- Opowiadanie: Simeone - Psi Dwór

Psi Dwór

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Psi Dwór

 Od kilku dni moja żona, Zofia, szu­ka­ła miesz­ka­nia i dzi­siaj w po­łu­dnie za­dzwo­ni­ła mó­wiąc, że jej po­szu­ki­wa­nia do­bie­gły końca. Mia­łem przy­je­chać obej­rzeć dom, który zna­la­zła. Byłem bar­dzo cie­ka­wy, co udało jej się wy­kom­bi­no­wać. I za jaką cenę.

 Pod­je­cha­łem pod dom, któ­re­go adres po­da­ła mi przez te­le­fon, czu­jąc na­ra­sta­ją­ce we mnie po­zy­tyw­ne pod­nie­ce­nie. Jed­nak już po pierw­szym spoj­rze­niu na bu­dy­nek cały ten opty­mizm uszedł ze mnie, ni­czym po­wie­trze z prze­kłu­te­go ba­lo­na.

 Zna­łem ten dom. Zna­łem go nawet za do­brze.

 

***

 

 Z trau­mą tak jest, że po­tra­fi nie od­zy­wać się przez dłu­gie mie­sią­ce, ale gdy tylko jedno słowo albo zda­rze­nie o niej przy­po­mni, życie za­mie­nia się w kosz­mar. I tak było tym razem.

 Wy­star­czy­ło, że spoj­rza­łem na bramę, która, cho­ciaż po­ma­lo­wa­na od nowa, nie róż­ni­ła się od bramy, którą uj­rza­łem tam­te­go, pie­ką­ce­go mój umysł dnia.

 Pró­bo­wa­łem wal­czyć z my­śla­mi, które prze­wi­ja­ły mi się w gło­wie, uka­zu­jąc coraz to bar­dziej okrop­ne wspo­mnie­nia, o któ­rych ist­nie­niu zdą­ży­łem już dawno za­po­mnieć. Nie­ste­ty, tym razem nie byłem w sta­nie tego po­wtrzy­mać.

 Była koń­ców­ka wa­ka­cji. Wy­sze­dłem z ko­le­ga­mi na po­dwór­ko, żeby za­czerp­nąć reszt­ki wol­no­ści, która zo­sta­ła mi przed po­wro­tem do szko­ły.

 Uzna­li­śmy, że do­brym po­my­słem na za­ba­wę bę­dzie od­wie­dze­nie sta­re­go, opusz­czo­ne­go domu, który, przy­naj­mniej chło­pa­ki ze star­szych klas, na­zy­wa­li „na­wie­dzo­nym”. Brzmia­ło to bar­dzo in­te­re­su­ją­co, a mój dzie­cię­cy umysł już za­sta­na­wiał się, co zo­ba­czę w środ­ku. Duchy? Ile od­dał­bym za to, aby były to tylko zwy­kłe, nie­szko­dli­we duchy, nie ro­bią­ce nic poza stra­sze­niem.

 Nie mie­li­śmy pro­ble­mów z wej­ściem do środ­ka. Dom był opusz­czo­ny, a ota­cza­ją­cy go ogród znaj­du­ją­cy się na jego te­re­nie za­ro­śnię­ty. Wy­star­czy­ło po­pchnąć zamkniętą furtkę chronioną jedynie przez zardzewiałą kłódkę.

 Gdy tylko wsze­dłem na teren po­se­sji, wie­dzia­łem, że mam do czy­nie­nia z czymś ma­je­sta­tycz­nym i prze­ra­ża­ją­cym za­ra­zem. Ma­je­sta­tycz­nym z uwagi na pięk­no od­bu­do­wa­ne­go w mniej­szej niż wcze­śniej skali przed­wo­jen­ne­go pa­ła­cu. Rzeź­bio­ne ścia­ny i sta­tu­et­ka zdo­bią­ca fon­tan­nę, która dzie­li­ła mnie od bu­dyn­ku spra­wia­ły, że czu­łem za­chwyt. Prze­ra­ża­ją­cy z uwagi na znisz­cze­nia – otwar­te drzwi uwi­dacz­nia­ły gruz znaj­du­ją­cy się we­wnątrz bu­dyn­ku, co do­da­wało mu mrocz­ne­go wy­glą­du.

– Co tak sto­isz? Boisz się? – spy­tał mnie jeden z ko­le­gów.

– Ja? Bać się? W życiu! – od­po­wie­dzia­łem.

– To chodź do środ­ka.

 Po­wo­li ru­szy­łem, dep­cząc po ka­mien­nym chod­ni­ku, spod któ­re­go wy­ra­sta­ły chwa­sty, nie ba­cząc na słabe wa­run­ki.

 Wsze­dłem do środ­ka, do holu z wiel­kim ży­ran­do­lem le­żą­cym na ziemi. Scho­dy pro­wa­dzą­ce na górę po­kry­te były gru­zem na tyle, że nie dało się tam przejść. A nawet jeśli się dało, to było to bar­dzo nie­bez­piecz­ne.

 Dzień chy­lił się ku koń­co­wi, ale słoń­ce, jak to w sier­pniu, dalej świe­ci­ło. Wi­dzia­łem, więc wszyst­ko do­brze, moi ko­le­dzy z pew­no­ścią rów­nież. A jed­nak, gdzieś tam czy­hał pies, któ­re­go nawet nasze oczy nie były w sta­nie za­uwa­żyć.

 Po­czu­łem na no­gach mu­śnię­cie, de­li­kat­ne, ale nagłe, a potem zo­ba­czy­łem jak czar­ny pies rzuca się do gar­dła Da­mia­na. Tak, Da­mia­na do­sko­na­le pa­mię­tam jego imię. Ktoś krzyk­nął: „Da­mian ucie­kaj”, ale Da­mian już leżał na ziemi tar­ga­ny przez ogrom­ne­go kun­dla, ni­czym wy­pa­tro­szo­ny plu­szak.

 Po­bie­głem w kie­run­ku wyj­ścia i cho­ciaż z pew­no­ścią po­ru­sza­łem się szyb­ko, tamta chwi­la zda­wa­ła się trwać całe wieki. Wi­dzia­łem, jak mój ko­le­ga pró­bu­je dźwi­gnąć się na nogi i uciec, i jak ginie, przy­kry­ty czar­ną sier­ścią. Jak ta czar­na sierść po­kry­wa się krwią i jak ta krew roz­le­wa się po pod­ło­dze. I jak krzy­czy, aby­śmy go ura­to­wa­li pró­bu­jąc wstać, gdy pies cią­gnął go za nogę nie wia­do­mo dokąd.

 I po tylu la­tach wró­ci­łem do tego domu.

 

***

 

– Mi­chał? Halo, Mi­chał, sły­szysz mnie? Mi­chał od­po­wiedz!

 Gdzieś z bli­ska do­cho­dził do mnie głos, któ­re­go po­mi­mo usil­nych sta­rań nie po­tra­fi­łem zro­zu­mieć, jakby głos ten do­bie­gał z od­da­li, a nie z ust żony sto­ją­cej obok mnie.

– Mi­chał od­po­wiedz!

 Głos roz­brzmiał w mojej gło­wie tak nagle i gło­śno, że aż nie wie­dzia­łem co po­wie­dzieć.

– Prze­pra­szam… – wy­du­ka­łem. – Chyba tro­chę od­pły­ną­łem.

– Nic się nie stało. Wszyst­ko do­brze? – Zofia spo­glą­da­ła na mnie ze współ­czu­ciem, jakby wie­dzia­ła z jakim cier­pie­niem wiąże się dla mnie wi­zy­ta w tym domu.

 Cho­ciaż nie mogła tego wie­dzieć. Nie miała po­ję­cia, że do tego do­szło.

– Jasne.

– Myślę więc, że mo­że­my przejść do obej­rze­nia domu – po­wie­dział męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze i oku­la­rach, któ­re­go wcze­śniej nie za­uwa­ży­łem. – A tak w ogóle je­stem Ma­te­usz Ma­słow­ski.

 Podał mi dłoń.

– A ja Mi­chał Kow­nac­ki – po­wie­dzia­łem od­wza­jem­nia­jąc gest.

– Wejdź­my może do środ­ka, bo nie­dłu­go się ściem­ni, a prąd nie zo­stał jesz­cze pod­łą­czo­ny.

Ru­szy­li­śmy po żwi­ro­wym chod­ni­ku. Mi­nę­li­śmy od­re­stau­ro­wa­ną sta­tu­et­kę przed­sta­wia­ją­cą sy­re­nę. Za­miast sza­re­go, brudu, moim oczom uka­za­ła się wręcz ośle­pia­ją­ca biel. Fon­tan­na jesz­cze nie dzia­ła­ła, ale byłem pe­wien, że gdy zo­sta­nie uru­cho­mio­na, bę­dzie wy­glą­dać wspa­nia­le.

 Wsze­dłem na we­ran­dę, po­wo­li stą­pa­łem po drew­nia­nych de­skach, a moje serce za­czy­na­ło bić coraz moc­niej, emo­cje ko­tło­wać się coraz bar­dziej…

 Wkro­czy­łem do przed­po­ko­ju. Pod­ło­ga nie skrzy­pia­ła, tak jak kie­dyś, meble nie były znisz­czo­ne, a ży­ran­dol wi­siał na su­fi­cie, ale od­ru­cho­wo cof­ną­łem się, czu­jąc dziw­ne na­pię­cie to­wa­rzy­szą­ce prze­by­wa­niu w tym bu­dyn­ku.

– Wszyst­ko do­brze, ko­cha­nie? – spy­ta­ła Zofia, pa­trząc jak robię wy­raź­ny krok w tył.

– Tak. W jak naj­lep­szym.

 Uśmiech­nę­ła się ner­wo­wo.

– Gdy skoń­czy­my oglą­da­nie wszyst­ko ci wy­ja­śnię, już roz­ma­wia­łam ze sprze­daw­cą.

 Co mi miała wy­ja­śnić? Żadna ofer­ta, nawet naj­lep­sza na świe­cie, nie mogła zmu­sić mnie do za­miesz­ka­nia w tym domu.

– Na par­te­rze znaj­du­je się salon. – Ma­te­usz otwo­rzył sze­ro­ko drzwi pro­wa­dzą­ce­go do sa­lo­nu, któ­re­go na­zwa­nie „prze­stron­nym” by­ło­by dużym nie­do­sza­co­wa­niem. To nie był prze­stron­ny, a ogrom­ny salon, zaj­mu­ją­cy po­ło­wę par­te­ru wcale nie tak ma­łe­go domu. I cho­ciaż wy­glą­da­ło to świet­nie, ja byłem już prze­ko­na­ny, że nie chcę tu miesz­kać i ko­lej­ne słowa Ma­te­usza, wy­mie­nia­ją­ce­go dzie­siąt­ki zalet każ­de­go z pokoi tego ogrom­ne­go i kosz­tu­ją­ce­go za­pew­ne for­tu­nę domu, prze­la­ty­wa­ły mi przez głowę.

 Cze­ka­łem tylko, aż to się skoń­czy.

 

***

 

– Mi­chał, wszyst­ko do­brze? Wy­glą­dasz na przy­bi­te­go. Coś stało się w pracy? – za­py­ta­ła Zofia, gdy pro­wa­dzi­łem sa­mo­chód w dro­dze do domu.

– Nie mogę się tu prze­pro­wa­dzić.

– Oj, prze­sa­dzasz. Ja wiem, że sta­rych drzew się nie prze­sa­dza i tak dalej… Ale ty nie je­steś taki stary.

– Nie o to cho­dzi… – wy­du­ka­łem. – Ten dom budzi we mnie zbyt wiele złych sko­ja­rzeń.

 Zofia mil­cza­ła przez chwi­lę, po czym spy­ta­ła:

– Co się tutaj stało?

– Nie chcę… Nie chcę o tym roz­ma­wiać. Mo­że­my to zro­bić kiedy in­dziej?

– Tak… Jasne…

 Nie­ste­ty wie­dzia­łem, że kie­dyś będę mu­siał wró­cić do tego te­ma­tu.

 

***

 

 Na­stęp­ne­go dnia wsta­łem, jakby nigdy nic i po­je­cha­łem do pracy. Zofia nie wier­ci­ła mi dziu­ry w brzu­chu w spra­wie miesz­ka­nia, co ode­bra­łem jako dobry znak. Jed­nak, gdy tylko wró­ci­łem, wszyst­ko się zmie­ni­ło.

 Zofia za­czę­ła wy­mie­niać wszyst­kie za­le­ty no­we­go domu, koń­cząc swój wywód ko­men­ta­rzem o do­brej cenie, która jest po­rów­ny­wal­na albo nawet lep­sza niż ceny domów o po­dob­nym stan­dar­dzie do na­sze­go.

 Mu­sia­łem z nią po­roz­ma­wiać. Ale jak za­cząć taką roz­mo­wę? „Hej ko­cha­nie, nie mogę się prze­pro­wa­dzić do tego domu, bo wi­dzia­łem jak umie­ra w nim mój przy­ja­ciel. Swoją drogą, masz ocho­tę coś zjeść?”.

 Z tru­dem po­wie­dzia­łem jej jed­nak, że po­roz­ma­wia­my o tym na­stęp­ne­go dnia, gdy tylko wrócę z pracy. Myśl o kon­fron­ta­cji, o wy­po­wie­dze­niu na głos trau­my, o któ­rej ist­nie­niu zdą­ży­łem już dawno za­po­mnieć, prze­ra­ża­ła mnie.

 Jed­nak po po­wro­cie do domu tylko cze­ka­łem. Cze­ka­łem, aż Zofia po­dej­dzie do mnie i za­cznie coś mówić. Aż ona wy­po­wie na głos słowa, któ­rych wy­po­wie­dze­nie tak mnie prze­ra­ża­ło.

– Dla­cze­go tak bar­dzo oba­wiasz się tego domu? Co, Mi­chał?

 Prze­żu­wa­łem po­wo­li kęs ryby, pró­bu­jąc w ten spo­sób, jak naj­dłu­żej prze­cią­gnąć czas, zanim od­po­wiem. Wresz­cie skoń­czy­łem i mo­głem od­po­wie­dzieć.

– Mój przy­ja­ciel zgi­nął w tym domu – za­czą­łem. Po­wie­dzia­łem jej wszyst­ko, o czym pa­mię­ta­łem, do­kład­nie od­wzo­ro­wu­jąc każdy szcze­gół. Gdy skoń­czy­łem, sam nie wie­dzia­łem już, czy chcę tam miesz­kać. Ale z pew­no­ścią wie­dzia­łem jedno: czu­łem się oczysz­czo­ny.

– Mi­chał… – po­wie­dzia­ła. – Jeśli chcesz, mo­że­my się tam nie prze­pro­wa­dzać. Ale zro­zum, to bar­dzo dobra ofer­ta. Żal by było jej nie wy­ko­rzy­stać… A ten pies… To już mi­nę­ło. Nie ma go w tym domu. Co o tym my­ślisz?

– Ro­zu­miem – po­wie­dzia­łem. – Że to mi­nę­ło. Ale dalej nie wiem… Nie wiem, co zro­bić…

– Jeśli nie wiesz – po­wie­dzia­ła Zofia. – Czy chcesz tam za­miesz­kać, może po­zwól mi zde­cy­do­wać?

