- Opowiadanie: krzkot1988 - Protokół "Morfeusz"

Protokół "Morfeusz"

Macie przed sobą mój debiut na portalu, choć nie pierwsze stworzone w życiu opowiadanie. Pisanie jest dla mnie wspaniałą formą wykorzystania wolnego czasu i wyrażenia swoich myśli. Jednak, mimo że do kategorii “młodzieży” już się nie łapię, pisarskiego warsztatu dopiero się uczę, więc chętnie przeczytam każdą konstruktywną uwagę, zarówno wobec treści, jak i stylu.

Odnośnie samego opowiadania, zostało zainspirowane fascynującą historią zastosowania tzw. protokołu Milwaukee. Tych, którzy nie wiedzą co to, zachęcam do sprawdzenia dopiero po lekturze opowiadania, albowiem SPOJLERY! Oryginalnie tekst miał być krótką opowieścią na kilkanaście tysięcy znaków, ale niestety pisanie zwięzłe i oszczędne to umiejętność, która stale mi umyka. Tak więc zapraszam was na, być może przydługą, ale mam nadzieję, że interesującą opowieść.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Protokół "Morfeusz"

John powoli, z najwyższym wysiłkiem po raz kolejny dźwignął się na kolana. Potrząsnął głową, by pozbyć się sprzed oczu irytujących mroczków i splunął w bok mieszaniną śliny i przesiąkniętego krwią piasku, który pokrywał całą powierzchnię areny.

Jego dzisiejszy przeciwnik był duży. Za duży. Choć John nie pamiętał praktycznie nic ze swego życia przed przybyciem do tego pełnego przemocy amfiteatru, był pewien, że normalni ludzie nie powinni osiągać takich rozmiarów. Na jego nieszczęście, na imponującą posturę rywala nie składała się wyłącznie pusta masa, lecz przede wszystkim pulsująca kupa mięśni. Do tego etapu turnieju gigant dotarł miażdżąc i tratując każdego ze swych oponentów bez najmniejszego wysiłku.

John nie miał szans w bezpośrednim starciu siłowym, o czym dobitnie przekonał się przed chwilą, nie po raz pierwszy dziś szorując twarzą po piachu.

– Fajnie było pobawić się z tobą w piaskownicy Smith – rzekł olbrzym zrelaksowanym tonem, po czym kilkukrotnie chrupnął rozrośniętym do śmiesznych wręcz rozmiarów karkiem. – Ale chyba pora skończyć tę dziecinadę i wbić cię na dwa metry w piasek, tam, gdzie twoje miejsce.

Gigant zarzucił sobie na ramię potężną drewnianą pałkę, która równie dobrze mogła być po prostu kilkuletnim drzewkiem niezbyt dokładnie ostruganym z bocznych gałęzi, i nonszalanckim krokiem rozpoczął pochód po zwycięstwo.

John westchnął głęboko i spuścił wzrok na ziemię. Zapowiadał się ciężki dzień. Mimowolnie zauważył, że piasek był w tym miejscu już mocno nierówny – niewątpliwie pozostałość poprzednich bezpośrednich spotkań jego szczęki z kolosalną siłą olbrzyma. Coś na krótką chwilę przykuło jego uwagę, lecz zaraz przeniósł wzrok z powrotem na przeciwnika.

– Wiesz, naprawdę miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie. Ale nie pozostawiasz mi żadnego wyboru. Muszę użyć swojego asa z rękawa – oznajmił Smith ze smutkiem w głosie, po czym powoli siadł w kucki na rozkopanym podłożu.

Olbrzym przystanął na ułamek sekundy, a przez jego pewną siebie twarz przemknął cień zawahania. Adwersarz Smitha zmierzył go uważnie spojrzeniem, jednak nie dostrzegając żadnego nowego zagrożenia wznowił marsz i mocniej zacisnął dłoń na pałce, przygotowując ją do ostatecznego uderzenia.

John zamknął oczy. Od przeciwnika dzieliło go już zaledwie dziesięć metrów. Musiał myśleć szybko.

– Jesteś taki wielki – wypalił Smith raptownie unosząc powieki. – Kiedy twoja mama zaczęła rodzić to wzywali pogotowie czy strażaków z nożycami do cięcia metalu?

Niestety John w tym momencie nie pamiętał ani kim są strażacy, ani tym bardziej jak wyglądają nożyce do cięcia metalu. Reakcja przeciwnika również była niewielka. Umięśnione monstrum tylko zmarszczyło czoło i nieubłaganie parło dalej przed siebie.

– Ten twój kijek wygląda bardzo imponująco – dodał Smith pospiesznie, nerwowo przesypując w dłoniach piasek. – Daje do myślenia, co takiego musisz sobie rekompensować? Ale nie martw się, ponoć nie liczy się rozmiar, tylko sposób użycia.

– Będę się doskonale bawił rozbijając twoją czaszkę na drobniutkie kawałeczki Smith. – Usta olbrzyma rozciągnęły się w drapieżnym uśmiechu. – Szkoda, że tego nie zobaczysz. No chyba, że twoje gałki oczne będą jeszcze działać po tym jak wyrwę je z twojej głowy.

Jeszcze zanim jego ostatnie słowa wybrzmiały w rozgrzanym powietrzu, muskularne ramiona uniosły w górę ogromną maczugę i gladiator zaszarżował w kierunku przeciwnika.

John przez mgnienie oka pozostał nieporuszony, po czym zerwał się do biegu niczym dziki kot nagle rzucający się na ofiarę. Biegł co sił prosto na pędzącego z naprzeciwka giganta. W ułamku sekundy olbrzym zrozumiał, że bardziej zderzą się, niż zewrą w walce. Nie przeszkadzało mu to. Było jasne, który z nich pobiegnie dalej, a który wyleci w powietrze niczym pocisk z katapulty. W ostatnim momencie lekko pochylił mocarny tułów i wystawił w przód ramię, które posłużyć miało za taran.

Jednakże ramię olbrzyma nie napotkało żadnego oporu. Dalej swobodnie przecinało powietrze, a jego właściciel przez chwilę jeszcze nie mógł pojąć, co się wydarzyło. Wtem poczuł, że jego stopa napotyka jakąś nieznaną przeszkodę. A potem druga. Potknął się o kamień? Nie, arena zawsze była skrupulatnie czyszczona z wszelkich obiektów, które mogły posłużyć za dodatkową, nieregulaminową broń. Poza tym przeszkoda była za miękka na kamień…

Gdy całe jego ciało znalazło się już w powietrzu, ogromny gladiator zrozumiał, że miękką przeszkodą był korpus Smitha, który w ostatnim momencie zwyczajnie rzucił mu się pod nogi. „Tani chwyt” – pomyślał olbrzym. „Dobrze Smith, pożyj jeszcze tych kilka sekund. Więcej ci nie dam”.

Lekko pochylił głowę w locie i zaskakująco zgrabnie, biorąc pod uwagę jego masę, wykonał przewrót przez lewe ramię, natychmiast stając na nogi.

– Mówiłem ci Smith. Koniec zabawy – rzucił zirytowany. – Nie przedłużaj, tylko stań spokojnie. Obiecuję, że załatwię to szybko.

Gigant zrobił krok w kierunku Johna. Wtem zachwiał się lekko, a świat na moment zawirował mu przed oczami. Przystanął, by złapać równowagę.

– Nie lubię przewrotów, kręci mi się po nich w głowie – wymamrotał zaskakująco słabym, nieobecnym głosem.

Pod olbrzymem nagle ugięły się nogi i padł na kolana. Spuścił wzrok na ziemię i ujrzał rosnącą kałużę błotnistej mazi, którą tworzyły piasek areny i jego płynąca szeroką strugą krew. Z wysiłkiem podniósł głowę i obrócił ją w lewo. W jego szyi tkwiła pokaźnych rozmiarów drewniana szczapa, pochodząca z maczugi Smitha, którą roztrzaskał gołymi rękoma jeszcze w pierwszych minutach pojedynku.

– Tak ja używam swojej pałki – oznajmił posępnym tonem John.

– Sprytnie Smith. – Świadomość na moment ponownie zagościła w oczach giganta, a na twarzy pojawił się słaby uśmiech. – Podstęp. Arena czegoś cię jednak nauczyła. Ale i tak nie masz szans w walce z Hegemonem. On kontroluje wszystko, co się tu dzieje. To jego teatr, a ty jesteś tylko jedną z kukiełek. – Ostatnim wysiłkiem skupił się na twarzy Johna. – Do zobaczenia wkrótce Smith. Będę czekał.

Arena zatrzęsła się, gdy monstrualne cielsko zwaliło się w mokry piach, a zgromadzony tłum widzów eksplodował kakofonią wiwatów i gwizdów.

 

 

– Oszalałeś! Możesz zginąć! – krzyczała kobieta. – Znajdziemy inny sposób – dodała ciszej błagalnym tonem.

Smith nie wiedział kim jest, ale wydawała mu się bardzo znajoma. Patrząc na zastygłe w oczach łzy chciał instynktownie przyciągnąć dziewczynę do siebie i zamknąć w mocnym uścisku. Nie czekając sama wpadła mu w ramiona.

Uniosła głowę i odgarnęła z twarzy loki koloru dojrzałej pszenicy. Jak mógł zapomnieć, do kogo należy ta piękna twarz?

– Nawet jeśli nie znajdziemy wyjścia, to nie szkodzi. – Kobieta spojrzała na Johna niesamowitymi błękitnymi oczami. – Niczego nie żałuję. Nie każ mi się bać teraz, gdy pogodziłam się ze wszystkim.

Przymknęła powieki, by powstrzymać nieco płynące strumieniami po policzkach łzy i ponownie złożyła głowę na piersi Johna.

– Proszę, niech to będzie ktoś inny – wyszeptała.

