro, do przestronnej sali, dobrze oświetlonej, w której znajdowało się jakieś niezrozumiałe dla mnie instrumentarium. Zajmowało niemal całą ścianę po prawej, a było pełne skomplikowanej hydrauliki, licznych rurek i otworów, prawdopodobnie miedzianych. Gdy usiedliśmy w wygodnych ławach przy długim stole, który rozciągał się przy ścianie przeciwległej, z niektórych rurek zaczęło dmuchać powietrzem, co spowodowało całą serię miłych dla ucha dźwięków. Może i nie była to muzyka, ale miało swój niepowtarzalny urok.

Przede wszystkim nie przeszkadzało w rozmowie. Zapytani, czy jadamy to samo, co oni, może trochę zbyt żywiołowo zaczęliśmy potwierdzać. Zdawali się na tyle rozwinięci, że i kuchnię musieli mieć nie od parady. A po wielu tygodniach w głębokim Kosmosie tego właśnie było nam trzeba.

Tak więc znów nie słuchałem, co mówili do mnie różni dostojnicy, ponieważ zajmowały mnie podawane kolejno potrawy, głównie przysmaki morskie, zupełnie mi nieznane, ale za to pięknie skomponowane i rozpływające się w gębie. Tym razem nawet Jelena nie myślała mnie za to łajać, bo sama napychała się tak, że powoli pryskał jej czar elitaryzmu. Trochę zaczęło mnie to niepokoić, więc odchrząknąłem i, zapiwszy trunkiem, pochwaliwszy miejscowe potrawy, zadałem kilka konkretnych pytań. Pierwsze były niewinne, ale kolejne okrężną drogą doprowadziły mnie do wartych uwagi odpowiedzi.

Cały swój glob mieli zbadany i zmapowany, niewiele jednak terenów nadawało się do zamieszkania ze względu na panujące tam sztormy oraz huragany, od których względnie wolna pozostawała północ. Wydobywali kalcyt, miedź, srebro i szlachetne kamienie. Kopalnie musieli kuć w litych skałach, wierzyli jednak, że najwięcej skarbów kryje się pod wodą. Nie istniało u nich nic podobnego do naszej gospodarki. Nie posiadali materialnego pośrednika wymiany, gdy ich pytałem, ciągle powtarzali słowo: przysługa, więc i ja wkrótce zacząłem im obiecywać mnóstwo przysług. Trudno jednak było dociec, czego tak naprawdę pragną, bo nieustannie odwoływali się do jakichś na wpół mitycznych, na wpół utylitarnych zagadnień.

Rozwikłanie ich dusz zostawiłem sobie na później, a tymczasem zaszła mnie z zaskoczenia ich niedoszła bogini, której wyniesienie miało się odbyć lada dzień.

– Dlaczego jesteście tak ubrani? – pytała, przyglądając mi się z bliska, niemal wtykając nos w bufiasty materiał na moim ramieniu.

Intuicyjnie wyczułem jej dociekliwy charakter, więc wiedziałem, że trzeba ją odpowiednio podejść. Po części być szczerym, a kłamać jedynie w najważniejszych sprawach.

– Takie rozwiązanie zaproponował nam system – odparłem jakby od niechcenia, przymykając na moment powieki.

– System? – Przechyliła główkę z grzechotem opalizujących pereł. – Nie rozumiem tego słowa.

Zagryzłem wargi, bo widocznie brakowało odnośnika w ich języku.

– Przy naszym stopniu rozwoju posiadamy maszyny, które robią za nas wiele pożytecznych rzeczy.

– Jakich rzeczy?

– Jakich tylko sobie zażyczymy. Obserwują, analizują i dają gotowe rozwiązania. Tak jak w przypadku tych strojów. Później trzeba tylko wydrukować…

– Nie rozumiem. – Zamyśliła się z wydętymi wargami. – Po co wam maszyny, żeby robić takie rzeczy? Przecież ludzie też to potrafią.

– Ale maszyny robią to o wiele szybciej i nieporównanie lepiej.

– I żyjecie w świecie tych maszyn? Służycie im?

– Co znowu… Źle mnie zrozumiałaś. Maszyny służą nam. My je stworzyliśmy i my je kontrolujemy.

Po raz pierwszy zarumieniła się, a jej turkusowe oczy zabłysły z przejęcia.

– Czyli jednak posiadacie moce boskie? – pisnęła, ale prędko ściszyła głos. – Więc jesteście stwórcami naszego świata, jak pisali prorocy?

Przyjrzałem się jej z uwagą i dopiero w tej chwili uderzyło mnie coś, co podświadomie czułem już od pierwszego wejrzenia. Ona, jako jedyna ze swego ludu, była kompletnie nami rozczarowana. Dopiero teraz w jej oczach błysnął pierwszy promyczek zachwytu.

– Mówiłem już, że jesteśmy sobie równi. Jako ludzie pochodzimy z jednej macierzy…

– To właśnie mówi Ahgra-Cha! Że jesteśmy dziećmi nieba! Że pierwsi ludzie przybyli z gwiazd i kiedyś po nas wrócą. Że będą mieli moce równe bogom. Że nas samych wyniosą do poziomu bóstw.

– Ty przecież zostaniesz wyniesiona do poziomu bóstwa już za chwilę – zażartowałem, bo spodobał mi się ten jej spontaniczny zapał. – Szykuje się chyba wielkie święto z tej okazji.

Posmutniała na moment, ale zaraz przegoniła z oblicza wszelkie myśli. Chciała zapytać o coś jeszcze, kiedy przerwał nam najwyższy kapłan w towarzystwie młodego kandydata na boga. Skłoniwszy się najpierw mi, później samej Wahuni, szepnął jej do ucha:

– Nie powinnaś rozdzielać się ze swym Wahuno. Nawet w tak wyjątkowych okolicznościach. Myślałem, że tobie nie muszę tego tłumaczyć.

Kiwnęła głową i uśmiechnęła się do kapłana, natomiast ja po raz kolejny musiałem zdusić w sobie zachwyt nad możliwościami neuronalnej obręczy. Szept starca podsłuchałem do granic wyostrzonym zmysłem, jakbym posiadał jakąś nadnaturalną moc. W takich chwilach potrójnie żałowałem, że prywatnie nie stać mnie na podobne cacuszko.

Najwyższy kapłan ukłonił się raz jeszcze i podziękował za uwagę, jaką oddałem ich Wahuni. Oznajmiłem, że nie ma sprawy, że doskonale mi się z nią rozmawiało, że dziewczyna przejawia nadprzeciętnie bystry i dociekliwy umysł, a takie talenty w naszym świecie są wyjątkowo cenione. Mimo iż był to zacny komplement z mojej strony, na słowo dziewczyna, widocznie zbyt frywolne, kapłan skrzywił się momentalnie, po czym zaczął tłumaczyć z wymuszonym śmiechem:

– Nasi patroni są wybierani spośród milionów, aby być godnymi odwiecznej chwały. Jestem przekonany, że w całym naszym świecie nie ma tak czystych i mądrych jak oni. To jest kwiat wszystkiego, co dotąd osiągnęliśmy. Ogień naszych przodków. Wiecznie płonąca pochodnia…

Przewróciłem w duchu oczami, bo znów zaczął brnąć w suche frazesy i metafory. Aż zatęskniłem za ożywioną, choć wścibską dyskusją z tutejszą boginią. Co by nie powiedzieć, przyznałem starcowi rację, że nieważne, jakim systemem, ale dokonali trafnego wyboru. Z drugiej jednak strony z goryczą trawiłem fakt, iż ta dwójka geniuszy może przysporzyć mi sporo problemów. Na nich raczej nie podziałają żadne mimikry. Właśnie to poczułem nosem już na samym początku i to właśnie nie dawało mi spokoju.

Postanowiłem, że zrobię dla nich wyjątek i obnażę się ze wszystkiego. Dla ludu pozostawię blichtr, a oni niech się nauczą, co to jest międzygwiezdna cywilizacja. Jak wielką stanowi dla nich przepaść.

 

***

 

Obserwowałem miasto z góry – przez okno wolno toczącej się maszyny, która wyjechała właśnie z wydrążonego w skale tunelu i pokonywała teraz wiszącą nad przepaścią drogę. Obok mnie, na moją prośbę, zasiadała para młodych bóstw. Najwyższym kapłanem zajęli się August oraz Jelena, tak abym mógł w spokoju urabiać tę dwójkę pod siebie.

– Ale dlaczego jesteście tacy… normalni? – wylała z siebie wreszcie młoda Wahuni. – W księgach opisują was jako gigantów, a na starodawnych malowidłach cali się świecicie.

– To jest wspólny motyw dla wielu odrębnych kultur – odparłem jak nauczyciel tłumaczący dzieciom prawa rządzące wszechświatem. – My, ludzie, po prostu lubimy przejaskrawiać fakty.

– Więc światów jest więcej niż jeden? – dopytywał kędzierzawy Wahuno.

– Potraficie zliczyć gwiazdy na niebie? – Pokręcili głowami. – To wyobraźcie sobie, że dla Kosmosu są one jak kropla w oceanie…

– Kosmosu?

– Przestrzeni, którą wy nazywacie niebem. Jest niemalże nieskończona, do tego zapętlona w skali. A zawiera przeogromną ilość światów, w większości niezbadanych…

– I wszędzie są ludzie?

– Nie wszędzie. Tylko tam, gdzie im się opłaciło.

– Opłaciło? – Znów zmarszczyli czoła. – Czasami z twoich ust padają dziwne słowa…

– Tak? – Zaśmiałem się. – To zobaczcie teraz. – Zdjąłem z głowy obręcz neuronalną. – Jak do was mówię? Zrozumiale? Może chcecie usłyszeć prawdę? Że przybyliśmy tutaj oskubać was na naprawdę grube profity? Nie? Nic? – Ich okrągłe oczy i rybio rozwarte usta dobitnie wskazywały, że nie mają pojęcia, co się właśnie wydarzyło. Wróciłem obręczą z powrotem na skronie. – Także ten. Taką mamy technologię. I dlatego niektóre słowa czasami brzmią dla was obco.

Chwilę trwało, zanim się otrząsnęli. Odtąd zerkali na moją obręcz jak na największy w świecie skarb, z czym mieli trochę racji.

– Proszę was tylko, abyście zachowali to dla siebie – zaznaczyłem. – Wy, jako przyszli bogowie, powinniście dowiedzieć się o nas jak najwięcej, chcemy być z wami szczerzy. Ale rozumiecie na pewno, że na razie nie powinno się mówić o tym nikomu…

– Dlaczego? – spytali niemal równocześnie.

– Bo trzeba być odpowiedzialnym i cierpliwym. Dzięki tym cnotom można uniknąć wielu nieprzewidzianych kłopotów.

Pokiwali głowami. Wahuno obiecał:

– Przysięgam, że twoją wiedzę zabierzemy ze sobą w niebo.

Nie dociekałem, o co mu chodzi, bo pojazd zaczął hamować, a towarzystwo wyraźnie się poruszyło. Ja również chciałem wstać i dać za dość kolejnym konwenansom, ale ze zdumieniem poczułem, jak młoda Wahuni łapie mnie za dłoń.

