- Opowiadanie: jezebel - Hieny część 1/3

Hieny część 1/3

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Hieny część 1/3

Pośród ubogich sprzętów, ustawionych byle jak na niewielkiej powierzchni unosiła się nieziemska muzyka. Przepływała swobodnie między zakamarkami, wąskimi przejściami i kratowanym podłożem. Niosła się dalej, poza granice pomieszczenia, będąc jedynym widomym śladem czyjegoś sacrum. Utrzymywała także wrażenie swoistego zawieszenia pomiędzy pospolitą powierzchnią, niosącą od wieków te same zagrożenia i złudne obietnice, a szczytami wieżowców, będącymi wrotami dla wyobraźni i pułapką dla nierozważnych marzycieli. Łatwo było bowiem, po trudach wspinaczki, dotrzeć na szczyt, zapatrzeć się w upstrzone gwiazdami niebo i zapomnieć gdzie się jest, albo kim się jest. A to był w tym świecie grzech niewybaczalny, karany najczęściej śmiercią. Wielu straciło orientacje w terenie, lub doznawało nagłego ataku lęku wysokości i spadało z góry na sam dół, gruchocząc przy tym wszystkie kości i kończąc nabitym na szpikulec.

Właścicielki owego azylu, z którego wydobywała się wspaniała muzyka, nie można było oskarżyć o marzycielstwo. Nigdy nie parła na szczyt, ani nie interesowało jej szczególnie co się na nim znajduje, co to, to nie. Jej domeną była powierzchnia, z brutalnymi zasadami i krwią spływającą po bruku niemal codziennie. Tylko mocne wrażenia potrafiły ją jeszcze poruszyć, pobudzić do działania. Szybkość, siła i okrucieństwo napędzały jej życie od dawna, choć nawet i one zaczęły powoli nużyć. Z wiekiem ilość wyzwań malała, wraz z ugruntowaniem się pozycji kobiety jako Hieny. Obecnie mogła sobie pozwolić na chwilę wytchnienia, zadumy nad własnym losem. Leżała więc apatycznie na wygodnej sofie i przysłuchiwała się melodii dobiegającej ze starego adaptera. Owe urządzenie spoczywało na ozdobnym stoliczku, wykradzionym z willi stojącej na obrzeżach jeszcze przez jej matkę. Miało trzy nogi wyrzeźbione na kształt psich głów i wykonane z dębu. Adapter także zaliczano do dzieł sztuki, umieszczony w mahoniowej skrzynce, zdobionej motywami roślinnymi, z diamentową końcówką igły i wielką miedzianą tubą, lśniącą w słońcu jak lampa. Dookoła stoliczka porozrzucane były różne płyty gramofonowe, większość niezdolna do odtworzenia. Pośród nich uważny obserwator mógłby dostrzec niewielką buteleczkę, wybijającą się swoją pospolitością, z naklejką na której narysowana była ludzka czaszka.

Dziwnie wyglądał ten zakątek muzyczny w porównaniu z resztą pomieszczenia: zagraconą, z zakurzonymi sprzętami o różnej wartości, od zwykłego złomu, po dzieła sztuki. Wszystko to sprawiało wrażenie strychu w bogatej rezydencji, lub pokoju ekscentrycznego artysty poszukującego natchnienia. Tą subiektywną opinię rozwiewał prawie zawsze widok podwieszonych na suficie noży oraz zakrwawionych koszul, przybitych byle jak, o nędznie zwisających zabrudzonych rękawach.

Kobieta poruszyła się. Jej oczy rozszerzyły się do maksimum. Podniosła się z sofy i sięgnęła do porozrzucanych płyt. Przerzuciła je niedbale trzęsącymi się dłońmi i schwyciła buteleczkę. Na jej twarzy zagościł uśmiech. Powróciła ze znaleziskiem na sofę, gdzie leżały z dawna przygotowane naczynia: mała karafka, szklanka i butelka czystej wody.

Delikatnie postawiła buteleczkę na podłodze i odkręciła nakrętkę. Muzyka stała się nagle bardziej intensywna, widać utwór zbliżał się do punktu kulminacyjnego. Na karafce umieściła niewielką gąbeczkę, którą skropiła substancją z butelki, następnie zaś ją podpaliła. Gąbeczka zapłonęła niebieskawym ogniem i po chwili zgasła. Na dno naczynia opadło kilka kropel żółtawego płynu. Usunęła pozostałości gąbeczki i zalała zawartość karafki odrobiną wody. Delikatnie wymieszała całość okręcając karafkę powoli i dokładnie. Uzyskany płyn przelała do szklanki i wypiła duszkiem.

Przez chwilę nic się nie działo. Świat wciąż wydawał się beznadziejny i niesprawiedliwy. Zachciało jej się płakać, lecz nadchodziło już zbawcze otępienie, poprzedzające stany wizyjne. Kontury sprzętów zdawały się wyostrzać a barwy nabierać nowych wymiarów. Nawet muzyka, choć i bez wzmocnienia działała pobudzająco, teraz nabrała widzialną postać. Zabarwiała powietrze subtelnymi barwami, zbliżonymi do pasteli. Z zachwytem obserwowała drobinki kurzu tańczące w promieniu słońca padającemu na przeciwległą ścianę. Ich koliste ruchy nagle przyspieszyły, z początku dość niemrawo, ale po chwili stało się jasne, że nabierają niesamowitych prędkości. Kontury zlewały się ze sobą i z kurzem, i z muzyką, która raz się do nich przyłączała, to znowu działała jako osobna siła. Mikrowszechświat przyoblekał się w znane miejsca, rzeczy, osoby… Powróciły wydarzenia wypierane instynktownie przez podświadomość. Zapach siarki unoszący się w powietrzu. Strach. Nerwowe dźwięki podsycały atmosferę, nadawały kierunek myślom.

Znów była na powierzchni. Sama, jak zawsze, gdyż towarzystwo innych hien uważała za zbyt przytłaczające. Spowalniali ją, dawali się ponieść emocjom, wykorzystywali maksymalnie każdą okazję. Nie wolno im było ufać. Stąpała po kocich łbach. Dźwięk jej kroków rozdzierał wszechobecną ciszę. Błoto zalegało między kamieniami. Spojrzała na niebo. Nad miastem znów wisiały deszczowe chmury. Niedobrze. Nie ma wiele czasu na działanie. Posuwała się powoli do przodu, stawiając krok za krokiem, unikając tworzenia niepotrzebnych śladów. Każdy szelest czy pisk pobudzał jej zmysły. Ręka kierowała się ku przytroczonej do paska broni. W cieniu trudno odgadnąć czy czai się na ciebie człowiek czy tylko szczur.