 

 

 

Kobieca dłoń powoli przesuwała się wzdłuż twarzy Johna. Gdy dotarła w okolice skroni, delikatna pieszczota nagle zmieniła się w mocny ucisk, który sprawił, że rozbudził go ostatecznie tępy, pulsujący ból.

– Ładne sińce. Byłoby ich mniej, gdybyś na arenie częściej stał na nogach, niż na twarzy – odezwał się ironiczny głos. – Ale to tylko sugestia. W końcu twój sposób też ostatecznie poskutkował.

Smith powoli uniósł ciężkie niczym ołów powieki. Obok niego, na mizernym posłaniu w kamiennej niszy, która od dosłownie „niepamiętnych” czasów była jego domem, siedziała dziewczyna w łachmanach pokrytych brudem i brązowymi plamami dawno zaschniętej krwi, czyli w standardowym uniformie gladiatorów. Pochłaniała właśnie łapczywie mizernych rozmiarów jabłko, którym najprawdopodobniej rzucił wcześniej ktoś z nieusatysfakcjonowanych widzów pojedynku. Czy to ona była kobietą z jego snu? Nie. To nie mogła być ona, choć podobieństwo było duże. Tak samo zakręcone blond włosy, atrakcyjna twarz. Ale spojrzenie… Spojrzenie miała zupełnie inne. Bardziej drapieżne i pełne napięcia, jakby gotowa była podjąć walkę lub ucieczkę w ułamku sekundy.

– Kim jesteś? – zapytał zdezorientowany Smith.

– Teraz? – Głos nieznajomej na moment wypełnił się goryczą i rezygnacją. – Teraz jestem gladiatorem walczącym ku chwale Hegemona i jego wspaniałej Areny Wściekłości – dodała z emfazą rozkładając ręce w powietrzu. – Tak jak ty.

– Nigdy cię tu nie widziałem. – Smith ostrożnie wstał z posłania i usiadł obok dziewczyny, zachowując jednak bezpieczny dystans. – Brałaś udział w turnieju?

– Nie – odparła z uśmiechem. – W porównaniu z tobą jestem nowym nabytkiem. Póki co walczymy grupowo przeciwko najemnikom Hegemona. Najlepsi z nas – czyli ci, którzy przeżyją – wezmą udział w kolejnym turnieju, czyli gdy ciebie zeskrobią już z areny.

– Chyba, że jutro zabiję Hegemona – zauważył John.

– Biedaku – odparła z udawaną troską. – Naprawdę mocno oberwałeś po tej ślicznej główce. – Odrzuciła na bok resztkę jabłka, na którą zasadniczo składały się już tylko dwie pestki połączone z ogonkiem niemal przezroczystą warstewką jabłkowego miąższu. – Pokonałeś jednego z jego przybocznych. Chciałam zobaczyć, komu to się udało. – Powoli zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. – Poszczęściło ci się. Ale Hegemona nie pokonasz w ten sposób. To nie jest przeciwnik, którego można oszukać, albo zdezorientować słodką gadką. Widziałam go na prawdziwym polu walki, poza areną. Jedynym, który jutro zginie, będziesz ty. Ale wiesz, życzę ci powodzenia i takie tam.

Dziewczyna wstała by odejść, jednak Smith powstrzymał ją, chwytając za dłoń. Reakcja obronna była natychmiastowa. Pięść gladiatorki niczym wystrzelona z katapulty zmierzała w kierunku twarzy Johna. Nie bez powodu jednak tak dobrze radził sobie na arenie. Instynktownie sparował cios i chwycił dziewczynę za nadgarstek.

– Czekaj – rzekł spokojnym, pojednawczym tonem. – Chcę ci tylko zadać pytanie.

Mięśnie kobiety wciąż były napięte do granic możliwości, lecz z oczu zniknęła dzikość, której błysk był widoczny przed chwilą.

– Więc pytaj – odparła, wyszarpując ręce z jego uścisku.

– Jak wygląda świat poza areną? – W głosie Smitha pojawiła się nuta wstydu. – Nie pamiętam niczego sprzed swojej pierwszej walki tutaj. Kim byłem? Skąd jestem? Jak się tu dostałem? – Zwiesił głowę, nie mogąc dalej spoglądać w twarz nieznajomej, którą jego umysł uparcie rozpoznawał, jako bardzo mu bliską. – Nawet moje imię, John Smith, to po prostu pierwsze, co przyszło mi do głowy, gdy wpisywali mnie do turniejowego rejestru. Inni gladiatorzy też nie okazali się chodzącymi encyklopediami. Weterani twierdzą, że byłem tu odkąd pamiętają. A nowi… – Spojrzał na swoją rozmówczynię ze współczuciem. – Nowi szybko zapominają świat zewnętrzny. Gdy próbuję ich wypytać zwykle pamiętają już tylko strzępki, pojedyncze obrazy – bardziej wrażenia, niż rzeczywiste przeżycia. Za każdym razem ich słowa przywołują we mnie znajome uczucia, ale nie wraca do mnie nic konkretnego. – Przerwał i na chwilę ukrył twarz w dłoniach przecierając oczy. Spojrzał ponownie na gladiatorkę. – Ale ty pamiętasz, prawda?

Dziewczyna odwróciła głowę, a jej wzrok powędrował w nieokreśloną dal.

– Pytasz jak jest na zewnątrz? – Na obliczu dziewczyny pojawił się smutny uśmiech. – Tam jest… było… pięknie. Nasza ziemia tętniła życiem. Każde z naszych wielkich miast specjalizowało się w innym rzemiośle. Towary wędrowały po całym kraju siecią dróg i kanałów. Wszyscy żyliśmy w harmonii i poczuciu wspólnego celu. Jak jeden żywy organizm. Walka i przemoc była większości z nas kompletnie obca. – Kobieta znowu zwróciła się do Smitha, a jej spojrzenie raz jeszcze zapłonęło wściekłym ogniem. – Chyba, że pojawiał się ktoś taki jak Hegemon. To nie pierwszy raz, kiedy najeźdźcy przybyli do naszego domu wyłącznie by nieść chaos i destrukcję. Mnie, i takim jak ja powierzono zadanie obrony przed napastnikami. Zawsze dawaliśmy im odpór, jednak tym razem stało się inaczej.

Gladiatorka zbliżyła się do twarzy Johna na tyle, że poczuł muśnięcie jej gorącego oddechu.

– Pewnie myślisz, że Hegemon pojawił się na czele wielkiej armii, która przełamała naszą obronę przewagą liczebną? – spytała zniżając głos do konspiracyjnego szeptu. – Nie. Przybył sam. I nie niepokojony udał się prosto do stolicy. Każdy oddział, który wysyłaliśmy mu naprzeciw, już nie wracał.

– Jak udało mu się samotnie pokonać tak wielu wojowników? – zainteresował się John. – Nie ma żadnych słabych punktów?

W mgnieniu oka oblicze dziewczyny zmieniło się w maskę cierpienia, bezsilności i wstydu.

– Zgadza się, to sprawny wojownik i pokonał wielu z nas w bezpośredniej walce – potwierdziła z wysiłkiem wyrzucając z siebie każde słowo. – Ale o wiele liczniejsza grupa rzuciła broń i przyłączyła się do niego, gdy tylko go ujrzeli. Natychmiast zaczęli wykonywać każdy jego rozkaz. Przyjaciele, z którymi walczyłam ramię w ramię odkąd pamiętam, nagle obrócili się przeciwko mnie. Nie dało się z nimi porozumieć, byli pod jego całkowitą kontrolą. – Dziewczyna zwiesiła głowę, a jej wykrzywiona bólem twarz skryła się za burzą jasnych loków. – Byli tacy wściekli… – wymamrotała. – Zabiłam. Zabiłam wielu z nich nim mnie pojmali. Moich braci i siostry. – Gladiatorka zamilkła, raz jeszcze przeżywając w głowie sceny, które ujrzeć mogła tylko ona.

John, nie wiedząc jak zareagować, łagodnie położył dłoń na ramieniu dziewczyny. Ta jednak zrzuciła ją stanowczym ruchem i wymierzyła oskarżycielski palec w Smitha, niemal trącając go w nos.

– Tylko zabijając Hegemona można zakończyć ten koszmar – warknęła, przekierowując całą zgromadzoną agresję w stronę Smitha i kumulując ją w palcu wskazującym, który siekł powietrze niczym topór. – Kiedy pierwszy raz zobaczyłam cię na arenie, poczułam nadzieję, że oto zjawił się ktoś, kto może tego dokonać. Ale w twoich oczach widzę słabość! Skończysz jak wszyscy przed tobą – na kolanach, błagając go o litość. A potem staniesz po drugiej stronie i zaczniesz zabijać nas w jego imię.

Gdy dziewczyna skończyła swoją tyradę, wyczerpana nagle zmalała w oczach, przygarbiła się, jak gdyby ktoś spuścił z niej powietrze. Odwróciła się i powolnym krokiem ruszyła przed siebie.

– Nie znam cię, ale czuję jakbym cię znał. Nie wiem kompletnie nic o sobie, czy o tym świecie – rzucił pospiesznie za odchodzącą Smith. – Jedyne co wiem, to że muszę walczyć i zwyciężyć by przeżyć. – Dziewczyna zatrzymała się, a John wstał i zmniejszył dystans między nimi o kilka kroków. – Ale masz rację. Nie pokonam go. Nie na jego arenie i na jego warunkach. Ale mam pomysł, jak uwolnić siebie i ciebie z tego koszmaru.

Odwróciła się przez ramię i obdarzyła go ponownie ciepłym uśmiechem, który gościł na jej twarzy na początku rozmowy. Smitha mimowolnie przebiegł dreszcz, gdy tajemnicze uczucie bliskości z właścicielką tego uśmiechu uderzyło go ze zdwojoną siłą. Teraz naprawdę wyglądała jak kobieta z jego snu.