– Wyjaw mi jeszcze jedno – prosiła w pośpiechu. – Dlaczego znaleźliśmy się w tym świecie? Jaki miało to sens? Dlaczego nas tu zostawiliście?

Opadłem z powrotem na siedzisko. Westchnąłem.

– Tego nie da się wytłumaczyć w chwilę…

– Spróbuj.

Zirytowałem się, ale jej błyszczące, niewinne oczy przebodły mnie na wylot, pozbawiły woli oporu.

– Jesteś uparta, co? Dobrze. Pewnie i tak nie zrozumiecie. Zacznijmy od tego, że nikt was tutaj nie zostawił. Wasi przodkowie sami przybyli na tę planetę, natomiast, uwierzcie mi albo nie, z naszej perspektywy zdarzyło się to całkiem niedawno. Jako ludzkość nie znamy własnej prehistorii, ale jedno wiemy na pewno: wszyscy pochodzimy z jednego świata, z jednego układu słonecznego, w którym narodziła się nasza cywilizacja. – Widziałem, że nie wszystkie moje słowa są dla nich jasne, ale dzielnie starali się słuchać, z zaciśniętymi pięściami i z maksimum koncentracji. – Trzysta lat temu rozpoczęliśmy ekspansję na sąsiednie planety. U was nie ma żadnych sąsiednich planet, ale to coś jakby wypłynąć na odległy kontynent, do którego wcześniej nie sposób było dotrzeć. Po tym sukcesie rozpoczęły się pierwsze kosmiczne wojaże, takie wyprawy na wielki, nieznany ocean. Był to czas wspaniałych odkryć i wynalazków, bohaterów, którzy swym poświęceniem oraz szaleńczą determinacją zapoczątkowali nową erę. Niektórzy twierdzą, że to najlepsze stulecie w dziejach ludzkości. Ci pionierzy eksploracji Kosmosu to nasi wspólni przodkowie, tak więc łączy nas ta sama krew. Niestety, gdy nauczyliśmy się przełamywać niewyobrażalne odległości, rozdzieliliśmy się w przestrzeni oraz w czasie. A zaraz po tym stała się rzecz, która wywróciła nasz świat do góry nogami…

Słuchali uważnie, każde moje słowo chłonęli jak gąbka wodę, ale nagle nam przerwano. Najwyższy kapłan zbliżył się z kilkoma dostojnikami. Rozpoczęła się ceremonia opuszczenia pojazdu. Przez okno zauważyłem, że dotarliśmy już na obrzeża ich stolicy.

Miasto mogło zachwycić, ale jednocześnie zdawało się nudne, pozbawione oryginalności. Skąpane w mrzawce, piętrzyło się ciasno pod stromą górą, migocąc z mnogich kałuż refleksami bladego słońca. Budynki z mokrego, barwionego kamienia osiągały maksymalnie wysokość trzech pięter. Niektóre struktury wybijały się szpicem ponad inne, ale takich było niewiele, większość podpierała się nisko przy ziemi. Ciasne uliczki, bez widocznych arterii dla zorganizowanego ruchu czy transportu, wszędzie rynny i rynienki, zdobione żygacze plujące deszczówką, daszki nad pnącymi się pod górę chodnikami, teraz przyozdobione jak na festyn.

Z tej gęstwy domostw wyszła nam naprzeciw kolorowa parada, a także masa miejscowej ludności: rodziny z dziećmi, starcy, skromnie odziani wyrobnicy. Tłum wydawał się tak samo zdyscyplinowany jak przy lądowisku, choć znów nie dostrzegłem obecności żadnych sił porządkowych. Tym razem śpiewali doniosłą pieśń.

Po dłuższym czasie, gdy w grupie dostojników kluczyliśmy między wiwatami i ukłonami, miejscowy hymn, powtarzający się przy każdej nowej fali ludności, stał się dla mnie nieznośny. Wyciszyłem sobie słuch niemal do głuchoty i już tylko obserwowałem wpatrzone w nas twarze, nie noszące jakichkolwiek oznak smutku czy ciężkiego życia. Zastanawiałem się przy tym, w jaki sposób stworzyli tak karne i szczęśliwe społeczeństwo. Prawdziwa perełka, rzadko spotykana. Pośród tłumów nie dopatrzyłem się choćby jednego nędzarza.

Tymczasem zaczęły się tereny zielone i przestrzenie równiutkich placów, przechodzących niekiedy w wiszące nad urwiskiem tarasy. Wszystkie alejki wiodły do ogromnego gmachu, gdzie i nas teraz prowadzili. Kamień, z którego został wzniesiony, wyszlifowany był na połysk, cięty w równe bryły, ułożony niemal bez spoiny. Rosło to na kilka kondygnacji wzwyż, poznaczone otworami okien, zadaszone klepką z tego samego czarnego drewna, które tak mocno sobie cenili.

Przez wysokie wrota wprowadzili nas do półowalnego pomieszczenia, teraz po brzegi wypełnionego ludźmi, z którego dalej wybiegały cztery przestronne korytarze.

Znów musiałem przeboleć dłużący się akt powitania. Nie wiedziałem, ile czasu minęło od naszego zejścia, a koniecznie musiałem skorzystać z toalety. Poza tym potwornie chciało mi się spać, choć słońce na zewnątrz nadal nie chyliło się ku zachodowi.

Po celebrze poprosiłem najwyższego kapłana, aby pozwolił nam odpocząć i zregenerować siły. Przyjął tę prośbę w ukłonach i obiecał zaprowadzić do najwspanialszych komnat sypialnych.

Następna moja sugestia spotkała się z już o wiele mniejszym entuzjazmem.

– Aby udowodnić, że nie mamy przed wami tajemnic – mówiłem wobec wszystkich zgromadzonych – chciałbym zabrać waszych Wahuno oraz Wahuni na nasz mionitowiec. To znaczy do miejsca, z którego przybyliśmy.

August wytrzeszczył na mnie oczy, natomiast wspomniana przeze mnie dwójka podskoczyła z radości.

Najwyższy kapłan przez chwilę otwierał w szoku usta i kręcił bezwiednie głową. W końcu rzekł jak najdelikatniej:

– Oni nie mogą opuścić Arhtan, musi się odbyć ich święto, muszą zostać naszymi patronami. Inaczej… Inaczej…

– Spokojnie, nie zamierzam zabierać ich w gwiazdy. To potrwa krócej niż nasza podróż z lądowiska tutaj. Najpierw jednak musimy wypocząć.

Najwyższy kapłan, nadal wstrząśnięty, oglądał się na dostojników, którzy mrugali na niego w zakłopotaniu. Przestraszyłem się, że palnąłem ogromną gafę. Chciałem się już z propozycji wycofać, gdy podbiegła ku nam sama Wahuni.

Liohe – rzekła do przywódcy, łapiąc go błagalnie za dłonie. – My chcemy to poznać. Czy nie jest lepiej, żebyśmy wiedzieli? Rozumieli?

Zawtórował jej Wahuno, zdecydowanie ściągnąwszy brwi:

– Jeśli poznamy tajemnice bogów już teraz, będziemy potężnymi patronami, takimi, którzy przyniosą wielką pomyślność ludowi. Sam uznałeś na ostatnim dhorte, że są to szczególne czasy, pierwsza taka Ehtaw-Gar.

Najwyższy kapłan zaciął się na twarzy, uniósł wysoko kostur i oznajmił donośnie:

– Jak zwykle z ust naszych Wahu płynie sama mądrość. Już posiadają moc odwiecznych patronów. Wybiorą się więc tam, gdzie bracia z niebios ich poprowadzą. Wierzymy, że wrócą do zaćmienia nieba, że nasz obowiązek zostanie spełniony. A dla zapewnienia was o tym, moi bracia i siostry, udam się tam razem z nimi.

Teraz już powstał ogólny pomruk niedowierzania i protestu, natomiast mnie przeszył nagły gniew, bo tego nie planowałem. Mimo wszystko zdusiłem w sobie chęć polemiki. Czułem bardzo wyraźnie, że kapłan robi mi wielką przysługę. Ludzie wkoło zdawali się poruszeni, jakbym wykradał ich najcenniejszy skarb.

Ostatecznie wszystko skończyło się pomyślnie. Młodzi nie mogli nadziękować się kapłanowi, a nas zaprowadzono do pokoi, które okazały się gigantyczne, szczególnie dla kogoś, kto gnieździ się zwykle w pokładowych komorach. Łóżko również było ogromne. A miękkie tak, że zasnąłem zaraz po padnięciu na łopatki.

Nie było mi dane spać długo. Zdawało się, że minęła zaledwie godzina, a wybudziła mnie wstrząsająca ramieniem dłoń.

– Ahterte thu, onhigari? – niecierpliwie pytały jakieś usta. – Ahterte?

Zmrużonymi oczami spojrzałem na sylwetkę dziewczyny. Z początku jej nie poznałem, więc ze złością odtrąciłem jej rękę. Dopiero gdy się podniosłem i przetarłem oczy, uzmysłowiłem sobie, że to nie kto inny jak sama Wahuni. Tym razem bez perłowego czepca, za to z jasną czupryną kędzierzawych włosów. Uszka jej sterczały jak u skrzata, przez co tym mocniej sprawiała wrażenie wyjątkowej spryciuli.

Po moim odtrąceniu przyklapła w ramionach, turkusowe oczy zaszły jej wstydem.

Przetarłem twarz, włożyłem obręcz na głowę.

– Przepraszam – rzekłem, walcząc z potężnym ziewnięciem. – Nie wiedziałem, że to ty. Długo spałem? Kazali mnie obudzić?

Wstrząsnęła głową, przyglądając się uważnie mojej piersi.

Dopiero teraz uprzytomniłem sobie, że jestem bez koszuli. Owłosienie klatki piersiowej widocznie było dla niej czymś niezwykłym. Wyszedłem z łóżka i wciągnąłem na siebie górę stroju.

– Jeśli nie kazali mnie obudzić – pytałem przy tym – to co tutaj robisz? Nie powinnaś być przy swoim Wahuno?

– On wie. Pomaga mi, żebym mogła usłyszeć. Później nie będzie już szansy, jeśli Liohe nie opuści nas na krok…

– Przyszłaś tu bez wiedzy kapłana? – zapytałem odrobinę zbyt ostro, ponieważ wystarczająco rzuciło mi się w oczy, jak bardzo dla tuziemców jest to drażliwy temat; brakowało mi tylko, aby nakryli mnie z młodą Wahuno w sypialni.

Dziewczyna z przerażeniem pokręciła głową. Jako żyworodny w mig spostrzegłem ten strach dziecka, które coś przeskrobało i może za to oberwać od rodziców.

– Nie obawiaj się, nic nie powiem waszemu Liohe. Możesz być spokojna. Ale wracaj już lepiej do siebie. Nie chcę wywołać skandalu.

Przypadła do mnie z iskierkami w oczach.

– Ale… Ale… Nie dokończyłeś opowieści! Chcemy wiedzieć, co było dalej!

– Co dalej?

