- Opowiadanie: jezebel - Hieny część 3/3

Hieny część 3/3

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Hieny część 3/3

– Gaelu! Gaelu, to ja!- natarczywie wołał Gwynn, stojąc pod lichymi drzwiami i pukając w nie nerwowo. Wciąż miał w pamięci minę swojego towarzysza, kiedy wyszli z kolei podziemnej. Wyglądał na mocno przestraszonego, ledwo trzymał się na nogach. Odprowadził go wtedy pod sam dom, upewniwszy się przedtem, że ktoś się nim zaopiekuje.

A teraz nie chciał mu otworzyć drzwi. Niewdzięcznik.

Załomotał jeszcze głośniej.

Dalej nic.

– Otwórz, do cholery jasnej!- wrzasnął wściekły, ale nikt się nie odzywał. Trudno, skoro tak, to jest zmuszony użyć siły. Normalnie by tego nie robił, lecz czas działał na ich niekorzyść. Zaszli już tak daleko, teraz nie mogą się wycofać.

Nabrał rozpędu i wyważył drzwi. Wyleciały z zawiasów z głuchym trzaskiem i opadły na ziemię. Kichnął. W powietrzu unosiły się drobinki kurzu, łaskocząc go w nos. Wewnątrz mieszkania było ciemno, na szczęście ma ścianie widziała lampa oliwna. Zapalił ją i oświetlił sobie drogę do okiennic. Otworzył je niezbyt delikatnie i poranne światło zalało wnętrze mieszkania. Gaela nigdzie nie było. Gwynn podniósł tarzające się po podłodze fiolki. Odkorkował jedną z nich i powąchał. Znał skądś ten zapach. Joyce i jej narkotyk. Z obrzydzeniem odsunął od siebie substancje. Ku swojemu przerażeniu zobaczył, że podłoga usłana jest pustymi opakowaniami po tym świństwie, a niektóre były potłuczone. Pościel w łóżku wyglądała na wymiętą i intensywnie pachniała narkotykiem.

– O nie…– jęknął Gwynn– Gaelu, coś ty najlepszego zrobił?

Wybiegł na zewnątrz. Gdzie on mógł się podziać? Nerwowo rozejrzał się na wszystkie strony. Może poszedł do któreś ze swych dziewczyn? Tylko, do której? Chaotycznie wybrał kierunek i przebył zaplanowaną trasę w kilkanaście sekund. Na rogu, przy palarni też go nie zastał. Zapytał się właściciela czy widział ostatnio Gaela.

– Taki młody?– upewnił się starszawy mężczyzna– Tak, toczył się rano w stronę lecznicy….

Gwynna już nie było. Pędził na złamanie karku do miejscowej lecznicy, będącej jedną z trzech jeszcze działających w mieście. Wcześniej unikał wizyt w tym miejscu ze względów finansowych, teraz jednak zapłaciłby każdą cenę, byleby tylko zdołali wyleczyć Gaela.

Wpadł niczym furia do niezbyt czystego budynku. Nie odpowiadając na pytania personelu wkroczył na salę przyjęć. Jest! Podszedł z nadzieją do łóżka. Rzeczywiście, był to Gael, lecz odmieniony. Miał źrenice rozszerzone do granic możliwości, żółtawą skórę zroszoną potem i krótki oddech. Patrzył się prosto, przed siebie i nie reagował na głos, ani nawet gesty. Nic.

– Otrucie– powiedział głos za jego plecami. Odwrócił się. Za nim stał uzdrowiciel, stosunkowo młody z rękoma ubrudzonymi żółtą cieczą. Przyglądał się Gaelowi z niejakim zainteresowaniem. Gwynn myślał, że się zapadnie pod ziemie. Otruty? Niby jak, widział u niego w domu narkotyki. Po prostu przedawkował, a nie się otruł!

– To przedawkowanie– powiedział głucho do uzdrowiciela.

– Nie– zaprzeczył tamten– To trucizna. Przedawkowanie nie wywołuje takich objawów. Poza tym, gdyby przedawkował to nie doszedłby tu żywy. Ocalił swoje życie, wymiotując po drodze. Wyrzucił z siebie część toksyn, ale i tak będzie długo wracał do zdrowia. Kto wie– wzruszył ramionami uzdrowiciel– Czy w ogóle będzie go można jeszcze nazywać zdrowym człowiekiem.

Gwynn wziął przyjaciela za rękę. Kto mógłby zrobić coś takiego? Po co? Gael jest tylko dzieciakiem, nic nie znaczy w klanie ani w ogóle w społeczeństwie. To zwyczajny chłopak. Dlaczego więc stał się celem?

Znał odpowiedź na to pytanie, lecz bał się przyznać przed sobą samym, że to jego wina. Wciągnął go w to, mimo iż się opierał, miał wątpliwości. Jego chęć zysku, awansu pchnęła go do tego. Nie powinien był ryzykować niczyim życiem poza własnym.

– Czy wie pan co to za trucizna?– zapytał łamiącym się głosem.

– Najbardziej pasuje mi tu opioid– odparł uzdrowiciel niezbyt pewnie– To dość powszechna substancja, wytwarzana przez Południowców. Oni sami stosują ją jako narkotyk, lecz nasi ludzie nie znają bezpiecznej techniki zażywania jej. Ktoś wpompował ją w tego młodzieńca celowo, wiedząc, że wysokie stężenie go zabije.

Gwynn podziękował mu za informacje i wyszedł z lecznicy. Znajdował się na obrzeżach miasta, jeszcze kilkaset metrów i dojdzie do jego granicy. Przez całe swoje życie nigdy nie ośmielił się wyjść za nią, mając w pamięci przestrogi starszych i opowieści o ludziach, którzy nie powrócili do swych domów. Kilka razy chciał ją przekroczyć, stał nawet jedną nogą poza nią. Zawsze się jednak wycofywał. Dziś tak nie będzie. Musi się przełamać, odrzucić od siebie lęk i wejść w nieznane. Tylko w ten sposób może odkupić swoją winę względem Gaela.

Południowcy. Głupie ścierwa bez poczucia moralności. Mienili się wyższymi od ludzi z miast, nazywając ich barbarzyńcami, a sami nie posuwali się przed obrzydliwymi czynami, byleby tylko osiągnąć cel. Zobaczymy, kto okaże się sprytniejszy.