– Wreszcie. Teraz mówisz jak zwycięzca. – Skinęła z aprobatą. – Co mogę zrobić?

 

 

Ciężka żelazna krata, zagradzająca drogę na arenę, upstrzona była łuszczącymi się płatami rdzy i plamami zaschniętej krwi. Nieraz początkujący gladiatorzy w panice cofali się pod bramę, błagając swoich oprawców, by wpuścili ich z powrotem. Rzecz jasna nikt nigdy nie spełnił ich próśb i często dokonywali żywota przyszpileni do wrót, a ostatnią rzeczą, jaką widzieli, były szydercze uśmiechy zgromadzonych po drugiej stronie katów.

Skandowanie zgromadzonego tłumu słychać było jeszcze w jaskiniach, w których nocowali gladiatorzy. Nie dało się rozpoznać pojedynczych słów, ale wibracje wytwarzane przez tysiące wrzeszczących gardeł i tupiących stóp docierały aż do wnętrza ziemi. Widzowie areny niegdyś byli ponoć dumnymi mieszkańcami stolicy, wielkimi umysłami i genialnymi artystami swoich czasów. Po triumfalnym pochodzie Hegemona zredukowani zostali jednak do żądnej krwi tłuszczy, która całymi dniami przesiadywała w amfiteatrze i nagradzała brawami wyłącznie najbrutalniejsze widowiska. Opuszczając grotę gladiatorów John spostrzegł dziewczynę w grupie wojowników zagrzewających go do walki. Skinęła mu lekko głową, sygnalizując, że jej część przygotowań była ukończona. Smith złapał się na myśli, że nigdy nie zapytał jej o imię. Jak gdyby była to dla niego najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. Jego umysł wciąż jednak nie był dość łaskawy, by przypomnieć sobie choćby elementarne fakty z jego dawnego życia.

 

Z zadumy wyrwał Johna zgrzyt unoszącej się leniwie bramy. Sądząc po odgłosach atmosfera na trybunach robiła się coraz gorętsza. Jeżeli walka na arenie zaraz się nie rozpocznie, prawdopodobnie widzowie sami rzucą się sobie do gardeł.

Smith rozpytywał wszystkich gladiatorów o jakiekolwiek informacje na temat stylu walki Hegemona, niestety z mizernym skutkiem. Kilka dni wcześniej spróbował nawet zagadnąć widza, siedzącego w pierwszym rzędzie trybun, jednak ten tylko warknął na niego wściekle. John skończył ten dzień z bolesnymi śladami dwudziestu batów wymierzonych mu za karę przez nadzorcę. To, co udało mu się uzyskać od rozmówców było niemożliwą do rozdzielenia mieszaniną faktów, wyolbrzymionych historii i kompletnie oderwanych od rzeczywistości bujd. Został więc bez punktu zaczepienia i bez żadnej strategii na nadchodzącą walkę. Wiedział tylko, że musi przeżyć dostatecznie długo, by jego plan wypalił.

Wkroczył na arenę witany gwizdami i buczeniem. W jego kierunku poszybowało również kilka nadgryzionych owoców oraz pokaźny ładunek przekleństw. Było to standardowe zachowanie w stosunku do gladiatorów, lecz dziś agresja i wściekłość otaczającego tłumu były wręcz namacalne. Jego przeciwnika nie było jeszcze na polu walki, ale tego Smith się spodziewał. Jednym z niewielu powtarzających się motywów w zasłyszanych opowieściach było to, że pan i władca Areny Wściekłości lubi spektakularne wejścia.

W każdej z poprzednich walk wybór broni był z góry narzucony. Finałowy pojedynek znosił jednak te ograniczenia. Wyłożone solidnymi dębowymi deskami ściany amfiteatru wyposażono w haki, na których zawieszono niezwykle bogaty asortyment broni białej, strzeleckiej oraz tarcz. John niespiesznie podszedł do skrzących się w południowym słońcu ostrzy. Z zebranych informacji wywnioskował, że skupić musi się przede wszystkim na obronie i trzymaniu dystansu. Po namyśle sięgnął po włócznię z długim drzewcem oraz pokaźnych rozmiarów pawęż. Tę broń miał w ręku pierwszy raz, ale po wykonaniu kilku podstawowych pchnięć bez zaskoczenia stwierdził, że posługuje się nią równie doskonale, jak wszystkimi innymi narzędziami walki. Było to dziwne. Nikt nie jest w stanie specjalizować się w każdym rodzaju broni.

Gdzieś zza pleców do uszu Smitha dotarł dźwięk pierwszego gongu, co oznaczało, że będzie musiał odłożyć te dywagacje na później. Walka zaraz się rozpocznie.

 

 

 

Gdy minutę później gong wybrzmiał po raz drugi, Smith stał już w gotowości w zachodniej części areny, gdzie trybuna zapewniała odrobinę bezcennego cienia. Z rosnącym napięciem wpatrywał się w znajdujące się po przeciwległej stronie placu boju ogromne spiżowe wrota, prowadzące w kierunku zrujnowanego miasta i położonego dalej na wzgórzu pałacu. Ponoć w tych nielicznych przypadkach, gdy Hegemon go opuszczał, setki niewolników wynosiły go z rezydencji na ogromnej złotej platformie, a wszyscy mieszkańcy musieli gromadzić się wzdłuż drogi i składać mu bałwochwalcze pokłony. Należy jednak pamiętać, że dosłownie wszyscy, z którymi miał możliwość porozmawiać Smith, nie licząc jego tajemniczej sojuszniczki, nigdy nie wyściubili nosa poza tę bramę, więc cóż oni mogą wiedzieć. Johna jednak nie interesowało to, w jaki sposób Hegemon dotrze na arenę, lecz jak ją opuści. Preferował odpowiedź „w kawałkach”.

Wibracjom wytworzonym przez trzecie uderzenie gongu zawtórował zgrzyt potężnych łańcuchów, odpowiedzialnych za otwarcie na oścież skrzydeł bramy. Cała wrzawa rozgorączkowanej areny nagle zamarła niczym ucięta nożem, gdy z cienia tunelu za wrotami wyłonił się Hegemon.

 

Smith się mylił. Smith się bardzo, bardzo mylił. Spośród mieszaniny faktów, hiperboli i bujd, jakie słyszał od innych gladiatorów, najbliżej prawdy były zdecydowanie bujdy. Brama zamknęła się z głuchym tąpnięciem, jednak nikt ze zgromadzonych na arenie nawet tego nie zarejestrował. Wzrok i wszystkie inne zmysły każdego obserwatora skupione były wyłącznie na przedziwnej, karykaturalnej chimerze, która przystanęła tuż za wrotami.

Monstrum miało zapewne ponad trzy metry wzrostu. W porównaniu jednak z innymi jego nienaturalnymi cechami, było to najmniej dziwne. Głowa „mężczyzny” była głową psa, podobnego nieco do szakala, a z rozdziawionego, paskudnego pyska strużką ciekła gęsta ślina. Z pleców bestii wyrastały nietoperze skrzydła o ogromnej rozpiętości. Całości jego zwierzęcej fizjonomii dopełniał kompletnie niepasujący, jaskraworudy lisi ogon. Reszta ciała potwora była ludzka. Prawie. Ludzie bowiem na ogół nie posiadają trzech par rąk wyrastających z tułowia, z których każda uzbrojona jest w długi, zakrzywiony i ostry jak brzytwa sztylet.

Stworzenie spokojnie zmierzyło Smitha spojrzeniem pozbawionych białek psich oczu, po czym w typowym dla tych czworonogów wyrazie zaciekawienia przechyliło lekko głowę. Nagle rozpostarł błoniaste skrzydła, zamachał nimi kilkukrotnie, wzniecając w ten sposób tumany piachu, i gładko uniósł się w powietrze. Hegemon powoli przeleciał na środek areny i tam zawisł, około dwóch metrów nad ziemią.

– Moje dzieci – zagrzmiał głos, który rezonował z areną tak doskonale, że zdawał się dobiegać zewsząd jednocześnie. Mogło to nie być wyłącznie złudzenie, biorąc pod uwagę fakt, że psi pysk nie wykonał żadnego ruchu, aby wydobyć z siebie dźwięk. – Tak dawno się nie widzieliśmy. – Pokraczny stwór rozłożył szeroko wszystkie ze swoich ramion, jakby chciał objąć całą widownię i każdego z osobna. – Wybaczcie mi, ale do naszego nowego, pięknego świata wdarło się pewne… zamieszanie. Siły zewnętrzne próbują zniszczyć naszą jedność, spowolnić nasz marsz ku nieuniknionemu, ostatecznemu zwycięstwu. Pojawili się nowi dysydenci. – Mimo zwierzęcej aparycji Hegemon doskonale wiedział, gdzie umieścić dramatyczną pauzę. – Zresztą, teraz nie ma to żadnego znaczenia – kontynuował głos z nieznanego punktu gdzieś w pobliżu gardzieli stwora. – Znalazłem bowiem właśnie praprzyczynę wszelkich komplikacji.

Z tymi słowy raptownie obrócił łeb w kierunku Smitha.

– Witaj David. Czy może teraz wolisz imię John? – Monstrum wykrzywiło paszczę w groteskowej parodii ludzkiego uśmiechu. – Nie spodziewałem się ciebie tutaj. Z pewnością nie… we własnej osobie – powiedziała chimera i zachichotała niczym hiena, jakby właśnie opowiedziała błyskotliwy dowcip. – Wiedz, że szanuję to, że nie poddajesz się bez walki. Jakkolwiek beznadziejna by ona nie była. Prawdę mówiąc, bój o przetrwanie, to jedyne, co znałem dotychczas w swojej egzystencji – kontynuował spokojnie, z nagłą fascynacją wpatrując się we własne ramię. – Ale tu nauczyłem się wielu ciekawych rzeczy. I pragnę więcej. O wiele więcej. A ty, drogi gospodarzu, mi to umożliwisz – dodał złowrogim tonem wskazując Johna jednym ze swych sztyletów.