– Co się z nami stało! Dlaczego rozdzieliło nas w Kosmosie! Tyle ciekawych rzeczy nam opowiedziałeś! Być może Ehtaw-Gar… Być może nie musimy…

– Słuchaj, nie ważne, jak prosto bym ci to tłumaczył, ile godzin by mi to zajęło, ty i tak nie zrozumiesz…

– Uważasz, że jestem głupia? – Wydęła wargi w taki sposób, że zmiękło mi serce.

– Nie, wręcz przeciwnie. Sądzę, że jesteś irytująco inteligentna. Dobra. Obiecuję, że znajdę chwilę, kiedy nie będzie przy was kapłana i wtedy opowiem wam wszystko. Przyniosę nawet coś, co ułatwi wam zrozumienie. Będziesz do tego czasu grzeczna? – Pokiwała głową. – Więc znikaj teraz, póki nikt cię tutaj nie nakrył. Zaraz wzywam transport i lecimy na nasz mionitowiec.

Posłusznie wybiegła z mojej sypialni bocznymi drzwiczkami, a ja usiadłem ciężko na łóżku, wkurzony, że nie mogłem odpocząć dłużej. Przy tym wpadającym przez naświetla słońcu nie sposób było ponownie zasnąć. Kiedy to cholerstwo u nich zachodzi?

Ziewnąłem całą paszczą i zebrałem się do roboty.

 

***

 

Darek wraz z transportem wysłał do nas niezbędny sprzęt, aby August i Jelena mogli przygotować grunt pod rejestrację wstępnych umów. Chciałem, żeby wszystko przebiegło po cichu, kameralnie, ale władze tutejszego miasta nie myślały milczeć i nie było chyba takiego mieszkańca, który nie stałby teraz pośród morza ludzkich głów na szerokich, gmachowych placach.

Za lądowisko robił nam obszerny taras z widokiem na gardziel skalistych gór. Ponad nimi, ku zdumieniu przelękłego tłumu, w pewnej chwili pojawił się ogromny, srebrny dysk. Wisiał nieruchomo w powietrzu, a gdy wypluł z siebie o wiele mniejszy, trójkątny kształt, wśród ludzi zaczęło grozić paniką, ponieważ zbliżało się to do nas z zawrotną prędkością.

Najwyższy kapłan uspokajał rodaków. Ja również uniosłem obie ręce, żeby pokazać, że nic złego się nie dzieje.

Transporter wylądował w oznaczonym do tego miejscu. Gdy jego wrota rozsunęły się, z wnętrza wyjechały certyfikowane automaty, które miały dokonać wstępnych analiz do rejestracji. Ich obecność spowodowała nawet większy okrzyk zdumienia niż widok wiszącego na niebie dysku. Maszyny objeżdżały rozumnie teren, co chwilę zmieniały kształty, a czasem nawet pozwoliły się dotknąć, jakby obecność człowieka była im zupełnie obojętna.

Oglądanie młodych bóstw, tych zdolnych umysłów mierzących się z czymś tak dla nich niesłychanym, cieszących się przy tym jak małe dzieci, sprawiło mi zaskakującą przyjemność. Najwyższy kapłan przeżywał to zupełnie inaczej: patrzył na maszyny wielkimi oczami, przy czym wysoki kostur trzymał jak w obronie.

Oznajmiłem, że będzie jeszcze czas na zabawę z automatami i zaprosiłem tę trójkę do transportera, na jego ciemnoczerwone, wygodne fotele.

Każda sekunda naszego lotu, każda dioda świecąca w oczy albo komunikat płynący z głośników przyprawiał ich o ekscytację. Kapłana bardziej o zawał serca, także moment, w którym dotarliśmy do wnętrza stabilnego dysku, przyjął z wyraźną ulgą.

Darek – wywołałem w głowie. – Zadbaj, żeby zadokowało nas przy zbrojowni. Tam są najlepsze widoki.

Się robi.

I pozapalaj wszystkie iluminacje na naszej drodze. Postaraj się uruchomić parę trybów, które nie pochłaniają zbyt dużo energii.

Tak jest.

Żebyś rzucił projekcję na sufit antygrawitacyjnego dysku, chyba nie muszę ci przypominać?

Nie musisz.

Więc do dzieła.

Zdumieli się, gdy z niskiego korytarza weszliśmy w owalną przestrzeń. Ich uwagę natychmiast przykuł sześcian kości systemowej, umiejscowiony w samym centrum, świecący zielonkawo; potem z fascynacją dotykali materiału rozstawionych w kręgu foteli.

– Siadajcie – zaproponowałem z uśmiechem i sam sobie klapnąłem. – Pewnie wiele rzeczy was zdumiewa, ale to dopiero początek. Sternik, rozpocznij procedurę dokowania zgodnie z wytycznymi programisty.

– Niezrozumiały język – rozległo się w owalnej, spłaszczonej przestrzeni.

– Dobrze wiem, że rozumiesz – wycedziłem przez zęby, ale zdjąłem z głowy obręcz i powtórzyłem polecenie normalnie.

Poskutkowało.

Kapłan ledwo zdążył zdziwić się płynącą z moich ust mową, a niemal podskoczył z przerażenia, gdy kość zajaśniała na biało z niewiadomej przyczyny. Zaraz po tym nad naszymi głowami otworzyła się czarna, upstrzona gwiazdami przestrzeń.

 Teraz nawet młodzi bogowie zsunęli się z foteli na ziemię, nadal się ich trzymając, jakby mieli zaraz w ten trójwymiarowy hologram runąć.

 – Spokojnie, to tylko projekcja. Nadal jesteśmy w dysku. Zbliżamy się do mionitowca. Widzicie? To ten wielki cień przed nami…

– Aba!!… Abammanu… AA!! – niby w jakimś ataku wydzierał się kapłan, rozpłaszczony na plecach i broniący się rękami przed kosmiczną pustką.

Kazałem Darkowi natychmiast wyłączyć projekcję. Ruszyłem do spoconego ze strachu człowieka.

– Wszystko w porządku? Proszę się trzymać! – Uniosłem jego głowę; uspokoił się, ale był półprzytomny.

– C-co to było? – z drżeniem zapytał Wahuno, wracając z powrotem na fotel.

– Przestrzeń kosmiczna, o której wam opowiadałem. Dla niektórych najwyraźniej zbyt przytłaczająca prawda. – Zerknąłem na kapłana, który powoli dochodził do siebie.

Kiedy wreszcie oprzytomniał, zapiszczał:

– Ja chcę wracać! To nie jest niebo! To jest środek ziemi! – Zerwawszy się na równe nogi, chwyciwszy z posadzki kostur, w desperacji zaczął szukać wyjścia.

Zatrzymałem go i uspokoiłem:

– Przyrzekam, że nic złego się nie dzieje. Tak po prostu wygląda świat międzyplanetarny, w którym teraz się znajdujemy.

– Gdzie świetlistość wszechobecna? – wymamrotał, opadłszy wreszcie na fotel. – Gdzie boskie chóry? Gdzie kwieciste doliny?

– No… Gdzieś tam na pewno są. Kosmos to wielka przestrzeń. Sami się w końcu przekonacie. A teraz proszę zebrać w sobie siły i się otrząsnąć. Obiecuję, że już nic podobnego was nie spotka. To był mój błąd.

Moje zapewnienia pokrzepiły nieco kapłana, ale tylko na moment. Po rychłym zadokowaniu, co znać się dało w odczuwalnej wibracji maszyny i przytłumionych, zewnętrznych dźwiękach, pobladł niczym wapno. Bał się wyjść z poznanego już miejsca, wobec czego ze wskazaną delikatnością musiałem go wyprowadzić. Młodych bogów również na widok tych zjawisk ogarnął strach, ale u nich ciekawość była mocniejsza. Szli zdecydowanym krokiem, a wyglądali tak, jakby jedna para oczu nie wystarczała do objęcia wszystkiego.

W przystani, która nie wyróżniała się niczym specjalnym, włożyliśmy ochronne skafandry. Niby nic, ale dla nich była to niesłychana frajda. Z namaszczeniem dotykali ciemnopomarańczowego materiału, przyglądali się wyświetlaczom na rękawach, wymieniali zdumione spojrzenia i śmiali się z siebie nawzajem. A ja miałem im do pokazania coś o wiele fajniejszego…

Poruszając się niezgrabnie po rampie, oglądali pracujące suwnice ładowni, dotykali ciepłego metalu ścian, pokazywali sobie palcami wiązki iluminacji.

Stanęliśmy przy przeźroczu ściany działowej, za którą jak na dłoni widoczna była ogromna przestrzeń zbrojowni, wypełniona lądową oraz powietrzną artylerią.

– Co to za potwory? – zapytała szeptem Wahuni, wskazując na odrzutowce szturmowe ze złożonymi teraz skrzydłami.

 – To tylko maszyny – stwierdziłem lekceważąco.

– A te wielkie? – odezwał się Wahuno.

– Które? Te na gąsienicach? Pojazdy naziemne. Zdolne przetransportować batalion… Wielu ludzi. Praktycznie niezniszczalne.

Młodzi stali z nosami przyklejonymi do ściany, zaś kapłan co chwilę zmieniał na twarzy kolory.

Wiedziałem, że za głównym buforem, w bardziej optymalnych warunkach, powinno mu się zrobić lepiej, więc poprowadziłem ich wprost do stacji kapsuł. Wcześniej jednak chciałem pokazać młodym bogom coś niezwykłego.

Do hali akceleracyjnej weszli z szeroko otwartymi ustami, jakby nie mogli dać wiary, że istnieje taka struktura. Rzekłem do nich:

– Pokażę wam coś.

W skafandrze Wahuni zmniejszyłem siłę grawitonów do zera.

W tej samej chwili rozległ się jej pisk, spotęgowany ponurym echem, bo uleciała nagle w powietrze, poddana zupełnej nieważkości. Wahuno skoczył do niej w panice, złapał za rękę, jakby ratował przed upadkiem w przepaść. Pod kapłanem natomiast załamały się nogi, za chwilę znów leżał plecami na ziemi.

– Spokojnie! – krzyczałem. – To normalne! – Zmniejszyłem przyciąganie również u siebie i pofrunąłem w górę. – Widzicie? To nic nadzwyczajnego. Myślałem, że się wam spodoba.

Wahuni przestała miotać się i piszczeć, zamrugała jakby ze zdumieniem, że faktycznie nic strasznego się nie dzieje i moim wzorem popłynęła w powietrzu. Pomajstrowałem również w skafandrze zszokowanego Wahuno i pociągnąłem go za sobą.

W jednej chwili wyzbyli się jakiegokolwiek strachu, opanował ich za to dziecięcy zachwyt. Śmiali się ze łzami w oczach, wykonywali akrobacje, podpływali do siebie, to znów odpychali się, jakby nieważkość była ich stanem naturalnym.

– Ja umiem latać! – krzyczała Wahuni.

Spostrzegłem, że kapłan stoi już na równych nogach, ale kostura trzyma się z wyraźnym wysiłkiem, niby umierając. Postanowiłem zakończyć tę zabawę.

– Dobra! Starczy już! – zawołałem, po czym pofrunąłem do nich. – Nie mamy zbyt wiele czasu.

Opadliśmy z powrotem na ziemię.

Czerwoni z przejęcia bogowie, zadyszani od krzyków oraz śmiechu, natychmiast zasypali mnie mnóstwem pytań.

