Tamtego ranka mistrz Alfred przekazał mi kolejne wezwanie z Niebios. Miałem nadzieję na jakąś lepszą robotę, może udałoby się ubić nocną marę czy inną śmiercionośną zjawę. Powiedzieli jedynie – ,,coś zalęgło się w Lindisfarne” i ,,pojedź sprawdzić, czy to nie jest przypadkiem Kain”.
Krwawy najazd, którego ofiarą padł odizolowany klasztor na malutkiej wysepce przy wybrzeżu Brytanii, okazał się być pierwszym spotkaniem między Anglosasami a Skandynawami. W każdym razie tak mi powiedziano.
Cóż, po raz kolejny zmierzam do oddalonego o setki mil celu, nawet nie wiedząc, czego się spodziewać. Typowa biurokracja Niebios… Pachołki mają robić, co im każą. A co im każą? No, robić wszystko samemu.
***
Podróż z Yorku zajęła mi dobre pięć dni. Zawsze mogło być gorzej. Miałem szczęście, że nie spotkałem na drodze grupy rozjuszonych obdartusów, widzących we mnie szansę na wypełnienie swych sakiewek. W tych niepewnych czasach wszystko było możliwe, zwłaszcza na northumbryjskich drogach.
Nieraz potrafiło chlusnąć takim deszczem, że miałem ochotę zwinąć się w kłębek w najbliższej karczmie i tam zostać. Paskudna pogoda Brytanii dawała mi się we znaki i siedemset lat temu, i teraz. Miałem płonne nadzieje, że coś się poprawiło, chociaż pojęcia nie mam dlaczego. Oczekiwałem, że będzie słoneczniej? Cieplej? Zastałem jedynie pluchę i przenikliwy wiatr, czyli nic nowego. Stara, dobra Brytania.
Udało mi się przybyć akurat w porę odpływu – co mnie ucieszyło, bo nie garnąłem się ani do czekania, ani do przeprawy wpław. Bezczynne siedzenie na dupie było ostatnim, czego teraz chciałem.
Wjechałem na mieliznę – drewniane pale, wyznaczające najbezpieczniejszą drogę towarzyszyły mi i wierzchowcowi, gdy opuściliśmy wybrzeże Northumbrii.
Nigdy nie widziałem takiej ścieżki. Trzeba przyznać, że osadnicy, którzy postanowili wybudować wioskę z klasztorem na tej względnie oddzielonej od lądu wysepce, musieli być nieźle zawzięci, żeby pokonać naturalne przeciwności losu i przekształcić odizolowane łąki w miejsce zdatne do życia.
Przebyłem mieliznę i znalazłem się pośród wysokich traw. Jechałem spokojnie, rozglądając się po pustej i płaskiej wyspie. Poza resztkami sakralnych budowli niczego tutaj w zasadzie nie było. Zastałem jedynie zielone równiny i ruiny domów oraz kościoła.
,,Paskudny pech”, pomyślałem, obserwując z daleka zniszczoną wioskę, będącą jeszcze niedawno domem dla mnichów, dumy northumbryjskiego chrześcijaństwa. Wzniesiony na nizinie klasztor spoglądał na zatokę, która oddzielała monaster od reszty Brytanii. Konwent otaczały zielone, płaskie łąki, do bólu zwyczajne.
Ot, trawa. I więcej trawy. Ciekawe, co pomyśleli najeźdźcy, gdy przybyli tutaj po raz pierwszy?
Poza tym, że obudził się w nich zew walki i bogactwa. Płynęli przez otwarte morze nie wiadomo ile czasu, zrezygnowani, aż tu nagle wyrosła przed nimi wioska. Tak o. Pewnie zrodziła się myśl, że będą musieli zawalczyć o złoto, spotkają nieznanych wojowników zza bezkresu wody, a tu niespodzianka.
Bezbronni duchowni.
Ktoś mógłby pomyśleć – jak można atakować pokojowo nastawionych ludzi? Znaczy się, oczywiście mowa o kimś, kto nie zajmuje się wojaczką. Przybyszów z Danii widocznie to nie zraziło. Ach, zresztą, większości rozjuszonych wojowników by to nie zniechęciło, czy to Jutów, czy wyznawców Chrystusa. Wszystko jedno, najważniejszy jest zysk.