 Zgo­dzi­łem się na to. Sam nie wiem dla­cze­go, ale zgo­dzi­łem się.

 

***

 

 Z ku­po­wa­niem no­wych domów pro­blem jest taki, że nic tam nie ma – sza­fek, sto­li­ków, ka­na­py czy łóżek, a nawet pa­ne­li pod­ło­go­wych i farby na ścia­nach. Wszyst­ko trze­ba kupić, a na­stęp­nie przez dłu­gie mie­sią­ce cze­kać, aż wy­mie­rzo­ne co do mi­li­me­tra meble zo­sta­ną usta­wio­ne.

 Gdy­bym prze­pro­wa­dzał się do in­ne­go domu, z pew­no­ścią by mi to prze­szka­dza­ło, ale w sy­tu­acji ta­kiej jak ta, nie mo­głem być bar­dziej wdzięcz­ny. Kiedy cze­ka­łem, aż dom zo­sta­nie wy­koń­czo­ny, mo­głem w spo­ko­ju za­po­mnieć o prze­pro­wadz­ce do domu z moich kosz­ma­rów.

 Jed­nak, gdy pew­ne­go wcze­sno zi­mo­we­go wie­czo­ra wró­ci­łem do domu i Zofia po­wie­dzia­ła mi, że ekipa już koń­czy prace wy­koń­cze­nio­we, czu­łem się, jakby ktoś bli­ski mi umarł.

 Kilka dni póź­niej przy­je­cha­łem do no­we­go domu i, ku mo­je­mu zdzi­wie­niu, po wej­ściu do środ­ka nic się nie stało. Nie rzu­cił się na mnie czar­ny, ku­dła­ty pies, nie po­cią­gnął mnie za no­gaw­kę, ani nie prze­gryzł tęt­ni­cy w gar­dle. Wszyst­ko wy­da­wa­ło się być w naj­lep­szym po­rząd­ku, co nie­ste­ty nie wy­star­cza­ło, aby mnie uspo­ko­ić.

 Za to Zofia cho­dzi­ła po domu za­chwy­co­na, oglą­da­jąc do­kład­nie każdy pokój, o któ­re­go od­po­wied­nie ume­blo­wa­nie skru­pu­lat­nie za­dba­ła.

 Czu­łem, że po­wi­nie­nem tak jak ona ska­kać z ra­do­ści, jed­nak moje ciało prze­peł­nio­ne było smut­kiem i zło­ścią, nie po­zo­sta­wia­jąc miej­sca na resz­tę emo­cji.

 

***

 

 Zbu­dzi­ło mnie szcze­ka­nie psów.

 Ostroż­nie po­ło­ży­łem głowę na po­dusz­kę, sta­ra­jąc się igno­ro­wać ten dźwięk. Po­wta­rza­łem sobie w gło­wie, że to tylko od­gło­sy wy­da­wa­ne przez jedno z dzie­sią­tek zwie­rząt miesz­ka­ją­cych w są­siedz­twie. Tylko, że to w ogóle mi nie po­ma­ga­ło.

 Szcze­ka­nie usta­ło, więc za­mkną­łem oczy. Ku swo­je­mu zdzi­wie­niu, za­sną­łem bar­dzo szyb­ko, cho­ciaż jesz­cze przed chwi­lą mia­łem ocho­tę uciec jak naj­da­lej od tego miej­sca.

 

***

 

 Rano nie na­po­mkną­łem o wy­da­rze­niu z nocy. Wsty­dzi­łem się za, że tak łatwo dałem się wy­stra­szyć.

 Za to coraz lep­sze wra­że­nie za­czął na mnie robić dom – pięk­ny i prze­stron­ny. Przy­go­to­wa­łem tosty i za­pa­rzy­łem kawę dla mnie i Zofii, po czym razem usie­dli­śmy w ogrom­nym sa­lo­nie, oto­cze­ni przez puste szaf­ki i półki.

– Jaka była pierw­sza noc w nowym domu? – spy­ta­ła. Jej py­ta­nie nie wy­wo­ła­ło we mnie zło­ści. Szcze­ka­nie psów, które tak bar­dzo wy­stra­szy­ło mnie w nocy, wy­da­wa­ło mi się teraz błahe.

– Bar­dzo dobra. Po­do­ba mi się to miej­sce – po­wie­dzia­łem. Dru­gie zda­nie nie było do końca szcze­re, ale wy­wo­ła­ło duży uśmiech na twa­rzy Zofii.

 

***

 

 Po po­wro­cie z pracy ugo­to­wa­łem obiad i po­da­łem go za­pra­co­wa­nej żonie.

– Jak tam było w pracy? – za­czę­ła roz­mo­wę.

– Jak zwy­kle. Py­tasz się o to co­dzien­ne, jakby coś się miało zmie­nić.

– Racja. Ale cza­sa­mi coś się zmie­nia.

– Nie w moim wy­pad­ku – od­po­wie­dzia­łem. – Mia­łaś dzi­siaj czas wszyst­ko roz­pa­ko­wać?

– Jesz­cze nie wszyst­ko, ale scho­wa­łam już część ubrań do szaf.

– A gdzie jest resz­ta pudeł? Mógł­bym się tym teraz zająć.

 Zofia prze­żu­ła kęs kur­cza­ka w sosie słod­ko-kwa­śnym i po­wie­dzia­ła:

– Są w sa­lo­nie. – Wzię­ła łyk her­ba­ty. – A… mo­żesz też zmie­nić żwir w klat­ce dla cho­mi­ka. Po­wi­nien być w jed­nym z kar­to­nów.

 Po­sze­dłem do sa­lo­nu i za­czą­łem roz­pa­ko­wy­wać pudła pełne ubrań, na­rzę­dzi i bi­be­lo­tów.

 Czyn­ność ta za­ję­ła mnie na tyle, że zdą­ży­łem już za­po­mnieć o tym, w jakim domu miesz­kam i dla­cze­go po­wi­nie­nem się go bać. Gdy wie­czo­rem kła­dłem się spać, nie byłem już tak prze­ra­żo­ny, jak na po­cząt­ku. Za­czą­łem na­resz­cie do­ce­niać nowy dom.

 Rano, zaraz po obu­dze­niu się i stwier­dze­niu, że Zofia dalej śpi, po cichu wy­gra­mo­li­łem się z łóżka z za­mia­rem przy­go­to­wa­nia śnia­da­nia. Zaraz po wsta­niu coś rzu­ci­ło mi się w oczy. Prze­tar­łem je, cze­ka­jąc aż przy­ćmio­ny po nocy wzrok wy­ostrzy się. Po chwi­li zo­ba­czy­łem ma­ka­brycz­ny widok – na ko­mo­dzie stała otwar­ta i pusta klat­ka dla cho­mi­ka. Zwie­rzak znaj­do­wał się metr niżej, leżał w ka­łu­ży krwi.

– Mój Boże – po­wie­dzia­łem cicho. Co mia­łem zro­bić? Obu­dzić Zofię? Nie, to był głupi po­mysł. To tylko cho­mik, nie stało się prze­cież nic strasz­ne­go.

 Po szyb­kim otrzeź­wie­niu, zsze­dłem na dół po worek na śmie­ci i rę­ka­wi­ce. My­śla­łem co też się mogło stać. Wy­glą­da­ło jakby spadł z szaf­ki, ale jak po­ra­dził sobie z klat­ką? Czy za­po­mnia­łem ją wczo­raj za­mknąć? Kiedy za­da­wa­łem sobie te py­ta­nia, usły­sza­łem krzyk do­bie­ga­ją­cy z góry.

– Co to jest?! – wy­dar­ła się Zofia.

 Wró­ci­łem na górę.

– Ten cho­mik… – po­wie­dzia­łem. – Pew­nie spadł z wy­so­ko­ści. Po­sprzą­tam to, daj mi chwi­lę.

 Przed wło­że­niem cho­mi­ka do worka, przyj­rza­łem mu się przez chwi­lę. Łapy wy­sta­wio­ne miał nad sie­bie, jakby w akcie obro­ny.

 Wrzu­ci­łem go do worka.

 Po­sprzą­ta­łem miej­sce, w któ­rym leżał cho­mik i wy­sze­dłem na dwór. Wy­ko­pa­łem dół, jed­nak ło­pa­ta za­miast gład­ko wpa­dać coraz głę­biej w zie­mię, ude­rzy­ła w coś twar­de­go. Schy­li­łem się, aby zo­ba­czyć co to ta­kie­go.

– Nie, nie, nie… – wy­du­si­łem. – To nie­moż­li­we.

 Od­ko­pa­łem ręką resz­tę ziemi i od­kry­łem kry­ją­cą się w niej ludz­ką, nie­wiel­ką, jakby dzie­cię­cą, czasz­kę.

 Wró­ci­łem do sy­pial­ni i po­wie­dzia­łem o tym Zofii. W gło­wie kłę­bi­ły mi się myśli, skąd mogła się ona wziąć, a każda z nich, ku mo­je­mu prze­ra­że­niu, brzmia­ła praw­do­po­dob­nie.

– Jak… Jak to czasz­kę? U nas w ogro­dzie? – Wsta­ła z łóżka. – Po­ka­żesz mi?

– Jasne.

 Zofia ubra­ła się i wy­szła na ze­wnątrz. Po­sze­dłem za nią.

– Tylko nie do­ty­kaj – po­wie­dzia­łem jej, gdy oglą­da­ła wy­ko­pa­li­sko. – Mu­si­my za­dzwo­nić na po­li­cję… Na pewno będą chcie­li do­kład­nie to zba­dać.

– Racja. Po­win­ni­śmy za­dzwo­nić… Naj­le­piej, jak naj­szyb­ciej – po­wie­dzia­ła wyj­mu­jąc z kie­sze­ni te­le­fon.

 Po­li­cjan­ci zja­wi­li się dzie­sięć minut póź­niej i za­czę­li kopać.

 Zna­leź­li cały szkie­let.

 

***

 

 Co to za szkie­let i skąd się tu wziął? Za­sta­na­wia­łem się nad tym przez cały wie­czór i przez cały po­ra­nek, po­mi­mo, że nie miało to dla mnie żad­ne­go zna­cze­nia.

 Jed­nak, gdy ja­dłem śnia­da­nie, roz­pa­ko­wy­wa­łem ko­lej­ne pudła pełne bi­be­lo­tów i ukła­da­łem je na szaf­kach, myśl ta nie chcia­ła mnie upu­ścić, ni­czym przy­kle­jo­ny do ubra­nia rzep.

 Po obie­dzie usia­dłem w fo­te­lu z książ­ką, ale nawet to nie zdo­ła­ło ode­rwać mnie od szkie­le­tu, który mu­siał coś ozna­czać. Nie wie­dzia­łem co, ale wy­da­wa­ło mi się, że mu­siał.

 Za­sy­pia­jąc za­py­ta­łem Zofii, czy po­li­cja skon­tak­tu­je się z nami, kiedy roz­po­zna czyje są to kości.

– Myślę, że tak. Pew­nie prze­słu­cha­ją nas, czy coś w ten deseń… – po­wie­dzia­ła. – A masz jakiś po­mysł, kto to może być?

 Mia­łem po­mysł, ale wsty­dzi­łem się to przy­znać.

 Może po­wi­nie­nem się wy­ga­dać, ale w tam­tej chwi­li było to dla mnie za trud­ne.

 

***

 

– Po dro­dze po­sze­dłem do Chiń­czy­ka – po­wie­dzia­łem sta­wia­jąc na stole w ja­dal­ni dwa pu­deł­ka za­pa­ko­wa­ne w fo­lio­wą to­reb­kę.

– Super – po­wie­dzia­ła Zofia scho­dząc po scho­dach. – Byłam tro­chę za­ję­ta i nie mia­łam czasu na zro­bie­nie ko­la­cji. – Usia­dła do stołu. – Uże­ra­łam się z dzi­siaj z jed­nym klien­tem przez pół dnia… Nie wiem, po co mi za­pła­cił za przy­go­to­wa­nie tych gra­fik, cho­ciaż wszyst­ko chce zro­bić po swo­je­mu. – Wy­ję­ła z szaf­ki sztuć­ce i otwo­rzy­ła pu­deł­ko. – A jak u cie­bie?

– Do­brze – po­wie­dzia­łem. – Mu­sia­łem zo­stać go­dzi­nę dłu­żej, mia­łem dużo pracy.

– Jeden z są­sia­dów za­pro­sił nas na ko­la­cję. Jutro. Chce się z nami po­znać.

– O któ­rej go­dzi­nie? – spy­ta­łem.

– O dwu­dzie­stej.

– Z chę­cią przyj­dę. Warto by­ło­by się roz­go­ścić w oko­li­cy.

 Wsze­dłem na górę do sy­pial­ni, aby się prze­brać.

 Za­pa­li­łem świa­tło. Pierw­szą rze­czą, na którą zwró­ci­łem uwagę była po­strzę­pio­na po­dusz­ka. Wy­glą­da­ła, jakby po­gryzł ją… pies. Wła­śnie to słowo jako pierw­sze po­ja­wi­ło się w mojej gło­wie. Pies.

 Pod­sze­dłem do łóżka. Wszyst­ko było z nim do­brze, poza tą po­dusz­ką – wzdłuż gra­na­to­wej po­szew­ki prze­bie­ga­ła długa linia, z któ­rej wy­sy­py­wał się puch. Za­wo­ła­łem Zofię.

– Tak? – spy­ta­ła żona wcho­dząc do po­ko­ju.

– Co się stało z tą po­dusz­ką?

– No, po­rwa­ła się.

– Nie żar­tuj sobie – wark­ną­łem. – Wy­glą­da jakby zro­bił to… pies.

– Pies? – spy­ta­ła Zofia uno­sząc brwi i otwie­ra­jąc sze­ro­ko usta. – Jak to moż­li­we?

– Nie wiem jak, ale… Zresz­tą, nie­waż­ne.

 

***

 

Na­stęp­ny dzień w pełni pod­po­rząd­ko­wa­łem ko­la­cji z są­sia­da­mi. Przy­sze­dłem do pracy tro­chę wcze­śniej, aby zdą­żyć wró­cić do domu i przy­go­to­wać się na wyj­ście.

 Po dro­dze do domu pod­je­cha­łem do ga­le­rii han­dlo­wej w po­szu­ki­wa­niu ja­kie­goś pre­zen­tu dla no­wych są­sia­dów. Prze­mie­rza­łem aleje wy­peł­nio­ne ko­lej­ny­mi skle­pa­mi, za­sta­na­wia­jąc się, co by kupić. Al­ko­hol? Zbyt prze­wi­dy­wal­ne. Ak­ce­so­ria ku­chen­ne? Pew­nie mają wszyst­ko, co po­trze­bu­ją. Jakiś ga­dżet? Za mało uży­tecz­ne.

 Wsze­dłem do skle­pu ogrod­ni­cze­go, za­sta­na­wia­jąc się, czy by nie kupić ja­kiejś ro­śli­ny. Za­py­ta­łem nawet sprze­daw­cę, co by po­le­cił, jed­nak roz­mo­wę prze­rwał mi te­le­fon.

– Tak? – spy­ta­łem.