– To jest stan nieważkości – odpowiadałem, zmierzając już do stacji kapsuł. – Charakterystyczna cecha kosmicznej pustki… Nie, nie wytłumaczę wam tego… Bo to dla was zbyt trudne… Tak jest w Kosmosie i już… Z jak daleka przybyliśmy? Skąd nagle takie pytanie? Z bardzo daleka.

Naddźwiękowe kapsuły okazały się dla nich kolejną niesłychaną rewelacją. Wiele musiałem się natłumaczyć, zanim pozwolili się do nich wpakować. Najpierw śmignęli bogowie, później chwiejący się na nogach kapłan, na końcu ja.

W rdzeniu mieszkalnym zebrała się już cała załoga, bo zgodnie z moim życzeniem Darek zarządził obowiązkowy apel. W drodze do głównego holu moi goście, przede wszystkim kapłan, wyglądali o wiele spokojniej. Warunki rdzenia były stworzone z myślą o wygodzie człowieka, również tej psychicznej, co podziałało również na nich.

Widok niespełna setki pracowników mionitowca, siedzących teraz w wysuniętych ławach, w dobrze oświetlonym pomieszczeniu, już zupełnie ich oswoił. Wszelkie obserwowane dotąd cuda musiały stać się dla nich o wiele bardziej przyziemnie, gdy pojęli, że za tym wszystkim stoją tacy sami jak oni śmiertelnicy.

Teraz to mój personel bardziej dziwił się obecnością obcych na mionitowcu niż na odwrót, ponieważ w sposób oczywisty gwałciło to regulamin.

Żeby przemówić do załogi, zdjąłem z głowy obręcz. Było to o tyle wygodne, że teraz nie rozumieli mnie moi goście.

– Jak sami widzicie, wróciłem w towarzystwie miejscowych. To musi pozostać poza raportami. Nie życzę sobie, żeby ktokolwiek wspominał w dzienniku pracy o tym zdarzeniu. W innym wypadku będę wyciągał konsekwencje. Moje postępowanie jest podyktowane rozwojem sytuacji na planecie. Właśnie trwają prace nad podpisaniem wstępnych umów. Tak więc już za chwilę, panie i panowie, wracamy do domu po zasłużone wypłaty.

W jednym momencie podniósł się spontaniczny okrzyk radości, cała załoga klaskała i gratulowała sobie sukcesu, co było sprzeczne z ich początkowymi, minorowymi obliczami. Stojący przy mnie bogowie oraz ich kapłan obserwowali to w niekrytym zdumieniu. Spoglądali na mnie jak na wodza o prawdziwie boskiej charyzmie. Nie pojęliby, że tutaj chodzi wyłącznie o urlop oraz wypłaty.

Wydałem jeszcze ostatnie instrukcje ożywionej załodze, po czym znów nałożyłem na skronie obręcz i wyprowadziłem moich gości na korytarz.

W trakcie tej drogi Wahuno zasypał mnie pytaniami.

– Mówiłeś, że ta ogromna maszyna, mio… mionitowiec, pozwala wam przemieszczać się na dowolne odległości. Gdzie jest jej silnik? Z jakiego korzysta paliwa?

– Nie ma żadnego paliwa ani żadnego silnika – odparłem, spiesząc już z powrotem do przystani. – Reaktory, które pozwalają na ruch wektorowy, odpalane są sporadycznie – aby pokonać dystans do najbliższego M-pola. Głównym zadaniem mionitowca jest łamanie geometrii przestrzeni, jej pełnej rozciągłości.

– Nic z tego nie rozumiem.

– Po prostu prawdziwym silnikiem jest wszystko, co nas otacza. Sam mionitowiec jest silnikiem. W trakcie skoku zlewa się z nurtem kwantowym, dzięki czemu wchodzi w superpozycję. Czyli pojawia się tam, gdzie mógłby znajdować się w razie anihilacji trzeciego wymiaru – w dowolnym punkcie jego rozpiętości. Ogranicza nas jedynie skala dwuwymiarowa. Eee… Oczywiście, że nadal mnie nie rozumiecie…

Patrzyli oczami, które bardzo chciały, ale nie potrafiły. Wahuni czerwieniła się ze złości, Wahuno po prostu w rezygnacji spuścił głowę.

Gdy już wracaliśmy z powrotem na ziemię, milczeli. Każde odwrócone we własną stronę, zadumane, otoczone aurą pewnego smutku. Chciałem ich trochę rozweselić, poprosiłem więc Darka, tym razem po wcześniejszym ich uprzedzeniu, żeby rzucił nam projekcję ich własnego globu. No i pojawiła się nad nami, coraz bliższa, zawieszona w czerni, białobłękitna planeta jaśniejąca odbitym światłem słońca. Wyciągali do niej ręce. Połyskiwała im w szeroko otwartych oczach jak w niewinnych, rozmarzonych zwierciadłach.

Oszczędziłem im gwałtownego kontaktu z atmosferą. Jak tylko białobłękitna jasność rozlała się przed nami, kazałem wyłączyć projekcję. Przeszliśmy do transportera.

Po zejściu na powierzchnię planety witały nas tak samo liczne tłumy jak w chwili wylotu, ludzie najwyraźniej przez cały ten czas nigdzie się nie ruszyli. Najwyższy kapłan, zupełnie już pokrzepiony, wyszedł do tłumu i przemówił donośnym głosem. Zaskakująco zimnym i wyrachowanym tonem zaczął opowiadać, czego doświadczył w niebie.

Przez chwilę myślałem, że to obręcz neuronalna coś przekłamuje, bo docierały do mnie same niedorzeczności. Podobno w Kosmosie widział istoty boskie, a także przepiękne, zielone doliny, w których tryskały krynice nieśmiertelności. Sami bogowie zasiadali na gwiazdach i obserwowali z nich każdy dom, każdą rodzinę, każdy ludzki uczynek…

Widziałem zażenowanie na twarzach młodych bogów, gdy tych bredni słuchali, ale sami nie odezwali się słowem.

Gdy już odchodziłem, aby odnaleźć Augusta i dowiedzieć się, jak poszły prace nad rejestracją, dopadła mnie Wahuni i pociągnęła do ukrytego na uboczu Wahuno.

– Błagam – rzekła z połyskującymi desperacją oczami. – Opowiedz nam teraz, dlaczego się rozdzieliliśmy. Jaki sens ma nasze istnienie?

Zirytowałem się jej nachalnością, wyszarpnąłem więc rękę i syknąłem:

– Chyba wystarczy już dla was wrażeń jak na jeden dzień.

– Ale…

– Obiecałem, że znajdę czas, aby wam o wszystkim powiedzieć, ale dajcie mi trochę wytchnienia! Mam teraz mnóstwo pracy do wykonania. Wy też chyba powinniście przygotować się do święta. – Wskazałem na szarzejące niebo. – Lada chwila zapadnie noc i zostaniecie ubóstwieni.

Po tych słowach zostawiłem ich samych, bo naprawdę mi się śpieszyło. Musiałem zarejestrować wszelkie umowy, zanim ja albo August coś spieprzymy. Niemniej, po drodze napadły mnie przedziwne wyrzuty sumienia. Moja odmowa dotknęła ich w sposób szczególny – Wahuno pozostał na miejscu z nisko spuszczoną głową.

Zapytałem w myślach Darka, czego jeszcze potrzebujemy do całkowitego zamknięcia sprawy. Odparł, że wszystko jest już gotowe. Trzeba tylko zdecydować, czy rejestrujemy umowy w trakcie ich wielkiego święta, czy po jego zakończeniu. Miało ono trwać przez całą noc, zaś noc była tutaj nieco krótsza od dnia.

Postanowiłem, że na razie się wstrzymamy, aby przypadkiem nie uczynić czegoś dla nich bluźnierczego. Ale jak tylko nadejdzie odpowiedni moment, finalizujemy sprawę i wracamy do własnej galaktyki.

Darek dodał jeszcze, że nadchodzi przejaśnienie nieba, czym poprawił mi nastrój. Wreszcie mogliśmy rzucić projekcję naszego mionitowca.

W końcu zapadła noc i oblicze miasta zmieniło się nie do poznania. Wszędzie zapłonęły kolorowe lampiony. Na połyskujące wilgocią ściany budynków padał blask księżyca, który wyzierał zza chmur swą ogromną, poznaczoną kraterami tarczą.

Jak się okazało, święto miało się odbyć gdzieś w wysokich górach, wobec czego wszyscy ważniejsi dostojnicy opuszczali miasto. Mocno mnie to zmartwiło, ponieważ teren do rejestracji został przygotowany właśnie w stolicy. Kapłan, najwyraźniej wdzięczny za moje milczenie wobec jego oczywistych łgarstw, pocieszał mnie, że po pierwszym akcie święta wrócimy tutaj na moment, ponieważ zgodnie z ich tradycją celebracja drugiego aktu przebiega nad oceanem. Zapewnił też z uśmiechem, że wszystkie rzemieślnicze gremia wydały już zgodę na podpisanie dyplomatycznych umów, toteż czuje się w zaszczycie spełnić ten obowiązek.

Wykorzystując chwilę, zapytałem, czy nie byłoby lepiej, abyśmy dokonali tego między pierwszym a drugim aktem ich święta, aby nadać sprawie większego splendoru. Otrzymałem jego zapewnienie, że tak właśnie uczynimy.

Tak więc z miasta wyjeżdżałem w mocno poprawionym humorze, traktując ich święto jako zasłużoną rozrywkę po dobrze wykonanej robocie. Kazałem jechać ze sobą marudzącemu na to Augustowi, żeby podczas podróży było mi raźniej. Jelena dołączyła do nas z własnej, nieprzymuszonej woli – już od początku niecierpliwiła się, aby wziąć udział w najważniejszym na planecie święcie.

 

***

 

Ostatni odcinek drogi musieliśmy pokonać pieszo. Tory kończyły się przed najwyższymi szczytami, także od niezapowiedzianej wspinaczki zapłonęły mi mięśnie ud, płuca rozsadziła zadyszka. Nieco rekompensowały to widoki, ponieważ wywindowany nawet na pionowe ściany zespół świątynny otoczony był zapierającymi dech krajobrazami.

Teraz, w srebrzystej poświacie księżyca, która w znacznym stopniu rozrzedzała nocny mrok, świątynie sprawiały wrażenie struktur jeszcze bardziej niezwykłych. W zimnych barwach oświetlały je rozciągnięte między dachami girlandy lampionów – jak się okazało, wypełnionych fluoryzującym gazem. Gdzieniegdzie płonęły źródła cieplejszego światła, które rzucały potężne cienie na pobliskie wniesienia. To wszystko przywodziło na myśl jakąś fantastyczną krainę, od dawna ukrytą przed człowiekiem.

A jednak po drodze mijaliśmy liczne koczowiska ludzkie, przeważnie rozłożone na skrawkach płaskiej i zasłoniętej od wiatru ziemi. Najwyraźniej teren świątynny nie pomieścił wszystkich, także co moment spotykaliśmy prowizoryczne miasteczka namiotów. Ich tymczasowi rezydenci wychodzili teraz na drogę, wspinali się na rozsiane wokół głazy i kamienie, aby ujrzeć swych dostojników oraz nas, boskich przybyszów z nieba.