Krzyki w oddali… Ktoś został napadnięty. Włosy zjeżyły się kobiecie na głowie. Znajduje się daleko od swojego regionu. Kto wie, jak bardzo agresywne są tutejsze bandy? Może ignorują pojedyncze hieny, takie jak ona. Jeśli byli bogaci, to na pewno tak jest, jeśli zaś biedni… w takim wypadku polowali na wszystko co się rusza. Hałas stawał się coraz głośniejszy. Najwyraźniej zwyciężyła druga opcja. Chyba torturowali tego człowieka, bo normalnie nikt się tak nie wydziera. Uniosła brwi; nie lubiła gdy ktoś zachowywał się w sposób pozbawiony klasy. Nie potrafiła stwierdzić, czy zirytował ją bardziej jęczący, czy jego oprawcy. Znając jej charakter, oboje w równym stopniu. Wyjęła nóż. Dobra gnoje, czas wam pokazać co oznacza być brutalnym…. Świat zatrząsł się w posadach. Kobieta zachwiała się i omal nie upadła.

– Co u licha?– wyjęczała rzucając się jednocześnie na sofie, jak i w swych iluzjach. Świat zakołysał się jeszcze mocniej. Otworzyła jedno oko. Ktoś nad nią wisiał i niewątpliwie stanowił przyczynę chwilowego dyskomfortu. Postanowiła to zignorować, powracając do iluzji. Widocznie rozsierdziło to intruza, gdyż odczuła ukucie w nodze. Obraz prysł podobnie jak kolory muzyki.

– Joyce, wstawaj do cholery jasnej!- ten głos rozsadzał jej czaszkę. Głowa zapiekła nieprzyjemnie, zapowiadając potężny atak migreny. Wielkim wysiłkiem fizycznym zdołała przejść z pozycji leżącej do półleżącej. Widziała niewyraźnie. Rozpoznawała co prawda człowieka, który tak brutalnie przywrócił jej osobę rzeczywistości, ale nazwać go nie potrafiła. A może…

– Gwynn?– zaryzykowała.

Twarz wisząca nad jej głową rozpromieniła się.

– A więc rozumiesz? Dobrze wiedzieć, że laudanum całkiem nie wypaliło ci mózgu na wylot– rzekł złośliwie, z subtelną nutką pretensji w głosie. Joyce pomasowała czoło. Ciekawe, ile tak leżała ? Godzinę, dwie? Jej najdłuższy trans trwał godzin dwanaście, a zjazd po nim prawie tydzień.

– To nie twoja sprawa– wymruczała obrażona. Powoli powracała jej władza nad własnym ciałem. W nogach czuła mrowienie a dłonie napuchły jej do rozmiarów rękawic kuchennych. Niedobrze, stwierdziła z autoironią, niedługo w ogóle przestanę dochodzić do siebie.

– Ależ to jest mój interes, siostrzyczko– upomniał ją Gwynn, pomagając jej usiąść na sofie. Dopiero teraz mogła zobaczyć skutki ostatniej przyjemności. Podłoga obok sofy były kompletnie zarzygana i ozdobiona przez krople krwi. Te ostatnie były upominkiem od Gwynna, który miał rozciętą rękę powyżej łokcia. Skrzywiła się na widok rany, jeszcze tak źle opatrzonej. Właściwie to Gwynn nie był jej bratem w normalnym tego słowa znaczeniu. Mieli co prawda wspólnego ojca, lecz Joyce ciężko było uwierzyć w jego autorstwo w obu wypadkach. Oni sami nie wiedzieli o swoim istnieniu aż do wieku dorosłego kiedy to przypadkowo zetknęli się ze sobą podczas Narady. Od tego czasu starszy brat roztoczył nad nią swą opiekę, nie pytając jej nawet o zdanie. Tłumaczył to swoimi braterskimi uczuciami, ale tak marnymi argumentami nie zwiódł nikogo, a już zwłaszcza Joyce. Doskonale wiedziała co czai się za jego ukradkowymi spojrzeniami i domniemaną "braterską" czułością. Mdliło ją na samą myśl o tym, lecz na razie biernie czekała na rozwój wydarzeń. Nie żeby takie rzeczy wśród Hien się nie zdarzały, bo w pierwszych latach ich istnienia dochodziło do rzeczy jeszcze gorszych, ale od momentu kiedy uświadomiła sobie jakie są faktyczne intencje Gwynna czuła do niego nieodpartą pogardę. Co nie wpływało na fakt, iż była ciekawa dlaczego do niej przyszedł.

– Czego chcesz?– pytanie nie było miłe, bo i nie miało być.

Gwynn udał, że nie usłyszał jej tonu, gdyż spokojnie powiedział:

– Zaginęły dzieci van der Meera. Skrzyknął wszystkie Hieny i obiecał dużą nagrodę, temu kto sprowadzi je do domu całe i zdrowe.

Joyce prychnęła pogardliwie. Van der Meer był starym porąbańcem a do tego psychopatą, za młodu terroryzującym dolne poziomy miasta. Mawiano, że żadne dziecko w okolicy nie mogło uniknąć wykorzystania przez tego człowieka. Tolerowano go, ponieważ był bogaty i utrzymywał przy swoim boku liczną drużynę, prowadzącą podobny tryb życia do swojego chlebodawcy. Na myśl o nich odruchowo zacisnęła pięści. Żeby ich piekło pochłonęło.

– Zamierzasz wziąć w tym udział?– zapytała go na poważnie.

Gwynn wzruszył ramionami.

– Udziały w najnowszych znaleziskach i spora nagroda pieniężna powinny z nawiązką zrekompensować trudy poszukiwań. Ale zostawmy mnie. Czy ty się na to piszesz?– w jego głosie zabrzmiała nadzieja.

Roześmiała się ponuro.

– Prędzej w ich patroszeniu. Doskonale wiesz, że moja drużyna zwalcza van der Meera i nie będzie mu pomagać ze względu na sentymenty. A jego dzieciom lepiej jest bez niego, nawet jeśli gryzą piach– odparła.

Gwynn rzucił jej oburzone spojrzenie. A ten wciąż idealizuje– pomyślała z rezygnacją– Jeśli chce zgrywać dżentelmena to niech spada do Podziemi.

– Jak możesz tak mówić?– napadł na nią– To tylko niewinne dzieci. Serca nie masz?

Wstała z sofy. Wyprostowała się. Była od niego wyższa o jakieś pięć centymetrów.