Wydawało mi się, że słyszę echa krzyków mordowanych mnichów. A może to po prostu samotność, doskwierająca mi od kilku dni dawała się we znaki? Człowiek zaczyna sobie wyobrażać najdziwniejsze rzeczy, niekoniecznie mające cokolwiek wspólnego z prawdą. Po wielu rozmowach z duchami, demonami i po porankach, podczas których jedynym moim towarzystwem był koń, rozpoznawanie rzeczywistości stawało się nieco problematyczne.
Pożar, który niecały miesiąc temu strawił drewniane budynki tworzące główną masę konwentu, zgasł już dawno, pozostawiając jedynie przygnębiające zgliszcza. Wolałem nie myśleć, czy ktoś wtedy znajdował się w środku i spłonął żywcem, chociaż moja wyobraźnia nie dawała za wygraną i próbowała przebić postawioną przeze mnie blokadę. Okropna wizja wepchnęła się przed oczy, przysłoniła rzeczywistość i spowodowała, że oglądanie zniszczonej wioski było jeszcze bardziej przybijające.
Powoli skracałem odległość do pierwszej linii budowli. Błotnista ścieżka, przecinająca wyspę, rozszerzała się do większej uliczki będącej czymś na wzór głównego placyku wioski połączonej z monasterem.
Dotarłem do najmniej zniszczonego budynku poza kościołem i zsiadłem z konia. Poklepałem wiernego wierzchowca po szyi, a ten zarżał cichutko, nastawiając uszy do przodu.
– Dobry z ciebie kompan – powiedziałem do zwierzęcia, uśmiechając się ciepło. Chwyciłem go za uzdę i, prowadząc ze sobą, wszedłem na teren klasztoru.
Widok był co najmniej przykry. Zawalone chaty, połamane narzędzia, zniszczone ozdoby. Ach, i oczywiście. I zaschnięte, wyblakłe już ślady krwi, częściowo zmyte przez deszcz, szpecące ściany ruin.
,,Zostało mieć nadzieję, że chociaż część z nich znalazła spokój w Niebiosach”, pomyślałem, idąc z mym jedynym towarzyszem w stronę trzymającego się wciąż kawałka drewnianego płotu. Uwiązałem ogiera w miejscu, gdzie ostało się chociaż trochę trawy, i skierowałem kroki w głąb konwentu.
Wyobraziłem sobie sceny mordu na niewinnych. Zrodziło się we mnie dziwne uczucie, jak gdybym naruszył zasady moralnej etykiety naszych wymiarów. Niosłem przypięty do pasa gladius i pomyślałem, że duchy tego miejsca mogły odebrać wejście z bronią na miejsce takiej tragedii jako zniewagę.
Zaglądałem do każdej ruiny z osobna, jednak w żadnej z nich nie znalazłem ani krzty demonicznej siły. ,,Dziwne”, pomyślałem, ,,czyżby ta energia skupiła się w centralnym budynku całej wioski?”. Coś musiało wybrać sobie konkretne miejsce na gniazdo i się tam wygodnie usadowić.
Umocnione części klasztoru pozostały raczej nietknięte. Na środku monasteru wciąż stał podbudowany kamiennymi wstawkami kościół. Żelazny krzyż, wieńczący dach drewnianej świątyni, spoglądał na mnie z rezygnacją. Oczekiwał, że mu pomogę? Może. A przynajmniej tak to sobie wyobrażałem. Bo co mogłem zrobić? Już się dokonało.
Zresztą, tak miało być. To był ten ,,główny” bieg historii, który za żadne skarby nie może zostać zmieniony ani przez demony, ani przez nas. Trzeba pogodzić się z gorzką prawdą, trudno.
Zapewne byłem jedynie kolejnym pionkiem w grze Andaheimuru i Niebios, ale cóż, taka robota. Dbać o to, żeby historia szła wydeptaną ścieżką i nie zbaczała w gęstwinę nieznanego.
Minąłem spalone na popiół ogrody zielne i podszedłem pod drzwi samego kościoła. Wrota nosiły ślady uderzeń. Kawałki poszarpanego drewna zwisały z zauważalnych tu i ówdzie żłobień od cięcia mieczem i toporem, ale wbrew pozorom sama budowla zachowała się całkiem dobrze.
Zawahałem się. Nie wiedziałem, czego oczekiwać po drugiej stronie. Trupów? A co poza tym? Coś musiało się tam zagnieździć, skoro postanowiono nie zasiedlać klasztoru ponownie. Niestety szczegółów nie otrzymałem, więc mogłem jedynie się domyślać.