Wywołany do tablicy Smith wyszedł z cienia trybuny, mocniej ściskając w gotowości drzewce broni.

– Z tego co mówisz wnioskuję, że wiesz o mojej przeszłości więcej niż ja – odkrzyknął Smith, by jego głos miał szansę dotrzeć do lewitującego nad środkiem areny stwora. – Chętnie zapytałbym o kilka rzeczy, niestety nie będę miał okazji. Po tym jak z tobą skończę możesz nie być zbyt rozmowny. – Smith wysunął tarczę przed siebie i oparł ją o ziemię. Uniósł czubek włóczni, a nasadę zablokował w podłożu. – Nie pozwolę ci na dalsze niszczenie ich świata!

– Ich świata? – Hegemon ponownie zaśmiał się, lecz tym razem nie był to krótki chichot, a potężny rechot, który wkrótce jak jeden mąż podjęli wszyscy zgromadzeni na trybunach. – Ależ David, to jest tylko i wyłącznie twój świat – oznajmił stwór, gdy zdołał już opanować wesołość. – Bardzo zresztą interesujący, chciałbym dodać. Brutalność, zniszczenie i przemoc bardzo przypadły mi do gustu. Jesteś naprawdę kreatywny w tym aspekcie. – W jego głosie dało się wyczuć autentyczny podziw. – Powiedziałbym nawet, że dzięki tobie odkryłem swoją pasję. To ty stworzyłeś mnie takim, jakim jestem teraz. Jesteś dla mnie jak ojciec. – Stwór przyłożył jedną ze swych rąk do piersi i skłonił głowę z szacunkiem. – Ale masz oczywiście, rację. Dalsze niszczenie tego świata nie ma sensu – ciągnął Hegemon z gracją zlatując na ziemię i powoli krocząc w stronę Smitha. – Pora poszerzyć perspektywę. Wypłynąć na szersze wody, że tak powiem. Dlatego to ciało, w którym teraz jesteś, musi zginąć.

Przez twarz Smitha, niczym fale po tafli jeziora, po kolei przebiegały różnorakie emocje – szok, niedowierzanie i gniew. Zgrzytając zębami zrobił kilka kroków w kierunku swojego przeciwnika. Pokonał już około połowę odległości dzielącej jego i Hegemona, gdy nagle świat wokół niego zawirował i ogarnęła go nieprzenikniona ciemność.

 

 

 

Umysł Smitha nagle zalał strumień obrazów. Na kilku z nich pojawiła się twarz dziewczyny z jego wcześniejszego snu. Jednak na większości, w jego rękach zamiast twarzy ukochanej osoby znajdowała się dziwna broń. Podobna do kuszy, ale znacznie, znacznie bardziej śmiercionośna. Zmuszony był patrzeć, jak dzięki niej zakończył życie dziesiątek, może setek osób.

Kalejdoskop scen zatrzymał się równie raptownie, jak się rozpoczął, a przed oczami ponownie zawisła Smithowi nieprzenikniona, czarna kotara.

 

– Sierżancie Wakeman! Sierżancie! – Dobiegający skądś głos sprawił, że Smith gwałtownie otworzył oczy. – Wszystko w porządku sierżancie? – spytał młody człowiek w zwiewnej białej szacie, dzierżący broń, jaką widział przed chwilą w swoich rękach. Karabin. Z jakiegoś powodu nagle wiedział, że to karabin szturmowy będący częścią standardowego wyposażenia oddziałów specjalnych armii Stanów Zjednoczonych. Aczkolwiek, czym były Stany Zjednoczone wciąż nie miał pojęcia.

Nim Smith zdążył sformułować jakąkolwiek odpowiedź poczuł, że kiwa twierdząco głową.

– Raportuj żołnierzu – powiedziały usta Johna, nad którymi ewidentnie nie miał żadnej kontroli.

– Sir, jeden ze zwiadowców melduje, że dostrzegł Al-Akawiego i jego ludzi w pobliżu bazaru – odpowiedział wyprężony niczym struna młodzieniec. – Porusza się pieszo, ale zgodnie z przewidywaniami zmierza w kierunku lotniska towarowego. Najprawdopodobniej chce wykorzystać tłum, jako osłonę przed ewentualnym atakiem.

– Teraz albo nigdy – rzekł Wakeman głosem, który John z trudem rozpoznawał i poklepał młodego po ramieniu. – Zbierzcie ludzi i powiadomcie snajperów. Ruszamy natychmiast.

Wewnętrzny John zlustrował pomieszczenie, w którym się znajdowali. Była to niezwykle skromnie urządzona chałupa z kamiennymi ścianami. W środku panował półmrok, który szybko jednak zastąpiło oślepiające słońce, gdy kontrolujący ciało Wakeman wybiegł na ulicę. Natychmiast zatrzymał się przed nim pojazd. Jeep – przemknęło przez głowę Johna. Wehikuł pozbawiony był dachu, więc David nie zaprzątał sobie głowy otwieraniem drzwi, lecz wskoczył prosto na tylną kanapę i trzykrotnie klepiąc dłonią w bok wozu dał znak kierowcy by ruszał.

Poruszali się niezbyt szybko, rozganiając gorączkowo ludzi przemierzających uliczki miasta, które szeregowy za kierownicą nazwał Bejrutem. Za nimi jechało kilka podobnych aut, a kilka innych ruszyło też do celu alternatywnymi trasami. Po kilku minutach znaleźli się na obrzeżach zatłoczonego bazaru. Porzucili jeepy i ruszyli w głąb targowiska mamiącego kakofonią okrzyków sprzedawców i mieszaniną zapachów wschodnich przypraw. Gdy przeciskali się przez ciżbę, z jednej z bocznych alejek dołączył do nich młody żołnierz, który wcześniej zdawał raport sierżantowi Wakemanowi.

– Mamy potwierdzenie, że Al-Akawi jest w centrum medyny. Nawiązał kontakt z przewoźnikiem, pewnie będzie tam przez kilka minut. To nasza szansa – pospiesznie wyjaśnił młodzieniec.

– Prowadź – skinął mu głową David. – Nie wyjmujcie broni póki nie zbliżymy się na odległość celnego strzału – zwrócił się do reszty. – Nie chcemy, żeby cywile go spłoszyli. Pamiętajcie, za wszelką cenę musimy mieć go żywego!

Zgromadzeni żołnierze wykonali krótki salut i zaczęli przeciskać się w kierunku serca targowiska. Przed wyjściem na otwarty plac zatrzymali się, by ocenić sytuację. Al-Akawi był potężnym mężczyzną z gęstą czarną brodą. Spokojnie popijał kawę naprzeciwko człowieka, który miał potajemnie wywieźć go z kraju. W pobliżu kawiarni kręciło się kilku uzbrojonych ludzi Al-Akawiego, udających, że oglądają towary na straganach. Ubrana po cywilnemu grupa Wakemana rozproszyła się po rynku i stopniowo zacieśniała krąg wokół terrorysty. Snajperzy na okolicznych dachach dali znak gotowości do likwidacji celów.

– Teraz! – zasygnalizował sierżant przez radio, a sekundę później targowisko ogarnął kompletny chaos. Większość ochroniarzy Al-Akawiego zostało zdjętych pierwszym strzałem. Dwóm jednak udało się doskoczyć do przywódcy i wciągnąć go za osłonę z przewróconego drewnianego stołu. Rynek opustoszał w mgnieniu oka, pozostawiając jedynie terrorystów i zbliżających się krok za krokiem żołnierzy. Bojownicy jednak otrząsnęli się już z początkowego szoku i odpowiedzieli ogniem z kałasznikowów. David zanurkował za jeden z filarów arkady budynku po wschodniej stronie placu.

– Jestem sierżant David Wakeman z armii Stanów Zjednoczonych – krzyknął tak, by usłyszał go Al-Akawi i jego ludzie. – Jesteście aresztowani pod zarzutem dokonania aktów terrorystycznych na amerykańskiej ziemi. Poddajcie się, a ujdziecie stąd z życiem!

 

Nagły błysk na chwilę oślepił oglądającego wydarzenia niczym film Smitha. W tym momencie John, a raczej David, przypomniał sobie wszystko. Swój prawdziwy świat, dzieciństwo, służbę w wojsku, Laurę… Przypomniał sobie także to, co wydarzy się za chwilę, mimo iż bardzo, ale to bardzo chciał przerwać odtwarzanie tej sceny ze swojej pamięci.

Niczym w zwolnionym tempie obserwował, jak Al-Akawi rzuca się ku drzwiom kawiarni, a jego ochroniarze wstają, by osłonić go zaporowym ogniem. Niemal natychmiast padają pod kulami członków jego oddziału. Lider terrorystów jest już jednak w połowie drogi do budynku. David ma go na muszce. Strzela. I chybia, pozwalając Al-Akawiemu dopaść do celu. Sekundy później, bojownik staje w wejściu z pistoletem przy głowie kelnerki. Przerażona dziewczyna nie ma chyba jeszcze dwudziestu lat. Zanosi się donośnym płaczem. Al-Akawi, mimo swej potężnej postury, skutecznie przesłania obrys swojego ciała sylwetką zakładniczki i powoli kieruje się ku wychodzącej z placu alejce. W oddali słychać już odgłosy zbliżających się libańskich śmigłowców, którym bez wątpienia nie spodoba się niesankcjonowana akcja wojskowa na terytorium ich kraju.