– Jemu nie przeszkadzał fakt, że ja i moi koledzy też byliśmy dziećmi. Kiedy dopadał jednego z nas, nic nie było ważne. Dlaczego więc ja mam zachowywać się inaczej wobec jego pomiotu? Mówię ci jak jest; jeśli mi nie wierzysz to idź, zapoluj. Ale później nie przylatuj z płaczem, że cię oszukał– odparła mu. Jej głos także nieco się uniósł, choć nie tak bardzo jak chciała. Obarczyła za to winą narkotyk, wciąż mroczący jej umysł.

Gwynn jeszcze przez chwilę patrzył jej prosto w oczy. Okręcił się na pięcie i demonstracyjnie wyszedł. Joyce opadła na sofę. Jej nogi zamieniły się w galaretę. Musi odpocząć, a niech ten wariat… Niech ten wariat robi co chce…

 

*

Cienie wydłużały się z każdą chwilą, rysując dziwaczne figury na gładkiej drodze. Ta część miasta, choć wciąż nieoświetlona, była kwalifikowana do odnowionych. Całe pokolenia pracowały nad tym by przywrócić pierwotny blask miastom, zwanym przez niektórych wymarłymi. Zabieg ten częściowo się udał, mieli już wodę i gdzieniegdzie energię elektryczną. Powróciły zwyczaje kupieckie, polegające głównie na wymianie z Wolnymi Miastami i Ludami Pustyni, lecz wciąż siłą napędową były grabieże.

Nie każdy mieszkaniec miasta był Hieną. Na to miano trzeba było sobie zasłużyć, najczęściej w zły sposób. Większość wolała żyć w zaciszu swoich niewielkich domków o bielonych ścianach, udając, że na zewnątrz nic się nie dzieje. W rzeczywistości często żyli w strachu przed jutrem. Wywodzili się z jednego pnia, ocalałej po katastrofie ludności miasta, dziesiątkowanej przez głód i choroby. W tamtych czasach szaber był jedynym zajęciem przynoszącym godziwe dochody, dlatego tak wielu się go imało. Niestety, przez długi czas opóźniało to proces powolnej odbudowy i podnoszenia cywilizacji z kompletnego upadku. Dla Hien kultura i dobro wspólne nie funkcjonowały jako istotne pojęcia. Nie występowali przeciw nim otwarcie, ale też i nie wspierali. Traktowali to jako nieszkodliwą fanaberię swoich poddanych, gdyż za takich mieli zwykłych ludzi.

Gwynn podziwiał ich za hart ducha i upartość w dążeniu do celu, choć nie zamieniłby się z nimi miejscami. Cenił sobie niezależność jaką dawała przynależność do Hien. Bałby się także odpowiedzialności ciążącej na obowiązku codziennej pracy i troski o dobro wspólne. Jego myśli nie ogarniały potrzeb tylu ludzi naraz. Pamiętał wciąż czasy swojego dzieciństwa, z wiecznie nieobecnym ojcem i matką– introwertyczką, zajmującą się renowacją starych domów. Mieszkali na tzw. "starym mieście", dzielnicy najszybciej podniesionej z gruzów. Zajmowali ładną parterową kamienicę z dużymi oknami i wygodnym umeblowaniem. Górne piętra zajmowali seniorzy rodu, czyli dziadkowie i najstarsze ciotki, oni zaś mieli do dyspozycji parter. Matka Gwynna odziedziczyła artystyczne zdolności po babce, wytwarzającej szkło artystyczne i witraże. Znana była przede wszystkim z wprawienia wspaniałych witraży w okna pierwszego neochrześcijańskiego kościoła. Dom także był pełen tych ulotnych przedmiotów, nieraz cienkich niczym pajęczyna. Dzięki owemu artystycznemu rzemiosłu mieli zawsze dużo pieniędzy i zapewnioną pozycję społeczną, niezależnie od dominacji klanów Hien. Uśmiechnął się aż na myśl o starych czasach. Wciąż przypominały mu o nim ozdoby jakie otrzymał z okazji wejścia w dorosłość od wszystkich członków rodziny. Matka podarowała mu skórzany płaszcz, rzecz bardzo cenną i pożądaną wśród Hien ze względu na swój uniwersalizm. Od babki otrzymał wspaniały żelazny łańcuch, z ciężko kutymi zdobieniami, opadający łagodnie na piersi i podkreślający szerokie ramiona. Dziadek wręczył mu komplet noży, wykonanych ze stali nierdzewnej, podobno dzieło Ludów Pustyni. Ciotki wyszukały mu mieszkanie w przyzwoitej okolicy, choć nie tak dobrej jak jego dawny dom, lecz według tradycji mężczyzna osiągnąwszy pełnoletność nie powinien zostawać w swym rodzinnym domu, a założyć własny. Przeniósł się więc na obrzeża, w miejsce znane z występowania Ludzi Podziemia. Hieny odczuwały przed nimi wielki respekt ze względu na zaawansowaną technologię, którą dysponowali i olbrzymią wiedzę. Nie polowano na nich, pod warunkiem, że nie zaatakowali pierwsi, co czasem się zdarzało. Jednak zawsze starano się łapać ich żywcem, aby móc wyciągnąć z nich tajniki nowoczesnych urządzeń, lub lokalizację wejścia do Kanałów.

Właśnie wtedy, gdy przeniósł się do własnego mieszkania, wybuchła afera z ojcem. Powrócił po długiej nieobecności, z nowymi bliznami i jeszcze paskudniejszym charakterem i oznajmił, iż ma córkę. Początkowo Gwynn sądził, że to jakiś głupi dowcip, lecz znajomi rodziny szybko potwierdzili ową wiadomość. Ku jego zaskoczeniu nie wzbudziło to większej sensacji. Matka, która od dawna nie kochała ojca, teraz wręcz ignorowała jego obecność, a babka i ciotki doszły do wniosku, że ostatecznie mogło być gorzej. Tylko on miał problemy z zaakceptowaniem prawdy. Dążył do jak najszybszego zapoznania się z nową krewną, choć ojciec wyraźnie zakazał mu kontaktowania się z nią. Co więcej, skutecznie mu to utrudniał. W końcu Gwynn nie wytrzymał i postanowił skonfrontować się z nim w tej sprawie.

– Dlaczego tak bardzo nie chcesz, żebym ja poznał? Mam do tego prawo, podobnie jak ona ma prawo znać własnego brata. Jedno spotkanie jej nie zaszkodzi, jeśli się nie polubimy to możemy zrezygnować z tej znajomości– próbował mu wytłumaczyć.