Naparłem na drzwi, jednak te nie chciały drgnąć. ,,W takim razie wytrzymały ofensywę, dobrze”, pomyślałem. Wciąż dzielnie pełniły rolę obrońcy ostatniego bastionu. Gdzieś musiały być inne wrota, a przynajmniej taką miałem nadzieję.
Obszedłem pokaźnej wielkości świątynię i ku mojemu niezadowoleniu nie odkryłem żadnego alternatywnego wejścia, poza rozbitym oknem, prowadzącym prosto do prezbiterium.
I tak, znalazłem tam krew. Ledwo widoczną, ale jednak. Ktoś ewidentnie próbował tędy uciekać, ale raczej… miał pecha. Chociaż trudno było stwierdzić, bo większość ciał i tak została stąd zabrana, a w każdym razie tak podejrzewałem.
Oczyszczanie przejścia z kawałków ostrego szkła okazało się uciążliwszym zadaniem niż sądziłem, ale po krótkiej chwili dziura w ścianie była już czysta. Wcisnąłem się w wąską szparę i postawiłem stopę na skrzypiącej, drewnianej podłodze kościoła, chrzęszcząc deptanymi okruchami kryształu.
Rozgrabiona świątynia okazała się być jeszcze bardziej przykrym widokiem, niż się spodziewałem. Zniszczony, nędzny już ołtarz, splamiony krwią wyglądał przerażająco. Czy przeprowadzono na nim egzekucję? Być może. Niegdyś bogato zdobiony, teraz wyglądał jak zwykły blok z kamienia, niewyróżniający się niczym, poza wyrytym na nim krzyżem.
Najgorszym widokiem okazało się to, co zajmowało samo centrum nawy głównej. Z pół tuzina brązowych szat leżało w przeróżnych pozach. Jedne przykryte drugimi, inne rozrzucone w pewnej odległości od reszty. Te szaty, poszarpane i pokryte plamami zaschniętej krwi skrywały żółtozielone ciała zamordowanych duchownych. Czyli jednak… Nie udało im się obronić.
Niektórym ze zwłok brakowało przeróżnych części ciała. No tak, podczas masakry potrafiły latać głowy. I nie tylko. Na widok odciętych kończyn zawsze robiło mi się słabo, nawet pomimo ujrzenia podobnych rzeczy podczas powstania Boudiki. Chociaż całe ciała aż tak mną nie wstrząsały, to te ciężko okaleczone dalej powodowały, że zalewała mnie fala zimna, przez którą prawie zwróciłem dzisiejsze śniadanie.
No dobrze, ale skoro mnisi zostali zamordowani, to kto zamknął wrota? Wątpię, żeby najeźdźcy wpadli do środka przez to jedno okno, najeżone jeszcze moment temu odłamkami szkła.
Nic nie wskazywało na to, że ktoś był tutaj ze mną. Jedyne odgłosy, które mi towarzyszyły, to pogwizdywania wiatru, przedzierającego się przez szpary w budowli, i chrzęst resztek okna, kruszących się pod moimi podeszwami.
Ale jednak coś albo ktoś musiał zamknąć te drzwi i… już stąd nie wyjść. Bo jak? Postanowiłem zbadać budynek dokładniej w poszukiwaniu tajnego wyjścia. Może mieli podziemny tunel? Klapę na dachu?
Kręciłem się w te i we w te, próbując odnaleźć potencjalną drogę ucieczki, ale niczego takiego nie byłem w stanie znaleźć. Świątynia miała tylko jedno wejście.
Kucnąłem przy zwłokach najbliżej wrót. Ciało było w pozycji półsiedzącej, z rękoma luźno ułożonymi po bokach.
Rozerwane w kilku miejscach szaty, bynajmniej nie od miecza. Przez dziury w odzieniu zauważyłem, że na przedramionach, nogach i nawet na brzuchu znajdowały się… ślady ugryzień. Obok nich, pod mostkiem skórę szpeciły bardzo brutalne zadrapania, jak gdyby ktoś próbował gołymi rękami wypatroszyć tego biedaka.
Zakrwawione dłonie. Czyli albo uciskał własne rany, albo czyjeś.
Ścieżka wyblakłej juchy, ciągnąca się od innych zwłok aż do miejsca jego spoczynku. Belka blokująca wrota do świątyni także była umazana posoką.
Czyżby się przed kimś bronił? Chociaż bardziej… przed czymś. Mógł być jedyną ostoją cnoty w tym opuszczonym przez Niebiosa miejscu. Może to on zablokował wejście, by nie dopuścić do ucieczki tego… czegoś, co go zabiło.