– Sierżancie, mam go na celowniku, ale ryzyko trafienia zakładnika jest duże – oznajmia jeden ze snajperów. – Rozkazy?

David spogląda głęboko w wilgotne od łez oczy dziewczyny i wypowiada jedno słowo. – Strzelaj.

 

Sierżant Wakeman, z miejsca w którym stoi, doskonale widzi, jak kula przechodzi przez szyję młodej dziewczyny i czaszkę skulonego za nią Al-Akawiego. Strumień krwi z przerwanej aorty miesza się w powietrzu z kawałkami mózgu oraz fragmentami czaszki terrorysty i rozlewa się po stojącej za nimi ścianie, malując na niej makabryczny obraz, który David zapamięta po kres swych dni.

 

 

 

 

Wakeman ponownie znalazł się na znajomej arenie. Teraz jednak, spoglądając na nią nie widział już swojego świata, jedynego, jaki znał, lecz pokrętną karykaturę rzeczywistości. Koszmar, stworzony z jego wspomnień, okraszonych pokaźną dozą wyobraźni pogrążonego w gorączce umysłu. Przez krótki czas był przekonany, że po raz pierwszy zadał komuś śmierć właśnie tu, na arenie, w tym dzikim i barbarzyńskim świecie, gdzie można było tylko zabić by przeżyć, lub samemu zginąć. Paradoksalnie, przekonanie to dawało mu wewnętrzną pociechę.

Ale teraz już wiedział, że mordowanie było jego własnym wyborem. Więcej, że uczynił z niego sposób na życie. Echo słów stwora nagle wybrzmiało w jego głowie dźwiękiem prawdy. Bez względu na to, w jakim świecie się znajdował, to on wnosił do niego przemoc i zniszczenie. David wypuścił z rąk tarczę i padł na kolana, z trudem opierając się na drzewcu włóczni.

– Twoja misja dobiegła końca, sierżancie – przerwał ciszę Hegemon, podchodząc powoli do Wakemana. – Pora odpocząć.

Pokraczny stwór przystanął, trzykrotnie niemal wyższy od zgarbionej postaci przed nim, i uniósł dwa ze swoich sztyletów, by zadać morderczy cios.

– Nie przejmuj się. Dokądkolwiek się udasz, twoja piękna Laura niedługo do ciebie dołączy. – Psi pysk rozciągnął się w niemal ludzkim uśmiechu, a na kark Davida opadły dwa niosące śmierć ostrza.

 

Końcówki sztyletów zabarwiły się szkarłatem, rozcinając przy tym szatę Wakemana, jednak nie zagłębiły się w ciało Davida ani o milimetr dalej, zablokowane drzewcem jego broni.

– Laura do mnie dołączy – wysapał, prężąc mięśnie w krańcowym wysiłku – gdy tylko oderwę twoją paskudną psią mordę od reszty twojego truchła.

David odskoczył w ostatnim momencie, gdy kolejna para sztyletów wykonała cięcie na wysokości jego brzucha.

– Dobrze. Wściekłeś się. To mi się podoba! – wykrzyknął przepełniony euforią Hegemon i rzucił się na przeciwnika niczym tornado wirujących ostrzy. Broniąc się rozpaczliwie, David nieubłaganie zbliżał się do ściany areny. Słyszał dobiegające zewsząd coraz głośniejsze okrzyki tłumu. Gdy jego pięta zetknęła się z jedną z drewnianych band okalających pole walki wiedział, że to koniec. Przeciwnik widząc to zaprzestał na chwilę nawały ciosów i upajał się momentem zwycięstwa. Sierżant odrzucił broń w bok i zamknął oczy. Pomyślał o Laurze. Ona by się pewnie nie poddała. Nigdy się nie poddawała, bez względu na okoliczności. Jego dzielna dziewczynka. Tak bardzo żałował, że nie może jej teraz zobaczyć.

W tym momencie tuż nad jego głową rozległ się dziki, zwierzęcy wrzask. David otworzył oczy i przez mgnienie w szoku obserwował rozgrywającej się scenie. Owszem, spotkanie z jego Laurą było niemożliwe, ale była w tym świecie przecież druga najlepsza rzecz. Laura-gladiatorka perfekcyjnie egzekwowała właśnie nakreślony przez Johna Smitha plan. Cios jej topora rozorał przed chwilą jedno z błoniastych skrzydeł potwora, a u stóp wojowniczki wiła się jeszcze przez chwilę przynajmniej połowa jego lisiego ogona. Z dużym trudem Hegemon wzleciał w powietrze i zawrócił w kierunku trybun. Tymczasem na plac wpadali kolejni oswobodzeni gladiatorzy. Każdy z nich natychmiast uzbrajał się w którąś z zawieszonych na ścianach broni. Z bram naprzeciwko wybiegali już najemnicy, zwołani by zaprowadzić porządek, jednak było ich zaskakująco niewielu. Szybko zostali otoczeni przez weteranów areny i padali pod ciosami dawnych ofiar.

– Niezły pomysł David – pochwalił Hegemon z zarezerwowanego wyłącznie dla niego tronu na koronie stadionu. – Obawiam się jednak, że moja armia jest liczniejsza od twojej.

Stwór rozłożył ramiona na boki, a wszyscy widzowie areny jak jeden mąż podnieśli się ze swych miejsc i dobyli broni. Nie czekając na dalsze polecenia, zaczęli zeskakiwać z trybun i nacierać na gladiatorów. Teraz role się odwróciły, i to David i jego sojusznicy zmuszeni zostali do desperackiej obrony. W pewnym momencie Wakeman znalazł się bark w bark z Nie-Laurą i wspólnie parowali ciosy napierającej ściany napastników.

– To był dobry plan Smith – rzuciła wojowniczka z szerokim uśmiechem, ciężko dysząc przy tym z wysiłku. – Szkoda, że się nie powiódł.

– Nie nazywam się Smith, jestem David Wakeman. Miło cię poznać. – sprostował ją. – Ale zasadniczo się zgadzam.

– David. Ładne imię. Podoba mi się. – Gladiatorka pozwoliła sobie na krótkie spojrzenie w jego kierunku. – Czy to znaczy, że przypomniałeś sobie wszystko?

– Tak. Niestety tak – wycedził cicho przez ściśnięte zęby odrzucając na bok kolejnego przeciwnika drzewcem swej broni. – Nie zapytałem jeszcze, jak ty masz na imię. Później mogę nie mieć okazji.

– Jestem Laura – odparła krótko.

David przyglądał się jej przez chwilę, czego o mało nie przypłacił utratą głowy. Odparował cios następnego atakującego, po czym przyłożył mu solidnie w bok czaszki nasadą włóczni.

– Pasuje do ciebie – powiedział tylko, gdy bezpośrednie zagrożenie na sekundę minęło. – Nie zasługujesz na życie w tym samym świecie, co te potwory… I ja – dodał. – I na pewno nie zasługujesz na to, by w nim zginąć.

– Pamiętasz, co powiedział do ciebie Hegemon? – spytała odwracając głowę w jego kierunku. – To jest wyłącznie TWÓJ świat. Nie podoba ci się taki, jaki jest, więc go zmień. – Dziewczyna mrugnęła do niego szelmowsko, po czym z dzikim okrzykiem rzuciła się w wir walki.

Wakeman nie miał pojęcia, co miała na myśli. Nie mógł zresztą długo się nad tym zastanawiać, gdyż jeden z najemników właśnie pchnął swoją włócznią, celując prosto w jego serce. David obrócił się zwinnie w bok, by uniknąć ciosu. Nie miał jednak komfortowej pozycji do wyprowadzenia kontrataku własną długą bronią. Pęd atakującego żołnierza sprawił, że ten znalazł się tuż obok. Zamiast więc użyć włóczni, David złapał go za kark i popchnął licząc, że straci równowagę. Rzeczywiście tak się stało. Najemnik runął na ziemię. A właściwie to jego hełm, kolczuga i broń runęły, on zaś rozpłynął się w powietrzu.

– Interesujące – wymamrotał David do siebie, spoglądając z podziwem na własną dłoń. – Ciekawe, co jeszcze potrafisz.

Sierżant złapał za twarz przebiegającego obok widza, który zamierzał się na jednego z gladiatorów ławką wyrwaną z trybun. Dotknięcie nie sprawiło jednak, że zniknął. Ale grymas wściekłości, jaki wykrzywiał jego twarz, ustąpił, a w oczach pojawiła się na powrót inteligencja. Mężczyzna wypuścił z rąk drewniane siedzisko, rozejrzał się w panice, po czym puścił się pędem w kierunku jednej z bram areny.

– David, psujesz zabawę – z wysokości swojego tronu pogroził mu palcem Hegemon, po czym wstał i ponownie wzbił się w powietrze. Po ranach zadanych mu przez Nie-Laurę nie było już śladu.

– Nie – odparł Wakeman. – Po prostu zmieniam zasady.

Nie czekając na replikę sierżant obrócił włócznię w dłoniach, mocno chwycił ją oburącz i z całej siły wbił w ziemię przed sobą.

 

Z miejsca uderzenia broni Davida na powierzchni areny zaczęły rozchodzić się drobne pęknięcia. Gdziekolwiek dosięgły, najemnicy Hegemona wyparowywali, a wypaczeni mieszkańcy tego dziwnego świata odzyskiwali zmysły i rzucali się do ucieczki.

Sam władca Areny Wściekłości runął z nieba jak kamień i z ogromnym trudem próbował powstać. Z każdym uwolnionym człowiekiem zdawał się jednak coraz słabszy, a nawet fizycznie mniejszy. Gdy ostatni ludzie, poza gladiatorami, opuścili plac boju, David i reszta zaczęli ostrożnie zbliżać się do oddychającego z trudem, nakrytego własnymi skrzydłami stwora.