Ojciec siedział rozparty na skórzanym fotelu bawiąc się rzeźbioną fajką, nabitą po brzegi tytoniem. Kiedy tak nią kiwał na wszystkie strony pojedyncze drobinki ziela wypadały z niej i opadały piruetem na podłogę.

– Nie rozdzielam was dla jej dobra, ale ze względu na ciebie– poinformował go w odpowiedzi. Nigdy nie lubił za długo się tłumaczyć z własnego postępowania, ale syn tym razem postanowił być nieustępliwy. Chciał znać przyczynę.

– Ze względu na mnie?– roześmiał się– No chyba nie gryzie?

Ojciec przymknął oczy i pokręcił głową z dezaprobatą.

– Może i nie gryzie, ale to nie jest człowiek twojego gatunku. Ona jest…. jest zwyczajnie inna. Nie zrozumiecie się na wzajem, a tylko możecie się rozczarować. Oszczędza tego uczucia jednemu i drugiemu.

I na tym dyskusja się skończyła. Choć Gwynn próbował ciągnąc ją dalej to ojciec swymi lakonicznymi wypowiedziami wytrącał mu broń z ręki. W końcu poddał się, lecz w duchu poprzysiągł sobie, że znajdzie sposób aby poznać swoją siostrę.

Popatrzył na odnawiane śródmieście… W wyobraźni poetów z wolnych miast stare miasta były li i jedynie wielkimi ruinami, prezentującymi postapokaliptyczną wizję świata, gdzie ludzie żyli jak dzikusy, rabując i rozkręcając szkielety dawnych drapaczy chmur, a co wrażliwsze jednostki przechadzały się po tłuczonym szkle w świetle księżyca. W rzeczywistości taki widok przedstawiało tylko stare śródmieście. Nowe, obecnie konserwowane, składało się z budynków niskich o sporych pokojach. To prawda, że nie posiadali techniki umożliwiającej rekonstrukcje olbrzymich wieżowców, ale nikt poza członkami kilku klanów się tam nie zapuszczał. Gwynn sam miał opory przed chodzeniem w tamte rejony, gdzie ludzi było mniej i żyli w bardziej… brutalny sposób.

Koło placu budowy bawiły się małe dzieci. Budowały zamki z resztek cegieł i kawałków drewna. Dziewczynki zbierały różnego rodzaju strzępy tkanin, żeby przyozdabiać nimi konstrukcje. Czasem nawet umieszczały w nich kawałki szkła imitujące okna…

Tak naprawdę wolałby jej nie znać. Ta myśl uderzyła go równie gwałtownie jak promień światła odbijający się od miedzianego półmiska, stojącego na parapecie. Nie znając jej nie doświadczyłby tak wielu sprzecznych emocji, nie reagowałby tak impulsywnie. Nie wściekałby się w nocy, rozważając wszystkie jej postępki, niemające usprawiedliwienia, a które on próbował wyjaśnić. Była tak różna od niego samego, że dziwił się, iż posługują się tym samym językiem. Początkowo tłumaczył to różnym otoczeniem, w którym wyrastali. Joyce miała to nieszczęście żyć w rejonie przez który przetaczały się ciągłe wojny klanów Hien, on nie zaznał większych niepokoi. Wychował się w otoczeniu kochającej rodziny, wspierającej jego zamiary, ona nie miała tego szczęścia. Matka Joyce zmarła wcześnie i zajmowała się nią młodociana ciotka, wdająca się w kolejne romanse z szemranymi typami. Prowadziła życie niespokojne, życie, w którym nie było miejsca na miłość czy stabilizację. Od początku zmuszona została do walki o własny byt i powodzenie w życiu. Tylko dlaczego wybrała taką, a nie inną drogę?

Nie rozumiał nigdy kobiet wstępujących w szeregi Hien. Robota była parszywa, pełna niebezpieczeństw, a w dodatku wyniszczająca wewnętrznie. Wchodzili do budynków grożących zawaleniem, strzelali się z intruzami spoza miast, zajmowali się przemytem nielegalnych towarów i narkotyków, kontrolowali produkcje alkoholu i inne miejskie uciechy a przede wszystkim zwalczali siebie nawzajem. Może porównanie do dawnych wojen gangów nie jest tutaj do końca właściwe, lecz najbardziej trafne. Każdy klan miał pełną władzę w obrębie swojego terytorium. Tego nikt nigdy nie kwestionował, lecz jeśli poza nie wykroczył, albo pojawiały się nowe strefy wpływów… Robiło się nieciekawie. Gwynn nie wiedział jaką rolę odgrywała Joyce w swoim klanie. Jako, że dobrze władała bronią, podejrzewał, że musiała brać udział w walkach ulicznych, lecz wątpił, żeby było to jej główne zajęcie. Miała za mało widocznych blizn na ciele. Ze względu na dużą ilość staroci, skumulowaną w jej mieszkaniu przypuszczał, że zajmowała się eksploracją starego śródmieścia i innych opuszczonych dzielnic. Czy to było zajęcie dla niej? Szczerze w to wątpił. Nie sam jednak fach tak go przerażał w przyrodniej siostrze. O nie, tu chodziło o sposób w jaki go wykonywała. Zbyt łatwo przyszło jej zaakceptowanie reguł rządzących tym światem, za szybko sięgała po rozwiązania siłowe. Nie miała litości dla słabych czy głupich, eliminowała ludzi stojących jej na drodze do sukcesu. Słyszał, że zastosowała kodeks ulicy nawet w odniesieniu do własnej ciotki, która zdążyła się stoczyć na samo dno. Jej ostatni facet doprowadził ją do uzależnienia od narkotyków i odtąd kobieta robiła wszystko aby tylko otrzymać upragnioną działkę. Psuło to opinię młodej Hienie, jaką wówczas była Joyce i pewnego dnia podała ciotce i jej facetowi zanieczyszczony narkotyk. Okazało się, że dodano do nich substancje trującą i oboje umarli w męczarniach. Na wieść o tym Joyce miała powiedzieć: "nareszcie dość tej farsy".