Narastała w nim furia, wyzwolona z długoletniej frustracji. Zawsze gorszy, wahający się, nieznający własnej drogi ani życiowego celu. W cieniu ojca i matki, znanych w mieście a nawet w cieniu osławionej siostry. Odrzucili go, lecz po tym wszystkim będą musieli chylić przed nim czoło! Udowodni, że tak samo potrafi się wyróżniać, dokonywać rzeczy niemożliwych. Pokaże Joyce, że nie jest od niej gorszy, że nie jest inny. Tak naprawdę są ulepieni z tej samej gliny, tylko ona o tym nie wie, odrzuca ten jakże oczywisty fakt. Pewnie jej z tym wygodniej, bo nie musi się przyznawać do swoich uczuć względem niego. Gorączka Gwynna sięgnęła szczytu. Był sobą a jednocześnie nie był. Odnosił wrażenie, że okresowo ma pełną kontrolę nad własnymi czynami i myślami, a czasem ją traci na rzecz wielkiego rozgoryczenia, noszonego w sercu. Zupełnie jakby nieświadomie wyhodował brata bliźniaka, alter ego rosnące w siłę i przejmujące nad nim kontrolę. Ostatnie wydarzenia tylko przyspieszały ów proces, który i tak musiał nastąpić. Gwynn nie miał już siły walczyć ze sobą, odrzucać uczuć, będących częścią jego osoby.

Stanął na samej granicy. Przed nim roztaczał się widok pustkowia, naznaczonego głębokimi lejami po bombach i porozrzucanymi kośćmi. Wysunął stopę, lecz nie postawił jej na ziemi. Zawisła w powietrzu, podobnie jak jego decyzja. Jeśli przestąpi ten symboliczny próg, nie będzie już drogi odwrotu. Równie dobrze może przyjąć ostrzeżenie Południowców i zostawić tą sprawę, wracając do drobnych problemów życia codziennego. Może uznać otrucie Gaela jako napomnienie, a nie niesłuszną karę. Przecież nie musi tego robić, pozostanie szczęśliwy.

Sęk w tym, że Gwynn od dawna nie jest szczęśliwy.

Postawił stopę po drugiej stronie. Następne kroki stawiał już poza granicą swojej ojczyzny, jeśli tak można nazwać na wpół zrujnowane miasto, podtrzymywane przy życiu jedynie przez ludzki upór. Odwrócił się, żeby raz jeszcze spojrzeć na znane sobie budynki. Jakże inaczej wyglądały z tej perspektywy! Już nie brzydkie i odrapane, z odlatującym od ścian tynkiem, a majestatyczne i groźne, niczym wieże obronne kamiennych budowli, zapomnianych przez czas. Właściwie to nigdy się nie zastanawiał nad tym, co może się znajdować dalej. W tej materii całkowicie polegał na relacjach naocznych świadków, nieodmiennie opisujących zewnętrze jako niegościnną krainę, surową dla zbłąkanych wędrowców. "Czy ja się do nich zaliczam?"– zastanawiał się Gwynn, lecz zdało mu się, że odpowiedź byłaby przecząca. On znał cel swej podróży, dążył do niego od dobrych paru dni. Pytanie tylko, czy chce do niego dotrzeć, czy powinien tak bezwzględnie do niego dążyć. Teraz było za późno na tego typu rozterki. Przekroczył już niewidzialną barierę i nie zamierzał zawracać.

Przed nim majaczyło się przedpole miasta w barwach pomarańczy i dominującej szarości. Ziemia, sucha i spalona łatwo przeistaczała się w pył, obecny w powietrzu, drażniący nieprzyjemnie płuca. Według przekazów powinno się tu znajdować istne cmentarzysko, lecz kości i to nielicznych można się było doszukać w lejach. Gwynn przypuszczał, iż były to ofiary wielkich wybuchów sprzed lat. Według obiegowej opinii ostatnia wielka wojna zakończyła się upadkiem starej cywilizacji. Sęk w tym, że ten upadek nie nastąpił z dnia na dzień, a okres przejściowy pomiędzy stanem obecnym a tym, co było wcześniej trwał prawie dwieście lat. na upartego nazywano go " wiekami agonii", po których świat miał wyjść gruntownie odmieniony. Tyle Gwynn wiedział od starszych, rozprawiających czasem w tawernach o starych, dobrych dziejach. Zawsze przy tym zabawnym wydawał mu się fakt, iż wszyscy oni mieli sprzeczne opinie na temat powstania owych lejów z kośćmi w środku. Jedni utrzymywali, że miasto, w którym żyją było jedną z pierwszych ofiar wielkiej wojny, inni zaś, że jeszcze wiele lat po wojnie ośrodek ten dobrze prosperował i dopiero najazdy Ludów Pustyni doprowadziły do jego zniszczenia. Pewnym ułatwieniem w rozstrzygnięciu tego sporu byłoby ustalenie daty powstania Podziemia, gdyż to właśnie wtedy, według przekazów, miała się zacząć Nowa Era.

Gwynn nie był więc pewny, czy stąpa po gruzach Starej Cywilizacji, czy pierwotnych ranach dopiero się rodzącej. W ogóle nie wiedział, czy świat, w którym żyje obecnie składa się na jakąś cywilizację. Nie stworzyli niczego samodzielnie, wszystko co mają i dzięki czemu są w stanie przetrwać, zawdzięczają swoim bardziej rozwiniętym przodkom. Nie istniała dziedzina, w której ludzkość dokonała postępu, wciąż się tylko cofali, coraz bardziej i bardziej. A co jeśli ich świat wcale nie jest nowy, tylko wciąż stanowi kontynuacje poprzedniego i popada w ruinę, stagnacje, aż wreszcie ludzkość ostatecznie upadnie i dopiero wówczas będą mogli mówić o Nowej Erze ? Zasępił się. Gdyby rzeczywiście tak było, to jego życie straciłoby sens. Bo skoro niczego potem nie będzie, to dlaczego ma się starać coś osiągnąć? Nie nastąpi po nim nikt, kto kultywowałby jego pamięć, kontynuował tradycje. Cały system klanowy, powolna odbudowa miasta, poświęcenie zamieniłyby się w głupią farsę, od początku pozbawioną sensu. Lecz czy życie w ogóle miało jakiś sens? Co na przykład on sam wniósł do wielkiego rozwoju? Nic nie wymyślił, nie stworzył. Nie pozostanie po nim nawet cegła.