Kaptur całkowicie zasłaniał oblicze martwego mnicha, więc spokojnie i powoli zacząłem odchylać kawałek materiału.
Zobaczyłem, jak można było się spodziewać, zielonkawe oblicze gnijącego ciała. Chrząstka nosa okazała się nieobecna, ale trudno było określić, czy wynikało to z rozkładu, czy uszkodzeń. Zwłoki miały rozwarte powieki, a martwe źrenice wpatrywały się we mnie.
We mnie? Wpatrywały? Dziwne – gałki oczne nieszczęśnika wyglądały, jakby ustawiły się w moją stronę. Odsunąłem się w prawo, a zamglony wzrok podążył za mną. Przeszedłem na lewą stronę trupa, a ten cały czas sprawiał wrażenie, jakby skupiał się na mnie. Może mi się jedynie wydawało, a może…
Zrobiłem krok do tyłu. Zwinnym ruchem wyszarpnąłem gladius z pochwy. Z moich ust wypłynęły słowa modlitwy błogosławiącej ostrze. Po chwili klinga rozbłysnęła błękitnym światłem. Gdzieś w sercu zaczęło narastać charakterystyczne napięcie. Jednak czułem, że to nie jest zwykły niepokój.
Nie, ja czułem aurę Odbicia.
Coś chwyciło moją łydkę i odruchowo skoczyłem w bok jak oparzony. Spojrzałem pod nogi. Jedna z ofiar ataku pełzła po deskach, wystawiając ku mnie nadżarte przez rozkład przedramię. Wycofałem się jeszcze bardziej i rozejrzałem po świątyni.
Moje najgorsze przeczucia stały się rzeczywistością. Martwi mnisi zaczęli podnosić się z ziemi i zwracać ku mnie puste oczy. Dreszcz przebiegł wzdłuż mojego kręgosłupa, zacisnąłem palce na rękojeści miecza.
Tak jak myślałem – draugrzy.
Najeźdźcy przynieśli ze sobą własną demoniczną zarazę. Było to coś nowego dla anglosaskich osadników, więc widok poruszających się, martwych ciał musiał być nie tylko paskudny, ale i kompletnie niezrozumiały.
Kolejny trup złapał mnie za kostkę i odruchowo ciąłem w miejsce, w którym spodziewałem się kontrolowanego przez demona nieszczęśnika. Odgłos żelaza tnącego mięso i kość towarzyszył moim ruchom, a do tego dołączyły gardłowe pomrukiwania i charczenie draugrów, powoli budzących się do tej upiornej imitacji życia.
Inny potwór ruszył w moją stronę z wyciągniętymi ramionami. Palce, ledwo trzymające się na ścięgnach i więzadłach, próbowały mnie chwycić, ale spotkały się jedynie z gorącym żelazem gladiusa. Przedramiona truposza mlasnęły przy upadku, a po chwili do nich dołączyła głowa, która, odcięta od reszty ciała, roztrzaskała się o posadzkę.
Jedne monstra pełzły ku mnie, kolejne próbowały ustać na kruszących się nogach i pójść w moim kierunku. Żałosny widok. Zapewne wcześniej, w początkowych fazach rozkładu, byliby bardziej niebezpieczni. Teraz wyglądali jedynie jak parodia okropieństwa, jakim byli draugrzy. Nordyckie demony nie miały jeszcze zbyt dużej siły, z racji tego, że Duńczycy przybyli tu jedynie na moment, po czym wrócili do siebie. Na ich rodzimych terenach nawet po dziesięcioleciach od śmierci nieumarli mogli być nieprzeciętnie skuteczni.
Czułem się okropnie. Nie dość, że niedługo przede mną obcy z zimną krwią mordowali mieszkańców Lindisfarne, to teraz robiłem prawie to samo, po raz drugi. Od pewnego momentu machałem mieczem na oślep, próbując jak najszybciej zakończyć tę makabryczną scenę.
Wreszcie wszystko ucichło. Już miałem chować gladius do pochwy, gdy coś rzuciło się na mnie od tyłu i chwyciło oślizgłymi łapskami za klatkę piersiową. Wyjątkowo silny jak na stan swojego ciała draugr spętał moje ramiona, uniemożliwiając walkę mieczem.
Spojrzałem szybko w lewo i uderzył mnie smród zgnilizny, pochodzący z gardła monstrum. Zaraz przed moją twarzą pojawiła się rozwarta gęba, w której widniała para zaostrzonych dziwnie kłów.