Gwynn wstrząsnął się na myśl o tym, ale paradoksalnie nie czuł do niej odrazy. Za dobre zdążył ją poznać. Wydawała mu się ciekawa, inna od ludzi jakich znał. Ta ciemna strona osobowości, skłonność do okrucieństwa i sadyzmu dodawała jej pokrętnego powabu. To co mówiła, te poglądy i opinie miały w sobie siłę i pasję, której brakowało innym. Nie była przy tym gołosłowna, potrafiła udowodnić własne racje, kiedy ją do tego zmuszono. Zależność od jakiejkolwiek innej istoty była jej całkowicie obca; od dziecka radziła sobie sama. Niesamowicie przy tym pogardzała własnymi krewnymi i instytucją rodziny w ogóle, nazywając ją więzieniem dla jednostki. I to wszystko potrafiła mu powiedzieć w twarz, w żywe oczy. Niesamowitą posiadała moc przekonywania, wręcz hipnotyzowania słabszych od siebie umysłów. A on potrafił to docenić. Nawet za bardzo.

Spotkali się po raz pierwszy na naradzie wszystkich klanów jakieś trzy lata temu. Noc była brzydka, wszyscy dookoła wróżyli wichurę i intensywne opady deszczu. Gdyby te prognozy się spełniły niewątpliwie byłoby nim lżej, niż debatując w zatęchłym powietrzu o dużej wilgotności. Został zaproszony na to spotkanie w roli adiutanta przywódcy swojego klanu. Miał na sobie pelerynę z emblematem i wspaniałe ozdoby, odpowiednie dla osoby na stanowisku. Lustrował uważnym wzrokiem wszystkich obecnych, starając się wyczytać z ich twarzy emocje i zamiary. Wśród tych twarzy dominowały męskie, choć damskie nie stanowiły takiej rzadkości jak mogłoby się wydawać. To już zależało od klanu, czy był tolerancyjny, czy o karierę trzeba się było starać w sposób "naturalny". Jedna z nich wydała mu się szczególnie interesująca. Niska kobieta powyżej dwudziestego roku życia o ostrych rysach twarzy, niemalże męskich, prostym i nieco za dużym nosie i niezwykłych oczach. Patrzył na nią trochę za długo, gdyż odczuła jego spojrzenie i odwzajemniła się takim, że myślał, iż wypali mu dziury w głowie. Trochę go to zbiło z tropu, ale postanowił poznać bliżej ową osobę po zakończeniu obrad. Jakie było jego zdziwienie, gdy okazało się, że to właśnie ona jest jego siostrą.

– Dziwny zbieg okoliczności, nieprawdaż?– powiedział do niej.

Wydawała się znudzona. Szli wtedy ku jej mieszkaniu, gdyż uparł się, że ją odprowadzi.

– Świat jest mały– odparła na to i uśmiechnęła się złośliwie. Miała naprawdę ładny uśmiech– Twoja matka nie była zadowolona, gdy dowiedziała się, że ojciec ma kogoś na boku, hę?

Gwynna zaskoczyło owe pytanie. Nie spodziewał się, że od razu poruszy drażliwy temat, zamiast unikać tych kwestii w nieskończoność.

– Nie bardzo– przyznał, zgodnie z prawdą– Wydaje mi się, że uczucie między nimi osłabło w tamtym czasie.

Pokiwała głową ze zrozumieniem.

– Znam ten ból– powiedziała z miną osoby doświadczonej– Jednego dnia budzisz się u boku ukochanej osoby i wydaje ci się, że spędzisz z nią resztę życia, a za pół roku modlisz się by cię zdradziła, byleby mieć pretekst aby wystawić jej walizki za drzwi. Mój Boże, ile razy przeżywałam podobne historie– przyznała szczerze. Zbyt szczerze jak dla Gwynna. W duchu uraziła go wizja seksu siostrzanego, zwłaszcza wielokrotnego. Podobała mu się od samego początku i sama sugestia, że jakiś inny facet mógł ją mieć wzbudzała w nim obrzydzenie. Wówczas jeszcze nie wiedział, że ta znajomość zatruje mu myśli i wzbudzi dziką zazdrość, lecz złe przeczucia pojawiły się od razu.

– A co było między twoją matką i naszym ojcem?– zapytał niegrzecznie.

Wzruszyła ramionami.

– Podejrzewam, że nic poważnego. Albo krótki romans, albo jednorazowy skok w bok… Trudno mi określić na sto procent, byłam za mała, żeby matka mówiła mi takie rzeczy… przestań się tak na mnie patrzeć!- krzyknęła nagle napotkawszy jego wzrok.

Spuścił oczy z zawstydzeniem. Znów złapał się na gapieniu się.

– Przepraszam– wyszeptał, czerwony ze wstydu.

Chwilę jeszcze mierzyła go morderczym wzrokiem po czym rzekła na odchodnym:

– Dziwny jesteś, wiesz? No, to do zobaczenia!

I zniknęła w mroku.

Od tamtej pory minęły trzy lata. Trzy pierdolone lata, w trakcie których pogrążał się coraz bardziej. Zainteresowanie przerodziło się w fascynację, ta próbowała przerodzić się w zrozumienie i braterską miłość, ale… Złe ziarno zostało zasiane jeszcze zanim się do siebie odezwali, w chwili w której widział w niej jeszcze kobietę a nie siostrę. W rezultacie jego uczucia do niej były… w najwyższym stopniu skomplikowane. Nieopisywalne. Była to mieszanina uczuć właściwych z tymi zakazanymi, w dużej mierze z zazdrością. Często u niej bywał, pod pretekstem współpracy lub przekazania własnych wieści, lecz za każdym razem wypatrywał śladów obecności kochanka. Nigdy żadnego nie znalazł, co nie znaczy, że go nie było. Gwynn sam siebie przekonał, że musi jakiegoś mieć a jeśli ma, to odkryje jego tożsamość i gnoja zabije w jakimś ciemnym zakamarku, za sam fakt, że istnieje….

Gdyby tylko mógł wymazać pogardę malującą się w każdym jej spojrzeniu. Gdyby potrafił sprawić, że spojrzy na niego jak na człowieka, a nie robala, mającego podejrzane zamiary. Ona wie. Gwynn wyczuwał to podświadomie. Nic nie mówi, ale wyczuwa to samo co ja. Nic nie robi z tym więc albo jej to nie przeszkadza, albo zamierza to wykorzystać.

Poczuł przypływ rozgoryczenia. Nie potępiałaby go tak mocno, gdyby wiedziała, ile bezsennych nocy spędził starając się odegnać od siebie te uczucia, jak bardzo chce zapomnieć. Karał się za każda niepożądaną myśl, wbijając sobie cienki nóż pod paznokieć. Nakładał na siebie coraz więcej zakazów, żył w oddaleniu od ludzi, których kochał, wszystko przez tę jedną osobę! Rozgoryczenie zostało zastąpione przez wściekłość. To na nic! Równie dobrze może się rozedrzeć na strzępy, powiesić, walić głową w ścianę tak długo aż zemdleje! Nic nie zmieni tego, co raz się stało. Raz odkryta prawda pozostanie nią do końca świata. Kochał swoją siostrę. I nienawidził się za to, podobnie jak i nienawidził jej. Nie wiedział tylko kogo bardziej. Chyba jednak siebie, bo ona, ach ona, mogła go rozczarować go tysiąc razy, wpadać w moralne szambo, a i tak jedno jej słowo wystarczyłoby by rzucił wszystko i poświęcił się bez reszty.