– A jakie to w ogóle ma znaczenie?– rozmyślał na głos– Liczy się to co tu i teraz. Jeśli będziesz wciąż patrzył wstecz, albo wprzód, to nigdy nie zaznasz życia naprawdę. Stracisz teraźniejszość, w której przecież żyjesz. Nie w przeszłości, ani przyszłości. Teraz.

Poza przedpolem swój obóz rozbili Południowcy. Ze względów bezpieczeństwa nie decydowali się na noclegi w mieście, tylko powracali do namiotów a o świcie dnia następnego już byli na targu, przynosząc ze sobą towary najwyższej jakości. Jeśli ktoś w ogóle miał blade pojęcie jak wygląda obecnie świat, to właśnie oni. Wiecznie w ruchu, handlując z każdym, kto potrafił mówić. Kultury tworzyły w ich oczach swoisty kalejdoskop, którym potrząsali według własnego uznania. Raz interesy szły im wybornie, innym zaś razem beznadziejnie, lecz rokrocznie powracali w te same miejsce, wciąż opowiadając niestworzone historie o wielkiej wodzie i gościach z innych krain. Gwynn westchnął. Gdyby wielka woda naprawdę istniała, to chciałby ją zobaczyć. Jednak według uczonych z miasta takie opowieści to w większości banialuki i nie należy im dawać wiary.

Namiotów było kilkanaście, a każdy w innym kolorze. Najbardziej rzucał się w oczy jaspisowy i ognistoczerwony. Inne nie miały już tak zdecydowanej barwy. Ich wymiary były duże jak na ten rodzaj schronienia i wyglądały z daleka na mocne, stabilne konstrukcje. I takie w istocie były, odporne na każdy rodzaj niepogody. Południowcy przywozili je na grzbietach mułów i wielbłądów, które hodowali w swojej ojczyźnie. W czasie postoju puszczali te zwierzęta samopas, a one rozchodziły się, w poszukiwaniu pożywienia.

Gwynn znajdował się bardzo blisko obozowiska i rozróżniał już poszczególne osoby. Wcześniej myślał, że oczy go mamią, lecz teraz ujrzał wyraźnie, iż na jego środku zrobiło się zbiegowisko. Jakaś osoba, otoczona ludzkim kręgiem, przemawiała z zapałem i uniesieniem do reszty zgromadzonych. Ci słuchali jej z powagą a w ich oczach odbijał się szacunek dla mówcy. Gwynn podszedł bliżej, by wychwycić temat przemówienia.

-… znacznie więcej korzyści dla waszego plemienia, niż w wypadku zwycięstwa jej opcji. Nic nie zyskacie na dalszej stagnacji Miasta!- już praktycznie krzyczał mówca.

Gwynn wrósł w ziemię, sparaliżowany. Znał ten głos. Należał do van der Meera. I rzeczywiście, to on we własnej rozmowie przemawiał do kupców z południa, mocno gestykulując i raz po raz podnosząc ton swego głosu.

" O co tu chodzi?– pomyślał Gwynn, teraz już kompletnie zdezorientowany– Van der Meer w takim miejscu? Co zamierza w ten sposób osiągnąć, do czego ich zmusić?"

– Ta podstępna kobieta najpierw wzbudza zaufanie wśród ludzi, pozyskuje ich środki, a następnie wykorzystuje ich do maksimum i porzuca, nie dając nic w zamian. Jej obietnice i słowa są puste, musicie to zrozumień !- kontynuował.

– Kłamca! Zasrany kłamca!- przerwał mu zimny, damski głos. Gwynn odwrócił się natychmiast, by ustalić jego źródło. Oto z jednego z namiotów wyszła elegancka kobieta w średnim wieku o intensywnie brązowych oczach i z wielką szramą na policzku, rozciągającą się od brwi po brodę. W jej oczach płonęła czysta furia, a utkwiła je w van der Meerze. Gwynn tylko słyszał o niej, lecz nigdy osobiście jej nie widział. To jednak musiała być żona van der Meera.

Kobieta, niczego się nie bojąc, wystąpiła na przód. Oczy wszystkich utkwione były w jej niewielkiej postaci. Nie zdradzała oznak niepokoju ani zażenowania tym faktem, wręcz przeciwnie była zadowolona z takiego obrotu sprawy.

– Ludzie Południa!- zwróciła się do zgromadzonych, całkowicie ignorując wściekłą minę męża– Nie kłamie, opisuje wam tylko przyszłość jaka nas czeka pod rządami tej oto kreatury– mówiła powoli, starannie dobierając słowa– Znany jest on bowiem ze swego krzywoprzysięstwa i łamania obietnic, zobowiązanie wobec sojusznika nie znaczy dla niego więcej niż życie psa. Obiecuje wam zyski z handlu, udział w odbudowie centrum miasta… To wszystko są mrzonki. Nie posiada wystarczającej władzy nad klanami, aby przeforsować swój plan rozbiórki wielkich budowli. Nie łudźcie się, klany prędzej utopią miasto w krwawej wojnie, aniżeli zniszczą swe tereny łowieckie!

Zgromadzeni kupcy pokiwali głowami, jakby chcieli zaznaczyć, że przyjęli do wiadomości słowa kobiety. Gwynn wiedział z opowieści, że jest ona osobą niezależną i swego rodzaju figur tragiczną. Van der Meer bowiem potraktował ją w sposób okrutny. Po tym jak urodziła mu dwie bliźniacze córki, oddalił ją, pozbawiając środków do życia. Dziewczynki oddał bezdzietnym parom w klanie, gdyż jak się wyraził " nie zamierza hodować pasożytów". Ich matka musiała uciekać z miasta i znalazła schronienie właśnie u Południowców. Zaczepiła się o jedną z karawan i powędrowała razem z nią w kierunku wolnych miast. Po wielu latach powróciła do ojczyzny, by zaciekle przeciwstawiać się wszystkim zamysłom męża. Mogła sobie na to pozwolić, gdyż dorobiła się niemałego majątku na organizowaniu ryzykownych wypraw do dzikich ludów pustyni.

Gwynn dostrzegł wściekłość na twarzy szefa klanu i mordercze iskry w jego oczach, lecz nie zamierzał się wtrącać.