Żuchwa trupa kłapała zajadle, próbując odgryźć kawałek mojej twarzy. Odchyliłem głowę najmocniej jak potrafiłem i naprężyłem całe ciało, próbując siłą barków rozerwać uścisk śmierci. Szczęka mnicha była coraz bliżej, a ja traciłem siły, nie mogąc się uwolnić.
Draugr zmienił w ostatniej chwili taktykę i spróbował rozharatać mój obojczyk. Poczułem, jak wybrakowana żuchwa i szczęka wgryzają mi się w skórzaną kamizelę. Ta na szczęście uniemożliwiła monstrum wbicie się w mięśnie. Sam ból od uścisku był jednak paskudnie odczuwalny. Wydałem pełen frustracji krzyk, który płynnie przerodził się w soczyste przekleństwo.
Traciłem kontrolę nad sytuacją. Pochyliłem się do przodu, unosząc stopy trupa w powietrze. Wyprostowałem się gwałtownie, przez co trup nie mógł odzyskać równowagi. Zacząłem się szamotać. Próbowałem wyślizgnąć się z uścisku. Zrobiłem kilka kroków do tyłu.
Potknęliśmy się obaj. Wnętrzności podeszły mi pod żebra.
Łupnęliśmy obaj w kamienny ołtarz i coś mlasnęło z chrupnięciem. Trupi uścisk zelżał i ręce ,,ożywieńca” opadły bezwładnie na deski. Odwróciłem się i jednym pełnym złości ruchem przebiłem serce draugra ostrzem rozpalonego gladiusa.
Oparłem się na własnych kolanach, próbując złapać oddech. ,,O, ffyc, to się mogło słabo skończyć”, próbowałem pozbierać myśli. ,,Lucius, ty idioto… Sukinsyn leżał za ołtarzem i mnie zaszedł od tyłu”.
Zajadły atak demonicznych pomiotów mniej mną wstrząsnął niż nieludzka agonia wykrzywiająca twarze mnichów, które jakby prosiły mnie o zlitowanie nad ich duszami.
Spotkałem się już ze śmiercią, z posoką, z ciężko okaleczonymi ciałami, ale tego dnia poczułem coś kompletnie nowego.
– Na pewno spotkałeś się już ze Śmiercią? – Kobiecy głos rozległ się echem, chociaż nie w świątyni, a w mojej głowie. Tak, jakbym sam pomyślał te słowa.
Rozejrzałem się na boki, ale nic nowego nie przykuło mojej uwagi. Wciąż te same trupy, które na szczęście leżały już bez ruchu. Zrobiło mi się zimno. Skąd się wziął ten głos?
– Mógłbyś zmienić ten miecz na coś… nowszego. – Ponownie usłyszałem obcą kobietę, jednak nie mogłem za żadne skarby jej namierzyć. – Tutaj jestem. Spójrz za siebie.
Nie chciałem się odwracać. Czułem blokadę, trzymającą moje ciało w bezruchu. Nie wiedziałem czego się spodziewać. Kolejny demon? Draugr, mówiący kobiecym głosem? Czego to Niebiosa i Andaheimur nie wymyślą…
– Luciusie, proszę. Nie musisz się niczego bać.
A, no tak. Astralne byty znają imiona każdego śmiertelnika. Jakkolwiek brzmiało irytująco i niepokojąco, to było normą, chociaż wciąż potrafiło wywołać u mnie znajome uczucie chłodu w trzewiach.
Zebrałem w sobie siłę, żeby obrócić się na pięcie. Lepiej mieć potencjalnego napastnika na widoku, prawda?
– O co chodzi…? – zacząłem, ale gdy tylko ujrzałem kobietę stojącą za mną, nogi się prawie pode mną ugięły. Gapiłem się na białowłosą, bladą istotę, która do złudzenia przypominała kobietę. Aż dziwnie piękną, jak na… ducha? Nie wiedziałem do końca z czym miałem do czynienia.
– Nie jestem duchem, chociaż rozumiem, dlaczego tak myślisz. – Nieznajoma wlepiała we mnie wielkie źrenice, otoczone szarymi jak futro myszy tęczówkami. – Dziękuję za komplementy, w każdym razie. Trudno dopasować sobie urodziwą formę.
Przełknąłem ślinę. Najwyraźniej to, o czym myślałem, było jak głośny monolog dla tajemniczej rozmówczyni.
– Nie… przepraszam… ja… – Jak się okazuje, jąkanie potrafi dopaść człowieka nawet w jego własnych myślach.