Swym pojawieniem się wzbudziliśmy niemałą sensację. Ludzie pokazywali sobie palcami na wielką tarczę księżyca, gdzie na srebrzystym tle majaczyła wcale nie skromniejsza sylwetka naszego mionitowca. Wydłużone, czarne cygaro wisiało nieruchomo na styku nieba oraz ziemi jak obce ciało, które nie daje o sobie zapomnieć.

Za świątynną bramą niektórzy klękali przed nami, tłum rozstępował się posłusznie, dając wygodę przejścia. Mimo wszystko w moją stronę wysięgały dziesiątki rąk, aby choć musnąć mnie palcami. Pozwalałem na to z życzliwością, odwzajemniałem uśmiechy, ale jednocześnie musiałem walczyć z protestem pustych kiszek. W brzuchu burczało mi jak gradobiciem, ponieważ od kilku godzin nie miałem nic w ustach, a za sobą konkretny wysiłek. Na szczęście kapłan zapowiedział, że przed celebracją podadzą coś do jedzenia.

Wreszcie dotarliśmy na miejsce. Po oficjalnym powitaniu przez miejscowych hierarchów usadzili nas w loży nieopodal głównych zabudowań, skąd rozpościerał się czysty widok na przedziwny ołtarz, który bardziej przypominał skomplikowaną aparaturę o niewiadomym przeznaczeniu. Zgromadzone pod nim tłumy wyczekiwały rozpoczęcia ceremonii, która miała odbyć się pod gołym niebem.

Już za chwilę kompletnie przestało mnie to interesować, ponieważ wkroczyły pierwsze dania. Ślinka pociekła mi na widok niesionych półmisków, a wykręciło mną jeszcze mocniej, gdy poczułem nosem zapach pieczystego.

W końcu rzuciłem się na to niczym głodna hiena na padlinę i odtąd słyszałem jedynie odgłos własnego przeżuwania oraz ciche, wzajemne umizgi Augusta i Jeleny.

Zignorowałem to. Nasyciwszy pierwszy głód, zacząłem obserwować zgromadzonych w loży dostojników. Oni również zajadali ze smakiem, używając do tego samych rąk, niektórzy prowadzili spokojne dysputy. Zdziwiło mnie, że nigdzie nie mogę dostrzec ich młodych bóstw.

Zagaiłem siedzącego po prawej człowieka:

– Gdzie jest wasza Wahuni? Jeszcze nie dotarła?

– Wahuni pozostała w stolicy – odparł z ukłonem. – Jej Ehtaw-Gar odbędzie się w świątyni nad oceanem.

– Acha. Rozumiem. A Wahuno?

– Właśnie przygotowują go do ceremonii. Już za chwilę stanie się równy bogom. Dołączy do wszystkich pokoleń patronów.

– Nadal nikt mi nie wyjaśnił – podtrzymałem rozmowę – jak w ogóle wybieracie swoich Wahu.

– Są to najbardziej cnotliwi i najmądrzejsi spośród naszego ludu…

– Chodzi mi o technikę doboru. Badacie ich inteligencję, kiedy są jeszcze dziećmi? To jest jakiś konkurs?

– Owszem, Wahu muszą wyróżniać się nadprzeciętnymi wynikami – sprecyzował. – Objawiają się już jako dzieci w każdym pokoleniu. Później przechodzą szereg wymagających testów.

– Czyli są też inni kandydaci?

– Wybierani są najbardziej cnotliwi i najmądrzejsi spośród…

– Tak, tak. To już słyszałem. Ale ładny sobie tutaj systemik urządziliście, nie powiem. Do rządów wybieracie najbardziej zdolnych, którzy odznaczają się rzadko spotykaną inteligencją. Chciałbym, żeby tak było również na mojej planecie…

– A nie jest? – zdumiał się rozmówca.

Zreflektowałem się i przykryłem nieporadność śmiechem.

– U nas, w niebie, wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane. Nie zrozumielibyście. A to co?

Korzystając z okazji, zwróciłem jego uwagę na plac pod ołtarzem, bo szykował się tam jakiś rytuał. Wystrojeni w jasne szaty kapłani odmawiali pierwsze inkantacje. Zabito w bębny. W samej loży zrobiło się kompletnie cicho, każdy okazał bezwzględny szacunek.

Tylko August i Jelena chichrali się nieprzyzwoicie po mojej lewej, wobec czego musiałem ich naprostować.

Rozbrzmiały modlitwy do księżyca, który osiągnął swoją pełnię. Początkowo było skromnie, ale z żywszym rytmem bębnów przybywało kapłanów oraz rozmaitych tańców. Płonęły pochodnie. Lud śpiewał tę samą pieśń, którą witał nas w stolicy.

Wreszcie podniósł się żywiołowy okrzyk, bo wprowadzono samego Wahuno. Szedł dumnie wyprostowany, choć przyozdobiony tak, że z pewnością było mu trudno się w tym poruszać. Przez jakiś czas wykonywano przy nim szereg rytualnych pantomim, a on, doskonale odgrywając własną rolę, zbliżał się powoli do umiejscowionego w ołtarzu siedziska.

Potem zaczęło się robić coraz dziwniej.

Najpierw rozebrali go do naga, warstwa po warstwie, jakby była to ważna część ceremonii. Następnie siadł na wąskim tronie, skonstruowanym tak, że kompletnie nie przypominał tronu, a raczej klatkę albo rożen. Tam zapięli go, dokręcili ciasno metalowymi żebrami i pozostawili samego.

Zrozumiałem, że nadchodzi jakiś moment kulminacji, ponieważ wśród hałaśliwego dotąd tłumu zapanowała grobowa cisza, dostojnicy w loży stanęli na baczność. My również unieśliśmy się ze swoich miejsc i resztę wydarzenia oglądaliśmy na stojąco.

Sam ołtarz zaskrzypiał złowieszczo prymitywną mechaniką, gdy czterech ludzi zaczęło kręcić wielkimi korbami, zaś Wahuno, zakleszczony we własnym siedzisku, nagi i bezwolny, unosił się coraz wyżej i wyżej, niemal do zwieńczenia ołtarza.

Zwieńczenie to przypominało zagięty w dół ogon skorpiona, szczerozłoty i skierowany swym żądłem za plecy Wahuno. Dlatego właśnie na pierwszy rzut oka uznałem tę konstrukcję za wielce dziwaczną. Niemal wszystkie jej elementy zdawały się ruchome, ponadto z piedestału wychodziły miedziane rurki, pnące się po filarze jak winorośl po starym budynku. Nie było za to żadnych religijnych symboli czy jakichkolwiek zdobień, które są wspólną cechą podobnych obiektów kultu.

Teraz pośród głębokiej ciszy zaczął przemawiać dobrze mi znany kapłan. Był w swoim żywiole. Załamującym się z emocji głosem krzyczał niezrozumiałe dla mnie formuły. Potem znów mówił frazesami, odwoływał się do mitologii, a także wychwalał wielkiego Wahuno, który właśnie staje się równy bogom, który za chwilę dołączy do nich w niebie…

Przez chwilę napadła mnie absurdalna wizja, że wystrzelą go z tego ołtarza jak z katapulty w Kosmos. Uśmiechnąłem się pod nosem.

Prawda okazała się o wiele gorsza.

Gdy kapłan dał sygnał do uruchomienia maszyny, rozległ się potworny wrzask bólu. Wahuno, jakby zatraciwszy nad sobą kontrolę, zaczął miotać się w swej klatce, bo parzyła go dotkliwie buchającą z orurowania para. Ledwo jej biała chmura rozwiała się w nocnym powietrzu, kliknęły jakieś zaczepy i nagie ciało chłopaka naraz przebiły dziesiątki długich szpil. Odtąd wyprężał się z rozpaczliwym jękiem, gdy uderzały weń kolejne podmuchy pary. Rozcieńczona nimi krew skapywała z metalowych żeber, płynęła załomami ołtarza, tworzyła połyskliwą kałużę na kamiennej stopie piedestału.

Na sam koniec zwolniono złoty ogon skorpiona, który do tej pory wisiał nad głową nie krzyczącego już, a telepiącego się w męce chłopaka. Ramię odbiło z wielką siłą, żądło uderzyło idealnie we właściwy punkt za oparciem tronu, trafiając w plecy, łamiąc kręgosłup, razem ze zmasakrowanym sercem przebijając się przez klatkę piersiową.

Śmierć była natychmiastowa. Kałuża krwi na piedestale wypełniła się jak pod obfitą strugą deszczu.

Oglądałem to z otwartymi ustami i nie mogłem się poruszyć.

Wszystko trwało zbyt szybko, abym w jakikolwiek sposób mógł zareagować. Po przebiciu torsu ofiary tłum zawył w religijnej ekstazie. Znów zabrzmiała ta sama pieśń. A ja nie mogłem uwierzyć własnym oczom. W głowie miałem kompletną pustkę, w sercu paniczne przerażenie.

Spojrzałem na Augusta i Jelenę. Ich twarze nie nosiły już śladu poprzedniej beztroski. Byli potwornie bladzi. Ich wytrzeszczone oczy połyskiwały odbitym światłem lampionów. Szok okazał się równy mojemu.

Reszta celebracji minęła mi, jakbym był półprzytomny. Podchodzili dostojnicy, wbrew makabrze wyraźnie szczęśliwi, jak gdyby dokonali czegoś doniosłego, świętego w swej wspaniałości. Opadłem na siedzisko bez sił w nogach. Mimo to nadal stali nade mną i bredzili o dopełnieniu się Ehtaw-Gar, o nowym bóstwie w panteonie, o tym, że niedługo dołączy do niego również Wahuni. Wszystkie słowa wpadały mi jednym uchem i drugim wypadały. Byłem zbyt zdruzgotany, aby je analizować, ale gdy tylko wspomnieli o dziewczynie, wzburzona krew uderzyła mi do głowy.

Zerwałem się na równe nogi z mimowolnym okrzykiem „Nie!”, także wszyscy zebrani zamilkli nagle i spojrzeli na mnie w zdumieniu. Dysząc ciężko, czując doskonale na skórze, jak płonie i ze złości robi się czerwona, najwyższym wysiłkiem woli powściągnąłem nerwy. Patrzyłem po ich twarzach, jakby dopiero co wybudzili mnie z głębokiego snu i jakbym nie do końca pojmował, co się właściwie dzieje.

Spostrzegłem, że pod ołtarzem trwa kolejne nabożeństwo. Małe, wystrojone podobnie jak kapłani dzieci zbierały krew Wahuno w białe tkaniny, przy czym trup bóstwa pozostawał wywindowany na sam szczyt ołtarza.

Zagryzłem zęby i odwróciłem od tego wzrok. Klatkę piersiową rozsadzał mi protest, na trzeźwiejszą myśl nie pozwalała gorąca wściekłość. Pragnąłem jedynie opuścić to miejsce jak najprędzej, przetrawić to wszystko w samotności, na spokojnie zdecydować… Co tak właściwie zdecydować? Nie miałem przecież nic do gadania. Byłem tutaj obcy. Przybyłem z konkretnym zadaniem. I nawet jeśli oni… Nie zbombarduję ich przecież za to z orbity.