– Od­wo­ła­łam spo­tka­nie – po­wie­dzia­ła Zofia. – Dzwo­ni­li z po­li­cji. Mówią, że chcą się z nami spo­tkać w spra­wie tego szkie­le­tu.

 Po­wie­dzia­łem sprze­daw­cy, że muszę koń­czyć i wy­bie­głem ze skle­pu.

 

***

 

 Po­mi­mo nie­po­ko­ju, byłem cie­ka­wy, kim okaże się ten szkie­let. W pew­nym sen­sie to ja od­kry­łem tę za­gad­kę i chcia­łem do­pro­wa­dzić ją do końca.

 Pod­je­cha­łem do domu. Na pod­jeź­dzie cze­ka­ła już Zofia. Wsia­dła do sa­mo­cho­du i za­czę­ła roz­mo­wę:

– My­ślisz, że to coś po­waż­ne­go?

 Za­śmia­łem się, bo to ja po­wi­nie­nem zadać to py­ta­nie. Przez ostat­nie dni przej­mo­wa­łem się zna­le­zi­skiem z ogród­ka na tyle, ze zdzi­wi­ło mnie to py­ta­nie, wy­cho­dzą­ce z nie moich ust.

– Nie – po­wie­dzia­łem, tro­chę sta­ra­jąc się prze­ko­nać sa­me­go sie­bie, że to nic wiel­kie­go. Mia­łem, jed­nak pewne prze­czu­cie…

 Do­je­cha­łem na miej­sce, za­par­ko­wa­łem sa­mo­chód i wsze­dłem do bu­dyn­ku przy­po­mi­na­ją­ce­go miesz­kal­ny, który od­róż­niał się od resz­ty po­dob­nych, nie­wiel­kich blo­ków sto­ją­cych na tej samej ulicy, je­dy­nie nie­wiel­ką ta­blicz­ką z na­pi­sem „po­li­cja”.

 W holu nie było ni­ko­go poza nami i dwoma po­li­cjan­ta­mi w dy­żur­ce. Nie­śmia­ło pod­sze­dłem do dzie­lą­ce­go nas od sie­bie blatu i za­czą­łem:

– Na­zy­wam się Mi­chał Kow­nac­ki, a to jest moja żona, Zofia Kow­nac­ka. Mie­li­śmy się dzi­siaj sta­wić na ko­mi­sa­ria­cie.

– Już, mo­ment. – Blon­d­wło­sa po­li­cjant­ka za­czę­ła wstu­ki­wać coś w kla­wia­tu­rę. – Hmm. Pro­szę pójść za mną.

 Razem z Zofią ru­szy­li­śmy za ko­bie­tą. We­szli­śmy do oświe­tlo­ne­go ja­rze­niów­ka­mi biura, w któ­rym cze­kał już na nas po­li­cjant – na oko tro­chę star­szy ode mnie. Usia­dłem przy biur­ku bez py­ta­nia, tuż obok mnie usa­do­wi­ła się Zofia.

– Dzień dobry. Na­zy­wam się An­drzej Mi­chal­ski i chciał­bym zadać pań­stwu kilka pytań.

– Pro­szę pytać – po­wie­dzia­ła nie­śmia­ło Zofia.

 Na­sta­ła krót­ka, pełna na­pię­cia chwi­la ciszy, po któ­rej An­drzej zer­k­nął w no­tat­ki.

– Przej­dę do kon­kre­tów. Nasz an­tro­po­log usta­lił, że kości mają około trzy­dzie­stu lat. Nie są więc nowe, ale nie są i stare. Może to być zwią­za­ne z jakąś nie­roz­wią­za­ną spra­wą sprzed lat. Co praw­da kom­pu­te­ro­wa re­kon­struk­cja nie wy­ka­za­ła po­do­bień­stwa do żad­nej z za­gi­nio­nych osób…

– Da się zro­bić coś ta­kie­go? – za­py­ta­łem.

– Re­kon­struk­cję na pod­sta­wie kości? Oczy­wi­ście. Tym wła­śnie zaj­mu­je się an­tro­po­log.

– Mógł­by więc pan po­ka­zać mi tę re­kon­struk­cję?

– Mogę, jeśli mam gdzieś tu kopię. – An­drzej za­czął prze­szu­ki­wać szu­fla­dy, wyj­mu­jąc na biur­ko grube tecz­ki. – Jest – po­wie­dział wresz­cie. – Nie wiem, po co panu to jest, ale mogę to po­ka­zać…

 Zofia zer­k­nę­ła ukrad­kiem na gra­fi­kę wy­dru­ko­wa­ną na pa­pie­rze. Jej ska­mie­nia­ła twarz wbrew po­zo­rom wy­ra­ża­ła mnó­stwo emo­cji. Byłem prze­ko­na­ny, że wie, co zo­ba­czy­łem w tej chu­dej twa­rzy i du­żych oczach, w od­sta­ją­cych uszach i za­krzy­wio­nym nosie.

– Znam tę osobę – wy­du­si­łem z sie­bie.

 Po­li­cjant pod­niósł brwi na tyle wy­so­ko, że wy­da­wa­ło mi się, że do­tkną jego wą­tłego owło­sie­nia.

 Zofia chwy­ci­ła mnie za rękę.

 Teraz oboje cze­ka­li na wy­ja­śnie­nia.

 

***

 

 Za­ko­pa­łem wspo­mnie­nie o tam­tym dniu głę­bo­ko w sobie. Trak­to­wa­łem je jak obce, a ono prze­sta­ło do mnie wra­cać. Jed­nak zmie­ni­ło się to, gdy od­wie­dzi­łem dom, w któ­rym wszyst­ko to się za­czę­ło.

 Mu­sia­łem się z tym zmie­rzyć, cho­ciaż nie wie­dzia­łem jak. I teraz, sta­łem tutaj prze­ko­na­ny, że wy­druk twa­rzy chłop­ca na kart­ce pa­pie­ru przed­sta­wia wła­śnie Da­mia­na, wspo­mnie­niem, do któ­re­go nie wra­ca­łem świa­do­mie od wielu lat i do któ­re­go nie mia­łem naj­mniej­szej ocho­ty wra­cać.

 Ale to nie­moż­li­we – po­my­śla­łem nie zda­jąc sobie spra­wy, że wy­po­wia­dam te słowa na głos.

– Co jest nie­moż­li­we? – spy­tał po­li­cjant.

– To nie­moż­li­we, że zna­leź­li­ście kości tej osoby.

– Ko­cha­nie… – po­wie­dzia­ła Zofia. – My­ślisz, że to… Że to są kości Da­mia­na?

– Ja­kie­go Da­mia­na? – spy­tał pod­nie­sio­nym gło­sem po­li­cjant.

– Ta osoba. – Po­ka­za­łem kart­kę. – Wy­glą­da jak mój przy­ja­ciel, który zo­stał za­gry­zio­ny przez psa dwu­dzie­ste­go czwar­te­go sierp­nia ty­siąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­te­go dru­gie­go roku. Stało się to w tym samym domu, w któ­rym zna­leź­li­ście kości. – Mia­łem pro­blem z wy­po­wie­dze­niem tych słów, jakby samo ich wy­mó­wie­nie miało rzu­cić na mnie jakąś klą­twę.

– Dla­cze­go uważa pan, że to nie może być Da­mian?

 Wzią­łem głę­bo­ki od­dech i po­wie­dzia­łem:

– Jego ciało zna­le­zio­no i skre­mo­wa­no. Byłem na po­grze­bie, wi­dzia­łem urnę.

– Skąd pan wie, że nie była pusta?

– Nie mogła być pusta! – Ude­rzy­łem pię­ścią w stół. – Prze­cież żaden pies tak do­brze by nie ukrył ciała!

 An­drzej wy­glą­dał, jakby chciał coś do­po­wie­dzieć, jed­nak za­miast się ze mną sprze­czać, prze­szedł do waż­niej­sze­go te­ma­tu:

– Czy ma pan kon­takt do ro­dzi­ny tego chłop­ca?

– Nie­ste­ty nie mam.

– Może… – wtrą­ci­ła się Zofia. – Może twoja matka ma kon­takt do ro­dzi­ców Da­mia­na? Roz­ma­wia­ła z nimi po jego śmier­ci?

– Nie mam po­ję­cia. Ale… mogę spró­bo­wać. – Wy­ją­łem z kie­sze­ni te­le­fon.

 Wy­bra­łem z listy kon­tak­tów numer do mojej mamy i cze­ka­łem na od­po­wiedź. Jedna, druga, trze­cia se­kun­da…

– Halo? – ode­zwa­ła się.

– Cześć. Mam dosyć pilną spra­wę… Masz kon­takt do ro­dzi­ców Da­mia­na?

– Nie, nie mam… Do czego jest ci tak pil­nie po­trzeb­ny?

 Po­my­śla­łem o zna­le­zio­nym w ogród­ku szkie­le­cie i po­wie­dzia­łem dy­plo­ma­tycz­nie:

– Chciał­bym od­no­wić stare zna­jo­mo­ści.

 Za­śmia­ła się.

– Nie­ste­ty, nie mam. Masz jesz­cze ja­kieś py­ta­nia?

– Nie. Ko­cham cię, pa. – Roz­łą­czy­łem się. – Nie ma.

– A może pa­mię­tasz jak na­zy­wa­li się ci ro­dzi­ce?

– Nie­ste­ty nie. Pa­mię­tam je­dy­nie na­zwi­sko. Ko­pacz.

– To po­win­no wy­star­czyć… Na razie mo­że­my skoń­czyć, jeśli będę jesz­cze po­trze­bo­wał pań­stwa po­mo­cy, ode­zwę się – po­wie­dział po­li­cjant i od­pro­wa­dził nas do wyj­ścia.

 

***

 

Zo­sta­wi­łem Zofię przed skle­pem, tak, jak mnie po­pro­si­ła i wró­ci­łem do domu sam. Wie­dzia­łem, że chcia­ła mi zro­bić przy­słu­gę, dać mi chwi­lę na po­by­cie sam na sam z moimi my­śla­mi.

 Prze­szłość się przede mną otwie­ra­ła.

 Prze­je­cha­łem sa­mo­cho­dem przez próg bramy i zo­sta­wi­łem go w ga­ra­żu. Skie­ro­wa­łem się do drzwi wej­ścio­wych. Po­cią­gną­łem klam­kę i…

 Po­czu­łem dreszcz.

 Po otwar­ciu drzwi za­uwa­ży­łem, że na pod­ło­dze, w tym samym miej­scu, w któ­rym lata temu za­gry­zio­ny zo­stał Da­mian, leżał pies.

 Leżał na boku, łapy wy­cią­gnię­te miał przed sie­bie, a z pyska le­cia­ła mu piana. Spał.

 Przed oczy­ma sta­nął mi frag­ment ar­ty­ku­łu z ga­ze­ty z 1992 roku: pies miał wście­kli­znę.

 Pa­trzy­łem się tępo na le­żą­ce na pod­ło­dze domu zwie­rzę, a do głowy przy­cho­dzi­ły mi ko­lej­ne tek­sty z ar­ty­ku­łu: o ma­sa­krze w domu w Prusz­ko­wie po­in­for­mo­wał nas ro­dzic jed­ne­go z dzie­ci, chłop­ca zna­le­zio­no mar­twe­go w opusz­czo­nym domu, był cały po­gry­zio­ny.

 Kapka śliny spa­dła na pa­ne­le.

 Pies miał wście­kli­znę.

 Zwie­rzę zbu­dzi­ło się. Pies po­pa­trzył się na mnie swo­imi czar­niej­szy­mi od nocy śle­pia­mi, char­czał wście­kle…

 Pies miał wście­kli­znę.

 …zro­bił kilka kro­ków i wdra­pał się na scho­dy…

 Pies miał wście­kli­znę.

Usiadł na scho­dach, a po chwi­li zwi­nął się w kulkę i za­snął.

 Byłem pe­wien, że to ten sam pies.

 

***

 

 Ni­czym za­hip­no­ty­zo­wa­ny wpa­try­wa­łem się w okry­te­go czar­ną sier­ścią, du­że­go kun­dla. Wy­glą­dał do­kład­nie tak samo, jak pies, który za­gryzł Da­mia­na.

 Wbrew temu co po­my­śla­łem, gdy zo­ba­czy­łem go pierw­szy raz, nie za­ata­ko­wał mnie. Przez chwi­lę wpa­try­wał się we mnie, ale wkrót­ce za­snął.

 Może po­wi­nie­nem za­dzwo­nić na po­li­cję?

 Prze­pę­dze­nie tego psa z pew­no­ścią nie by­ło­by trud­ne dla ko­go­kol­wiek in­ne­go poza… mną. Wy­bra­łem numer.

 Cze­ka­łem pierw­szą, drugą se­kun­dę…

 Pies pod­niósł łeb i utkwił we mnie spoj­rze­nie. Jak to moż­li­we, że się tu do­stał? Mu­sia­łem za­mknąć drzwi. Za­wsze spraw­dza­łem kilka razy czy je za­mkną­łem, zanim wy­sze­dłem z domu.

– Tutaj in­fo­li­nia nu­me­ru alar­mo­we­go sto dwa­na­ście, słu­cham – po­wie­dział ko­bie­cy głos w słu­chaw­ce.

– Chciał­bym zgło­sić, że w moim miesz­ka­niu jest pies – po­wie­dzia­łem wpa­tru­jąc się w zwie­rzę na scho­dach. – Oczy­wi­ście nie mój. Jakiś bez­pań­ski, praw­do­po­dob­nie.

 Ko­bie­ta z in­fo­li­nii za­da­ła mi kilka pro­stych pytań i wy­sła­ła ra­dio­wóz po­li­cji.

 Ode­tchną­łem z ulgą, gdy po­li­cjan­ci przy­je­cha­li na miej­sce. Wpu­ści­łem ich przez furt­kę, a potem do domu.

– To gdzie ten pies? – za­py­tał po­li­cjant.

– Tam, na scho­dach – po­wie­dzia­łem wy­glą­da­jąc przez drzwi.

– Tutaj? Jest pan pe­wien? – za­py­tał drugi. – Bo nic nie widzę…

– Tak, przed chwi­lą tam był… – po­wie­dzia­łem od­wra­ca­jąc wzrok w stro­nę domu.

 Po­li­cjan­ci obe­szli bu­dy­nek, jed­nak ni­cze­go nie zna­leź­li, o czym po­in­for­mo­wa­li mnie:

– Naj­wy­raź­niej zwie­rzę mu­sia­ło gdzieś uciec… Cza­sa­mi się tak zda­rza…

 Po­li­cjan­ci wsie­dli do ra­dio­wo­zu i od­je­cha­li.

 

***

 

– Gdzie się po­dział ten pies? – Nie­świa­do­mie wy­po­wie­dzia­łem to py­ta­nie na głos wo­dząc wzro­kiem po holu.

 Nie od­na­la­złem zwie­rzę­cia za sta­ro­mod­nym sto­li­kiem ani za rzeź­bio­ną szafą, ani za za­sło­ną kry­ją­cą okno, a ko­lej­ne spoj­rze­nia nie od­sło­ni­ły przede mną ta­jem­ni­cy zni­ka­ją­ce­go zwie­rzę­cia.