– Ta kobieta jest moim wrogiem– wycedził van der Meer przez zęby– I powinienem zarżnąć ją dawno temu, kiedy miałem po temu okazję. Postanowiłem wtedy darować jej życie i to był mój najgorszy błąd… Jeśli jednak jest ona zamieszana w porwanie moich dzieci to przysięgam…

– Porachunki między sobą załatwiajcie gdzie indziej– przerwał mu rozdrażniony głos jednego z kupców, odzianego w bogate szaty– To nie czas ani miejsce na takie rzeczy. My próbujemy rozstrzygnąć czy warto w ogóle popierać jakiekolwiek stronnictwo– upomniał oboje.

Van der Meer i jego żona skłonili głowy. Przemówił kolejny z kupców:

– Dziś będziemy na ten temat debatować w swoim gronie. Dziękujemy wam za przedstawienie swoich propozycji, decyzję oznajmimy jutro o świcie.

Towarzystwo zaczęło się rozchodzić. Kobieta wróciła do swego namiotu, nie patrząc nawet na męża. Van der Meer stał jeszcze chwilę w miejscu, po czym skierował się w stronę miasta. Po drodze zauważył Gwynna. Oczy zwęziły mu się jak u pustynnego kota.

– Ach, młody Gwynn– powiedział do niego– Chodź tu chłopcze, porozmawiamy– zachęcił go wskazując ręką.

Gwynn był zaskoczony. Nawet nie podejrzewał, że ktoś taki jak van der Meer może znać jego imię. Bez wahania dołączył do niego, w nadziei, że dowie się czegoś istotnego.

– Słyszałem, że podjąłeś rzucone przeze mnie wezwanie– zaczął przywódca– I radzisz sobie lepiej niż bardziej doświadczeni Redsi. Cóż…– uśmiechnął się nerwowo– Nie spodziewałem się czegoś takiego po takim żółtodziobie jak ty. Ale może to i dobrze. Kto wie, czy to właśnie nie ty ustalisz kto w tak bezczelny sposób pogwałcił harmonię mego życia rodzinnego?

Gwynn przez chwilę zastanawiał się co mu odpowiedzieć.

– Dużo pan wie– zauważył.

Van der Meer obrzucił go badawczym spojrzeniem.

– Oczywiście. Na tym polega bycie przywódcą klanu. Trzeba się nauczyć patrzeć na problemy całościowo, rozpatrywać różne scenariusze… Powiedz mi, jak wiele słyszałeś o moim najnowszym… projekcie?– zapytał nagle zmieniając temat.

Gwynn zawahał się.

– Coś obiło mi się o uszy, lecz szczerze mówiąc nie bardzo się w tym orientuje– przyznał.

– Ha! A co myślisz o naszym społeczeństwie?– naciskał dalej van der Meer.

– Że jest podzielone.

– Otóż to!- ucieszył się van der Meer– Sądzę więc, że doskonale zrozumiesz jak wielkiego przełomu pragnę dokonać! Jeśli pozyskam tych kupców z Południa, dysponujących odpowiednimi środkami wystarczająco wielu zwolenników wśród naszych pobratymców, to wszystko może się zmienić w ciągu jednej dekady. Zaniknie struktura klanowa, zamiast rozpraszać się drobnymi zadaniami, wszyscy podejmiemy tytaniczny trud odbudowy!- mówił, a w jego oczach odbijało się światło– Wystarczy tylko tak niewiele, zwykły akt rozbiórki, którego powinniśmy już dokonać dawno temu. To te straszydła, starożytne drapacze chmur, są źródłem nierówności. Kiedy je zdemontujemy, uzyskamy mnóstwo surowców na sprzedaż, nasze miasto wreszcie zacznie zarabiać! Ten napływ pieniędzy umożliwi nam szybszą odbudowę, a może nawet ekspansje na zewnątrz– mówił dalej, trawiony zapałem– Dobiegnie końca era zabójstw, terroru skorumpowanych ludzi! Stworzymy nowe społeczeństwo, oparte na lepszych zasadach, sprawiedliwe wobec wszystkich!

Mówił tak jeszcze przez długi czas, roztaczając przed Gwynnem wizję wielkiej odbudowy, wyjście z ery ciemności i strachu. Opowiadał o możliwościach, jakie dadzą szersze kontakty z Południowcami, o eksporcie wiedzy do ich ojczyzny. Młody Hiena słuchał go uważnie i ów zapał udzielił się także i jemu. Po części zaczął wierzyć, iż van der Meer jest władny odmienić los każdej istoty na tej planecie. Gdyby mu się udało, to on, Gwynn, nie musiałby już żyć w samoudręczeniu, mógłby zdobyć to, czego pragnął ponad wszystko inne na tym świecie… Cudownie rysowała się ta perspektywa. Joyce nie schowałaby się w swojej norze, wychodząc tylko na czas swych misji, nie ważyłaby się odrzucać jego zaproszeń, bo byłby on jednym z architektów odbudowy. To właśnie jemu van der Meer proponuje współpracę, daje mu możliwość uczestniczenia w czymś wielkim.

– Potrzebuje takich ludzi jak ty– mówił Gwynnowi– Którzy wiedzą, co pragną osiągnąć, a jednocześnie nie są ślepi na potrzeby innych. Razem uda nam się stworzyć dobre prawa, odrzucić głupie zabobony na rzecz nowoczesności i rozwoju! Skończylibyśmy z ostracyzmem osób o innych skłonnościach! Tylko pomyśl chłopcze… Pomyśl!

Dalej rozmowa toczyła się już lawinowo. Wymieniali poglądy na temat różnych sposobów sprawowania władzy, ogólnej biedy wśród mieszkańców miasta i trudów renowacji starych budynków. Wreszcie Gwynn odnalazł człowieka, czującego tak samo jak on. Było to dla niego pocieszające, a wręcz upajające.

Kiedy już doszli do miast, van der Meer położył mu rękę na ramieniu i zajrzał mu głęboko w oczy.

– Synu– oświadczył poważnym głosem– Same słowa nie wystarczą, aby nasza wizja się ziściła. Potrzebne są czyny. Musimy sobie zapewnić poparcie Południowców, pojmujesz?– powiedział.

Gwynn pokiwał głową.

– Wiem, co robić– zapewnił go.