– Nie martw się, taki był mój cel. Żebyś się mnie nie bał, znaczy się. – Kobieta uśmiechnęła się delikatnie. – Spokojnie, nie jestem ani człowiekiem, ani demonem.
Wciąż trzymając miecz w dłoni, mierzyłem wzrokiem jej sylwetkę, próbując znaleźć jakieś oznaki tego, że jest demonem. Daremnie.
– Czym jesteś? – zapytałem. Nie czułem już ani aury Odbicia, ani Cnoty. Miałem pewność, że ten byt nie miał natury materialnej. Omijał wszelkie znane mi zasady działania światów. – To ty porwałaś fragmenty dusz tych nieszczęśników, żeby się nimi pobawić?
– Jestem prawdziwym końcem. Wielu się mnie boi, lecz inni widzą we mnie ucieczkę. – Czarna szata, okrywająca ciało istoty wydawała się być nieskończoną głębią, ciemnością, w której znajdował się inny wymiar. – To ja decyduję co się dzieje z duszami po odejściu fizycznego ciała. Wiesz, o czym mówię?
Istota usiadła na kamiennym ołtarzu i spojrzała w bok, na zmasakrowane zwłoki duchownych. Wpatrywałem się w nią bez słowa, czując, jak pokaźnych rozmiarów gula formuje się w gardle, chociaż i tak nie musiałem używać ust, by mówić.
– Jak widzisz – dodała i nieznacznie podniosła kąciki ust – jestem Śmiercią we własnej osobie, Luciusie. – Przerwała na moment, po czym kontynuowała. – Dziękuję. Nikt nie powinien wskrzeszać tego, co już raz umarło. To okazanie absolutnego braku szacunku dla tych nieszczęśników. – Śmierć westchnęła, a w jej głosie dało się usłyszeć prawdziwy ból. Istoty spoza fizycznego świata potrafiły odczuwać emocje? Na to wychodziło. – Ta demoniczna zaraza zaczyna wymykać się spod kontroli. Przechwycenie frakcji duszy i wepchnięcie jej z powrotem do martwego ciała… Najgorsze, co można zrobić czującej istocie.
– Śmierć, tak? Czyli Śmierć istnieje? Znaczy się, jesteś bytem? – Dobieranie prawidłowych słów i formułowanie zdań okazało się być całkiem wymagającą czynnością. Nie mogłem uspokoić myśli, wiele pytań kołatało mi w głowie. Schowałem gladius do pochwy, chcąc sprawiać wrażenie niegroźnego. Chociaż czy to robiło jej jakąkolwiek różnicę? I tak musiałem wyglądać śmiesznie, nie mogąc się poprawnie wysłowić.
Spotkanie ze Śmiercią okazało się być mniej straszne, niż się spodziewałem. Kto by pomyślał, że będę miał możliwość rozmowy w cztery oczy z największym postrachem ludzkości? Postrachem, który okazał się nie tak przerażający, jak go, a raczej ją malują.
– Co tu robisz? – rzuciłem pytanie, które samo w sobie zabrzmiało nieco… głupio. Jak można zapytać Śmierć co robi w miejscu masowego mordu?
– Wypełniam swoje obowiązki – odpowiedziała, a czułem, że powie właśnie coś takiego. Wiedziała o tym, ale i tak postanowiła rozjaśnić sytuację. – Odbieram to, co od samego początku przeznaczone było dla mnie. Dusze tych biedaków wciąż częściowo gniły w ciałach, a dzięki tobie mogą nareszcie dołączyć do reszty i odpocząć. Pozostało jedynie, żebyś odbył egzorcyzm. Ja nie mogę się tego podjąć, moim zadaniem jest przeniesienie ich na tamten świat. Odebranie ich od ciebie, rozumiesz, o co mi chodzi.
Trudno mi było to wszystko połączyć w całość. Rozmawiałem właśnie z samą Śmiercią o istocie… cóż, śmierci. Ale dlaczego mi się objawiła? Naprawdę rzadko się zdarzało, że odwiedzała kogokolwiek. Ostatnią taką sytuacją, o której słyszałem, był przypadek Joszuy z Nazaretu, a i on nie podzielił się zbytnio szczegółami z resztą niebiańskiego półświatka.
– Masz otwarty umysł, Luciusie – Śmierć wtrąciła się w moje myśli, odpowiadając na niewypowiedziane pytanie. – Jestem zmęczona tym konfliktem. Obie strony podążają za mrzonką, niemożliwym do uzyskania celem, który uważają za porządek absolutny. A ja wiem, że ty… jesteś inny. Co czułeś, gdy tu przybyłeś?