 Po­wo­li prze­kro­czy­łem próg domu i wsze­dłem do kuch­ni. Od­grza­łem obiad i cze­ka­łem na Zofię, która przy­szła nie­ca­łą go­dzi­nę póź­niej tasz­cząc dwie duże torby.

– Wszyst­ko do­brze? – spy­ta­ła, a ja za­mar­łem nie wie­dząc, co od­po­wie­dzieć. Nie chcia­łem kła­mać, ale wy­ja­wie­nie praw­dy rów­nież nie wy­da­wa­ło mi się dobrą opcją. Prze­cież tego psa tam nie było. To mój umysł mu­siał sobie wy­my­śleć coś ta­kie­go.

– Wszyst­ko do­brze – po­wie­dzia­łem i uśmiech­ną­łem się lekko.

 Kilka go­dzin póź­niej po­ło­ży­łem się do łóżka, jed­nak po­mi­mo sta­rań nie mo­głem zmu­sić się do za­śnię­cia. Zsze­dłem na dół do kuch­ni, aby napić się wody. Włą­cza­jąc ko­lej­ne świa­tła czu­łem, jak moje oczy mrużą się. Byłem tak bli­sko i jed­no­cze­śnie tak da­le­ko od upra­gnio­ne­go po całym dniu pracy wy­po­czyn­ku.

 Na­pi­łem się wody i zga­si­łem świa­tło, jed­nak pod­czas wy­cho­dze­nia z kuch­ni, po­tkną­łem się o coś i pra­wie się prze­wró­ci­łem. Spoj­rza­łem na pod­ło­gę. W progu kuch­ni sie­dział ten sam pies, któ­re­go zo­ba­czy­łem wie­czo­rem. Ten sam pies, któ­re­go wi­dzia­łem trzy­dzie­ści lat temu.

 Pod­niósł łeb spo­glą­da­jąc na mnie szkli­sty­mi, czar­ny­mi ocza­mi. Gdyby nie moje do­świad­cze­nie z dzie­ciń­stwa, mógł­bym po­wie­dzieć, że jest to cał­kiem ładny pies.

 Uło­żył łeb na pod­ło­dze i nie zwró­cił na mnie więk­szej uwagi. Po­wo­li ru­szy­łem na górę, co chwi­lę oglą­da­jąc się. Po zna­le­zie­niu się w sy­pial­ni obu­dzi­łem Zofię.

– Ko­cha­nie… – za­czą­łem. – W kuch­ni… W kuch­ni wi­dzia­łem psa.

– Jak to… – Zofia wy­gra­mo­li­ła się z łóżka i po­pra­wi­ła włosy przy­kry­wa­ją­ce jej oczy. – Jak to psa?

– Jest w kuch­ni… Wi­dzia­łem go tam przed chwi­lą…

– Pokaż mi – po­wie­dzia­ła i ru­szy­ła do scho­dów. – Nie za­ata­ko­wał cię? – Za­pa­li­ła świa­tło. – Nie wiem, jak za­cho­wy­wać się w ta­kiej sy­tu­acji…

– Po pro­stu bądź­my ostroż­ni.

 Po­wo­li ru­szy­li­śmy w dół. Mia­łem oczy sze­ro­ko otwar­te, spo­glą­da­łem za każdy kąt, go­to­wy na atak psa. Cho­ciaż byłem pe­wien, że nie­waż­ne jak bym się na to przy­go­to­wał i tak nie miał­bym z nim szans.

 We­szli­śmy do kuch­ni. Zofia zro­bi­ła pierw­szy, ostroż­ny krok i zwin­nym ru­chem na­ci­snę­ła włącz­nik świa­tła. Zwie­rzę­cia ni­g­dzie nie było.

– Może ci się tylko wy­da­wa­ło? – po­wie­dzia­ła zie­wa­jąc. – Nie widzę tu żad­ne­go psa…

– Był tutaj! Wi­dzia­łem go!

– Wa­riu­jesz w tym domu…

– Nie praw­da! On gdzieś tu musi być! – po­wie­dzia­łem sam wąt­piąc w swoje słowa. Do­sta­łem dwa do­wo­dy, na to, że tego zwie­rzę­cia już nie ma. Z pew­no­ścią kie­dyś żył w tym domu, ale już umarł.

 Prze­cież psy nie żyją tak długo.

– Nie wiem jak ty, ale ja wra­cam do łóżka.

 Wró­ci­łem na górę razem z Zofią. Nie za­sną­łem przez resz­tę nocy.

 

***

 

– Wie­czo­rem spo­tka­my się z są­sia­da­mi. Pa­su­je ci? – spy­ta­ła Zofia, a ja po­ki­wa­łem głową.

 Przez cały dzień pró­bo­wa­łem jakoś ustać na no­gach, po­mi­mo zmę­cze­nia, które za­wład­nę­ło mną tak bar­dzo, że nie pa­mię­ta­łem, kiedy zna­la­złem się pod drzwia­mi domu są­sia­dów.

– Dzień dobry – przy­wi­ta­ła nas młoda ko­bie­ta ubra­na w dżin­sy i swe­ter. – Za­pra­szam do środ­ka.

 Wsze­dłem do domu urzą­dzo­ne­go w no­wo­cze­snym stylu – białe, puste, chłod­ne ścia­ny ota­cza­ły hol, który pro­wa­dził pro­sto do sa­lo­nu po­łą­czo­ne­go z ja­dal­nią. Głów­nym punk­tem sa­lo­nu był oczy­wi­ście ol­brzy­mi te­le­wi­zor, usy­tu­owa­ny na­prze­ciw­ko ku­chen­ki znaj­du­ją­cej się po dru­giej stro­nie po­ko­ju. Po­mię­dzy tymi obiek­ta­mi stał stół.

 Z ka­na­py ze­sko­czył pies. Sta­nął na dwóch ła­pach i spró­bo­wał mnie po­li­zać.

 Spoj­rza­łem na niego i po­czu­łem jakiś dziw­ny dreszcz. Wy­da­wa­ło mi się, że wi­dzia­łem kie­dyś tego psa. Ale… Nie, to było nie­moż­li­we. Ten pies był inny. Za­miast czar­nej sier­ści miał białą, był odro­bi­nę mniej­szy. I to był gol­den re­trie­ver, a nie kun­del.

– Bisz­kopt, zo­staw gości! – po­wie­dzia­ła ko­bie­ta. – Usiądź­cie do stołu.

 Wła­ści­ciel­ka domu po­de­szła do pie­kar­ni­ka, z któ­re­go wy­ję­ła bu­cha­ją­ce parą cia­sto. Po wy­ję­ciu bla­chy, po­kro­iła po­tra­wę, uło­ży­ła na ta­le­rzu i do­łą­czy­ła do nas przy stole.

 – To może się przed­sta­wi­my? – po­wie­dzia­ła lekko się uśmie­cha­jąc. – Ja na­zy­wam się Ali­cja.

– Ja na­zy­wam się Mi­chał – przed­sta­wi­łem się.

– A ja Zofia.

– Ja Mi­ko­łaj – ode­zwał się mąż ko­bie­ty.

 Pies pod­szedł do mnie i przy­ło­żył głowę do mojej nogi. Spró­bo­wa­łem go po­gła­skać, ale szyb­ko cof­ną­łem rękę, jakby kop­nął mnie prąd.

– Ku­pi­li­śmy sushi, czę­stuj­cie się – po­wie­dzia­ła Ali­cja. – Chce­cie coś do picia?

 Wy­po­wie­dzia­łem ja­kieś słowa, cho­ciaż nie do końca zda­wa­łem sobie spra­wę, jakie. Moje oczy co chwi­lę mru­ży­ły się, jakby pró­bo­wa­ły zmu­sić mnie do za­śnię­cia. Po chwi­li za­czą­łem pić jakiś go­rą­cy napój o trud­nym do okre­śle­nia smaku. Pies po­now­nie uło­żył łeb na no­gaw­ce moich spodni.

– Co was tu spro­wa­dza? – spy­tał Mi­ko­łaj.

– Dobra ofer­ta – po­wie­dzia­ła Zofia i za­śmia­ła się. – To na­praw­dę dobry dom, a cena była ko­rzyst­na, więc… sko­rzy­sta­li­śmy.

– Dawno nikt tam nie miesz­kał… – po­wie­dzia­ła Ali­cja. – Nie wiem dla­cze­go, ale do­tych­cza­so­wy wła­ści­ciel nie miesz­kał w nim ani ni­ko­mu nie sprze­da­wał, jakby cze­kał, aż jego cena wzro­śnie.

– Naj­wy­raź­niej mie­li­śmy szczę­ście.

– Naj­wy­raź­niej. Myślę, że spodo­ba się wam tu. To dobra oko­li­ca. Wszę­dzie bli­sko. Ta­niej niż w War­sza­wie. Do­jaz­dy tylko są tro­chę dłu­gie. Ktoś z was do­jeż­dża tam do pracy?

– Ja – po­wie­dzia­łem. – I fak­tycz­nie, tro­chę to trwa. Ale poza tym, to dobry dom.

– Nie był­bym taki pewny – po­wie­dział cichy dotąd Mi­ko­łaj.

– Nie strasz gości. To bar­dzo dobra oko­li­ca… – po­wie­dzia­ła Ali­cja i na­ło­ży­ła sobie na ta­lerz ka­wa­łek sushi.

– Oko­li­ca jest bar­dzo dobra – po­wie­dział Mi­ko­łaj. – Ale wasz dom już nie. To Psi Dwór. We­dług le­gen­dy jest na­wie­dzo­ny przez ja­kieś kun­dle…

 Słowa te po­bu­dzi­ły mój umysł. Otwo­rzy­łem sze­ro­ko oczy i spy­ta­łem:

– Psi co?

– Psi Dwór.

– Mó­wisz, że jest na­wie­dzo­ny przez psy?

– Tak po­dob­no jest. Więk­szość ludzi uważa, że to taka zwy­kła, miej­ska le­gen­da. Ale po­wiem ci coś… W każ­dej le­gen­dzie jest ziarn­ko praw­dy. I tu nie może być ina­czej.

– Cza­sa­mi, jed­nak, Mi­ko­łaj – po­wie­dzia­ła Ali­cja. – Ziarn­ko praw­dy jest bar­dzo da­le­kie od fak­tycz­nej praw­dy.

– Nie w tym przy­pad­ku.

 Zofia rzu­ci­ła na mnie ukrad­ko­we spoj­rze­nie i za­czę­ła pić napój z kubka.

– Nie je­stem za­zna­jo­mio­ny z tą le­gen­dą. Mo­żesz mi o niej opo­wie­dzieć?

– Widzę, że in­te­re­su­jesz się strasz­ny­mi hi­sto­ria­mi. – Mi­ko­łaj za­śmiał się. – Ja sam lubię się bać i prze­czy­ta­łem tro­chę na temat tego domku… Po­dob­no dwór był na­wie­dzo­ny od dłuż­sze­go czasu, jed­nak więk­szość ludzi do­wie­dzia­ła się o tym do­pie­ro w 1992 roku, kiedy mały chło­piec zo­stał za­gry­zio­ny przez psa na te­re­nie po­se­sji. Nie­któ­rzy twier­dzą, że dom więzi dusze za­bi­tych tam osób, które uwol­nić może je­dy­nie za­bi­cie psa za­miesz­ku­ją­ce­go dom. Nie dzi­wię się po­przed­nie­mu wła­ści­cie­lo­wi, że sam tam nie za­miesz­kał. Zwy­czaj­nie się bał!

– Oj, Mi­ko­łaj, tro­chę prze­sa­dzasz. To zwy­kły dom…

 Mój mózg za­czął pra­co­wać szyb­ciej ana­li­zu­jąc wszyst­kie fakty. Ten czło­wiek wie­dział o wy­da­rze­niach, któ­rych byłem świad­kiem. Mówił do tego, że ten dom jest na­wie­dzo­ny przez psy. Wszyst­ko zga­dza­ło się z tym, co my­śla­łem przed za­ku­pem i tym, co zo­ba­czy­łem w nocy.

 Pies za­szcze­kał i za­mer­dał ogo­nem.

– Chyba cię lubi – po­wie­dzia­ła Ali­cja.

 Pies za­char­czał wście­kle, a wy­da­wa­ło mi się, że tylko ja mo­głem to usły­szeć.

 …miał wście­kli­znę…

 Oczy­wi­ście, że miał wście­kli­znę, ina­czej nie za­ata­ko­wał­by bez­bron­ne­go chłop­ca. A czy ten… czy ten pies ma wście­kli­znę?

– Słu­cham? – spy­ta­ła Ali­cja. Nie zda­łem sobie spra­wy, że wy­po­wia­dam to na głos.

– Źle się czuję – po­wie­dzia­łem. – Wyjdę na chwi­lę, do­brze?

 Od­su­ną­łem krze­sło i po­wo­li od­sze­dłem w stro­nę drzwi.

 Wy­sze­dłem na dwór. Li­sto­pa­do­we zimno ude­rzy­ło mnie w twarz sma­ga­jąc po­licz­ki, za­chę­ca­jąc, aby wró­cić do środ­ka. Jed­nak nie za­mie­rza­łem tego zro­bić, chcia­łem być tu, z dala od tych ludzi i ich okrop­ne­go psa, char­czą­ce­go wście­kle na mój widok.

Co teraz po­wi­nie­nem zro­bić? Uciecz­ka wy­da­wa­ło się taka ku­szą­ca, a jed­no­cze­śnie rów­nie nie­od­po­wied­nia. Mi­ko­łaj nie chciał mnie ura­zić. To był po pro­stu zbieg oko­licz­no­ści.

 Spoj­rza­łem na dom znaj­du­ją­cy się po dru­giej stro­nie ulicy, Psi Dwór jak po­wie­dział Mi­ko­łaj, jed­nak nie wy­da­wa­ło mi się praw­do­po­dob­ne, abym mógł miesz­kać w na­wie­dzo­nym domu.

 Jed­nak wi­dzia­łem tam psa.

 Nie wie­dząc kiedy, wy­cią­gną­łem z kie­sze­ni te­le­fon i wpi­sa­łem w wy­szu­ki­war­kę „Psi Dwór”. We­dług au­to­rów tek­stów, które zna­la­złem, dom był na­wie­dzo­nym przez psy.

 Czu­łem, jak robi mi się go­rą­co, po­mi­mo mroź­nej po­go­dy. Coś było bar­dzo nie tak.

 Chcia­łem, wró­cić do domu, jed­nak za­uwa­ży­łem, jak Zofia wy­cho­dzi na ze­wnątrz.

– Wa­riat z tego Mi­ko­ła­ja, praw­da? – po­wie­dzia­ła, za­pi­na­jąc gu­zi­ki w płasz­czu. – Brrr! Ale tu zimno!

 Za­śmia­łem się.

– W sumie racja…

– Chcesz wró­cić do domu?

– Je­steś pewna? Nie bę­dzie to, wiesz, nie­kul­tu­ral­ne?

– Bę­dzie. Ale chyba nie czu­jesz się tu kom­for­to­wo? Chodź, wej­dzie­my jesz­cze na chwi­lę i po­wie­my im, że mu­si­my już iść.

 

***

 

– To jest sza­lo­ne.

– Co?

– To wszyst­ko… To wszyst­ko jest takie dziw­ne. Chyba nie po­trzeb­nie tu za­miesz­ka­li­śmy.