Przeklęty jestem!- pomyślał i zacisnął mocno pięści. Jego krok stawał się coraz cięższy. Okolica zmieniła się, odnowione domy zaczęły stanowić rzadki widok. Wchodził na teren własnego klanu. Miał omówić jeszcze kilka kwestii ze swoim partnerem, Gaelem. Może on da się namówić na udział w misji ratunkowej dzieci van der Meera. Gdyby tak w trakcie jej trwania mógł zapomnieć! Prychnął z pogardą dla samego siebie. Za dużo od siebie wymagasz, Gwynnie, za dużo…– pomyślał z pobłażaniem.

Gael jak zwykle otoczony był wianuszkiem młodych dziewcząt, ubranych dość swobodnie i obwieszonych ordynarnymi ozdobami. Wszystkie miały jednakowo ładne, okrągłe buzie wskazujące na wczesną fazę dojrzewania i tą samą ciekawość w spojrzeniu, jakim pożerały jego postać. Gwynn dobrze wiedział na co miały nadzieje i chciał się roześmiać, ale jego przyjaciel nie puściłby mu takiej impertynencji płazem. A niech się bawi, póki któraś go chce!

Partner szybko go zoczył i pomachał do niego. Powiedział coś na jego temat dziewczętom, gdyż te odwróciły się w jego stronę i lustrowały go od góry do dołu. Gwynn miał ochotę zakląć. Nie był dziś w nastroju do żartów.

– Ach, nasz powsinoga powrócił– powitał go złośliwie Gael patrząc spod zmrużonych oczu– Czyżby znudził ci się szeroki świat poza naszym dystryktem? A może źródło pocieszenie, jakie tam odnalazłeś wyczerpało się?– i zatrzepotał figlarnie rzęsami, wzbudzając tym salwy śmiechu u płci przeciwnej.

Gwynn zdusił przekleństwo. Lubił Gaela, lecz czasem nie trawił jego humoru. Dziś wyjątkowo trudno mu to przychodziło.

– Postanowiłem cię zaszczycić swym towarzystwem– powiedział, siląc się na udawany wyniosły ton– Chyba, że waćpan zajęty, bo mam ważny interes– i posłał mu jednoznaczne spojrzenie.

W oczach Gaela zabłysło zrozumienie, już otwierała mu się szufladka w umyśle, zatytułowana "pieniądze".

– Zysk czy strata?– zapytał cicho.

Gwynn poruszył figlarnie brwiami.

– Duży zysk– powiedział konfidencjonalnie.

Gael zaklaskał i powiedział do dziewcząt:

– Dobrze drogie panie, na dziś już dosyć tych pogaduszek. Nie łamcie sobie jednak serc, powrócę do waszego słodkiego towarzystwa, gdy załatwię swoje sprawy– i pożegnał je sentymentalnym gestem.

Wyglądały na zawiedzione, gdy odchodził na stronę z Gwynnem.

– Jak ty to robisz, że tak się do ciebie kleją?– zapytał zdumiony.

Gael uśmiechnął się złośliwie.

– Bo myślą, że moje komplementy są szczere. Wierz mi, na takie łanie jest prosta metoda: słodź jej tak długo aż ci uwierzy.

– Osiołkowi w żłoby dano– skwitował niezbyt trafnie Gwynn i nagle uśmiech na jego twarzy zgasł. On też był kiedyś tak beztroski, cieszył się zainteresowaniem wszystkich młodych w okolicy. Te dni przeminęły w momencie, gdy zabił pierwszego człowieka. Od tamtej chwili zamknął się w sobie, starając się dojść do ładu ze swoim sumieniem i uczynkami. Teraz zaś planował kolejną ryzykowną akcję, w trakcie której być może będzie musiał zabić ponownie. Czy warto w to wciągać Gaela, mężczyznę zajmującego się sprzętem?

– Ale teraz tak na serio– powiedział Gael po tym jak odeszli kilka kroków– Jaki masz do mnie interes?

Gwynn ocknął się z zamyślenia.

– Słyszałeś kiedyś o van der Meerze?– zapytał kolegę.

Ten przewrócił oczami i zrobił minę skrzywdzonej niewinności.

– Człowieku! Za kogo ty mnie masz? Oczywiście, że słyszałem, jak każdy w tym mieście– odparł zirytowany.

– Jego dzieci zostały porwane– dopowiedział Gwynn.

Oczy Gaela rozszerzyły się. Najwyraźniej nie to spodziewał się usłyszeć. Jednocześnie w jego oczach przygasły wesołe ogniki. Widocznie liczył na prostą robotę, gdzie nic nie będzie ryzykował.

-Kto mógł zrobić coś takiego?– zapytał zdziwiony.

Gwynn wzruszył ramionami. Prawdę mówiąc, sam się nad tym mocno zastanawiał, lecz nie przychodziło mu do głowy żadne logiczne wytłumaczenie. Klany Hien czasem rywalizowały między sobą, ale dotychczas nikt nie posunął się do tak drastycznych działań. Może pozostali nie mieli z tym nic wspólnego i był to fałszywy trop? Lecz jeśli to nie inne klany, to każda następna opcja brzmiała jeszcze bardziej nieprawdopodobnie.

– Nie wiemy tego, a poznanie przyczyny i osoby to część naszej roboty. Rzecz polega na tym żeby odbić dzieciaki, możliwie szybko i dostarczyć je van der Meerowi całe i zdrowe. Obiecał olbrzymią sumę pieniędzy osobie, która tego dokona plus udział w następnym łupie– odparł, starając się aby ta oferta zabrzmiała atrakcyjnie. Gael nie wyglądał na przekonanego. Zmarszczył brwi i potarł energicznie nos.

– No nie wiem, stary…– rzekł z wahaniem– To mi pachnie grubszą aferą… Może nierozsądnie jest pakować się w coś takiego? Mamy przecież stałe źródło dochodów i to wcale nieliche.