– Doskonale– rzekł van der Meer i odszedł.

Nocą Gwynn zakradł się do namiotu jego żony. Całe obozowisko było pogrążone we śnie i tylko u niej paliło się jeszcze światło. Siedziała w pozycji kwiatu lotosu i odprawiała mantrę do pustynnych bogów. Słowa przez nią wypowiadane nie były znane Hienie. Zresztą, cokolwiek by nie mówiła, i tak nie zmieni to wyroku, który zapadł. Wyciągnął długi nóż z cholewki buta. Nie wahał się. Tym razem wszystko miało pójść jak z płatka. Wiem czego pragnę– pomyślał– Wielkie czyny wymagają poświęceń. I zbrodni. Odgonił od siebie tę myśl, lecz powróciła ona z jeszcze większą mocą. Nie– upewnił sam siebie– to konieczne. Ona jest zagrożeniem. Może wytrącić nam zwycięstwo z ręki. I ścisnął nóż jeszcze mocniej. Wkroczy do środka. Poruszał się jak w transie, szybko i pewnym ruchem zaatakował kobietę. Nawet się nie broniła. Po chwili jego ręce tonęły już we krwi. Bez krzyków, czy jęków. Nic. Tylko jej oczy zdawały się wciąż żyć i oskarżały go tą śmiałością. Nie mógł tego znieść. Wyszarpnął nóż z jej brzucha i pociął twarz ofiary. Niech przestanie się na niego patrzyć! Przyjmij wyrok z godnością, suko!

Zamachnął się raz jeszcze, lecz noża nie wbił ponownie. Przeszkodził mu zduszony krzyk. Na progu stała nastoletnia dziewczynka z silnie zdeformowaną twarzą i patrzyła ze zgrozą to na niego, to na leżące na podłodze ciało.

– Ty potworze!- wykrztusiła przez łzy, spływające jej ciurkiem po twarzy– Dlaczego matka, potworze?

Gwynn zastygł z przerażenia po czym upuścił nóż i uciekł. Najzwyczajniej w świecie uciekł. Nie wiedział nawet czy biegnie w dobrą stronę, czy złą… Zmierzał przed siebie gnany przez słowa "tchórz" i "matka".

– Co ja najlepszego zrobiłem?– pytał sam siebie.

Wszechświat jednak milczał, nie zsyłając na mordercę ani natychmiastowej kary, ani potępienia. Pozostawił to jego sumieniu, coraz częściej tłamszonemu przez różne uczucia. "Jestem zgubiony– myślał teraz, nie mogąc się pozbyć ani głosu ze swojej głowy, ani wszechobecnego zapachu krwi. Wszystko po drodze przypominało mu ofiarę, dziewczynkę i Joyce. Zrobił to dla niej! To wszystko przez nią i jej zwodniczą naturę! Gdyby potrafiła z nim normalnie żyć, a nie być taką podłą i zarozumiałą, to to nigdy nie miałoby miejsca!

– Joyce…– jęknął zrozpaczony.

Gwiazdy były nieubłagane. Ich blask był podobny do iskierek furii u nastolatki.

– Joyce…-powtórzył swoje błaganie, skierowane do niebios.

Wybawienie nie nadeszło. Został sam.

*

Nie lubiła rozmawiać z ludźmi, znajdującymi się pod silnym wpływem emocji. Nie dość, że mówili nieskładnie, to jeszcze mieszali fakty i nie potrafili wykrzesać nawet odrobiny dokładności z pamięci. Stała teraz na miejscu zbrodni i zastanawiała się, jaką trzeba być bestią, aby dokonać czegoś takiego. Od dawna nie była tak zniesmaczona opisem wyglądu zwłok. Nie żeby sama była święta, na sumieniu miała kilka osób, ale nigdy się nie pastwiła, w przeciwieństwie do tego mordercy. Westchnęła ciężko. Żużel można było znaleźć tylko tutaj, dlatego się zjawiła. Nie przypuszczała, że natychmiast otrzyma nowe zadanie.

Obok niej stała nastolatka o silnie zdeformowanej twarzy. Ubrana była w luźne szaty, mające maskować ogólną niedoskonałość ciała. Wszystko w niej bowiem było nierówne: od głowy aż po końce palców. Wciąż była w szoku, choć to akurat nie dziwiło Joyce. Wszak widziała morderce swej matki. Zachowywała się jednak przytomnie i odpowiadała z sensem na zadawane pytania, co budziło nadzieje na szybkie rozwiązanie sprawy.

– Myślisz, że morderstwo mogło mieć jakiś związek z porwaniem twojego przyrodniego rodzeństwa?– zapytała ją Joyce, choć czuła wstyd, że musi w ogóle pytać o takie rzeczy.

Dziewczyna pokręciła głową.

– Matka mówiła, że ojciec w ogóle się nie przejmował dziećmi. Nigdy. Uważała, że ta sprawa jest jakaś dziwna i szczerze wątpiła w autentyczność porwania– odparła. Jej wygląd zdecydowanie rozpraszał Joyce. Ta okrutnie zmieniona twarz, pokryta bliznami po licznych nieudanych operacjach plastycznych, opuchnięta z powodu leków, miała w sobie dziwnie hipnotyzującą siłę. Każdy obserwator potwierdziłby, że jest brzydka, lecz dla Joyce istniała także inna interpretacja wyglądu dziewczyny. W swym okaleczeniu była bowiem piękna i znacznie bardziej fascynująca aniżeli większość ludzi, których znała. Nie udawała, że jest inaczej, że to się jej przytrafiło to czysty wypadek. Nie zasłaniała swego oblicza. Z tej twarzy biła czysta szczerość, poruszająca nawet ludzi bezdusznych.

– A ty co uważasz?– zapytała Joyce, gdyż opinii matki mogła się z łatwością domyśleć, co innego prawdziwej córki van der Meera. Tu sprawa przybierała znacznie ciekawszy obrót.