 Zofia od­wró­ci­ła ode mnie wzrok i wyj­rza­ła przez okno.

– Zo­ba­czysz, że to się jesz­cze zmie­ni. Przy­zwy­cza­isz się. Sły­sza­łeś co mó­wi­li? To dobre miej­sce.

– Mó­wi­li też, że ten dom jest na­wie­dzo­ny…

– I ty w to wie­rzysz?

– Nie… Nie wie­rzę. Ale… myślę, że mają tro­chę racji. Coś z tym domem jest bar­dzo nie tak.

 Zofia się­gnę­ła po czaj­nik i po chwi­li kubki z her­ba­tą za­peł­ni­ły się go­rą­cą wodą.

– To tylko miej­ska le­gen­da. Mi­nę­ło trzy­dzie­ści lat… myślę, że już naj­wyż­szy czas, aby o tym za­po­mnieć – po­wie­dzia­ła wy­cho­dząc z po­ko­ju.

 Zo­sta­łem sam. Się­gną­łem po go­rą­cy napój i rów­nież wy­sze­dłem.

 

***

 

 Gdy obu­dzi­łem się było jesz­cze ciem­no, a na mojej klat­ce pier­sio­wej leżał pies. Czar­ne oczy wpa­try­wa­ły się we mnie bez­na­mięt­nym spoj­rze­niem. Krót­kie, ale ostre pa­zu­ry przy­ci­ska­ły mnie do łóżka, jakby zwie­rzę nie chcia­ło, abym się po­ru­szył.

 I nie mo­głem tego zro­bić.

 Wo­dzi­łem je­dy­nie gał­ka­mi oczny­mi, jed­nak ko­lej­ne spoj­rze­nia nie po­zwa­la­ły mi zro­zu­mieć tej dziw­nej sy­tu­acji. Pies nie ru­szał się, sie­dział jak posąg. Z tru­dem ła­pa­łem duży haust po­wie­trza. Zwie­rzę nie od­wra­ca­ło wzro­ku ode mnie, jakby pró­bo­wa­ło coś po­wie­dzieć. Wy­czu­wa­łem jego gład­ką sierść, która wy­glą­da­ła, jakby ktoś o nią dbał.

 Zro­bi­łem głę­bo­ki od­dech i wresz­cie się ru­szy­łem. Wy­rzu­ci­łem ręce przed sie­bie pró­bu­jąc po­chwy­cić psa, jed­nak zda­łem sobie spra­wę, że go nie ma. Roz­pły­nął się w ni­cość, jakby nigdy nie ist­niał.

 Zofia obu­dzi­ła się, ziew­nę­ła prze­cią­gle i mruk­nę­ła:

– Coś się stało, Mi­chał?

– Nic… Nic się nie stało – od­po­wie­dzia­łem i po­ło­ży­łem się obok żony ukrad­ko­wo spo­glą­da­jąc na wszyst­kie miej­sca w po­ko­ju, aby do­wie­dzieć się, czy na pewno nie ma tu żad­ne­go psa.

 Na­cią­gną­łem na sie­bie koł­drę i za­sną­łem.

 

***

 

 Rano wy­mkną­łem się do pracy jak naj­szyb­ciej. Chcia­łem uciec z tego domu.

 W pracy zo­sta­łem na jesz­cze dwie go­dzi­ny, aby jak naj­dłu­żej sie­dzieć poza domem.

 Krót­kie prze­rwy, w trak­cie, któ­rych nie byłem ni­czym za­ję­ty wy­ko­rzy­sty­wa­łem na szu­ka­nie in­for­ma­cji o Psim Dwo­rze. Więk­szość ar­ty­ku­łów wspo­mi­na­ła je­dy­nie o za­gry­zie­niu Da­mia­na przez psa w 1992 roku, jed­nak kilka po­da­wa­ło ge­ne­zę tego miej­sca – po­dob­no dom ten, jesz­cze przed licz­ny­mi re­mon­ta­mi, na­le­żał do szlach­ci­ca, który ko­chał psy. W każ­dym po­ko­ju w jego domu od­na­leźć można było te zwie­rzę­ta, jed­nak kiedy pew­ne­go dnia zde­ner­wo­wa­ny ude­rzył jed­ne­go z nich, psy ze­mści­ły się i za­gry­zły wła­ści­cie­la domu. Od tego mo­men­tu dom był na­wie­dzo­ny.

 Czy­ta­łem to i dalej nie do­wie­rza­łem, że mógł­bym miesz­kać w na­wie­dzo­nym domu ani, że w ogóle coś ta­kie­go ist­nie­je.

 A ja chcia­łem kon­kre­tów.

 

***

 

 Kilka dni mi­nę­ło mi na żmud­nym prze­szu­ki­wa­niu in­ter­ne­tu w celu od­na­le­zie­nia ko­lej­nych strzęp­ków in­for­ma­cji na temat domu, w któ­rym miesz­kam. Psy prze­sta­ły mnie na­wie­dzać, więc coraz czę­ściej do­pusz­cza­łem do sie­bie myśl, że zwie­rzę w holu, kuch­ni i w łóżku sobie uro­iłem w związ­ku z po­wro­tem do domu, w któ­rym spo­tka­ło mnie coś tak przy­kre­go.

 Tym razem po po­wro­cie do domu nie było tak samo jak zwy­kle. Gdy tylko prze­kro­czy­łem próg domu Zofia po­wie­dzia­ła mi, że po­now­nie we­zwa­no nas na po­li­cję.

– Do­wie­dzie­li się cze­goś na temat Da­mia­na? – spy­ta­łem.

– Nie wiem. Nie po­wie­dzie­li mi przez te­le­fon – od­po­wie­dzia­ła. – Mamy być na miej­scu za… – Spoj­rza­ła na ze­ga­rek. – Dwa­dzie­ścia minut.

 Wsze­dłem do sa­mo­cho­du. Nie wiem dla­cze­go, ale li­czy­łem na to, że wi­zy­ta na ko­mi­sa­ria­cie roz­wią­żę wszyst­kie moje pro­ble­my, cho­ciaż wy­da­wa­ło mi się to nie­praw­do­po­dob­ne.

 Na­ci­sną­łem pedał gazu i ru­szy­łem w stro­nę ko­mi­sa­ria­tu.

 Do­je­cha­łem na miej­sce. Wsze­dłem na ko­mi­sa­riat. Do po­ko­ju, w któ­rym cze­kał po­li­cjant za­pro­wa­dzi­ła nas ta sama ko­bie­ta, co wcze­śniej. Usie­dli­śmy przy biur­ku, na­prze­ciw męż­czy­zny, który wy­glą­dał na coraz bar­dziej zmę­czo­ne­go i za­nie­po­ko­jo­ne­go tą spra­wą – wszyst­kie zmarszcz­ki na twa­rzy wy­szły mu na wierzch, a po­licz­ki miał czer­wo­ne.

 Tym razem wy­glą­dał na dużo star­sze­go ode mnie.

– W ciągu ostat­nie­go ty­go­dnia udało mi się sko­mu­ni­ko­wać z ro­dzi­ca­mi Da­mia­na. Twier­dzą, że po­cho­wa­li dziec­ko na cmen­ta­rzu i jego ciało nie mogło zo­stać za­ko­pa­ne w ogród­ku pań­stwa domu. – An­drzej wyjął z szu­fla­dy wi­zu­ali­za­cję twa­rzy chłop­ca. – Niech się pan przyj­rzy. Czy to na pewno Da­mian?

 Po jed­nym, trwa­ją­cym se­kun­dę spoj­rze­niu mo­głem bez pro­ble­mu stwier­dzić, że to była wła­śnie ta osoba. Jego twarz wy­ry­ła mi się do­brze w pa­mię­ci i chyba nic nie mogło jej stam­tąd zma­zać.

– To na­praw­dę musi być on – po­wie­dzia­łem.

 Po­li­cjant wes­tchnął i wyjął z szu­fla­dy zdję­cie przed­sta­wia­ją­ce chłop­ca. Przyj­rza­łem się fo­to­gra­fii, ale nawet gdy­bym tego nie zro­bił, bez pro­ble­mu po­wie­dział­bym, że to wła­śnie on.

– Jest tro­chę po­dob­ny, to fakt – po­wie­dział An­drzej. – Ale widać kilka róż­nic. Twarz na fo­to­gra­fii jest tro­chę bar­dziej owal­na niż ta na wi­zu­ali­za­cji. Poza tym nos jest skrę­co­ny pod innym kątem… Cięż­ko mi uwie­rzyć w to, że ktoś roz­ko­pał grób i za­ko­pał tego chłop­ca w pań­skim ogród­ku… Nawet jeśli to wła­śnie tam zgi­nął. Będę mu­siał jed­nak usta­lić albo przy­naj­mniej spró­bo­wać usta­lić, kto to jest. Dla­te­go za­da­ję panu to py­ta­nie jesz­cze raz – czy ta osoba przy­po­mi­na panu ko­go­kol­wiek in­ne­go poza Da­mia­nem?

– Nie.

– W takim wy­pad­ku dzię­ku­ję za wszel­ką pomoc. Skon­tak­tu­je­my się z pań­stwem, je­że­li bę­dzie­cie po­trzeb­ni.

 

***

 

– Czyli nic się nie wy­ja­śni­ło – za­czą­łem roz­mo­wę wcho­dząc do sa­mo­cho­du.

– Racja… Ale to chyba już nie nasz pro­blem, praw­da?

– Tak… Chyba masz rację.

– A… I jesz­cze jedno zo­staw mnie po dro­dze, po­wiem ci, gdzie się za­trzy­mać. Umó­wi­łam się do fry­zje­ra, a do­jaz­dy z tego domu bez sa­mo­cho­du są strasz­nie dłu­gie…

– Oczy­wi­ście.

 Zo­sta­wi­łem Zofię po dro­dze, po czym po­je­cha­łem do domu. Wsze­dłem do sa­lo­nu z myślą, że włą­czę sobie jakiś se­rial. Jed­nak na ka­na­pie cze­kał on.

 Mój kosz­mar.

 Czar­ne, ni­czym kawa oczy prze­szy­wa­ły mój wzrok, moje ciało, moją duszę. Pies chark­nął i za­czął grze­bać w skó­rza­nej ka­na­pie, jakby chciał zna­leźć wolne miej­sce do po­ło­że­nia się. Przez cały ten czas wpa­try­wa­łem się w niego otę­pia­ły, jak­bym zo­ba­czył ducha albo prze­ra­ża­ją­ce­go po­two­ra, który po chwi­li wró­cił do prze­rwa­ne­go prze­ze mnie snu.

 A może to był duch? Bo po­two­rem z pew­no­ścią był.

 Spoj­rza­łem na niego. To zwie­rzę było tak na­ma­cal­ne, praw­dzi­we, że aż czu­łem jego za­pach, sły­sza­łem jak cięż­ko od­dy­cha…

 Ale jak kun­del mógł­by zna­leźć się w moim domu? Mu­sia­łem zwa­rio­wać.

 Albo mu­sia­łem na­praw­dę miesz­kać w na­wie­dzo­nym domu.

 Zbli­ży­łem się do ka­na­py, jed­nak nie od­wa­ży­łem się na niej usiąść. Mu­sia­łem się go naj­pierw po­zbyć.

 Do głowy przy­szła mi myśl, aby za­dzwo­nić na po­li­cję. Ale przy­po­mnia­łem sobie, że za pierw­szym razem się to nie udało – pies ta­jem­ni­czo znik­nął. Dla­cze­go miało się to nie po­wtó­rzyć?

 Mu­sia­łem się z nim zmie­rzyć sa­me­mu. Tylko jak to mia­łem to zro­bić?

 Spró­bo­wa­łem lekko… Mu­sną­łem czoło psa. Obu­dził się, więc cof­ną­łem dłoń, jakby po­ra­ził mnie prą­dem. Za­mar­łem, pró­bu­jąc uspo­ko­ić od­dech. Nie od­wra­ca­łem od niego wzro­ku. Chcia­łem być go­to­wy na atak.

 Pies od­wza­jem­nił spoj­rze­nie, jed­nak nie zro­bił nic ponad to

 Mu­sną­łem go po­now­nie po sier­ści, ale tym razem zwie­rzę za­war­cza­ło. Coraz bar­dziej oba­wia­łem się re­ak­cji psa, ale i tak zde­cy­do­wa­łem się na atak.

 Moja ręka po­wę­dro­wa­ła z oko­lic brzu­cha do szyi. Chwy­ci­łem go w tym miej­scu i spró­bo­wa­łem zrzu­cić z ka­na­py. Jed­nak nie udało mi się. Pies za­parł się mocno, war­cząc coraz gło­śniej.

 Za­bły­sły zęby.

 Drugą ręką chwy­ci­łem go w tym samym miej­scu, jed­nak nie mo­głem go ze­pchnąć. Z pew­no­ścią mia­łem dosyć siły, ale bra­ko­wa­ło mi od­wa­gi, aby uczy­nić ostat­ni krok.

 Zwol­ni­łem uścisk, a zwie­rzę sko­czy­ło w moją stro­nę. Cięż­kie łapy przy­gnio­tły mnie do ka­na­py.

 Sko­czył mi do gar­dła. Za­sło­ni­łem się rę­ko­ma. Ostre zęby wbiły się w skórę ra­mie­nia, za­czą­łem ma­chać ręką pró­bu­jąc zrzu­cić ze mnie psa. Za­wy­łem z bólu.

– Na pomoc! – wy­dar­łem się na cały głos. Ale nikt nie za­re­ago­wał. Byłem w domu sam z psem.

Wy­rwa­łem rękę ze ści­sku. Za­uwa­ży­łem, że od łok­cia, aż po dłoń, prze­bie­ga długa rana, z któ­rej, ni­czym z chmu­ry deszcz, leje się krew. Spa­dłem z ka­na­py i rzu­ci­łem się do drzwi wyj­ścio­wych z sa­lo­nu.

 W pew­nym mo­men­cie upa­dłem, czu­jąc w nodze po­twor­ny ból. Obej­rza­łem się – pies chwy­cił mnie za łydkę. Za­bój­ca Da­mia­na za­ci­snął zęby chyba naj­moc­niej, jak się dało.

 Pró­bo­wa­łem do­czoł­gać się do wyj­ścia. Szarp­ną­łem nogą, ale zwie­rzę nie pusz­cza­ło. Przed ocza­mi mia­łem Da­mia­na, ca­łe­go za­pła­ka­ne­go, krzy­czą­ce­go, aby ktoś z nas go ura­to­wał. Wi­dzia­łem, jak pada na zie­mię, jak z jego gar­dła leje się krew.

 I po­my­śla­łem, że mo­głem wtedy umrzeć. Nie mu­siał­bym wtedy zma­gać się z tym, czym teraz.

 Czy po­wi­nie­nem od­pu­ścić?

 Spoj­rza­łem się na szar­pią­ce­go mnie za nogę psa, który w żad­nym wy­pad­ku nie wy­glą­dał na ta­kie­go, który zo­sta­wił­by mnie w spo­ko­ju. Pa­trzył na mnie z taką wście­kło­ścią i po­gar­dą, że wstyd mi by było mu się pod­dać. Wstyd mi by było ulec daw­nym lękom.