Gwynn zdenerwował się. Nie po to wstąpił do Hien, by przez całe życie trzymać się kurczowo jednego zadania, choćby najciekawszego. Na takiej misji ma szanse wykazać się naprawdę i zdobyć uznanie całego miasta. Kwestie finansowe nie grały dla niego aż tak wielkiej roli. Chciał udowodnić, że nie jest byle kim, ma duży potencjał i powinien awansować. Jednak tego Gaelowi powiedzieć nie mógł, bo partner uznałby takie pobudki za w najwyższym stopniu egoistyczne i tym bardziej by się nie zgodził. A on nie mógł działać sam. Postanowił więc podejść go fortelem, skusić na odpowiednią przynętę.

– Wyobraź sobie na co nas będzie stać– podsunął mu– Ludzie nie traktowaliby nas jak szeregowych członków klanów, stalibyśmy się panami, szanowanymi przez społeczeństwo, podziwianymi przez kobiety…

– Hmmm,hmmm– przerwał mu Gael, mrucząc coś pod nosem. Zastanawiał się poważnie nad słowami swojego partnera. Ostatecznie Gwynn nigdy go nie zawiódł, zawsze mówił absolutną prawdę i nie oszukiwał w sprawach misji– Może jednak wezmę w tym udział…– stwierdził łaskawym tonem– Lecz najpierw wprowadź mnie w swój plan, bo założę się, że już jakiś masz– dodał szybko.

Gwynn uśmiechnął się od ucha do ucha i zaczął mu wykładać opracowaną zawczasu strategię działania. Partner był pod wrażeniem jego przenikliwości i spójności planu. W kilku miejscach dorzucił własne sugestie i Gwynn obiecał mu, że je uwzględni w ulepszone wersji. Zgodzili się, że będą potrzebowali kilkoro ludzi do pomocy, najlepiej z innych klanów. Przede wszystkim jednak postanowili dowiedzieć się, kto jeszcze dał się skusić propozycji van der Meera. Gael obiecał, że uruchomi swoje kontakty w klanach Północnych, a jego towarzysz przyrzekł wypytać siostrę o stanowisko jej klanu w tej kwestii. Musieli działać szybko, by mieć szanse powodzenia, dali więc sobie dwa dni na zebranie wywiadu i rozeszli się.

Dwie przecznice dalej Joyce popijała gorące tifu, czekoladę z kawą i likierem, zagryzając ciastkami wielozbożowymi. W dalszym ciąg czuła się fatalnie, głowę rozsadzał jej świdrujący ból a kończyny odpowiadały niepokojącym mrowieniem. Chwilami robiło jej się ciemno przed oczyma, lecz gdy pomrugała intensywnie wrażenie rozmywało się. Początkowo myślała, że zwymiotuje z bólu i nawet najsilniejsze tabletki ziołowe nic tu nie poradzą, ale przypomniała sobie porady przyjaciółki, będącej uzdrowicielką w głównej lecznicy. Zaleciła jej picie gorących gęstych wywarów z samych naturalnych składników i uzupełnianie ich zdrową żywnością. Wówczas wyśmiała ją, twierdząc, że same zażycie drugiej dawki byłoby tańsze niż zastosowanie się do tej rady. Niestety, jej wspaniały braciszek zwinął jej buteleczkę z narkotykiem i zapewne zutylizował gdzieś w okolicy. Po jego wyjściu zatoczyła się jak pijana do sekretnego schowka, ale tam też nic nie znalazła, poza butelką wybornego rumu. W końcu skutki uboczne zażywania opiatu tak dały jej we znaki, że musiała zejść na powierzchnie i ratować się w inny sposób. Co prawda nigdy nie słyszała, aby kawa z czekoladą uśmierzały cokolwiek, a przecież swego czasu interesowała się poważnie medycyną i trochę wiedzy pozostało jej w głowie. Podejrzewała, że chodzi tu raczej o efekt psychologiczny, sam akt wyjścia między ludzi, na świeże powietrze. Albo istniała inna opcja: do kawy dodawano jakiś nieznany jej składnik. W to jednak szczerze wątpiła. Taka terapia miała też pewne plusy; mogła spokojnie zebrać myśli i skupić je na jednej osobie: swoim bracie.

Na sam dźwięk jego kroków chciała wyskoczyć przez okno, a jego obecność znosiła z najwyższym poświęceniem. Nie ufała jego dobremu charakterowi ani rozdawanym uśmiechom, od początku budził w niej podejrzenia. Obiecała sobie, że będzie go uważnie obserwować aby poznać dokładnie jego intencje i przy okazji dowiedzieć się czegoś o jego klanie. Jednej bowiem rzeczy Gwynn nie wiedział o Joyce. Była hipokrytką i oportunistką. Średnio obchodził ją stopie pokrewieństwa między nimi jak długo mogło to przynosić jakieś korzyści. Z jego zbliżenia się do niej korzystała hojnie, słuchając uważnie wszystkiego co mówił i wyłapując istotne dla jej klanu informacje. Kiedy się zdradził, że zaobserwowano nadciągającą karawanę z północy, natychmiast doniosła o tym szefowi i jej klan jako pierwszy nawiązał współpracę z kupcami. Gdy pochwalił się ostatnimi sukcesami w deszyfrowaniu pism starożytnych, nakłoniła zaprzyjaźnionych z nią historyków do włączenia się w te prace. Zawsze i wszędzie myślała wyłącznie o sobie, samej nie zdradzając się nigdy. Cóż bowiem Gwynn o niej wiedział? Uśmiechnęła się ponuro. Tyle co powiedzieli mu inni, a więc stek bzdur. Zresztą, nieważne jak bardzo ją demonizowali, w jego oczach pozostawała nieskazitelnym ideałem. I to denerwowało ją niesamowicie. Tak mocno pragnął aby go dostrzegła, że stawał się żałosny jej oczach. Pomijając fakt, że jego zachowanie samo w sobie było odrzucające. Pociągnęła kolejny łyk z ozdobnej filiżanki i na powrót zatopiła się w ponurych rozważaniach. Takie rzeczy zdarzały się już w przeszłości. Na samym początku odbudowy miast, niezakończonej do dziś, gdy ludzi było mało i siłą rzeczy dochodziło do kazirodztwa. Jednak nawet wtedy nie dotyczyło to tak bliskich krewnych. Jak bardzo trzeba upaść, by czuć taką potrzebę? A może Gwynn jest potępiony od samego początku i teraz jedynie oczekuje na należną mu karę?