– Chciałabym aby tak nie było, żeby okazał się być uczciwym człowiekiem, ceniącym sobie wartości moralne i zasady przyjęte w relacjach międzyludzkich… Naprawdę… chciałabym móc w to wierzyć… Lecz tak nie jest, prawda zawsze ujawnia się w sposób dla nas najboleśniejszy… Te dzieci, które powinnam nienawidzić zapewne doznałyby mniej krzywd przebywając pod moją opieką, aniżeli ojca… Oto jest prawda. Co do porwania, to skłaniam się ku opinii innych Hien, że zrobił to któryś z przeciwników ojca. Wiem tylko jedno na sto procent– w sprawę nie byli zamieszani Południowcy. Ich nie interesują małe konflikty wewnątrz miasta. Im jest w gruncie rzeczy obojętne kto wygra, bo i tak zawrą umowę ze zwycięzcą– powiedziała dziewczyna.

Joyce zasępiła się. Każdy miał inną opinię na temat porwania i próbował do niej przekonać innych. Ją samą los dzieci van der Meera niezbyt obchodził, mogły dla niej zdychać w zawszonym lochu i tak uznałaby, że to mała kara za czyny ich ojca. Czy była w tym momencie bezduszna? Może i tak, ale to nie był czas i miejsce na rachunek sumienia lub refleksję nad marnością własnej egzystencji. Czas uciekał, a ona wciąż nie była pewna co przywódca klanu planuje. Skupiła się. Czas powrócić do głównego tematu.

– Byłaś obecna na wczorajszym wiecu?

Dziewczyna przytaknęła, nie komentując tego.

– Co proponował Południowcom van der Meer?

– Pierwszeństwo w skupie surowców, uzyskanych z rozbiórki Starego Centrum, poszerzenie swobód handlowych dla ich karawan, zintensyfikowanie współpracy politycznej… Po prostu obiecywał– powiedziała beznamiętnie dziewczyna.

"Ach, więc to tak! Zamierza wygryźć inne Hieny, a potem sprzedać swoją ojczyznę kawałek po kawałku, jak tort. Następnie będzie wmawiał ludziom jak to pod jego rządami żyje się lepiej, a za plecami będzie eksterminował wszystkich, którzy ośmielą się sprzeciwić"– pomyślała Joyce.

– Wspominał coś o środkach, jakimi zamierza to osiągnąć?– spytała dziewczyny.

Pokręciła głową.

– Przykro mi, szczegóły omawiali bez udziału osób trzecich. Sądzę jednak, że łatwo się domyślić co planuje…– odparła, zawieszając na chwilę głos.

– Sęk w tym, że nie mam żadnych dowodów na poparcie swojej tezy. Wierzę, podobnie jak twoja matka, że porwanie zostało sfingowane, ale cel takiego zabiegu pozostaje nieznany. Jedyne co mogę przekazać radom poszczególnych krajów, to ostrzeżenie przed jego spiskami. Jeśli chce nas pokonać, to najpierw musi skłócić i osłabić. Dopiero wówczas będzie wystarczająco silny, by przejąć kontrolę– powiedziała z rozgoryczeniem Joyce, bardziej do siebie niż do dziewczyny. Tak wiele elementów się nie kleiło, na przykład bezsensowna śmierć żony van der Meera. Jaki miała związek z całą sprawą? W to, że to jego sprawka Joyce nie wątpiła ani przez moment, tylko nie widziała korzyści wynikających z takiego aktu… No i kim był morderca? Na nieszczęście, dziewczyna nie mogła sobie przypomnieć jak wyglądał, gdyż skupiła się na jego oczach i śledzeniu ruchów. Potem sparaliżowała ją śmierć matki. Jedyną wiadomością w pełni potwierdzoną był wiek zbrodniarza. Na miejscu zbrodni Joyce znalazła krótkie brązowe włosy i narzędzie zbrodni– długi nóż, należący do Hieny. Człowiek van der Meera, bez dwóch zdań. Tylko po co?

Zaginięcie dzieci– pięć dni temu, śmierć członków klanów Red i S'thopee – dwa dni temu, morderstwo– poprzednia noc… Gdzie szukać schematu, sposobu wyboru ofiar?

Dzieci, zmasakrowane trupy, zapomniane obszary miasta, ambicje, ukryte zboczenia seksualne, zbrodnia… Wyliczać elementy można by jeszcze długi czas, z wątpliwym efektem. Wszystko dzieje się tak szybko, że z trudem nadąża za rozwojem sytuacji. Południowcy będą w okolicy jeszcze przez miesiąc. W tym czasie wszystko się rozstrzygnie, a ona nie ma dowodów by zaangażować inne klany. Musi za wszelką cenę udowodnić, że van der Meer jest zdrajcą i należy go zabić…. Ale najpierw musi mieć ku temu podstawy. W głowie zaświtała jej pewna myśl. Zrazu ją odrzucała jako niepoważną i co najmniej ryzykowną, lecz w obecnych okolicznościach…

*

Gwynn trafił pod opiekuńcze skrzydła van der Meera nad ranem, kiedy to do głównej kwatery przyniosły go Hieny, wysłane na patrol. Znaleźli go nieprzytomnego, oddalonego o prawie kilometr od granicy miasta. Przez całą drogę majaczył coś pod nosem i rzucał sie niespokojnie przez sen, jakby ścigały go demony minionych lat. Znajdował się w stanie dość osobliwym, zawieszony pomiędzy snem na jawą i wydany na pastwę własnego ego, teraz używającego sobie na nim za wszystkie czasy. na powierzchnie jego świadomości wypływały różne obrazy: szczęśliwe dzieciństwo, spędzone w izolacji od rówieśników, chłodne relacje z własnym ojcem, pierwsze sukcesy i porażki i Joyce. Ścigał ją w swym śnie -jawie biegnąc przez całe miasto. Oboje śmiali się głośno, a wszystko dookoła było takie jasne, tak niepodobne do stanu faktycznego. Wreszcie dogonił siostrę, złapał w swoje objęcia …. i zniknęła, zamieniła się w małe, ciasne pomieszczenie, a on, Gwynn, znalazł się wewnątrz, nie mogąc się wydostać… Krzyczał, rzucał się, błagał. Wreszcie osunął się na podłogę pomieszczenia i oparł się plecami o ścianę. Z oczu leciały mu łzy. Dotknął ziemi ręką i z zaskoczeniem stwierdził, że jest tu mokro. Spojrzał na swoją dłoń, teraz pokrytą krwią. Rozejrzał się dookoła– pomieszczenie z wolna wypełniało się krwią. Zaczął walić jeszcze mocniej w ściany, ale to pogarszało sprawę, poziom krwi podnosił się. W ścianie pojawiły się oczy, patrzące tępo przed siebie, z cieniem dawnego wyzwania… Nie… On nie chce tego pamiętać! On tego nie zrobił! Wypuśćcie Gwynna, on jest niewinny! Niewinny!