 Po­trze­bo­wa­łem wy­grać. Chcia­łem wy­grać. Mu­sia­łem wy­grać.

 Za­mach­ną­łem się ranną nogą, jak­bym pró­bo­wał kop­nąć tego psa.

 Udało mi się wy­rwać z uści­sku i na reszt­kach roz­pa­la­ją­cej mnie eu­fo­rii i ad­re­na­li­ny wy­bie­głem z domu. Bie­głem tak szyb­ko, jak mo­głem i tak długo, na ile star­czy­ło mi sił. Nie wie­dzia­łem dokąd zmie­rzam, ale byłem pe­wien, że nie­waż­ne gdzie się znaj­dę, będę tam bez­piecz­niej­szy niż w moim domu.

 

***

 

 Ból był coraz sil­niej­szy.

 Sta­ra­łem się jakoś nad nim za­pa­no­wać, ale każdy ko­lej­ny krok wy­da­wał mi się coraz więk­szym wy­zwa­niem.

– Po­mo­cy! – wy­krzyk­ną­łem. – Po­mo­cy!

 Star­sza ko­bie­ta wy­bie­gła z domu. Spoj­rza­ła się na mnie i spy­ta­ła:

– Co się dzie­je?

– Niech pani – za­czą­łem do niej po­wo­li iść. – Za­dzwo­ni po ka­ret­kę po­go­to­wia!

– Ja… Co się panu stało?

– Zo­sta­łem… po­gry­zio­ny… przez… psa – po­wie­dzia­łem wy­ko­nu­jąc cięż­ki od­dech po każ­dym sło­wie.

 Po­ka­za­łem jej moją ranną nogę.

– Za­dzwo­nię… – po­wie­dzia­ła ko­bie­ta po­wo­li i zbli­ży­ła się do mnie. – Da pan radę do­dźwi­gnąć się do mo­je­go domu? Mogę… Mogę… Mogę spró­bo­wać opa­trzyć tę ranę…

 Prze­cze­ka­łem w domu ko­bie­ty, aż do przy­by­cia ka­ret­ki. Po przy­je­cha­niu do szpi­ta­la opa­trzo­no mi i zszy­to ranę. Mia­łem zo­stać tam na noc, aby zo­ba­czyć czy nic się nie po­gor­szy.

 W mię­dzy­cza­sie do szpi­ta­la przy­by­ła moja żona, do któ­rej za­dzwo­ni­łem naj­szyb­ciej, jak mo­głem.

– Mó­wisz, że to ten pies? – za­py­ta­ła. – Czyli… Czyli nie był tak zmy­ślo­ny, jak ci się wy­da­wa­ło.

– Do­kład­nie – od­po­wie­dzia­łem mru­żąc oczy. Świa­tło na sali w szpi­ta­lu wy­da­wa­ło mi się zbyt mocne. – Po co ja się do niego zbli­ża­łem? Mo­głem za­dzwo­nić po po­li­cję…

– Albo po mnie.

 Le­żą­cy na łóżku męż­czy­zna gło­śno chrap­nął.

– Albo po cie­bie. Z dru­giej stro­ny… Nie, nie będę o tym mówił. Brzmię jak sza­le­niec.

– Mi­chał, widzę, że po­gryzł cię pies. Chyba nie mo­żesz być sza­leń­cem jeśli to wszyst­ko, o czym mó­wisz, że jest nie­moż­li­we jest takie… na­ma­cal­ne.

– Nikt poza mną nie wi­dział żad­ne­go psa!

– A więc skąd wzię­ła się ta rana?

– Ja… – Za­sta­no­wi­łem się chwi­lę nad od­po­wie­dzią, ale nic nie przy­szło mi do głowy. – Nie wiem. Nie mam po­ję­cia. Wiem tylko, że ten pies żyje u nas w domu. I to ten sam pies, który za­gryzł mo­je­go przy­ja­cie­la trzy­dzie­ści lat temu. – Wy­buch­ną­łem śmie­chem. – Sły­szysz? Zwa­rio­wa­łem! Psy nie żyją tak długo!

– To mogło być inne zwie­rzę.

– Mogło. – Przez głowę prze­biegł mi obraz czar­ne­go kun­dla. – Ale w takim razie mamy do czy­nie­nia z so­bo­wtó­rem.

– Skon­tak­tu­ję się z po­li­cją, gdy tylko wrócę do domu. Tak nie może być… Mu­si­my po­zbyć się tego psa z na­sze­go domu.

 Zofia zro­bi­ła krok w stro­nę wyj­ścia.

– Już raz dzwo­ni­łem na po­li­cję w tej spra­wie – po­wie­dzia­łem. Żonaod­wró­ci­ła się i spoj­rza­ła się na mnie. – Nie za­re­ago­wa­li. Wiesz dla­cze­go? Nie zna­leź­li żad­ne­go psa!

 Na­sta­ła chwi­la ciszy.

– I tak spró­bu­ję się z nimi skon­tak­to­wać – po­wie­dzia­ła Zofia i wy­szła.

 Rano bez pro­ble­mu opu­ści­łem szpi­tal. Jed­nak resz­tę ty­go­dnia mia­łem spę­dzić w domu z uwagi na pro­ble­my z cho­dze­niem.

 Po po­wro­cie do domu po­ło­ży­łem się w łóżku i od­po­czy­wa­łem. Wzią­łem jedną z ksią­żek z ob­szer­ne­go stosu na ko­mo­dzie i za­czą­łem czy­tać. Po­chła­nia­łem łap­czy­wie każdą stro­nę, jako że ta roz­ryw­ka od­ry­wa­ła mnie od myśli o psie.

– Tak w ogóle – po­wie­dzia­ła Zofia wcho­dząc do sy­pial­ni. – Za chwi­lę zjawi się po­li­cjant. Chce usta­lić, co tu się stało.

 

***

 

 Go­dzi­nę póź­niej przy­szedł po­li­cjant. Nie był to ten sam, który nas prze­słu­chi­wał, jed­nak przy­po­mi­nał go z wy­glą­du – stary, z nie­wie­lo­ma wło­sa­mi oraz wąsem.

 Usie­dli­śmy do stołu w kuch­ni, Zofia za­pa­rzy­ła her­ba­tę.

– Wszyst­ko do­brze – za­czął po­li­cjant. – Z nogą?

– Tak – po­wie­dzia­łem. – Mam ty­go­dnio­we zwol­nie­nie z pracy, ale myślę, że po tym będę zdro­wy.

 Po­li­cjant po­ki­wał głową i objął rę­ko­ma kubek, który po­da­ła mu Zofia.

– Nie pro­wa­dzi­łem spra­wy ataku psa od bar­dzo dawna – za­czął. – To było… trzy­dzie­ści lat temu. Jak ten czas leci…

 Za­mar­łem. Wpa­trzy­łem się po­sęp­nie w męż­czy­znę, który po­pi­jał her­ba­tę, rzu­ca­jąc we mnie dziw­ne uśmie­chy. Jak to było moż­li­we?

– Bied­ny dzie­ciak. Wsko­czył na nie tę dział­kę i go za­gryzł pies. I wie pan co? Ja­kimś dziw­nym zbie­giem oko­licz­no­ści wy­da­rzy­ło się to wła­śnie w tym domu.

 Za­mar­łem. Wpa­trzy­łem się po­sęp­nie w męż­czy­znę, który swoim za­cho­wa­niem nie zdra­dzał, że zna ja­kieś głęb­sze szcze­gó­ły. Z pew­no­ścią nie wie­dział, że to ja byłem świad­kiem tego wy­da­rze­nia. Od­wró­ci­łem wzrok na przy­gry­za­ją­cą wargę Zofię.

– Może przej­dzie­my do te­ma­tu? – po­wie­dzia­ła. – Nie chciał­by pan obej­rzeć sa­lo­nu, w któ­rym do tego wszyst­kie­go do­szło?

– Tak, racja… Chcia­łem tylko pod­py­tać o kilka rze­czy.

 Po­li­cjant zadał kilka pytań, jed­nak po chwi­li po­szli­śmy do sa­lo­nu.

 – Mogę na chwi­lę wyjść? – za­py­ta­łem. – Nie czuję się na si­łach, aby tu wcho­dzić…

– Jasne. Nie będę na razie po­trze­bo­wał pań­skiej po­mo­cy.

Zo­sta­łem w kuch­ni.

 Gdy tylko zo­sta­łem sam, za­uwa­ży­łem coś. Tuż obok zlewu na tyl­nych ła­pach sie­dział pies. Nie ata­ko­wał mnie, jakby nie pa­mię­tał wy­da­rzeń po­przed­niej nocy. Jakby nie pa­mię­tał, że nie miał­by pro­ble­mu z po­ko­na­niem mnie, gdyby tylko po­sta­rał się tro­chę bar­dziej.

Wy­bie­głem z kuch­ni naj­szyb­ciej, jak mo­głem, a w po­ło­wie drogi na­po­tka­łem pę­dzą­cym do mnie po usły­sze­niu krzy­ku, po­li­cjan­ta i Zofię.

– On tam jest! – po­wie­dzia­łem. – W kuch­ni! Pies!

 Po­li­cjant po­wo­li zbli­żył się do kuch­ni, stą­pał ostroż­nie i nad­zwy­czaj cicho, go­to­wy do obro­ny w razie ataku. Ob­szedł po­miesz­cze­nie i wró­cił do nas. Za­py­tał:

 – Jest pan pe­wien, że tam był?

– Tak! Je­stem cał­ko­wi­cie prze­ko­na­ny! Może gdzieś uciekł?

– Może. Ro­zej­rzę się, po tym domu.

 Po­li­cjant za prze­wod­nic­twem Zofii prze­szedł przez każdy pokój w domu. Po po­wro­cie do kuch­ni, po­wie­dział:

– Nie zna­la­złem żad­ne­go psa.

– Ro­zej­rzał się pan wszę­dzie? – za­py­ta­łem.

– Po­ka­za­łam wszyst­kie po­ko­je – wtrą­ci­ła Zofia. – Może uciekł na ze­wnątrz?

– Tak, to praw­do­po­dob­ne. Pro­szę dzwo­nić w razie ja­kich­kol­wiek pro­ble­mów. Do­pil­nu­ję, aby wszel­kie zgło­sze­nia nie zo­sta­ły… zi­gno­ro­wa­ne. W każ­dym razie, ja spraw­dzi­łem już wszyst­ko, co mia­łem. Do wi­dze­nia.

– Do wi­dze­nia.

 

***

 

 Zofia za­mknę­ła drzwi za po­li­cjan­tem, po czym po­wie­dzia­ła do mnie:

– O co cho­dzi­ło z tym psem?

– Z psem? O nic… Ja tylko… Mu­sia­ło mi się przy­wi­dzieć– po­wie­dzia­łem do­ty­ka­jąc ręką kark.

 Zofia wes­tchnę­ła.

– Mie­li­śmy być ze sobą szcze­rzy – po­wie­dzia­ła. – Ten pies tam był, czy nie? Nie ob­cho­dzi mnie, czy ma to ra­cjo­nal­ne wy­tłu­ma­cze­nie.

– Był tam – od­po­wie­dzia­łem. – Ale nie wiem, czy ma to sens…

– Mi­chał. – Chwy­ci­ła mnie za ra­mio­na. – Wi­dzia­łam cię w szpi­ta­lu. Nie ob­cho­dzi mnie, co kto­kol­wiek powie, ale ten pies jest praw­dzi­wy. On cię skrzyw­dził. Mu­si­my się teraz go jak naj­szyb­ciej po­zbyć.

– Po­zbyć? Ale jak… Prze­cież, wi­dzia­łaś co mi zro­bił. Jest zbyt silny. Jeśli go po­now­nie za­ata­ku­ję, może mnie zabić.

– Coś się wy­my­śli… Na razie wołaj mnie za każ­dym razem, gdy go zo­ba­czysz.

– Będę tak robił – po­wie­dzia­łem, cho­ciaż nie do końca wie­rzy­łem, że Zofia bę­dzie w sta­nie go za­uwa­żyć. To był mój kosz­mar, a nie jej.

 Wró­ci­łem na górę i po­ło­ży­łem się na łóżku. Chwy­ci­łem książ­kę i po­now­nie za­nu­rzy­łem się w fik­cyj­nym świe­cie po­wie­ści, pró­bu­jąc nie spo­glą­dać poza kart­ki. Wie­dzia­łem, że pies gdzieś tu jest. Po­chła­nia­łem ko­lej­ne stro­ny, czu­jąc ro­sną­ce na­pię­cie, jakby nagle zwie­rzę miało mi się rzu­cić do gar­dła. Po pew­nym cza­sie ode­rwa­łem wzrok od kar­tek i się­gną­łem po szklan­kę z wodą. Nie za­uwa­ży­łem żad­ne­go psa. Wró­ci­łem do czy­ta­nia.

 Wie­czo­rem, leżąc już obok Zofii my­śla­łem tylko o tym, kiedy pies zjawi się na mojej klat­ce pier­sio­wej i bę­dzie wpa­try­wać się pro­sto w moje oczy, ni­czym kosz­mar senny. Ob­ją­łem rę­ko­ma żonę i spró­bo­wa­łem za­snąć.

 Po­czu­łem, jak po mnie idzie. Kro­czył po łóżku i przy­gnia­tał koł­drę cięż­ki­mi ła­pa­mi. Uło­żył się mię­dzy mną, a Zofią, zwi­nął się w kulkę i za­snął gło­śno chra­piąc.

– Zofia, ko­cha­nie… – po­wie­dzia­łem. – Ten pies jest tutaj.

 Potem wszyst­ko po­to­czy­ło się bar­dzo szyb­ko.

 Pies za­war­czał, jak sza­lo­ny, naj­wy­raź­niej prze­ra­żo­ny tym, że ktoś, poza mną może go zo­ba­czyć. Pod­niósł głowę, potem tułów i sko­czył w stro­nę Zofii, która otwo­rzy­ła sze­ro­ko oczy i rę­ko­ma spró­bo­wa­ła ode­pchnąć ogrom­ne zwie­rzę. Chwy­ci­łem je w oko­li­cach brzu­cha i pró­bo­wa­łem szar­pać, aby jakoś zrzu­cić je z Zofii, jed­nak było to nie­moż­li­we.

 Po ko­lej­nej pró­bie ścią­gnię­cia zwie­rzę­cia z mojej żony, pies ugryzł mój palec, a ja od­ru­cho­wo cof­ną­łem się. Czu­łem, że po­wi­nie­nem ucie­kać, jed­nak nie po­tra­fi­łem tego zro­bić. Tutaj nawet nie cho­dzi­ło o Zofię. Ja po pro­stu nie mo­głem się pod­dać.

 Nie w moim domu.

 Rzu­ci­łem się na psa. Osła­nia­łem się łok­cia­mi, jed­nak zwie­rzę­ciu udało się wgryźć na tyle głę­bo­ko, że pra­wie od­pu­ści­łem. Zrzu­ci­łem go z łóżka, a na­stęp­nie spró­bo­wa­łem ude­rzyć dło­nią, która nie­ste­ty utknę­ła w jego pasz­czy.

 Tra­ci­łem czu­cie, po­wo­li od­pły­wa­łem od rze­czy­wi­sto­ści…

 Ale nie mo­głem prze­stać wal­czyć. Nie po tym, jak mie­rzy­łem się z psem, z tym po­two­rem z moich kosz­ma­rów przez ostat­nie ty­go­dnie.