Rozpadliny z każdą chwilą się powiększały, a ziemię pod ich stopami w ruch wprawiało coraz mocniejsze drżenie. Piasek z głośnym sykiem zaczął osypywać się w bezdenną przepaść. Nie-Laura pierwsza dopadła do fragmentu z powalonym cielskiem potwora. David zmuszony był wybrać okrężną drogę, gdyż niektóre skalne platformy oddaliły się na tyle, że uniemożliwiały bezpieczny skok. Co więcej, trzęsienie ziemi zaczęło już niszczyć niektóre z nich, lub przechylać je pod nienaturalnymi kątami. Nie czekając na towarzysza gladiatorka uniosła topór z zamiarem odrąbania psiej głowy bestii. Nagły wstrząs zachwiał nią, niemal sprawiając, że upadła na ziemię.

Jedyną szansą wyczerpanego Hegemona było oczekiwanie na taką właśnie okazję. Zerwał się niczym wiatr, wytrącił topór z rąk wojowniczki i unieruchomił ofiarę swoimi sześcioma ramionami. Jedno z nich trzymało sztylet przy gardle dziewczyny. Widząc to, oddalony wciąż o kilka metrów David odrzucił swoją broń i skoczył na kolejny fragment po pozostawioną przez któregoś z najemników kuszę.

– To była dobra walka David – odezwał się psi łeb z wyższością. – Ale pora się pożegnać. Jeśli byłbyś tak uprzejmy, skocz proszę do którejś z tych rozpadlin. Każda będzie dobra, twój wybór.

– Dlaczego miałbym to zrobić? – odparł Wakeman głosem napiętym niemal tak, jak cięciwa wycelowanej w głowę stwora kuszy.

Potwór w udawanym szoku spojrzał najpierw na dziewczynę, a potem na sierżanta. – Chyba nie chcesz, żeby wydarzyło się to, co w Bejrucie?

David zawahał się na moment.

– Skąd wiesz o Bejrucie?

– Ależ mój drogi – Hegemon teatralnie pokręcił głową. – Przecież ja teraz jestem tobą. Tylko lepszym. Bardziej… zdeterminowanym. Kiedy zniknie ta marna resztka ciebie, przejmę całkowitą kontrolę nad twoim, a raczej naszym światem.

– Czemu nie miałbym cię po prostu zastrzelić? Przecież to nie jest prawdziwa Laura, tylko wytwór mojej wyobraźni. – Mówiąc to David spojrzał na gladiatorkę przepraszającym wzrokiem.

– Cóż, może i nie – przyznał stwór. – Ale czy jesteś tego pewien na tyle, żeby patrzeć jak podrzynam jej gardło i powoli wycieka z niej życie? Nie sądzę.

Miał rację i David doskonale o tym wiedział. Wolałby zginąć niż patrzeć, jak największa trauma w jego życiu rozgrywa się ponownie, tym razem z ukochaną kobietą w roli głównej. Ręka lekko zadrżała mu na spuście kuszy, co niestety nie umknęło uwadze przeciwnika. Nerwowo zerknął w kierunku rozciągającej się wokół skalnego słupa przepaści.

– Pamiętasz, co ci mówiłam David? – wykrzyczała nagle Nie-Laura szarpiąc się w uścisku potwora. – Znajdziemy inny sposób! – Po chwili dziewczyna przestała się szamotać i spojrzała na Davida oczami, w których zakochał się przed wielu laty. – A nawet jeśli nie, to nie szkodzi – dodała ciszej i zdobyła się na uśmiech.

 

To była Laura! To była jego Laura i to czy jest z krwi i kości nie było istotne. David gorączkowo zaczął szukać wyjścia z sytuacji. Postarał się uspokoić umysł i wykorzystać swoje taktyczne wyszkolenie i lata czynnej służby. Krok za krokiem podchodził do krawędzi rozpadliny, cały czas celując w psi łeb potwora. Spojrzał jeszcze raz w kierunku dziewczyny i zdał sobie sprawę, że sierżant Wakeman nie wyciągnie ich z tej opresji. Ale David jeszcze może. Hegemon w napięciu śledził każdy jego ruch. David opuścił jednak kuszę i przysiadł na piasku na skraju przepaści. Zamknął oczy.

– Kończ przedstawienie David – krzyknął do niego zniecierpliwiony przeciwnik. – Wskakuj do przepaści i miejmy to za sobą. Jestem tobą, więc wiem, co w końcu zrobisz.

David jednak pozostał niewzruszony. Po chwili po jego nosie spłynęła pojedyncza kropla deszczu. Potem druga. A chwilę później całe niebo runęło na nich rzęsistą ulewą. Stwór padł na ziemię jak rażony piorunem i wił się w konwulsjach na mokrym piasku. Wakeman wykorzystał to, by w końcu przedostać się na właściwą platformę.

– Spóźniłeś się! – zganiła go Laura, jednak jej uśmiech wyrażał tylko radość i ulgę.

– Wybacz kochanie, po drodze były roboty drogowe, musiałem znaleźć objazd, a potem jeszcze ta straszna ulewa! – odparł David z szerokim uśmiechem, sięgając po porzucony topór i podchodząc do leżącej bestii. – Jakieś ostatnie słowa niedoszły hegemonie?

Z oczu skomlącego z bólu potwora zniknęły jednak iskierki inteligencji i wypaczonego, ale jednak człowieczeństwa. Pozostało jedynie zdziczałe zwierzę, kierujące się wyłącznie instynktem. A reakcja zapędzonego w kąt zwierzęcia mogła być tylko jedna – walczyć póki nie padnie. Stwór z imponującą szybkością kłapnął paszczą i zdołał jeszcze zamknąć szczęki na kostce Davida. Jego opór nie trwał jednak długo, gdyż opadający topór odseparował głowę psa od ludzkiego torsu. Szczęki rozluźniły się, pozwalając Davidowi oswobodzić nogę.

– W porządku? – spytała z troską Laura.

– Tak. To powierzchowna rana. Nic mi nie będzie – zapewnił ją David. – Co teraz?

– Wygląda na to, że to koniec tego świata – odparła z rozczarowaniem. – Szkoda. Nawet spodobało mi się to warczenie na ludzi i machanie toporem. Ale na ciebie już pora. – Jej słowa potwierdzał akompaniament coraz silniejszych wstrząsów. Część trybun okalających arenę już zawaliła się, reszta trzeszczała w posadach.

– Czy zobaczę cię jeszcze kiedyś? – spytał zastanawiając się, czy ciepłe uczucie, jakie żywił teraz wobec dziewczyny było w jakiś sposób nie w porządku w stosunku do prawdziwej Laury.

– Ja zawsze będę z tobą – odparła kładąc mu delikatnie rękę na piersi. – Żegnaj Johnie Smith. Miło było cię poznać. A ty Davidzie Wakeman, wracaj do swojej Laury.

Uśmiechnęła się i podarowała mu na pożegnanie szybki pocałunek w policzek. Potem ziemia zatrzęsła się po raz ostatni i David, Nie-Laura i zewłok potwora zsunęli się ze skalnej platformy prosto w ciemność.

 

 

– Procedura wybudzania przebiega bez przeszkód panie generale – zapewnił przysadzisty mężczyzna słusznej tuszy. Lekarski kitel z trudem trzymał się zapięty na jednym, samotnym guziku. Widać było, że jest to zadanie ponad siły małego, okrągłego herosa i wkrótce podda się pod naciskiem potężnego brzuszyska. – Za chwilę zobaczy pan, że protokół „Morfeusz” działa i może być ogromnym wsparciem zarówno dla naszej armii, jak i przemysłu cywilnego.

Umundurowany generał z siwymi włosami nie wyglądał na równie entuzjastycznie nastawionego.

– Yhm – zaczął sceptycznie, spoglądając na pogrążonego w głębokim śnie pacjenta. – Proszę przeprowadzić mnie jeszcze raz przez cały proces, doktorze Ovid. Muszę być naprawdę przekonany, jeżeli mam przeznaczyć na pana badania takie środki. Szczerze mówiąc, na razie nie jestem.

Doktor Ovid pocił się coraz bardziej obficie, ale zebrał się w sobie i rozpoczął tonem wieloletniego wykładowcy:

– Protokół „Morfeusz”, to zespół działań, mających na celu wykorzystanie możliwości ludzkiego mózgu dla autorekonstrukcji własnego ciała. Zna pan zapewne powiedzenie „sen to zdrowie”? Z wykorzystaniem Morfeusza staje się to realne. Pacjent wprowadzany jest w śpiączkę farmakologiczną, co spowalnia rozwój choroby, lub efekty innego urazu. Następnie, poza standardowym koktajlem leków wzmacniających układ odpornościowy, podajemy mu Morfeusza. Nasza substancja wpływa na obraz fal mózgowych w stanie komy. – Doktor podszedł do jednego z monitorów i palcem wskazał widoczną na ekranie sinusoidę. – Podczas gdy ciało dalej pozostaje uśpione, jesteśmy w stanie obudzić mózg i przywrócić go do pełnej aktywności, a nawet ją wzmocnić. Świadomość pacjenta rozpoczyna wówczas aktywną walkę z chorobą. Możliwości ludzkiego umysłu, generale Williams, wykraczają daleko poza granice, jakie do tej pory mu stawialiśmy. – Ovid napuszył się tak, że jego dzielny guzik błagał już tylko o szybką śmierć.

Generał zmarszczył czoło i podrapał się po podbródku. – Co on teraz widzi?