Z tymi myślami przebolałem resztę ceremonii. Zmasakrowane ciało Wahuno ściągali pośród śpiewów oraz wiwatów. Czekały już na nie gorejące pod ołtarzem płomienie.

Przez cały ten czas nawet nie spojrzałem na Augusta czy Jelenę. Obserwowałem odgrywające się na dole sceny bez żadnych emocji, pusty i wewnętrznie rozbity.

Z letargu wybudził mnie głos Darka w myślach:

Popaprane rzeczy, co? Jak to znosisz?

Na razie próbuję zrozumieć.

Po części to moja wina. Zbagatelizowałem to wydarzenie. Nie zwróciłem należytej uwagi na jego sens.

Co ty nie powiesz?

Teraz dogłębnie analizuję dane i… Nadal nie znajduję konkretnych odpowiedzi. Pewne jest, że ten rytuał powtarza się u nich od zamierzchłych czasów. Być może pomaga im w utrzymaniu rygoru społecznego, tego nie wiem. Z połowicznie rozszyfrowanych źródeł wynika, że przed wiekami istniała u nich podobna kara śmierci; wcześniej widziałem to na niektórych płaskorzeźbach, ale uznałem za zwykła alegorię. Kto wie, może Wuhu niegdyś rządzili tą planetą, ale, jak to często bywa, w trakcie krwawej rewolucji skończyli swoje panowanie w ten właśnie sposób…

Ale dlaczego to wszystko? – Mimo iż słowa formułowałem w myślach, zacząłem gestykulować dłońmi. – Po co wkładają tyle wysiłku, żeby wybrać najcudowniejsze osoby na tym świecie, aby potem…

Nie zapominaj, że mają to silnie zmitologizowane. Dla nich to przywilej. Umrzeć w ten sposób i stać się bóstwem. Mam nadzieję, że nie namieszało ci to w głowie. Odczyty twoich hormonów…

Znasz mnie, Darek. Widzieliśmy już wiele popieprzonych rzeczy. Oni jednak… Jakby to ująć… Oszukali nas. Takie uporządkowane społeczeństwo. Ani śladu brutalności. I do tego ci młodzi geniusze u władzy… Nigdy bym nie pomyślał… To się nie mieści w głowie.

Co zamierzasz?

W sensie?

No wiesz. W końcu dziewczyna będzie następna.

Zagryzłem zęby, zgrzytnęła boleśnie żuchwa.

A co mnie to obchodzi? Mamy swoje zadanie, nie możemy tego zepsuć.

Polubiłeś ją.

Nawet nie zaczynaj!

Gwałtownym ruchem zdjąłem ze skroni obręcz. Nie chciałem poruszać tego tematu. W tej chwili najważniejsze było podpisanie korzystnych dla mnie umów. Wyłącznie po to wyruszyłem na to galaktyczne zadupie i nic innego się nie liczyło.

Mimo wszystko wredne sumienie powoli obnażało zęby. Wiedziałem, że za chwilę zacznie kąsać bardzo dotkliwie, nie do zniesienia.

Jakby tego było mało, w drodze powrotnej nasłuchałem się wyrzutów pani kurator Jeleny Kozłowskiej, która zachowywała się tak, jakby wszystko stało się z mojej winy.

– Już nigdy nie wyrzucę z głowy tych okropności! To jest jakiś obłęd! Taki piękny chłopiec, całe życie przed nim… Dlatego właśnie ogranicza się prawa żyworodnych! Tylko wy jesteście zdolni…

– Proszę uważać na słowa – warknąłem.

– Bo co? Zrobi mi pan krzywdę? Udowodni moją rację? Nie słyszałam nawet o jednym przypadku, aby elitarny człowiek dokonał takiej zbrodni…

– Najwyraźniej mało pani słyszała i niewiele widziała. Rdzeniówka nie gwarantuje moralności.

– Ale eliminuje te zwierzęce instynkty, przez które wy…

– Jedyne, co eliminuje, to waszą wolność.

– A widział pan właśnie, co z tej wolności przyszło?!

– Chce pani zrezygnować?

– Już za daleko w to zabrnęłam, żeby móc się teraz wycofać. – Wciąż trzęsącą się dłonią poprawiła włosy. – Zapomnę o tym, co zobaczyłam, ale będę negocjowała wyższą stawkę. Gdyby urząd dowiedział się, co tutaj zaszło, wydelegowaliby nadzorcę, a cała wasza inwestycja spektakularnie wzięłaby w łeb.

– Nie moja sprawa z kim i co pani będzie negocjowała. Zależy mi jedynie na dyskrecji. Przynajmniej do czasu, aż otrzymam swoją własną zapłatę.

– Niczego innego się po panu nie spodziewam. Zapewne z przyjemnością obejrzy pan kontynuację tego poronionego święta, ale już beze mnie.

– Nie będę oglądał go wcale. Proszę przygotować się do zarejestrowania umów. Jak tylko dotrzemy do miasta, rozpoczynamy procedurę i natychmiast po tym wracamy na mionitowiec.

Po tych słowach wyszedłem. Zostawiłem Jelenę sam na sam z milczącym i trupio bladym Augustem.

Ruszyłem do sali na wyższym piętrze pojazdu, gdzie z grona świętujących dostojników wyłuskałem najwyższego kapłana. Chciałem, aby potwierdził mi wobec otaczających go ludzi rychłe dobicie targu. Ostatecznie dokonało się to tuż po przybyciu do miasta.

 

***

 

Nie wiedziałem, dlaczego to robię, ale nie mogłem się powstrzymać.

Umowy zostały podpisane, zarejestrowaliśmy je zgodnie ze wszelkimi wymogami legalizmu, pani kurator oficjalnie klepnęła sprawę, czekał więc na mnie wielki przypływ profitów. Nie komunikując tego tuziemcom, wróciliśmy na mionitowiec, gdzie przy radosnych okrzykach załogi ogłosiłem powrót do domu.

A jednak przemierzałem teraz ciemne korytarze gmachu w kombinezonie bojowym, w zupełnym prześwicie, tak że postronni mogli mnie jedynie usłyszeć. Nie chciałem robić niczego szalonego, niweczyć pomyślnie zakończonej misji, tylko powiedzieć jej, uświadomić, że…

W pośpiechu szukałem jej komnaty. Wiedziałem mniej więcej, w którym skrzydle jest ulokowana. Wcześniej zarzekałem się, że nie pozwolę wziąć góry sentymentom, choć ten jeden raz nie zachowam się jak romantyczny idiota, wzorowy syn samowolnej Lachii. Ale gdy ujrzałem ją podczas celebracji podpisania umów, jak stała smutna, zlękniona, jakby opuszczona, tknęło mnie boleśnie i nie pozwoliło o niej zapomnieć. Byłem wściekły na siebie, zdegustowany, ale kroczyłem zawzięcie naprzód.

W końcu odnalazłem właściwe miejsce. Wrota były zamknięte, co jednak nie stanowiło dla mnie przeszkody. W ostateczności mogłem przebić się choćby przez ścianę, ale udało się przedostać z sąsiedniego pomieszczenia, przeskakując pomiędzy oknami.

Gdy z impetem wpadłem do środka, podskoczyła ze strachu, zwróciła na mnie okrągłe oczy, ale spostrzegła jedynie otwarte okno i poruszający zasłoną wiatr.

Zamrugała w osłupieniu, może pomyślała, że traci zmysły, znów zacisnęła pod brodą dłonie, apatyczne spojrzenie wbiła pod łóżko. Trwała tak bez najmniejszego ruchu, ubrana jedynie w długą, mocno prześwitującą koszulę – szczupła, dziewczęca sylwetka między wysokimi, barwionymi na makową czerwień kolumnami.

Przez dłuższy moment sam również nie mogłem się poruszyć. Bałem się odezwać słowem. Naszła mnie ochota, aby zawrócić, zrezygnować, jednak świadomość, iż tą małą czeka za chwilę publiczne upokorzenie oraz tortury, zatrzymała mnie na miejscu.

– Proszę, nie przestrasz się – wyrzekłem cicho, co postawiło ją na równe nogi.

– Onhigari? – wyszeptała z drżeniem w moją stronę.

Gdy wyłączyłem prześwit w kombinezonie, z wrażenia opadła z powrotem na łóżko. Zdjąłem z głowy hełm i spojrzałem w jej migotliwe oczy.

– Przepraszam, że wtargnąłem tu bez twojej zgody. – Starałem się być ślepy na przezierające przez materiał jej koszuli, dziewicze ciało, choć nie było to łatwe.

– Ku khano… – odezwała się, ze zdumieniem kręcąc głową. – Thu ethe oran Wahuso.

Uzmysłowiłem sobie, że nie mam uruchomionej obręczy. Wygarnąłem ją z podręcznego zasobnika.

– Chciałem cię przeprosić – powtórzyłem już miejscowym językiem – że naruszyłem twoją prywatność.

W jej oczach błysnęło zrozumieniem, policzki nagle oblał rumieniec wstydu. Zasłoniła przede mną, co tylko była w stanie.

– Dlaczego tutaj jesteś?

– Przyszedłem… – Nagle w głowie powstała mi pustka, głos się chwilowo załamał. – Czy ty wiesz, co się stało z twoim Wahuno? Co z nim zrobili?

Nagle zapomniała o wstydzie, obie dłonie uniosła do oczu i wstrząsnęła głową. Tak, jakby wcale nie chciała o tym wiedzieć.

– On… – zacząłem delikatnie. – On nie żyje.

Spojrzała na mnie z wyrzutem.

– Nie mów tak! – zawołała. – On porzucił cielesną formę, żeby zrównać się z bogami!

W irytacji zagryzłem zęby.

– Słuchaj, nie ważne, co mówili ci kapłani – syknąłem. – Zapomnij o całej nauce, jaką w swoim małym światku poznałaś, bo prawda jest prawdą. Ja widziałem, na czym polega wasze święto. To jest składanie ofiary z ludzi! W cywilizowanym świetle haniebna i niedopuszczalna zbrodnia!

Nie miała na to słów. Połyskliwe oczy wbijała przed siebie, bez mrugnięcia, skubiąc nerwowo rąbek woalki na udzie.

Korzystając z jej milczenia, kontynuowałem:

– Ten chłopak przed śmiercią był torturowany. Ołtarz skonstruowano specjalnie do tego celu. To samo chcą zrobić z tobą. O świcie. W świątyni nad oceanem.

Dałem jej moment na zastanowienie, ale ona ze wzbierającymi w oczach łzami wyszeptała:

– Ja o tym wiem.

– Słucham?

– Wiem o tym.

– I… Jak ty… Nie rozumiem.

– To jest warunek wyniesienia do nieba. Przełamania w sobie ludzkich słabości…

– Ty chyba nie mówisz poważnie! – wściekłem się. – Nie możesz wierzyć w takie brednie! Naprawdę chcesz zginąć w ten sposób?

Milczała. Pociągała tylko nosem.

– Powiedz coś! – Powoli traciłem nad sobą kontrolę. – Powiedz tylko słowo, a nie będziesz musiała tego robić! Uratuję cię, słyszysz!