Obudził się z wrzaskiem na ustach. Wizja się rozwiała, był sam w nieznanym sobie miejscu. Materac, na którym leżał, był miękki i wygodny. Przykryto go starannie kołdrą z tkanin naturalnych, a pod głowę podłożono poduszkę. Ściany wyglądały normalnie, a na podłodze nie widniała ani jedna plamka. Zero krwi. Odetchnął z ulgą i wstał z posłania, przeciągając się. Odczuł niewielki ból w kręgach lędźwiowych, lecz zignorował go. Widocznie wczoraj musiał się bardziej przeforsować, niż wcześniej przypuszczał.

Czuł się nijak, żeby nie powiedzieć okropnie. Dopiero teraz dochodził do niego ogrom nieszczęść jakie spowodował. To wszystko nie miałoby miejsca, gdyby potrafił słuchać innych. Lecz ich zdanie wtedy się dla niego nie liczyło, szanował tylko i wyłącznie własne poglądy, ufając, że jego ogląd sytuacji jest najlepszym z możliwych. Przypomniał sobie swoje wczorajsze zadanie i poczuł przypływ dumy. Przełamał się, pokazał, że jest gotów budować nowy świat nie bacząc na przeszkody. Wstyd, odczuwany jeszcze tak głęboko wczoraj, dziś prawie przeminął. Zastąpiła go ponura determinacja i swego rodzaju otępienie. Musi się od tego odciąć, oddzielić życie prywatne z całym bagażem emocji i myśli, od życia Hieny, wymagającego ciągłych poświęceń. Tym samym, pomyślał sobie, mogę postawić znak równości pomiędzy mną a Joyce. Ona także dopuszczała się złych rzeczy, a mimo to ludzie ją szanują, zwłaszcza w obrębie klanów. Ja będę jeszcze lepszy, bo pozbawiony jej słabości. Nie dam się wtrącić w nałogi, ani spychać na dalszy plan. Będę stał w pierwszej linii, wśród ludzi znaczących coś w naszym świecie. Siostra będzie musiała uznać moją wyższość i ukorzyć się przed nią. Uśmiechnął się, wyobrażając sobie tę chwilę. Tak, dopiero wtedy rzeczy zaczną się układać tak jak powinny. Już nie czuł do siebie wstrętu z tego powodu. Właściwie za co wcześniej się tak potępiał? W końcu ludzie dopuszczali się już gorszych czynów. Nie wolno walczyć samemu za sobą, to wbrew naturze. Należy poznać swoje wnętrze i zaakceptować to, czym (lub kim) się jest. Jakie to proste. A jakie oczywiste.

Humor mu się poprawił, niemal czuł jak wraca do pełni sił. Postanowił znaleźć van der Meera i jeszcze raz wysłuchać jego opowieści o nowym świecie. Potem zaś uda się na poszukiwanie jego dzieci, które z pewnością zostały porwane przez jego wrogów. Dopiero wtedy będzie mógł się na nich zemścić za Gaela i jego cierpienie, za pobratymców z klanu… Za cały ten chaos, który zapanował w mieście. Już wiedział jak przyjemne będzie zatopienie noża w ciałach tych ludzi, jaką satysfakcję przyniesie oglądanie ich długiej agonii… Tak się im odpłaci i nikt nie powie, że jego zemsta nie jest słuszna!

Dotarł do atrium, gdzie podobno van der Meer lubił spędzać wolny czas. Jako, że mieszkał w wyludnionej okolicy, mógł sobie pozwolić na poszerzenie domu o ogród, wypełniony różnymi gatunkami roślin, imitujący naturalny zakątek. Było to miejsce spowite światłem i tętniące intensywnymi barwami. Gdzie się nie obrócić, tam pulsowało życie, manifestując swoją siłę fantazyjnymi kształtami i odważnymi połączeniami. Rośliny hodowane w tym miejscu pochodziły z różnych zakątków znanego świata i same tworzyły jakby jego miniaturowy model. Powkładane w gustowne donice, sprawiały wrażenie ważniejszych, niż były w rzeczywistości. Gwynn nie przepadał za światem przyrody. Mało go było w jego życiu i szczerze mówiąc, nie dbał o tego typu rzeczy. Dla niego liczyli się ludzie i wytwory ich rąk a nie równoprawni mieszkańcy Ziemi.

Van der Meer siedział sztywno na ławeczce z żelaznymi okuciami. Nerwowo rozglądał się dookoła, jakby coś strasznego się stało. Miał nieciekawy wyraz twarzy, lecz Gwynn nie mógł odgadnąć czy to przerażenie czy zaskoczenie. Podszedł bliżej i zobaczył dwoje małych dzieci, skulonych w kącie i Joyce, trzymającą w dłoni szablę, mówiącą coś do van der Meera. Przywódca klanu był rozbrojony, jego miecz został wbity w podłogę obok Joyce.

– Co tu się do cholery dzieje!- zawołał w stronę obojga Gwynn.

Na twarzy van der Meera odmalowała się ulga. Joyce nawet nie odwróciła głowy żeby spojrzeć a brata. Jej wzrok był utkwiony w jednym i tym samym miejscu : jej przeciwniku.

– Ratuj mnie Gwynnie– powiedział do niego van der Meer– Ta wariatka przywlokła tu moje dzieci i teraz grozi mi śmiercią.

Joyce wybuchła śmiechem. Stojące za nią dzieci spoglądały zaskoczone po sobie.

– Zabawny jesteś– powiedziała do van der Meera– Niezależnie od tego, co mój brat uczyni, ty i tak jesteś trupem. Po odnalezieniu twoich dzieci, notabene, w tym oto domu, poinformowałam przywódców pozostałych klanów o mistyfikacji jaką nas uraczyłeś. Niedługo pojawią się tutaj ich przedstawiciele aby cię osądzić za próbę zamachu!

Gwynn był zdezorientowany. O czym ona mówiła?– głowił się. Niby dzieci są tutaj, w atrium, lecz równie dobrze jej klan mógł je porwać i teraz chcieli zwalić winę na van der Meera. Tak, to by do nich pasowało.