– Tego niestety nie wiemy, choć taki podgląd na pewno byłby fascynujący. Zapewne jest to coś w rodzaju bardzo realnego snu. Jak to we śnie, mózg wykorzystuje bloki informacji pochodzące ze wspomnień i buduje z nich coś nowego. Być może nasz pacjent walczy z wirusem w środowisku ulubionej gry wideo, albo odtwarza sceny z jakiegoś filmu akcji. Może też wspomina wędkowanie z dziadkiem w dzieciństwie i w ten sposób wizualizuje wyławianie komórek wirusa. Dowiemy się, kiedy się obudzi.

– Co właściwie dolega temu chłopakowi? – zainteresował się generał. – Jak go nakłoniliście do udziału w tym zwariowanym eksperymencie? I czy mogę prosić o szklankę wody? – Z tym ostatnim pytaniem zwrócił się do siedzącej w kącie pielęgniarki, zaczytanej w jakimś modnym magazynie.

– Niestety generale – odparł Ovid – ze względu na charakter choroby musieliśmy zabrać z pokoju pacjenta wszelkie płyny. Rozumie pan, wodowstręt. Pielęgniarka przyniesie panu jakiś napój z korytarza – skinął na młodą kobietę, która z westchnieniem odłożyła czasopismo i skierowała się do wyjścia.

Doktor podszedł do szafki przy łóżku i podniósł z niej kartę pacjenta.

– Nazywa się David Wakeman. Emerytowany sierżant oddziałów specjalnych. Delta Force.

– Emerytowany? – zdziwił się Williams. – W tym wieku?

– Jedna z ostatnich jego misji nie poszła według planu – wyjaśnił Ovid. – Zmarła niewinna kobieta. Z tego co widzę, lekarze zdiagnozowali PTSD, a dowództwo zdecydowało się nie ryzykować jego powrotu do aktywnej służby. Rok później u jego żony znaleziono raka trzustki w zaawansowanym stadium. Przez swoje kontakty w wojsku dowiedział się o naszym programie. Ma nadzieję, że zdołamy jej pomóc. Uznałem, że to idealny kandydat do finalnego testu.

– Skoro to jego żona ma raka – zapytał zdziwiony generał – to czemu nie ona leży na tym łóżku?

– Cóż, zaproponowałem takie rozwiązanie, ale nie chciał o nim słyszeć. Upierał się, że sam musi sprawdzić czy to bezpieczne. – Doktor Ovid otarł chusteczką pot z karku. Wyglądał na skrępowanego. – Musieliśmy więc zarazić go czymś, czego normalnie nie bylibyśmy w stanie wyleczyć, co jednocześnie nie stanowiłoby zagrożenia dla otoczenia. Nasz wybór padł na wirus wścieklizny. Przyspieszyliśmy nieco jego inkubację, doprowadzając pacjenta do stanu terminalnego. Następnie zastosowaliśmy protokół. Po tygodniu odnotowaliśmy spadek prędkości namnażania się wirusa. Po dwóch, białe krwinki zaczęły z nim aktywnie walczyć, stopniowo neutralizując go. W ciągu ostatniej doby zaobserwowaliśmy ogromny wzrost produkcji komórek nerwowych i całkowitą odbudowę zniszczonej przez wirusa istoty szarej w obszarze mózgowia.

– A po naszemu doktorze? – wtrącił nieco zniecierpliwiony Williams.

– Oznacza to, że dzięki Morfeuszowi możemy nie tylko zwalczać choroby, ale też naprawiać tkanki – objaśnił Ovid nieco urażonym tonem. – Będziemy mogli w ciągu kilku dni przywracać pełną sprawność żołnierzom postrzelonym w walce, a ich rany same będą się zasklepiać. Być może nawet uda nam się odtwarzać utracone kończyny. Oczywiście nawet nie wspomnę o korzyściach dla cywilnej medycyny. Wszystkie możliwości trudno sobie nawet wyobrazić. Rzecz jasna będzie trzeba przeprowadzić kolejne testy, ale…

Doktorowi przerwały głośne dźwięki wydawane przez jeden z monitorów nadzorujących stan pacjenta.

– Budzi się! – wykrzyknął Ovid i pomimo swej ogromnej wagi niemal w podskokach podbiegł do szpitalnego łóżka. Sierżant Dawid Wakeman bardzo powoli otwierał powieki, jak gdyby robił to po raz pierwszy w życiu.

– Wszystko w porządku David – powiedział medyk uspokajającym tonem. – Jak się czujesz?

– Jeść. Muszę jeść – odparł pacjent suchym i szorstkim głosem.

– Oczywiście, jak tylko wróci pielęgniarka poślę ją po posiłek. Muszę jednak najpierw…

Dłoń Davida wystrzeliła niczym bełt z kuszy i zamknęła się na szyi doktora. Sierżant podniósł się z łóżka i z ogromną łatwością uniósł w górę ponadstukilogramowego Ovida.

– Teraz – wycedził do niego przez zaciśnięte zęby Wakeman. – Chyba nie chcesz, żebym się wściekł?

– Opuść go na ziemię, synu – rozkazał spokojnym głosem generał. David powoli zwrócił głowę w jego kierunku i dzikim wzrokiem zajrzał do wnętrza znajdującego się w dłoniach oficera pistoletu. Powoli opuścił doktora na ziemię i rozluźnił chwyt. Medyk padł na kolana i z ogromnym trudem łapał oddech. David nadal groźnie spoglądał na generała, ale usiadł spokojnie na łóżku i założył ramiona na piersi. Wciąż mierząc do niego z pistoletu, Williams zwrócił się do Ovida:

– Możesz zrobić takich więcej?

Koniec

Komentarze

Krzkocie1988, podczas lektury nie opuszczało mnie wrażenie, że czytam historię sprowadzającą się do opisu gry, polegającej na walkach gladiatorów, z których jeden cierpi na zanik pamięci, ale miewa przebłyski pewnych wspomnień. Wyznam, że na grach zupełnie się nie znam, nigdy w żadną nie grałam, a opisy pojedynków nie są w stanie wzbudzić we mnie zainteresowania.

Finał opowiadania rzuca pewne światło na wcześniejsze wydarzenia, ale, moim zdaniem, sprawa Morfeusza – jakkolwiek sama w sobie ciekawa – była tylko pretekstem do ich opisania.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia, ale pozostaję z nadzieją, że Twoje przyszłe opowiadania okażą się ciekawsze i zdecydowanie lepiej napisane

 

W ostat­nim mo­men­cie lekko po­chy­lił swój mo­car­ny tułów… → Zbędny zaimek – czy pochylałby cudzy tułów?

 

a na jego twa­rzy po­ja­wił się słaby uśmiech. → Zbędny zaimek.

 

wy­da­wa­ła mu się bar­dzo zna­jo­ma. Pa­trząc na jej łzy chciał in­stynk­tow­nie przy­cią­gnąć do sie­bie i za­mknąć w moc­nym uści­sku. Nie cze­ka­jąc jed­nak na jego ruch sama wpa­dła mu w ra­mio­na. → Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

Ko­bie­ta spoj­rza­ła na Johna swo­imi nie­sa­mo­wi­ty­mi błę­kit­ny­mi ocza­mi. → Zbędny zaimek – czy patrzyłaby cudzymi oczami?

 

gdy­byś w are­nie czę­ściej stał… → …gdy­byś na are­nie czę­ściej stał

 

byli pod jego cał­ko­wi­tą kon­tro­lą.– Dziew­czy­na… → Brak spacji po kropce.

 

jak gdyby ktoś spu­ścił zeń po­wie­trze. → …jak gdyby ktoś spu­ścił z niej po­wie­trze.

Zeń znaczy z niego.

 

– Wresz­cie. Teraz mó­wisz jak zwy­cięz­ca – ski­nę­ła z apro­ba­tą.– Wresz­cie. Teraz mó­wisz jak zwy­cięz­ca.Ski­nę­ła z apro­ba­tą.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

Nie raz po­cząt­ku­ją­cy gla­dia­to­rzy w pa­ni­ce co­fa­li się… → Nieraz po­cząt­ku­ją­cy gla­dia­to­rzy w pa­ni­ce co­fa­li się

 

zgrzyt uno­szą­cej się le­ni­wie w górę bramy. → Masło maślane – Czy brama mogła unieść się w dół?

Wystarczy: …zgrzyt uno­szą­cej się le­ni­wie bramy.

 

się­gnął po włócz­nię z dłu­gim drew­nia­nym drzew­cem… → Zbędne dopowiedzenie – drzewce jest drewniane z definicji.

Wystarczy: …się­gnął po włócz­nię z dłu­gim drzew­cem

 

cie­kła mu gęsta ślina. Z ple­ców wy­ra­sta­ły mu nie­to­pe­rze skrzy­dła… → Zbędne zaimki.

 

kom­plet­nie nie­pa­su­ją­cy, ja­skra­wo rudy lisi ogon. → …kom­plet­nie nie­pa­su­ją­cy, ja­skra­worudy lisi ogon.

 

w ty­po­wym dla tych czwo­ro­no­gów ge­ście za­cie­ka­wie­nia prze­chy­li­ło lekko głowę. → …w ty­po­wym dla tych czwo­ro­no­gów wyrazie za­cie­ka­wie­nia, prze­chy­li­ło lekko głowę.

Gesty wykonuje się rękami, nie głową.

 

za­wisł, około dwa metry nad zie­mią.za­wisł około dwóch metrów nad zie­mią.

 

Czu­bek włócz­ni rów­nież uniósł w górę… → Masło maślane.

 

chciał prze­rwać od­twa­rza­nie tej sceny z jego pa­mię­ci. → …chciał prze­rwać od­twa­rza­nie tej sceny ze swojej pa­mię­ci.

 

i po­wo­li kie­ru­je się w kie­run­ku wy­cho­dzą­cej z placu alej­ki. → Brzmi to fatalnie.

Proponuję: …i po­wo­li kie­ru­je się ku wy­cho­dzą­cej z placu alej­ce.