Wreszcie spojrzała na mnie zaczerwienionymi oczami i odezwała się ze złością:

– Idź sobie.

– C-co?

– Idź sobie.

– Ty chyba nie rozumiesz…

– ZOSTAW MNIE W SPOKOJU!! – wydarła się z piskiem, co na pewno usłyszał ktoś w gmachu.

Czym prędzej zbliżyłem się do niej z błagalnie złożonymi dłońmi. Uciekła głębiej na łóżko.

– Zrozum – powiedziałem bardzo cicho. – Ja nie mogę tego tak zostawić. Muszę… Chcę… Nie jestem świętym człowiekiem, daleko mi do tego, ale również daleko mi do bezdusznego skurwysyna.

Nie zrozumiała ostatniej frazy, więc przechyliła lekko głowę, nadal z kropelkami łez na policzkach.

– Dlaczego tak bardzo martwi cię mój los? Przecież Thiobe… Jemu nie chciałeś pomóc.

– Nie wiedziałem – jęknąłem, sam już bliski płaczu. – Naprawdę, nie miałem o tym pojęcia.

– Jesteście bogami – żachnęła się.

– Nie jesteśmy żadnymi bogami. – Usiadłem ciężko na skraju łóżka, nie patrząc już na nią. – Jesteśmy zwykłymi, ułomnymi ludźmi, którzy w przeciwieństwie do was nie zostali oderwani od cywilizacji. Przybyliśmy tutaj, żeby was wykorzystać. W naszym świecie wszystko przelicza się na profity, tak samo wasze istnienie. Niedługo rozwinie się tutaj kosmiczny przemysł wydobywczy, a wy już nigdy nie będziecie żyli tak samo. Utracicie swoją niezależność. Wasza planeta zostanie obdarta ze wszelkich zasobów, jej środowisko zdegradowane. Jesteśmy demonami, nie żadnymi bogami. Zstępującą z nieba katastrofą.

Zamilkłem na moment i mocno przetarłem oczy. Czułem na sobie jej gorące wejrzenie. Nie wiedziałem jednak, jakie targają nią uczucia. Bałem się to sprawdzić.

– Obiecałem ci dokończenie mojej opowieści. Pamiętasz? Mówiłem wam o tym, że pierwsze podróże w daleki Kosmos rozdzieliły nas w czasie. Było to na długo przed moimi narodzinami. W wyniku anomalii jedni cofnęli się o kilka dni, inni o lata, niektórzy o całe tysiąclecia, choć początkowo nikt o tym nie wiedział. Tych, którzy nie wrócili do macierzy, uznano za zaginionych, pochłoniętych przez czarną energię. Szok nadszedł dopiero później. Gdy pojawili się obcy z technologią dorównującą naszej. Nieznana nam inteligencja, rozumna forma życia. Pierwszy kontakt zakończył się krwawą bitwą w kosmicznej przestrzeni. Zwyciężyliśmy, ale przybyli następni. Oglądałem zapisy wydarzeń z tamtych czasów. W naszym macierzystym układzie słonecznym zapanowała powszechna panika. Wkrótce jednak okazało się, że wcale nie walczymy z żadną obcą rasą, ale z ludźmi takimi samymi jak my. Dla nich również to był szok.

– Przestaliście walczyć? – zapytała, ponieważ chwilowo pogrążyłem się w myślach.

Wreszcie podniosłem na nią oczy. Siedziała przede mną zafascynowana, ze zgiętymi w kolanach nogami, głęboko pochylona, płonąca niecierpliwością.

– Początkowo tak – odparłem. – Ale pokój nie trwał długo. Rozpoczął się mroczny okres kosmicznych wojen, co zakończyli dopiero oni.

Mimowolnie skrzywiłem się na twarzy, a ona dociekała:

– Oni?

– Ostateczna ewolucja człowieka. Ci, którzy cofnęli się w czasie najdalej i jako jedyni dotarli do jądra wszechświata. Archonci. – Westchnąłem. – To oni rządzą Kosmosem, ustalają prawa. Pojawili się w okresie najcięższych walk i natychmiast zneutralizowali obie strony konfliktu. Nie mieliśmy z nimi najmniejszych szans. Nadal istnieje między nami niewyobrażalna przepaść. Dzielą się jedynie tą wiedzą oraz technologią, które uznają za konieczne. To oni zapoczątkowali ekspansję ludzkości na inne galaktyki. W zamian wygnali nas z macierzystego układu słonecznego, planetę Ziemia, na której narodziła się ludzkość, ogłosili świętym sanktuarium, do którego dzisiaj nikt nie ma wstępu. Każdy ziemski naród otrzymał dziewiczy układ słoneczny, aby mógł się w nim zasiedlić i rozwijać. Moi przodkowie skolonizowali planetę nazywaną Lachią. Stamtąd właśnie pochodzę. A do was przybyłem jedynie po to, aby się wzbogacić. Możesz mnie znienawidzić za to, ale przynajmniej jestem z tobą szczery. Masz więc wybór. Jeśli tylko zechcesz, zabiorę cię do prawdziwego świata, choć na pewno prawda o nim okaże się dla ciebie rozczarowująca. W innym wypadku czeka cię publiczna śmierć na ołtarzu. Decyduj.

Wpijała we mnie intensywne spojrzenie cierpiących oczu, aż wreszcie wyszeptała ze stanowczością:

– Idź sobie.

Z kamieniem w sercu powstałem i zdjąłem z głowy neuronalną obręcz.

– Żegnaj – rzekłem we własnym języku, po czym ubrałem hełm.

– Wete, onhigari – odparła z drżeniem ust.

Udałem, że wychodzę przez okno. Uruchomiłem prześwit i jeszcze na moment ukryłem się w kącie jej komnaty, skąd obserwowałem, jak zanosi się rzęsistym płaczem. Mamrotała coś w rozpaczy, szarpała sobie włosy, wyraźnie nie potrafiła pogodzić się z własną decyzją.

W pewnym momencie zerwała się z łóżka, podbiegła do okna. Wyjrzała w noc i zawołała startym od płaczu głosem:

– Ahste me, onhigari! Ahste!

Gdybym ujawnił się przed nią w tym momencie, pokazał, że wszystko widziałem, z pewnością znów zamknęłaby się w sobie. Wystarczająco dobrze znałem naturę ludzką, żeby to wiedzieć.

Gdy przestała płakać i wróciła, załamana, na łóżko, opuściłem jej komnatę. Wróciłem na mionitowiec, gdzie załoga z rosnącym buntem czekała, aż zarządzę uruchomienie reaktorów.

 

***

 

Umówiliśmy się z Darkiem, że nie pokaże mi tego, ale pokusa okazała się silniejsza. Poprosiłem o wizję. Obręcz neuronalna rozlała mi pod powiekami czysty obraz planety.

Frunąłem wysoko nad wybrzeżem poszarpanych klifów, zupełnie jakbym był tym zakamuflowanym na niebie, energetycznym orbem. Pode mną w wysokie skały uderzała spieniona masa oceaniczna. Nade mną rozbielały się chmury. W perspektywie majaczył olbrzymi fiord, spokojny i malowniczy. Jego urwiska porastała bujna roślinność, parująca teraz intensywnie. Mnogie ptactwo fruwało w zbitych tumanach między skalnymi ścianami i wodą niczym roje szarańczy – poranny rytuał tutejszej przyrody.

Widać już było pierwsze ślady obecności człowieka. Malutkie zabudowania oraz wykute w monolicie komnaty. Wiszące nad przepaścią liny, drewniane platformy oraz ich dźwigary, czasem opadające do poziomu wody. Rozległe dryfy rybackie. A przede wszystkim naskalne rzeźbienia czy geometryczne wzory, które powtarzały się na obłędnych wysokościach.

Dotarliśmy wreszcie do ośrodka miejskiego, tam gdzie pęknięcie fiordu kończyło się i przechodziło w górskie wzniesienia. Prymitywna aglomeracja pokrywała spory kawał ziemi, biegła wzdłuż najbardziej zabudowanego odcinka urwiska, gdzie w tej chwili przy licznych dźwigach i platformach nie pracował nawet jeden człowiek. Gdzieś w najwyższym punkcie miasta trwała za to niemożliwa wrzawa.

Zbliżyłem się wizją nad świątynię, która składała się z trzech ustawionych blisko siebie piramid ze wspólną, kamienną podstawą. Ten starożytny moloch zdawał się opuszczony, życie toczyło się wyłącznie u jego podnóży. Tam, na szerokich placach, między sakralnymi budowlami, zebrał się niezliczony tłum. W tej chwili ludzie ryczeli ze szczęścia, ponieważ przy wysokim ołtarzu pojawiła się sama Wahuni.

Pewny jesteś, że chcesz to oglądać? – rozbrzmiało mi w głowie. – Jeśli się przez to zdekoncentrujesz…

Nie panikuj, wszystko mam pod kontrolą.

Mówię tylko, że nie będzie marginesu na jakiekolwiek błąd. Jeżeli…

Więc przestać mi wreszcie truć. Muszę jednocześnie zajmować się ruchem i obserwacją, więc nie mam teraz czasu na dyskusje.

Upewniam się tylko, że będziesz gotowy.

Będę.

Widzisz już dziewczynę?

Widzę.

I co?

Przecież sam masz dostęp do wizji. Możesz to sprawdzić.

Wystarczy mi już wrażeń z mordu na młodym Wahuno. Brzydzę się tym rytuałem.

Ja również, jednak naoczna analiza może okazać się decydująca.

Nie ufasz tej technologii?

Nie ufam ludzkiej ocenie.

W orbie nie robi to różnicy…

Ołtarz jest zupełnie inny. Wygląda jeszcze bardziej niepokojąco niż tamten w górach. Widać, że przeznaczyli go do torturowania kobiet.

Co z dziewczyną?

Już ją rozebrali. Zapinają teraz jej ręce na czymś przypominającym skośny krzyż. Co za zwierzęta.

Uważaj, bo pani kurator stwierdzi, że tacy są właśnie żyworodni. Przez większość swojej historii tacy byli.

Żałujesz?

Czego?

Że nie jesteś z probówki? Nie musiałbyś robić na sobie tylu… Nie byłoby potrzeby się kroić.

Coś za coś. Rzecz niewarta rozmyślania. A na ciebie już czas, poruczniku. Powodzenia.

Widzimy się niedługo.

Wahuni, z rękami i nogami rozpostartymi na krzyżu, obliczem zalanym łzami, spoglądała na morze ludzi przed sobą. Już wynieśli ją na szczyt ołtarza. Kapłan kończył płomienną mowę, zapowiedział, że za chwilę bóstwo dołączy do swego bóstwa. Ona słuchała z przerażeniem, z rwanym oddechem czekała na nieuniknione.

Gdy padła komenda uruchomienia maszyny, w desperacji spojrzała w niebo, jakby wyglądając niemożliwego stamtąd ratunku.

Wtedy wyrzuciłem z głowy wizję, wszystkie siły skoncentrowałem na nawigacji. Zapięty ciasno w wewnętrznym kokonie, zawieszony jakby w stanie nieważkości, rozszerzyłem energetyczną błonę, zagarnąłem nią dziewczynę wraz z górną połową ołtarza.