Wolałabym się powiesić, niż kiedykolwiek zbliżyć z tym człowiekiem– pomyślała z obrzydzeniem– Nawet gdyby mi groził, gdybym miała stracić wszystko. Filiżanka jęknęła cicho. Joyce spojrzała na ucho, które zdeformowała za mocnym ściskaniem. No pięknie, jeszcze jej przyjdzie zapłacić za filiżankę. Wróciła pamięcią do ostatniej rozmowy z bratem. Do sprawy dzieci van der Meera i skrzywiła się. Rada klanu zleciła Joyce ustalenie tożsamości ich porywaczy. Jakby to było takie proste! Kiedy wczoraj leżała na kanapie w swoim mieszkaniu, pod wpływem substancji odurzających to próbowała w pokrętny sposób coś wymyślić. Liczyła na to, że jakaś istotna informacja wypłynie na powierzchnie świadomości, lub jakiś genialny pomysł wpadnie jej do głowy. I właśnie wtedy musiał przyjść i wszystko zepsuć! Głupi zboczeniec! Odstawiła głośno filiżankę i zogniskowała wzrok na ulicy. Oczekiwała na swojego pierwszego informatora. Skontaktował się wczoraj, twierdząc, iż jest w posiadaniu niezwykle istotnych informacji i zdradzi je za odpowiednią cenę. Fuknęła pod nosem. Nie lubiła prowadzić dochodzeń, choć nie była w tym najgorsza. Stosunkowo łatwo przychodziło jej analizowanie sytuacji i dowodów, potrafiła na podstawie poszlak i zeznań złożyć sensowny plan zdarzeń. Nie miała jednak cierpliwości do ludzi, a w szczególności do informatorów. Przychodził do ciebie taki szemrany typ i opowiadał pół godziny o tym jak poznał kucharkę takiej a takiej znanej osobistości i jak to ona mu powiedziała to, co jej powiedział rządca i dopiero po wysłuchaniu takiej litanii związków przyczynowo– skutkowych dowiadywała się, iż dana osoba jadła na obiad czarną polewkę z kapitanem straży granicznej Wolnych Miast.

Wolała od ludzi przedmioty, dowody, nawet jeśli były mniej wymowne. Przynajmniej nie próbowały niczego zataić, ich natura była prosta i poznawalna. Zresztą, jej praca w klanie wymagała od niej samotności i skupienia, przez co odwykła od towarzystwa ludzi.

Zobaczyła informatora. Ku jej zaskoczeniu okazał się on kobietą, wcale niebrzydką, około czterdziestego roku życia. Wyglądała na zadbaną osobę, potrafiącą sobie radzić w życiu. Wkrótce i ona poznała Joyce i podeszła do jej stolika żwawym krokiem.

– Kalikste– przedstawiła się wyciągając dłoń.

– Joyce– odparła Joyce także wyciągając rękę– Jestem…

Kobieta machnęła ręką.

– Wiem, kim pani jest. Dlatego to właśnie pani zdradzę to co sama wiem. Słyszałam o niektórych pani…. powodzeniach i jestem pewna, że szybko rozwiąże pani tę zagadkę– rzekła szybko. Joyce przyglądała się uważnie jej twarzy. Oddech stabilny, nie unika patrzenia w oczy. Chyba mówi prawdę, lecz tego na razie nie zakładała. Zawsze trzeba zachowywać duży dystans wobec informatorów.

– Jesteś konkretna Kalikste– powiedziała Joyce po chwili zastanowienia– Podoba mi się to. Mam jednak nadzieje, że rzeczywiście ta informacja jest warta ceny, której żądasz– dokończyła myśląc w duchu, że nawet informacje o życiu seksualnym bogów nie są tyle warte.

Kalikste uśmiechnęła się przebiegle.

– Och, przekonasz się, że można na mnie polegać. Widzisz, jestem współwłaścicielką domu schadzek, z którego van der Maar korzystał nader często– zaczęła swoją opowieść, a Joyce usiadła prosto– Był zresztą dobrym klientem, rozliczającym się na czas i zostawiającym pewne.. nadpłaty, gdy czuł się szczególnie usatysfakcjonowany. Czasem jednak składał bardzo nietypowe… zamówienia– tu spojrzała na Joyce z pewnego rodzaju zakłopotaniem, które wydawało się dziwne u osoby tej profesji– Zapewne słyszałaś plotki o skłonnościach tego człowieka, i nie zdziwi cię zbytnio jeśli powiem, że nie są one przesadzone. Van der Meer w szczególności gustował w małych chłopcach, lecz zakres naszych usług nie obejmował aż takich dewiacji. Poinformowaliśmy go o tym. Wpadł we wściekłość i kazał swoim ludziom szantażować pracujące u nas dziewczęta. Moja wspólniczka dowiedziała się o tym i zakazała im wstępu na teren naszego domu. Jednocześnie zaczęliśmy śledzić inne tego typu miejsca, by prześwietlić tego zboczeńca.

– To ciekawe– przyznała Joyce. Nawet jej szef nie wiedział tyle o van der Meerze, choć byli zagorzałymi wrogami. Nigdy by nie przypuszczała, że odsłonił się ze swoimi skłonnościami w takim miejscu jak burdel. Widać starość u niego postępowała, kiedyś nie postępował tak pochopnie– Czego się dowiedziałyście?– zachęciła kobietę do dalszych zwierzeń.

Usta Kalikste rozszerzyły się w uśmiechu.

– Widzę, że przyciągnęłam twoją uwagę. No cóż, okazało się, że van der Meer ma nowego ulubieńca. Opłacił go sobie na wyłączność nadając mu oficjalny status faworyta– powiedziała.

Joyce pokiwała głową. Świetna podstawa do szantażowania szefa klanu, ale jaki to miało związek z jego dziećmi.

– Co to ma wspólnego z porwaniem dzieci?– spytała Kalikste.

– A to, że widziano tego chłopaka jak dzień przed ich porwaniem rozmawiał w bezpiecznym miejscu z szefem klanu Ishemee. Ponadto, nie pochodzi on z miast, tylko został porwany jako dziecko z karawany kupieckiej. Podobno udało mu się, dzięki protekcji van der Meera nawiązać kontakt z pobratymcami. Niestety– tu kobieta spuściła głowę– Zabrakło nam kontaktów by dowiedzieć się czemu.

Joyce myślała intensywnie. Początkowo sądziła, że to będzie nudna rozgrywka między klanami, ale już sam fakt współpracy van der Meera z południowcami temu przeczył. Rzuciła krótkie spojrzenie Kalikste, najwyraźniej czekającą na jej reakcje. Dużo ryzykowała przychodząc do niej. Lepiej, żeby już się więcej nie narażała.

– Możesz mi podać adres domu w którym mieszka ów faworyt?

Koniec
Nowa Fantastyka