 

roz­legł się dziki, zwie­rzę­cy wrzask. David otwo­rzył oczy i przez mgnie­nie przy­glą­dał się w szoku roz­gry­wa­ją­cej się sce­nie. Ow­szem, nie mógł tu zo­ba­czyć się ze swoją… → Objaw siękozy.

 

wiła się jesz­cze przez chwi­lę przy­naj­mniej po­ło­wa jego li­sie­go ogona. Z dużym tru­dem He­ge­mon wzbił się w po­wie­trze i od­le­ciał w kie­run­ku try­bun. Tym­cza­sem na placu zgro­ma­dzi­ła się już spora grup­ka oswo­bo­dzo­nych gla­dia­to­rów. Każdy z nich na­tych­miast uzbra­jał się w któ­rąś z za­wie­szo­nych na ścia­nach broni. Z bram na­prze­ciw­ko wy­la­li się na­jem­ni­cy, zwo­ła­ni by za­pro­wa­dzić po­rzą­dek, jed­nak ich licz­ba oka­za­ła się za­ska­ku­ją­co mała. → Kolejny przykład siękozy.

 

po czym rzu­ci­ła się w wir walki z dzi­kim okrzy­kiem. → Czy dobrze rozumiem, że przeciwnikiem w walce był dziki okrzyk?

A może miało być: …po czym, z dzikim okrzykiem, rzu­ci­ła się w wir walki.

 

do wy­pro­wa­dze­nia kontr­ata­ku wła­sną długą bro­nią. Pęd wy­pro­wa­dza­ją­ce­go atak… → Czy to celowe powtórzenie?

 

Na­jem­nik runął w dół. → Masło maślane – czy mógł runąć w górę?

 

– In­te­re­su­ją­ce – wy­mam­ro­tał David do sa­me­go sie­bie spo­glą­da­jąc z po­dzi­wem na wła­sną dłoń.– In­te­re­su­ją­ce – wy­mam­ro­tał David do sie­bie, spo­glą­da­jąc z po­dzi­wem na wła­sną dłoń.

 

gla­dia­tor­ka unio­sła w górę topór… → Masło maślane.

 

David za­wa­hał się na mo­ment. – Skąd wiesz o Bej­ru­cie? → Wypowiedź dialogową zapisujemy w nowym wierszu:

David za­wa­hał się na mo­ment.

– Skąd wiesz o Bej­ru­cie?

 

naj­więk­sza trau­ma w jego życiu po­now­nie roz­gry­wa się na jego oczach, tym razem z jego uko­cha­ną… → Nadmiar zaimków.

 

– Wy­glą­da na to, że to ko­niec tego świa­ta – od­par­ła z roz­cza­ro­wa­niem, – Szko­da. → Po didaskaliach powinna być kropka, nie przecinek.

 

czy cie­płe uczu­cie, jakie czuł teraz wobec dziew­czy­ny… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …czy cie­płe uczu­cie, jakie żywił teraz wobec dziew­czy­ny

 

za­pew­nił niski, przy­sa­dzi­sty męż­czy­zna… → Zbędne dopowiedzenie – ktoś przysadzisty jest niewysoki z definicji.

 

z ogrom­ną ła­two­ścią uniósł w górę ponad stu­ki­lo­gra­mo­we­go Ovida. → …z ogrom­ną ła­two­ścią uniósł ponadstu­ki­lo­gra­mo­we­go Ovida.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Serdeczne dzięki regulatorzy za pochylenie się nad moim tekstem i zabrnięcie do końca :-)

Rzeczywiście cały świat gladiatorów jest z premedytacją niespójny, posklejany z wątków, które mogły być gdzieś obecne w filmach, grach czy książkach, tak jak to bywa we śnie. Ale jest w nim pewien wątek przewodni odnoszący się do walki całego organizmu z patogenem. Nie-Laura symbolizuje tu układ odpornościowy pacjenta. Stolica, w której znajduje się arena, to mózg. Widzowie areny to zainfekowane już komórki nerwowe, a gladiatorzy te, które jeszcze wspomagają Davida w walce z wirusem.

Taki przynajmniej był zamysł, i mam nadzieję, że chociaż w części udało mi się przekazać to w tekście. Co do błędów technicznych to sypię głowę popiołem i przyznaję, że jeszcze dużo warsztatowej pracy przede mną :-)

 

Podsumowując, mam nadzieję że ogólne wrażenie było jednak pozytywne i liczę na Twoją obecność i uwagi pod moimi przyszłymi tekstami.

Krzkocie, dziękuję za wyjaśnienia. Teraz rzecz zdaje mi się bardziej zrozumiała, jednakowoż sama nie domyśliłabym się, jakie symboliczne role przewidziałeś dla postaci biorących udział w widowisku.

 

…liczę na Twoją obecność i uwagi pod moimi przyszłymi tekstami.

Owszem, staram się czytać jak najwięcej Waszych opowiadań, ale też liczę, że nie ograniczysz się do własnej twórczości, że będziesz aktywnie uczestniczył w życiu portalu. Mam też nadzieję, że pomoże Ci w tym wątek: Portal dla żółtodziobów.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

– Teraz! – zasygnalizował sierżant przez radio, a sekundę później targowisko ogarnął kompletny chaos. Większość ochroniarzy Al-Akawiego zostało zdjętych pierwszym strzałem. Dwóm jednak udało się doskoczyć do przywódcy i wciągnąć go za osłonę z przewróconego drewnianego stołu.

A po diabła strzelali do ochroniarzy, zamiast po prostu zabić terrorystę?

 

No, trochę mi się czytelnicze odczucia bujały. Początek nie zachwycił, gladiator nazwiskiem Smith jakoś tak do mnie nie przemówił. Miałam wrażenie miksu elementów średnio do siebie pasujących. Kiedy przeniosłeś bohatera do Bejrutu, zrobiło się ciekawiej. Szczególnie po makabrycznie schrzanionej akcji specjalnej. Miałam wrażenie, że bohater zmaga się ze swoją psychiką, z odpowiedzią na pytanie, jak daleko można się posunąć, stosując przemoc, i czy w ogóle warto ją stosować. I byłam piekielnie ciekawa, co zrobisz z jego dylematami. Nie ukrywam, że zakończenie mnie nieco rozczarowało, bo okazało się, że idziesz w zupełnie innym kierunku i zamiast moralnych rozterek, mamy walkę ze wścieklizną, taką całkiem niemetaforyczną.

Historię Jeanny Giese znałam, więc zajarzyłam, skąd się wzięła inspiracja. Nie jestem lekarzem, więc trudno mi oceniać, czy był to fuks, czy faktycznie coś jest na rzeczy. Jednak nie wiem, jak ma się to do innych chorób. Wprowadzasz dodatkowy składnik – Morfeusza – i właściwie nie tłumaczysz, co to jest, poza tym, że pozwala manipulować falami mózgowymi. Dorzucasz do tego poradnikowo-optymistyczne przekonanie, że nasz mózg może wszystko i mamy mieszankę rodem ze spiskowych teorii dziejów. Pomysł sam w sobie może i fajny, choć trzeba by tu popracować nad tym co możliwe, a co absurdalne (kończyny odrastać nie będą), jednak IMO dużo słabszy, niż to czego się spodziewałam.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Hej Luźna_Irko! Dzięki za treściwy komentarz odnoszący się do treści :-)

 

A po diabła strzelali do ochroniarzy, zamiast po prostu zabić terrorystę?

Bardzo dobre pytanie! :-P Muszę zmienić założenia akcji na takie, w których przywódcę trzeba pojmać żywcem jeśli się da.

 

Początek nie zachwycił, gladiator nazwiskiem Smith jakoś tak do mnie nie przemówił.

Faktycznie chyba nie dość w trakcie całego opowiadania zaznaczałem, że świat ten jest sklecony z różnych niepasujących do siebie elementów, które jednak gdy śnimy, mają dla nas sens. Np. John Smith miał być przykładem generycznego imienia z jakiejś gry wideo.

 

Miałam wrażenie miksu elementów średnio do siebie pasujących.

 

Ponownie, efekt był zamierzony, ale nie dość mocno zarysowałem jego przyczyny.

 

Nie ukrywam, że zakończenie mnie nieco rozczarowało, bo okazało się, że idziesz w zupełnie innym kierunku i zamiast moralnych rozterek, mamy walkę ze wścieklizną, taką całkiem niemetaforyczną.

Poza wątkiem bezpośredniej walki z chorobą, starałem się również ukazać pewne rozterki. Świat wymyślony przez umysł Davida to jedno wielkie pole walki, przepełnione brutalnością i śmiercią. Jedyną ostoją jest dla niego żona, dla której bierze udział w tym eksperymencie. To właśnie fakt, że wybiera zabicie przeciwnika jako jedyną drogę do zwycięstwa, powoduje, że Wścieklizna ostatecznie opanowuje jego umysł. Nad przekazaniem tego dylematu z pewnością mogłem dłużej popracować.

 

Dzięki za wskazanie niedociągnięć, postaram się w najbliższym czasie wprowadzić poprawki!

– Wszystko w porządku sierżancie? – spytał młody człowiek w zwiewnej białej szacie, dzierżący broń, jaką widział przed chwilą w swoich rękach. ← dopisz kto widział, bo tak jest niedobrze

żołnierz, który wcześniej zdawał raport sierżantowi Wakemanowi.

 

Takie drobiazgi, żeby udokumentować przeczytanie. Zauważyłem, że wprowadziłeś poprawki sugerowane przez Reg. To dobrze.

Podobało mi się i zazdroszczę takiego startu na portalu. Ja nie potrafię napisać czegoś dłuższego niż ‘krótkie spodenki’. Pozdrawiam :)

Nowa Fantastyka