– Lepiej się wytłumacz– powiedział z mocą, również wyciągając swoją szablę. Joyce nie dała się jednak zbić z tropu, ręka jej nie zadrżała nawet przez sekundę.

– Daj spokój!- powiedziała do Gwynna– Zmanipulował cię. Oszukał. Nie było żadnego porwania, to tylko zasłona dymna dla jego prawdziwego celu: zniszczenia nas wszystkich. Specjalnie to wszystko zaplanował, tak abyśmy oskarżali się nawzajem i zaczęli sobie patrzeć na ręce. Każdy klan miał podejrzliwie patrzeć na pozostałe, podczas gdy on dogadałby się z Południowcami i przejął władzę w mieście!- mówiła a w jej oczach błyskały złowrogie iskry.

Do Gwynna nie docierały jej słowa. Nie mogły dotrzeć, jeśli miał żyć dalej, z czystym sumieniem. Gdyby bowiem to, co mówiła okazało się prawdą to popełnił niewybaczalny błąd. A przecież tego nie zrobił.

– Van der Meer chce zbudować lepszą przyszłość dla nas wszystkich– odpowiedział jej– Bez niesprawiedliwości i wyzyskujących zwykłych ludzi klanów. Chce pchnąć nasze społeczeństwo na drogę rozwoju, ocalić je od samozagłady, do której dąży!- odpowiedział równie mocno.

Joyce pokręciła głową z niedowierzaniem. Żeby dać się tak oszukać, zwieść… O to podejrzewałaby każdego, ale nie swojego brata. On przecież miał swoje zasady, ciągle wykładał jej o roli jaką moralność odgrywa w naszym życiu i tym podobne. A sam co zrobił? Przeszedł na drugą stronę od razu, gdy warunki mu pasowały. Cóż za oportunizm! Większy nawet od jej własnego, choć przyzwyczaiła się do rozpatrywania swojej osoby jako hipokrytki.

– Posłuchaj sam siebie– zadrwiła– Van der Meer budowniczym nowego świata? A kim on według ciebie jest? Zbawcą? Odkupicielem win i krzywd? Gówno, to jeden z nas, taka sama świnia jak wszyscy, dążąca do zagarnięcia wszystkiego co tylko można.

Temat rozmowy chrząknął, by zwrócić na siebie ich uwagę.

– W tym miejscu chciałbym zwrócić twoją uwagę, młoda Hieno na pewne oko….

Nie dokończył, gdyż jego szyja została przebita przez szablę Joyce. Wytrzeszczył oczy ze zdumienia i spojrzał błagalnie w stronę swoich dzieci. Maluchy zasłoniły oczy i przytuliły się do siebie. Charczał krwią. Wyglądał niemal karykaturalnie: białe włosy opadały mu kosmykami na twarz, szyja tonęła we krwi a on sam mógł się zdobyć tylko na rozpaczliwe gesty. Jego agonia wkrótce dobiegła końca i ciało osunęło się na ziemię, wypompowane z życia.

Gwynn podbiegł do niego i posłał nienawistne spojrzenie Joyce. Sam nie wiedział, co w tej chwili czuł, czy to miłość czy nienawiść a może jedno i drugie. Dzieci uciekły z atrium, pewnie zaraz złapią je członkowie pozostałych klanów zmierzających w to miejsce. Śmierć takiego człowieka… Takiej idei…

– Za co?– zapytał siostrę pustym głosem.

Wyciągnęła z gardła van der Meera szablę i przyglądała się jej przez chwilę. Gwynn zacisnął pięści. Znów go ignoruje.

– Bo chciał zbudować lepszy świat? Zmienić to co nas niszczyło? Dać nam przyszłość, o której marzyłem? – z jego ust padły oskarżenia.

Joyce obrzuciła go surowym spojrzeniem.

– Jeśli lepsza przyszłość miałaby być zbudowana rękami tego człowieka, to ja pierdolę taką przyszłość– odparła lakonicznie, hardym głosem i odwróciła się do wyjścia.

– Zniszczyłaś taką ideę … właściwie bez powodu?– zapytał z niedowierzaniem.

Obróciła się ku niemu. Miała smutny wyraz twarzy, tak rzadko na niej goszczący. W jej oczach błyszczały łzy, albo to może było tylko jego przywidzenie.

– Sam siebie zniszczyłeś, Gwynn– powiedziała zmienionym głosem i po chwili dodała– Sam siebie zniszczyłeś, bracie.

I wyszła przed dom. Odniosła zwycięstwo. Zazwyczaj napawało ją to dumą i wprawiało na kilka dni w stan euforii. Jak dotąd była to największa sprawa, w której brała udział. Po raz pierwszy sukces mogła przypisać tylko sobie, na horyzoncie zarysowała się perspektywa awansu… To jej jednak nie cieszyło, w głębi duszy pozostała pustka. Ludzkie odruchy poszły w niepamięć, zastąpione niewyobrażalnym przygnębieniem.

"przyszłość, o której marzyłem…"

Jak przyszłość, Gwynn? Gdzie ją widzisz na tym świecie? W czym potrafiłeś ją dostrzec, gdzie dla mnie rysowała się tylko beznadzieja i upodlenie? Jaką cenę przyjdzie ci zapłacić za własne marzycielstwo?

… leżące na ziemi zwłoki kobiety… w oddali lament córki…

"sam siebie zniszczyłeś, bracie"…

*

Na wygodnej sofie leży kobieta. Na jej twarzy maluje się błogi wyraz spokoju. Dookoła cisza, nawet mucha nie przeleci niezauważona. Źrenice kobiety rozszerzone są do maksimum. Obejmują swoim zasięgiem nie tylko to co widać normalnie, ale też wszystkie inne światy. Myśli błądzą gdzieś w oddali, w poszukiwaniu głębszego sensu istnienia… Albo wspominając lepsze czasy. Za oknem widać chmur, zbiera się na deszcz. Nic się nie zmieniło, rozpadające się wieżowce nadal dominują majestatycznie nad miastem. Ich cień rzuca się na życie jego mieszkańców, nieustannie wymusza na nich działania.

Z ręki kobiety wypada pusta fiolka z narysowaną nań czaszką. Rozbija się na setki drobnych kawałeczków na podłodze. Jej głowa przekrzywia się w stronę drzwi. Śni dalej.

 

Koniec
Nowa Fantastyka