 Kop­ną­łem go w oko­li­cach żo­łąd­ka, a on za­to­czył się i pu­ścił dłoń. Nie po­czu­łem, jed­nak ulgi, a je­dy­nie okrop­ny, pul­su­ją­cy ból.

 Pies nie od­pu­ścił. Sko­czył w moją stro­nę. Zro­bi­łem unik, jed­nak przy na­stęp­nym ataku upa­dłem na pod­ło­gę. Spoj­rza­łem na Zofię, na to, jak bie­rze do ręki ko­mór­kę i wy­bie­ra numer alar­mo­wy.

 Pies, jakby ro­zu­miał, co robi moja żona, zo­sta­wił mnie w spo­ko­ju i rzu­cił się na nią. Za­to­pił zęby w jej dłoni, tej, w któ­rej trzy­ma­ła te­le­fon. Nie zdą­ży­ła za­dzwo­nić.

 Pod­bie­głem do łóżka i chwy­ci­łem te­le­fon, po­mi­mo war­cze­nia zwie­rzę­cia. Po tym, gdy chwy­ci­łem go, aby wy­ko­nać po­łą­cze­nie, pies spró­bo­wał wbić zęby w dłoń, w któ­rej trzy­ma­łem te­le­fon. Zdą­ży­łem się jed­nak cof­nąć i unik­nąć ob­ra­żeń. Po­wo­li wy­co­fy­wa­łem się, coraz bar­dziej zbli­ża­jąc się do ścia­ny koń­czą­cej pokój, sy­cząc z każ­dym sta­wia­nym kro­kiem. Zda­łem sobie spra­wę, że zna­la­złem się w miej­scu, z któ­re­go nie było wyj­ścia.

 Ale wtedy za­uwa­ży­łem, że prze­cież za mną był bal­kon. Wy­star­czy­ło tylko tam się do­stać wejść i za­mknąć drzwi…

 Prze­kro­czy­łem próg i zna­la­złem się na ze­wnątrz. Przy­ci­sną­łem ręką klam­kę, jed­nak nie zdą­ży­łem do­mknąć drzwi przed po­ja­wie­niem się psa. Zo­sta­li­śmy tutaj sami – mój kosz­mar i ja.

 Za­dzwo­ni­łem, jed­nak nie zdą­ży­łem się przed­sta­wić, po­wie­dzieć ad­re­su ani dla­cze­go dzwo­nię. Pies sko­czył mi do gar­dła, a ja upu­ści­łem te­le­fon, kiedy zbli­ża­łem się do ba­rier­ki, pró­bu­jąc unik­nąć zde­rze­nia.

 Silne łapy przy­gnio­tły moją klat­kę pier­sio­wą. Po­czu­łem, że tracę rów­no­wa­gę, a potem jak spa­dam.

 

***

 

 To był ko­niec na­wie­dzeń.

 Po upad­ku stra­ci­łem przy­tom­ność i pa­mię­ta­łem je­dy­nie ob­ra­zy nie skła­da­ją­ce się w więk­szą ca­łość. Pa­mię­ta­łem, jak na­resz­cie prze­bu­dzi­łem się i leżąc na no­szach ki­wa­łem głową czu­jąc ogrom­ny ból. Le­karz pytał mnie, czy go sły­szę, a ja nie byłem w sta­nie zdo­być się na od­po­wiedź.

 Potem było prze­wie­zie­nie na stół ope­ra­cyj­ny, blask świa­tła, za­strzyk i… nic. W tym miej­scu po­now­nie moja pa­mięć po­now­nie się ury­wa­ła.

 Na­stęp­ną rze­czą, którą pa­mię­tam były ośle­pia­ją­ce lampy sali szpi­tal­nej i ból w nodze.

 Potem ktoś przy­szedł i ode­brał mnie ze szpi­ta­la.

 I sie­dzia­łem w domu wie­dząc, że cho­ciaż przy­pła­ci­łem dużo zdro­wiem to na­resz­cie byłem wolny.

A pies mar­twy.

Koniec

Komentarze

Początek wciągnął mnie, trąciło klimatem detektywistycznej zagadki, tajemnicy. Od mniej więcej połowy tekst stał się mniej wciągający, a końcówka nieco rozczarowała. Spodziewałem się obszerniejszej odpowiedzi na to czym był tajemniczy pies, dlaczego żył tak długo, dlaczego się pojawiał i atakował. Nie rozumiem też co spowodowało koniec nawiedzeń – to, że pies spał z balkonu i zginął? Wydawało się, że pies był czymś pomiedzy bytem fizycznym a zjawą i nie do końca podlegał prawom fizyki (żył ponad 30 lat, pojawiał się znikąd itp.)

 

– Ja nazywam się Michał – przedstawiłem się.

– A ja Zofia.

– Ja Mikołaj – odezwał się mąż kobiety.

Dialogi mogłyby być ciekawsze.

 

 Wodziłem jedynie gałkami ocznymi, które nie pomagały mi zrozumieć tej dziwnej sytuacji.

Gałki oczne miałyby pomóc zrozumieć?

 

 W pracy zostałem na jeszcze dwie godziny, aby jak najdłużej siedzieć poza nim.

Poza domem.

 

Psy przestały mnie nawiedzać, więc coraz częściej dopuszczałem sobie myśl, że zwierzę w holu, kuchni i w łóżku sobie uroiłem w związku z powrotem do domu, w którym spotkało mnie coś tak przykrego.

Dopuszczałem do siebie myśl? Może lepiej przeformułować to zdanie, albo rozbić na kilka prostszych?

 

 

 

Spojrzałem się na niego.

Spojrzałem na niego.

 

 

Dzięki za przeczytanie kronos.maximus!

Nie rozumiem też co spowodowało koniec nawiedzeń – to, że pies spał z balkonu i zginął?

Taki miałem zamysł pisząc to opowiadanie, ale możesz to sobie interpretować jak tylko chcesz.

 

Wydawało się, że pies był czymś pomiedzy bytem fizycznym a zjawą i nie do końca podlegał prawom fizyki (żył ponad 30 lat, pojawiał się znikąd itp.)

Faktycznie, pies przejawiał nadnaturalne zdolności, ale to nie oznaczało, że nie mógł umrzeć.

 

Dzięki jeszcze raz za wyłapanie błędów.

 

Pozdrawiam

 

All in all, it was all just bricks in the wall

Jednak, gdy pewnego wczesno zimowego wieczora do domu

Nie zgubiło się tutaj przypadkiem wróciłem?

 

Wygląda jak mój przyjaciel, który został zagryziony przez psa w domu, w którym znaleźliście te kości dwudziestego czwartego sierpnia 1992 roku.

Nie lepiej zmienić szyk zdania? Tutaj brzmi to tak, jakby kości znaleźli dwudziestego czwartego sierpnia 1992 roku, a nie, że kolega został zagryziony przez psa tego właśnie dnia. ;)

 

powiedział Mikołaj cichy dotąd Mikołaj.

Rano bez problemu wypisałem opuściłem szpital.

 

Ciekawe opowiadanie. Muszę przyznać, że mnie wciągnęło ;)

 

 

 

Dzięki za komentarz i wyłapanie błędów Kejt_Elizabet!

All in all, it was all just bricks in the wall

Przykro mi to pisać, Simeone, ale serdecznie wynudziłam się podczas lektury tej historii. Psi Dwór jest, moim zdaniem, dość nudny i straszliwie przegadany. Sprowadziłeś opowiadanie do kilkakrotnego opisania wspomnień Michała, dotyczących śmierci Damiana i kilkakrotnego nawiedzenia bohatera przez czarnego psa. Poza tym dzieje się niewiele – ot, rozmowy z żoną, kolacja z sąsiadami, kontakty z policją, pobyt w szpitalu.

Horroru tu tyle, co kot napłakał, bo od początku można się domyślić, co będzie treścią opowiadania. Nie znalazłam tu ani stosownego klimatu budującego napięcie i niepokój, ani niczego, co mogłoby mnie choć trochę wystraszyć, że o braku zaskoczenia nie wspomnę.

Na koniec wyznam, że mocno mnie dziwi, że Michał, spodziewając się wszak ataku psa, nigdy nie miał przy sobie stosownego narzędzia, np. noża i walczył z nim gołymi rękami.

Wykonanie, co stwierdzam ze szczególnym smutkiem, pozostawia bardzo dużo do życzenia.

 

Z trau­ma­mi tak jest, że po­tra­fią nie od­zy­wać się przez dłu­gie mie­sią­ce, ale gdy tylko jedno słowo albo zda­rze­nie o niej przy­po­mni→ Z trau­mą tak jest, że po­tra­fi nie od­zy­wać się przez dłu­gie mie­sią­ce, ale gdy tylko jedno słowo albo zda­rze­nie o niej przy­po­mni…

Bohater nie miał wielu traum.

 

Pró­bo­wa­łem wal­czyć ze swo­imi my­śla­mi, które prze­wi­ja­ły mi się w gło­wie… → Zbędne zaimki – czy walczyłby z cudzymi myślami? 

 

Dom był opusz­czo­ny, a ogrom­ny ogród znaj­du­ją­cy się na jego te­re­nie za­ro­śnię­ty. → Nie wydaje mi się, aby ogród znajdował się na terenie domu.

Proponuję: Dom był opusz­czo­ny, a ogrom­ny ogród otaczający go, za­ro­śnię­ty.

 

Wy­star­czy­ło po­cią­gnąć za furt­kę, którą chro­ni­ła je­dy­nie za­rdze­wia­ła kłód­ka. → Obawiam się, że kłódka nie chroni furtki; chroni, co najwyżej, przed wejściem na posesję.

Proponuję: Wy­star­czy­ło popchnąć furt­kę, zamkniętą na zardzewiałą kłódkę.

 

Prze­ra­ża­ją­cym z uwagi na znisz­cze­nia – otwar­te drzwi przed­sta­wia­ją­ce gruz znaj­du­ją­cy się we­wnątrz bu­dyn­ku do­da­wał mu mrocz­ne­go wy­glą­du. → Obawiam się, że drzwi, nawet otwarte, nie przedstawiają niczego.

Proponuję: Prze­ra­ża­ją­cy z uwagi na znisz­cze­nia – otwar­te drzwi uwidaczniały gruz, znaj­du­ją­cy się we­wnątrz bu­dyn­ku, co do­da­wało mu mrocz­ne­go wy­glą­du.

 

spod któ­re­go wy­ra­sta­ły chwa­sty, nie zba­cza­ją­ce na słabe wa­run­ki. → Pewnie miało być: …spod któ­re­go wy­ra­sta­ły chwa­sty, nie bacząc na słabe wa­run­ki. Lub: …spod któ­re­go wy­ra­sta­ły chwa­sty, nie zważając na słabe wa­run­ki.

Sprawdź, co znaczy: zboczyćzbaczać.

 

Wsze­dłem do środ­ka, do holu z wiel­kim ży­ran­do­lem. Na ziemi. Scho­dy pro­wa­dzą­ce na górę… → Co na ziemi?

 

Scho­dy pro­wa­dzą­ce na górę po­kry­te były gru­za­mi→ Scho­dy pro­wa­dzą­ce na górę po­kry­te były gru­zem… Lub: Scho­dy pro­wa­dzą­ce na górę po­kry­wał gruz

 

ale słoń­ce, jak to w sier­pień, dalej świe­ci­ło. → …ale słoń­ce, jak to w sier­pniu, dalej świe­ci­ło.

 

do gar­dła Da­mia­na. Tak, Da­mia­na do­sko­na­le pa­mię­tam jego imię. Ktoś krzyk­nął: „Da­mian ucie­kaj”, ale Da­mian już leżał… → Czy to celowe powtórzenia?

 

Po­bie­głem w kie­run­ku wyj­ścia i cho­ciaż z pew­no­ścią bie­głem bar­dzo szyb­ko… → Powtórzenie.

 

ginie, przy­kry­ty czar­ną sier­ścią. Jak ta czar­na sierść po­kry­wa się krwiąjak ta krew roz­le­wa się… → Czy to celowe powtórzenia?

 

I jak krzy­czy, aby­śmy go ura­to­wa­li pró­bu­jąc wstać… → Na czym polega ratunek przy próbie wstania?

A może: I jak, próbując wstać, krzy­czy, aby­śmy go ura­to­wa­li

 

pies cią­gnął go za nogę nie wia­do­mo gdzie. → …pies cią­gnął go za nogę nie wia­do­mo dokąd.

 

– A tak w ogóle je­stem Ma­te­usz.

 Podał mi dłoń.

– A ja Mi­chał – po­wie­dzia­łem od­wza­jem­nia­jąc gest. → Byłam przekonana, że dorośli ludzie przedstawiają się nazwiskiem.

 

…a prąd nie zo­stał jesz­cze uru­cho­mio­ny. → Raczej: …a prąd nie zo­stał jesz­cze podłączony.

 

czu­jąc dziw­ne na­pię­cie to­wa­rzy­szą­ce mi prze­by­wa­niu w tym bu­dyn­ku. → …czu­jąc dziw­ne na­pię­cie to­wa­rzy­szą­ce prze­by­wa­niu w tym bu­dyn­ku.

 

Mu­sia­łem z nią po­roz­ma­wiać i jej kie­dyś o tym po­wie­dzieć. → Czy oba zaimki są konieczne?

Proponuję: Mu­sia­łem z nią po­roz­ma­wiać i wszystko po­wie­dzieć.

 

Aż ona wy­po­wie na głos słowa, któ­rych wy­po­wie­dze­nie tak mnie prze­ra­ża­ło. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Aż ona wy­po­wie na głos słowa, któ­rych wyartykułowanie tak mnie prze­ra­ża­ło.

 

Żal by było jej nie wy­ko­rzy­sty­wać→ Żal by było jej nie wy­ko­rzy­stać

 

że ekipa już koń­czy prace wy­koń­cze­nio­we… → Brzmi to fatalnie.

Proponuję: …że ekipa już koń­czy ostatnie prace

 

od­gło­sy wy­da­wa­ne przez jed­ne­go z dzie­sią­tek zwie­rząt… → …od­gło­sy wy­da­wa­ne przez jed­no z dzie­sią­tek zwie­rząt

 

Wsty­dzi­łem się za to, że tak łatwo→ Wsty­dzi­łem się, że tak łatwo

Wstydzimy się czegoś, nie za coś.

 

spy­ta­ła. Jej py­ta­nie nie wy­wo­ła­ło… → Nie brzmi to najlepiej.

 

Py­tasz się tego co­dzien­ne→ Py­tasz o to co­dzien­ne

Pytamy o coś, nie czegoś.

 

Wzię­ła łyk her­ba­ty.Wypiła łyk her­ba­ty.

Łyków się nie bierze.

 

myśl ta nie chcia­ła mnie upu­ścić… → Literówka.

 

– Po dro­dze po­sze­dłem do chiń­czy­ka→ – Po dro­dze po­sze­dłem do Chiń­czy­ka

 

pod­po­rząd­ko­wa­łem ko­la­cji z są­sia­da­mi wie­czo­rem. → Czy dookreślenie jest konieczne –przecież to oczywiste, że kolację jada się wieczorem.