Jakie były moje odczucia?
– Czułem się… rozdarty. Wciąż tak się czuję! – zacząłem odpowiadać, chociaż w głębi serca wiedziałem, że moja rozmówczyni znała moje emocje co do najmniejszego szczegółu, zapewne lepiej, niż ja sam. – Wiem, że taki jest bieg historii, ale oglądanie tego wszystkiego, samemu pozostając biernym jest… męczące. Rozumiesz mnie?
– Tak, Luciusie. Z jednej strony od zawsze byłam neutralna wobec tego bałaganu. Powstałam, aby nieść ulgę duszom. Tyle. Nie miałam zagłębiać się w konflikt, targający ludzkością od zarania dziejów. Pomiędzy Cnotą i Pokusą, Nieśmiertelnością i Potępieniem, Wzorem i Odbiciem. – Ból ponownie wypełnił głos Śmierci. Siła emocji, bijąca z każdego jej słowa, uderzyła mnie, pozostawiając na policzku piekące uczucie wstydu. – Ale już nie mogę. Od nieskończoności współistnieję z eterycznymi cząstkami każdego człowieka i wiesz co? Ja czuję ich ból. Czuję, gdy któryś ze zmarłych żałuje, że nie osiągnął idealnego dobra za życia. To się ciągnie za nimi nawet do tamtego świata… a ja nie mogę nic na to poradzić.
– Masz dość walki dobra ze złem? – zapytałem, mając wrażenie, że brzmię jak sześciolatek pytający mamę o najdziwniejsze rzeczy tworzące nasz świat.
– A czym jest dobro? Czym jest zło? – Śmierć bezszelestnie przefrunęła nade mną i stanęła pośród ciał mnichów. Podniosła ramiona, wskazując na swoje otoczenie. – Według najeźdźców to wcale nie jest czymś złym. Przybyli, ograbili, więc przywieźli do domów bogactwa, które zapewnią ich rodzinom dobrobyt. A to, że zamordowali grupę mnichów? Trudno, byli obcy, innego wyznania, więc dlaczego miałoby to ich w jakiś sposób nękać?
– Chciałbym się z tobą zgodzić, ale czy mogę? Mam zobowiązania wobec Niebios, które muszę wypełnić. Taka jest moja rola na tym świecie…
Śmierć nie pozwoliła mi skończyć:
– Rola, którą tobie narzucono. Nie miałeś innego wyboru, jak ją przyjąć. Ci wszyscy Baśniowcy… są jedynie marionetkami, biorącymi udział w chorej grze, bez krzty własnej woli. Mają jeden cel – utrzymać niezmienny bieg wydarzeń, a wszystko po to, żeby podporządkowywanie ludzkości szło jak najwydajniej.
Ci wszyscy Baśniowcy? Przecież też jestem Baśniowcem, więc o co mogło jej w tym momencie chodzić, że oddzielała mnie od moich braci i sióstr? Poza tym… podporządkowywanie ludzkości? Co to ma znaczyć? Uczono mnie, że Niebiosa są przedstawicielem dobra, tego, co utrzymuje ludzkie dusze w czystości.
Kobieta kucnęła przy jednych ze zwłok, których powieki były szeroko rozwarte. Przejechała palcami po twarzy mnicha i zamknęła jego oczy, chociaż zwłokom na tym etapie rozkładu ścisnąć powiek się już raczej nie dało.
– Dobro i zło są względne, Luciusie. Kto ma prawo decydować, co jest słuszne, a co nie? Każdy postrzega je inaczej, więc narzucanie pewnego systemu jest… bezduszne. Niebiańscy patriarchowie naginają ustalone zasady, by ułatwić sobie życie. Uzasadniają to jakimiś pokrętnymi teoriami i interpretacjami nauk, za którymi podążają.
Nie chciałem jej winić, że próbowała wpłynąć na to, jak postrzegam świat. Miała rację, przynajmniej po części, ale trudno mi było to przyznać, bo miałem zobowiązania wobec dzierżycieli mojej duszy. Zostało mi powierzone zadanie pilnowania historii i ludzi, tak więc wizja zbuntowania się była… niepoprawna? Nie wiem, namieszało mi to w głowie.
– Punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. Dlatego ten konflikt pewnie się nigdy nie skończy. W każdym razie jeśli ktoś go nie zakończy za nich, za samozwańczych nosicieli jedynej słusznej prawdy. – Śmierć spojrzała mi prosto w oczy. – Ludzie powinni móc doceniać pełnię możliwości ich własnych dusz, żyć w zgodzie ze swoim umysłem. To, co czyni was niedoskonałymi jest… doskonałe. A ty to dostrzegasz, prawda? Każdy Baśniowiec wraz ze wstąpieniem w szeregi bojowników Niebios traci możliwość krytycznej oceny rzeczywistości. Jednak czasami zdarzają się wyjątki. – Puściła do mnie oko.
Stałem jak wryty, wsłuchując się w każde słowo Śmierci. Nie byłem w stanie odpowiedzieć. To, co miało być jedynie zwykłą misją oczyszczania klasztoru z demonicznych sił, okazało się niespodziewanym spotkaniem z najpotężniejszą siłą wszechświata, która wbrew pozorom była… bardziej współczująca, niż ktokolwiek mógłby pomyśleć.
– Zostawię cię samego. Przemyśl to wszystko na spokojnie. – Kobieta wstała i zbliżyła się do okna, przez które chwilę temu wszedłem. – Pamiętaj proszę o egzorcyzmie i… naprawdę mógłbyś zmienić broń na coś bardziej współczesnego. Za bardzo się wyróżniasz. – Uśmiechnęła się pogodnie, patrząc na moją pełną konsternacji minę, i dodała: – Żegnaj, Luciusie. Do następnego razu.
– Do następnego…?
I zniknęła.
Za bardzo się wyróżniam? Nie powiem, pewna część mnie lubi, gdy przykuwam uwagę, chociaż faktycznie, błyszczenie jak gwiazda na nocnym niebie mogłoby okazać się zgubne w skutkach.
Dziwne przeżycie. Wciąż wlepiałem wzrok w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała Śmierć i próbowałem uporządkować natłok myśli. Dlaczego ja? Co spowodowało, że akurat mnie odwiedziła i ze mną podzieliła się swoimi spostrzeżeniami na temat… moralności? Chyba o to jej chodziło.
Gdybałem jeszcze chwilę, po czym przystąpiłem do uwalniania spętanych w martwych ciałach fragmentów dusz, wrzuconych w puste skorupy wbrew ich woli. Siedem tożsamości, które przekazałem Śmierci, aby ta mogła je umieścić w dobrej pośmiertnej rzeczywistości. Miałem nadzieję, że wszyscy spotkają się w Niebiosach, chociaż po rozmowie z nią zacząłem w to wątpić, nie rozumiejąc jednak do końca dlaczego.
***
Po zakończeniu tego, co do mnie należało, odblokowałem główne wejście do kościoła i wyszedłem na świeże powietrze. Odetchnąłem bryzą i rozejrzałem się ponownie po zniszczonym dziedzińcu klasztoru. Nic się nie zmieniło. Wszystko wciąż było martwe tak, jak to zastałem.
Przynajmniej miałem pewność, że ci, którzy i tak już nie stąpali po tym świecie, opuścili go raz na zawsze. Tyle mogłem zrobić. Umożliwiłem nowemu pokoleniu mnichów ponowne zasiedlenie tej osady, mając nadzieję, że już żadna tragedia jej nie spotka.
Przeszedłem pomiędzy zgliszczami, ominąłem złamany krzyż, stojący na środku konwentu, i wróciłem do wierzchowca. Przygotowywałem konia do podróży, ale zauważyłem coś, co sprawiło, że przystanąłem w pół kroku. Spojrzałem w kierunku budynku mieszkalnego, na którego szczycie znajdowały się dwie sylwetki. Wytężyłem wzrok i dostrzegłem parę ptaków. Ciemnego orła i gołębia.
Siedziały obok siebie w spokoju. Nie walczyły. Koegzystowały. Drapieżnik i ofiara, jednak nie widziałem żadnego sporu. Jasne, orły polują na gołębie głównie wtedy, gdy już naprawdę są głodne, ale jednak.
Napawałem się tym widokiem jeszcze chwilę, po czym wsiadłem na gniadego towarzysza. Spojrzałem jeszcze raz na szczątki konwentu i ruszyłem z powrotem na drogę, wiodącą wśród wysokich traw.
W końcu znalazłem się znowu pomiędzy palami. Zachodzące słońce odbijało się w kałużach morskiej wody, która pozostała na mieliźnie, zdobiąc szlak pielgrzymów.
– W co ja się wpakowałem? – rzuciłem do konia, nie oczekując od niego odpowiedzi. Sam musiałem jej poszukać.