Dla oczu postronnych zniknęło to nagle bez śladu, podniosła się więc ogłuszająca, paniczna wrzawa. Sama Wahuni spoglądała przed siebie w szoku, bo nie widziała teraz nic poza rtęciową taflą, która rozpostarła się przed jej oczami.

Puściłem wiązkę energii po płaszczu. Szczęknęło i filar ołtarza został ścięty półkoliście, aż zaiskrzyło na styku. Kurcząc raptownie zasięg błony, zbliżałem się z wyciągniętymi ramionami do piszczącej już dziewczyny, bo poczuła, jak spada w dół wraz z obalonym ołtarzem. Gdy w dodatku ujrzała nad sobą, że lecę ku niej drapieżnie, przewróciła oczami i straciła przytomność.

Udało mi się oswobodzić ją w ostatniej chwili. Utrzymanie mentalnej kontroli nad orbem przy intensywnej pracy rąk nie należało do zadań łatwych, lecz adrenalina zrobiła swoje. W decydującym momencie miałem wrażenie, jakby czas nagle spowolnił. Połowa ołtarza runęła z hukiem na piedestał, jednak bez samej Wahuni, co dla widzów było kolejnym szokującym zjawiskiem. Jak wcześniej zniknęło, tak teraz cielsko maszynerii wypadło z kompletnej nicości.

Nagą, zemdlałą dziewczynę trzymałem mocno w ramionach, zaś w bijącym szaleńczo sercu rosło mi uczucie ulgi. Przypinałem ją do siebie w pośpiechu. Mknęliśmy w kierunku antygrawitacyjnego dysku; wewnętrzna, płynna struktura orbu zacieśniła się wokół nas, otoczyła z każdej strony.

– Zaraz ci się zrobi bardzo zimno, wytrzymaj to – szepnąłem do niej, tuląc przy własnej piersi.

Na moment otworzyła oczy i jakby przez sen zapytała:

– Czy ja umarłam?

– Już wszystko dobrze – odparłem łagodnie, nie myśląc jeszcze o konsekwencjach.

– Zabieram cię do nieba.

Koniec

Komentarze

Zeppelinie, opo­wia­danie li­czą­ce ponad 80000 zna­ków, nie wcho­dzi do gra­fi­ku dy­żur­nych, więc ci nie mają obo­wiąz­ku go czy­tać. Tak dłu­gie opo­wia­da­nie, choć­by było świet­ne i do­sko­na­le na­pi­sa­ne, nie może też li­czyć na no­mi­na­cję do piór­ka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

OK. Spodziewałem się, że może być za długie. Ja osobiście niczego konkretnego nie oczekuję; wrzuciłem, bo a nuż kogoś zainteresuje. W każdym razie dzięki za info.

Hej,

 

Podjąłem wyzwanie 112k i przeczytałem. :)

Koncepcja jest spójna, wydarzenia opisywane skrupulatnie, w sposób linearny (co dla mnie jest zaletą), język też na poziomie i sporo plastycznych opisów.

Podobał mi się żargon techniczny i opisy elementów statku, pojazdów, zasad działania, przedmiotów przyszłości itp. (grawitony, kwanty i inne tego typu rzeczy bardzo lubię :)) Pomysł ludzi żyworodnych i “z probówki” też na plus.

Co do fabuły, to początkowo tekst średnio wciągał. Na przykład trochę przelatywałem wzrokiem przez pierwsze dialogi, które sprawiały wrażenie transpozycji firmowych gadek-szmatek na świat przyszłości, i które niewiele wnosiły (ale nie było to coś, co bardzo przeszkadzało, po prostu wydało mi się zbędne, ale rozumiem, że ich celem jest pokazanie załogi i wprowadzenie kontekstu).

Od sceny “zbliżenia” między Jeleną a Augustem, która odbywała się w nietypowej scenerii, zacząłem czytać z większą uwagą. Najciekawiej było tuż przed lądowaniem na planecie, z napięciem oczekiwałem, co ich tam może spotkać.

Na powierzchni plantey było kolorowo – ponownie sporo platycznych opisów, np. pojazdy tubylców, które otoczyły lądujących kosmonautów, albo technologia oparta na rurkach i operowaniu ciśnieniem (coś jak steampunk w połączeniu z cywilizacją indian), czy instrument “pseudo-muzyczny”.

Sama cywilizacja tubylców i stosunek kosmonautów do niej wydały mi się trochę sztampowe – zbyt czytelnie oparte na podboju Ameryki przez Europejczyków. Co prawda, przygody na plancie były dobrze opisane i sporo się działo – wątek oparty na relacji admirała i dziewczyny-bogini przekonująco napędzał całą akcję – ale moje oczekiwania były większe. Miałem cichą nadzieję na to, że cywilizacja tubylców, mimo pozoru zacofania, kryje jakąś tajemnicę, czy pradawną technologię, która spowoduje, że admirał i jego załoga stracą kontrolę nad misją i nieco “spuszczą z tonu”.

W tym kontekście słabo moim zdaniem wypada postać kapłana, która jest oczywista i jednoznaczna (pełen zabobonów tchórz, który oszukuje ludzi, żeby ich kontrolować, do tego sadysta). To, że zamordują Wahuno (i będą chcieli to zrobić z dziewczyną) było od któregoś momentu do przewidzenia.

Kontrukcja innych bohaterów mnie przekonała. Ilość postaci nie była ani za mała, ani za duża, i łatwo było się rozeznać kto jest kim. Odniosłem wrażenie, że z większą pieczowłowitością konstruujesz postaci kobiet (np. Jelena czy Wahuni są dużo lepiej opisane niż Darek i August, a już Wahuno potraktowany jest po macoszemu, niewiele mówi, i wygląda trochę tak, jakby był piątym kołem u wozu dla uczucia, które pojawia się między dowódcą a Wahuni). Głowny bohater wydał mi się trochę zarozumiały, ale ratuje go to, że ostatecznie wykazał się czynem heroicznym.

Podobała mi się postać Jeleny, choć nie do końca potrafię uzasadnić dlaczego. Może chodzi o to, że była w niej jakaś nieoczywistość. Była niby tym lepszym rodzajem człowieka, posiadała dystans do wydarzeń, a jednocześnie posiadała jakiś rodzaj sponatanicznej, nie narzucającej się wrażliwości.

 

Scena ratowania Wahuni dobrze zamyka kompozycyjnie całość, choć nie pogardziłbym bardziej zaskakującym twistem.

Natomiast spodobała mi się koncepcja ludzkości porozrzucanej po kosmosie, która traci ze sobą kontakt, zapomina o cywilizacji i rozwija się w różnym tempie. Idea Autochtonów, pojawia się zbyt nagle, i – moim zdaniem – jest zagadanieniem zbyt złożonym, żeby je ot tak, po prostu na koniec wrzucić i potraktować kilkoma zdaniami. To trochę tak jakby, powiedzmy, film traktował o romantycznej schadzce przy świetle gwiazd i blasku księżyca, a na samym końcu niebo rozświetlił wybuch supernowej. Innymi słowy, koncepcja jest zbyt interesująca, żeby ją tak skrótowo potraktować.

Tytułem podsumowania: dobre, przygodowe opowiadanie, które warte jest poświęcenia czasu.

 

EDIT: Zerknąłem jeszcze raz na początek opowiadania. Widzę teraz, że Darek i August są dobrze opisani, tylko to ja nie skupiłem się dostatecznie. Może dlatego, że wprowadzani są trochę na zasadzie infodumpa, tzn. pakietu faktów, które dla czytelnika mogą być trudniej przyswajalne, niż stopniowa ich prezentacja w trakcie akcji, czy dialogu, tudzież faktów wplatanych w dialog. To coś, o czym sam muszę pamiętać. :)

Teraz sobie uświadomiłem też, że chyba najlepiej wprowadzać informację o bohaterach łącząc je z czymś zaskakującym, bo wtedy mózg lepiej to zapamiętuje. I jeszcze jedna refleksja – lepiej chyba podawać tego typu fakty później, jak czytelnik już jako tako ogarnie bohatera, bo wtedy jest bardziej zainteresowany pogłębieniem wiedzy na jego temat…

Powiem Ci szczerze: nie spodziewałem się. To, że ktoś przeczyta, jeszcze mi się w głowie mieściło, ale nigdy w życiu nie otrzymałem tak rozbudowanego i kompetentnego komentarza na forach. Dzięki ci bardzo, a nawet bardziej. Wiem, na czym się skupić, a gdzie są mocne strony – trochę mi potwierdziłeś, a na trochę otworzyłeś oczy. Bezcenna robota, za którą naprawdę jestem wdzięczny.

 

Zdradzę jeszcze, że to ma być powieść, na razie, póki coś mi nie zazębi, nie chciałem tracić czasu na dłuższe pisanie. Tak naprawdę jest to wstęp, pierwsze rozdziały. Jeśli będzie dalsze pisanie, to oczywiście rozbuduję koncepcje, które tu poruszyłem – szczególnie Archontów i sanktuarium Ziemia/ dla ciekawostki powiem jeszcze, że w Kosmosie zaraz po opisanych wydarzeniach rozpoczną się nowe anomalie, w wyniku których Wahuni (porwana) cofnie się i powróci starsza o półtorej dekady. Po tym, co tam przeżyje, stanie się jednym z ważniejszych antybohaterów. Bolesnym wyrzutem sumienia protagonisty.

Dzięki ci bardzo

Do usług. :)

 

Jeśli będzie dalsze pisanie, to oczywiście rozbuduję koncepcje, które tu poruszyłem – szczególnie Archontów i sanktuarium Ziemia (…)

Brzmi ciekawie – powodzenia w pisaniu, chętnie poczytam!

Zdecydowałem się coś tu napisać, bo za sam język należy Ci się plus. Nie jest może jakiś nadzwyczajny, ale poprawny i komunikatywny. Sprawnie piszesz, co chyba przełożyło się na tę nieszczęsną długość tekstu. Innymi słowy masz narzędzie i chyba warto z tego korzystać. Stylizacja to kwestia gustu, można się spierać bezproduktywnie przez wieki, ale piszesz poprawnie i sprawnie. Gratuluję.

Przyznam się natomiast, że poddałem się po około 20k, bo… odniosłem wrażenie, że tekst jest trochę o niczym. Nie do końca wiem dokąd prowadzi fabuła, szczerze mówiąc, nawet nie wiedziałem czy gdzieś prowadzi, a realia nie są aż tak wciągające, żeby złapały same w sobie.

Popracuj trochę nad rozwojem na poziomie fabuły, opowieści i może Ci wyjść coś fajnego.

Powodzenia.

Dzięki za opinię.

Napisane tak, że miś nie nudził się wcale. Nie przeszkadzała mu długość, ma nadzieję, że będzie kontynuacja. Może kolejne części zapowiadanej powieści przedstawisz na portalu. Chętnie miś przeczyta.

A wiesz, że koala wcale nie jest z misiowatych? Dzięki za odwiedziny i komentarz.

Koala75 to tylko nick, a co pod nickiem nie wie nikt.

Nowa Fantastyka