 

Pod­je­cha­łem do na­sze­go domu. Na pod­jeź­dzie cze­ka­ła… → Nie brzmi to najlepiej.

 

i dwoma po­li­cjan­ta­mi na re­cep­cji. → …i dwoma po­li­cjan­ta­mi w dyżurce.

Obawiam się, że w komisariatach nie ma recepcji.

 

chwi­la ciszy, po któ­rej An­drzej zer­k­nął w no­tat­ki. → Dlaczego bohater mówi o policjancie po imieniu?

 

że do­tkną jego wą­tłej czu­pry­ny. → Skoro wątła, nie była to czupryna.

 

Za­ko­pa­łem wspo­mnie­nie o tam­tym dniu głę­bo­ko w sobie. Trak­to­wa­łem je jak obce, a one prze­sta­ły do mnie na­wra­cać. → Piszesz o jednym wspomnieniu, więc w drugim zdaniu: Trak­to­wa­łem je jak obce, a ono prze­sta­ło do mnie wra­cać.

 

sta­łem tutaj prze­ko­na­ny, że wy­druk na kart­ce pa­pie­ru przed­sta­wia­ją­cy twarz chłop­ca jest wła­śnie Da­mia­nem… → Wydruk może coś przedstawiać, ale wydruk nie może być kimś.

 

– Wy­glą­da jak mój przy­ja­ciel, który zo­stał za­gry­zio­ny przez psa 24 sierp­nia 1992 roku. → – Wy­glą­da jak mój przy­ja­ciel, który zo­stał za­gry­zio­ny przez psa dwudziestego czwartego sierp­nia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku.

Liczebniki zapisujemy słownie, zwłaszcza w dialogach.

 

dać mi chwi­lę na po­by­cie sam na sam ze swo­imi my­śla­mi. → …dać chwi­lę na po­by­cie sam na sam z moimi my­śla­mi.

 

Po­cią­gną­łem za klam­kę i…Po­cią­gną­łem klam­kę i

 

Pies po­pa­trzył się na mnie swo­imi czar­niej­szy­mi od nocy śle­pia­mi… → Pies po­pa­trzył na mnie ślepiami czar­niej­szy­mi od nocy

 

za­da­ła mi kilka pro­stych pytań i wy­sła­ła do mnie ra­dio­wóz policyjny… → Czy oba zaimki są konieczne? Zbędne dopowiedzenie – czy mogła przysłać inny radiowóz?

 

tasz­cząc przy sobie dwie duże torby. → …tasz­cząc dwie duże torby.

Czy mogła je taszczyć, nie mając ich ze sobą?

 

po­tkną­łem się o coś i pra­wie prze­wró­ci­łem się. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …zawadziłem o coś i pra­wie się prze­wró­ci­łem.

 

Ten sam pies, któ­re­go wi­dzia­łem dwa­dzie­ścia lat temu. → Wcześniej pisałeś, że Damian został zagryziony trzydzieści lat temu.

 

że nie ważne jak bym się na to przy­go­to­wał… → …że nieważne, jak bym się na to przy­go­to­wał

 

zwin­nym ru­chem na­ci­snę­ła włącz­nik świa­tła. → Na czym polega zwinność ruchu przy naciskaniu włącznika światła?

 

Nie praw­da! On gdzieś tu musi być! → – Niepraw­da! On gdzieś tu musi być!

 

ale ja wra­cam do łóżka.

 Wró­ci­łem na górę razem z Zofią. → Czy to celowe powtórzenie?

 

ko­bie­ta ubra­na w je­an­sy i swe­ter. → …ko­bie­ta ubra­na w dżinsy i swe­ter.

Używamy pisowni spolszczonej.

 

Głów­nym punk­t sa­lo­nu był oczy­wi­ście ol­brzy­mi te­le­wi­zor, usy­tu­owa­ny na­prze­ciw­ko ku­chen­ki znaj­du­ją­cej się po dru­giej stro­nie po­ko­ju. → Jakoś nie potrafię wyobrazić sobie kuchenki w salonie.

 

Po wy­ję­ciu bla­chy, po­kro­iła po­tra­wę, uło­ży­ła na ta­le­rzu i do­łą­czy­ła do nas przy stole.

– To może się przed­sta­wi­my? – po­wie­dzia­ła lekko się uśmie­cha­jąc. – Ja na­zy­wam się Ali­cja.

– Ja na­zy­wam się Mi­chał – przed­sta­wi­łem się.

– A ja Zofia.

– Ja Mi­ko­łaj – ode­zwał się mąż ko­bie­ty. → Przedstawienie się, moim zdaniem, powinno mieć miejsce zaraz po wejściu i przywitaniu. Nadal uważam, że dorośli przedstawiają się imieniem i nazwiskiem.

 

Pies po­now­nie uło­żył swój biały łeb na no­gaw­ce moich spodni. → Trochę zbędnych słów – czy pies położyłby cudzy łeb? Wiemy, że łeb jest biały, bo pisałeś o tym. Nie wydaje mi się, aby Michał mógł mieć gołe nogi, a skoro był w spodniach, to z pewnością własnych.

Proponuję: Pies po­now­nie uło­żył łeb na mojej nodze.

 

po­wo­li od­sze­dłem w stro­nę drzwi.

Wy­sze­dłem na dwór. → Nie brzmi to najlepiej.

Może w pierwszym zdaniu: …po­wo­li ruszyłem w stro­nę drzwi.

 

Li­sto­pa­do­we zimno ude­rzy­ło mnie w twarz sma­ga­jąc moje po­licz­ki… → Czy oba zaimki są konieczne?

 

po­wie­dzia­ła za­pi­na­jąc gu­zi­ki w płasz­czu. → …po­wie­dzia­ła, za­pi­na­jąc gu­zi­ki płaszcza.

 

Wo­dzi­łem je­dy­nie gał­ka­mi oczny­mi… → Wo­dzi­łem je­dy­nie wzrokiem

 

sie­dział jak posąg przy­kle­jo­ny do mojej klat­ki pier­sio­wej. → Zbędna informacja – wiadomo, gdzie siedział, bo przed chwilą to napisałeś.

 

Z tru­dem ła­pa­łem po­wie­trze, raz na kilka se­kund chwy­ta­łem mocny haust po­wie­trza. → Powtórzenie.

 

jed­nak kilka po­da­wa­ły ge­ne­zę tego miej­sca… → …jed­nak kilka po­da­wa­ło ge­ne­zę tego miej­sca

 

do domu, w któ­rym spo­tka­ło mnie coś tak przy­kre­go.

Tym razem po po­wro­cie do domu nie było tak samo jak zwy­kle. Gdy tylko prze­kro­czy­łem próg domu… → Powtórzenia.

 

Wsze­dłem do sa­mo­cho­du. → Do samochodu raczej się wsiada.

 

nie mogło zo­stać za­ko­pa­ne w ogród­ku pań­stwa domu. → …nie mogło zo­stać za­ko­pa­ne w ogród­ku pań­stwa.

 

Cięż­ko mi uwie­rzyć w to… → Trudno mi uwie­rzyć w to

 

– W takim wy­pad­ku dzię­ku­ję za wszel­ką pomoc. – W takim razie dzię­ku­ję za wszel­ką pomoc.

 

za­czą­łem roz­mo­wę wcho­dząc do sa­mo­cho­du. → …za­czą­łem roz­mo­wę, wsiadając do sa­mo­cho­du.

 

Czar­ne, ni­czym kawa oczy prze­szy­wa­ły mój wzrok, moje ciało, moją duszę. → Czyjeś oczy nie mogą przeszywać naszego wzroku.

Może wystarczy: Oczy, czar­ne ni­czym kawa, prze­szy­wa­ły mnie na wskroś.

 

za­czą­łem ma­chać ręką pró­bu­jąc zrzu­cić ze mnie psa. → …za­czą­łem ma­chać ręką pró­bu­jąc zrzu­cić a siebie psa.

 

Spoj­rza­łem się w szar­pią­ce­go mnie za nogę psa→ Spoj­rza­łem na szar­pią­ce­go mnie za nogę psa

 

zo­sta­wił­by mnie w spo­ko­ju. Pa­trzył na mnie z taką wście­kło­ścią i po­gar­dą, że wstyd mi by było mu się pod­dać. Wstyd mi by → Nadmiar zaimków.

 

Udało mi wy­rwać z uści­sku→ Udało mi się wy­rwać z uści­sku

 

Wy­bu­chłem śmie­chem.Wy­bu­chnąłem śmie­chem.

 

Ko­bie­ta od­wró­ci­ła się i spoj­rza­ła się na mnie. → Żona od­wró­ci­ła się i spoj­rza­ła na mnie.

 

Wzią­łem jedną z ksią­żek z ob­szer­ne­go stosu na ko­mo­dzie→ Wzią­łem jedną z ksią­żek z pokaźnego stosu na ko­mo­dzie

Stos książek na komodzie nie będzie obszerny.

 

Zofia za­pa­rzy­ła her­ba­tę dla każ­de­go z nas. → A może wystarczy: Zofia za­pa­rzy­ła her­ba­tę.

 

po­pi­jał her­ba­tę, rzu­ca­jąc we mnie dziw­ne uśmie­chy. → Jak rzuca się uśmiechy w kogoś?

 

Po­li­cjant za prze­wod­nic­twem Zofii prze­szedł przez każdy pokój do domu. → Raczej: Po­li­cjant, w towarzystwie Zofii, obszedł/ sprawdził każdy pokój w domu.

 

– Z psem? O nic… Ja tylko… Mu­sia­ło mi się prze­wi­dzieć – po­wie­dzia­łem do­ty­ka­jąc ręką kark.– Z psem? O nic… Ja tylko… Mu­sia­ło mi się przywi­dzieć – po­wie­dzia­łem, do­ty­ka­jąc ręką karku.

Sprawdź co różni przewidzenie od przywidzenia.

 

jed­nak zwie­rzę­ciu udał się wgryźć na tyle głę­bo­ko… → Literówka.

 

przy na­stęp­nym ataku upa­dłem na zie­mię. → Rzecz dzieje się w sypialni, więc: …przy na­stęp­nym ataku upa­dłem na podłogę.  

 

Zrzu­ci­łem go z łóżka, a na­stęp­nie spró­bo­wa­łem ude­rzyć go dło­nią… → Drugi zaimek jest zbędny.

 

dło­nią, która nie­ste­ty utknę­ła w od­mę­tach jego pasz­czy. → Obawiam się, że paszcza psa to nie odmęty.

 

Wy­star­czy­ło tylko tam do­stać wejść i za­mknąć drzwi→ Wy­star­czy­ło tylko tam się do­stać, wejść i za­mknąć drzwi

 

Po­czu­łem jak tracę rów­no­wa­gę, a potem jak spa­dam. → Po­czu­łem, że tracę rów­no­wa­gę, a potem spa­dam.

 

Le­karz pytał się mnie czy go sły­szę→ Le­karz pytał mnie, czy go sły­szę

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za przeczytanie i wyłapanie błędów. Już się biorę za poprawianie.

All in all, it was all just bricks in the wall

Bardzo proszę, Simeone, i mam nadzieję, że Twoje kolejne opowiadania dostarczą mi więcej przyjemności. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tekst definitywnie ma pomysł na zagadkę. Jednak pada on głównie pod elementem sporej ilości opisów, które nie do końca budują dla mnie obiecany tagami klimat grozy. Mam wrażenie, że chciałeś tak bardzo dokładnie opisać dla mnie, czytelnika, całą sytuację, że aż wyłożyłeś ją mi na srebrnej tacy, tym samym podcinając skrzydła strachowi wynikającemu z pewnej niewiedzy i snucia przypuszczeń.

Tak więc koncert fajerwerków nie do końca odegrał to, co obiecywał. Sam zamysł jednak był dobry i warto nad tym popracować :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dzięki za komentarz, NoWhereMan.

All in all, it was all just bricks in the wall

Sam pomysł ciekawy, ale nie wykorzystałeś jego potencjału, IMO.

Na początek znielubiłam bohatera. Dlaczego szukanie mieszkania zwalił na żonę? Takie rzeczy robi się wspólnie. Małżonkowie nie muszą koniecznie razem stać nad kompem, ale jeśli jedno znajdzie ciekawą ofertę, to pokazuje ją drugiemu. A nie umawia się ze sprzedającym, zanim współmałżonek pozna chociażby adres.

Potem podpadła mi żona. Och, kochanie, to przykre, że w tym domu pies zagryzł twojego przyjaciela, więc masz cholerną traumę, ale cena jest bardzo korzystna, więc przestań grymasić. Serio? Ona chyba nienawidzi męża i chce go wykończyć psychicznie.

A potem nie zgadzają mi się różne drobiazgi… Policja wzywa świadków (nijak niepodejrzanych, byli zwyczajnie za młodzi w chwili śmierci ofiary) na komendę, zamiast przyjść do nich i zadać parę pytań? Pytanie o namiary na rodziców kumpla jest zwyczajnie głupie. Nawet jeśli jakimś cudem miał do nich telefon (a w ‘92 w ogóle nie musieli go mieć), to przez tyle czasu trzy razy zdążyli zmienić numer. Komórki się pojawiły, prywatne stacjonarne zanikły. Takie rzeczy jak PESEL-e rodziców zagryzionego chłopca muszą być łatwe do znalezienia w Ewidencji Ludności. Nie wiem, jaki policja ma do nich dostęp, ale na pewno lepszy niż kolega z dzieciństwa.

Po przesłuchaniu świadków najwyraźniej gliniarz nie zostawił im wizytówki ze słowami “gdyby coś się państwu przypomniało…”, bo muszą dzwonić na alarmowy.

Policjant, który kiedyś prowadził sprawę zagryzionego chłopca (a co właściwie miał tam do roboty policjant? Lekarz stwierdził zgon, przyczyna znana), nie ma pojęcia, że na tej posesji znaleziono szkielet? Oni ze sobą nie rozmawiają na tej komendzie, żadnego przepływu informacji? I w ogóle po 30 latach ten gliniarz nadal pracuje, nie poszedł na emeryturę? I nie ma wysokiego stopnia, nie siedzi za biurkiem, tylko lata po wezwaniach? Takiemu szczylowi dali śmierć dzieciaka?

Dlaczego bohater nie próbuje zrobić psu zdjęcia? Dlaczego nie sypia z nożem pod poduszką? Ja bym tak próbowała.

Nie przekonują mnie te wszystkie wydarzenia, za dużo luk.

Wystarczyło popchnąć furtkę, zamkniętą na zardzewiałą .

Czegoś tu brakło.

 Dzień chylił się ku końcowi, ale słońce, jak to w sierpniu, dalej świeciło.

Masło maślane. Dzień kończy się o zachodzie słońca, więc wcześniej świeci. Chyba że to miała być informacja o pogodzie.

Babska logika rządzi!

Dziękuję za komentarz, Finklo!

Opowiadanie pisałem bez planu, miałem tylko pomysł na początek i postanowiłem, że resztę wymyślę “na spontanie”. No niestety nie wyszło i przy kolejnych poprawkach próbowałem jakoś posklejać fabułę do kupy, a wyszło coś takiego… Ale dziękuję za komentarz.

All in all, it was all just bricks in the wall

Nowa Fantastyka