Mógłbym powiedzieć, że nadzieja umiera ostatnia.
I powiedziałbym, że to sama prawda.
Ale przed nią umierają wszyscy, którzy żywią nadzieję.
* * *
– Iwilin!
Ochrypły od krzyków i duszącego dymu głos przyjaciela przywołał go do rzeczywistości. Iwilin nie miał dzisiaj szczęścia.
– Żyjesz?
Nie miał go od dwudziestu lat.
Chciał tylko umrzeć.
Ból szarpał mu nerwy pod czaszką, wiercił dziury i irytował, penetrując mózg. Siał tam spustoszenie. Wykręcił mu gałki oczne, wpełzł tuż pod powieki i niczym robak z kokonu, wyszedł na zewnątrz razem z jękiem.
Iwilin z trudem otworzył oczy, spojrzał na przyjaciela.
Krew na czole zakrzepła, czuł ją w nosie, w ustach, na zrogowaciałej skórze palców, pod rozerwanym przez uderzenie napierśnikiem który kopcił się do teraz jak niewypalony do końca węgiel. Uratowała go kolczuga, której metalowe kółeczka, czarne od sadzy, posypały się jak monety z rozciętej sakwy.
– Wstawaj. – Ravin podał mu dłoń, pomagając dźwignąć się na nogi. – Musimy iść.
– Widziałem go. Był tutaj.
Ravin rozejrzał się gwałtownie po pobojowisku. Wszędzie wokół tylko dym i śmierć, smród krwi tych, którzy zdołali przeżyć pierwszy cios i atak wynaturzeńców, potworów stworzonych w jednym celu – zabijania takich jak oni. Bestie były paskudne, przypominały ludzi, ale poruszały się nienaturalnie szybko, gwałtownie, bezmyślnie i przez to nieprzewidywalnie. Na szczęście miały słaby punkt – były niemożliwie głupie.
Iwilin przetarł twarz dłonią, zostawiając na niej ciemne smugi palców i dostrzegł miecz leżący w popiele. Podniósł go, z trudem się schylając.
– Nie traćmy czasu. Musimy iść – pospieszył go Ravin, spłoszony, przerażony, od dziecka żyjący w strachu. Był taki młody. Ile mógł mieć lat? Dwadzieścia? Iwilin się nie spieszył. Śmierć tak czy inaczej miała przyjść po nich wszystkich, niesiona przez ręce swych oddanych sług – magów.
Brea była niegdyś małym miasteczkiem, z którego dziś pozostały jedynie gruzy i szczątki. Kiedyś, jeszcze przed narodzinami Ravina, Iwilin tu bywał. Czasami… Lubił przypominać sobie twarze, śmiech i zwyczajne kłótnie, po prostu codzienne życie. Dzisiaj wątpił, by ujrzał tu jeszcze kogoś żywego.
Wszystko zniknęło, rozpadło się. Gdy walczyli tylko z wynaturzeńcami mieli jeszcze jakieś szanse. Ale akurat, gdy je wybili, zjawił się on.
Moc maga najpierw pożarła drewno i skruszyła cegły domów, wypalając je do cna. Później roślinność, ta, która jeszcze została w okolicy, zwiędła i uschła, drzewa zapadły się i zawaliły. Aż w końcu przyszła pora na żywych. Zwierzęta w zagrodach zdechły pierwsze, a ludzie, buntownicy i cywile, starzeli się w oczach, ich skóra sczerniała i odpadła od ciała, pozostawiając wszędzie na drodze białe, oskubane szkielety. Ci, którzy to przetrwali, zostali zmasakrowani czarną magią.
Ile minęło od tego momentu? Minuta, godzina? Iwilin nie potrafił ocenić. Ale i to nie miało znaczenia. Nic tutaj nie pozostało.
Iwilin dotknął wtopionego pod szyją pęku czarnych, pordzewiałych już naszyjników, które uratowały go przed działaniem mocy nieprzyjaciela. Każdy z buntowników miał taki, przynajmniej jeden przyczepiony do skóry i niemożliwy do ściągnięcia. Magowie zakładali go niewolnikom, którzy walczyli w ich bitwach, by nie zginęli od czarów wrogiego maga.
Niewola… Chyba jedyny błąd, jaki popełnili magowie od czasu Nadejścia Proroka.
Na tej wojnie zaczęło brakować nawet niewolników.
* * *
Angarand było największym miastem na północy, zbudowanym ze strachu i grozy, kryjącym za swymi grubymi murami stado przerażonych istot, które już z rzadka nazywano ludźmi. Byli bardziej… hodowlą. Określenia takie, jak człowiek, czy istota rozumna, nie pasowały do istot, które w ciągu dwóch zaledwie dekad straciły sens życia i szczątki inteligencji. Teraz ich przydatność określały wiek i siła mięśni. O ile ktokolwiek w tej parodii miasta miał jeszcze mięśnie.
– Pospiesz się – powiedział Al'Nubar, Piąty Mag, Władca Angarandu i pan ziem na północny zachód od rzeki Zrywy.
Kuroi przyspieszyła, zadzwoniły łańcuchy, na jej polecenie trzasnął bat i pękła skóra na plecach dwójki niewolników ciągnących klatkę. W klatce zaś byli kolejni. Pięciu dorosłych mężczyzn, dwie kobiety i troje dzieci. Al'Nubar nigdy nie zabierał więcej, nigdy mniej. Gdy dotrą do twierdzy, przeprowadzi na nich eksperymenty, zmieni w potwory i pośle w pusty, zniszczony świat, nie wiadomo po co.
Kuroi poczuła żar rozlewający się w jej młodej piersi, gdy niewolnicza obroża na szyi stworzona z meteorytu i obsydianu rozżarzyła się. Uczucie wywołało mdłości, ale powstrzymała się, by zasłonić usta dłonią z obrzydzenia. Podbiegła do pana, pochyliła głowę tak, by nie patrzeć mu w oczy.
– Faktycznie miałaś rację, by tam pójść. Ci buntownicy zabili mi sługi. Dobrze się spisałaś.
Miała ochotę zwymiotować, wyciąć sobie serce. Chciała tam iść, by mag wziął w ryzy swoje bestie, a nie żeby wymordował całą wieś. Tyle bezsensownej śmierci…
– Dziękuję.
Zatrzymali się przy targowisku, które od dawna nie było targowiskiem. Handel w Angarandzie nie istniał już od lat, po prostu nie było czym handlować. Nikt nie uprawiał pól, nikt nie stał przy kowadle, nikt nie prowadził farm, żadna namiastka człowieka nie pomyślała nawet o uporządkowaniu gnoju, w którym żyli. Niczym robaki jedli to, co rzucił im ich pan-mag i srali tam, gdzie im wskazał.
Dranie, leniwe robaki bez życia, dobrze wam tak, myślała bez ustanku. Dobrze, bo nie zasługujecie na życie. Wszyscy, co do jednego, powinniście zdechnąć!
Wiedziała, że nie powinna tak myśleć, ale już nie potrafiła inaczej. Sama była jednym z nich – robakiem w hodowli swego pana. Jej życie skończyło się, zanim mogło zacząć. Matka oddała ją Al'Nubarowi zaraz po porodzie i jedyne, co Kuroi znała, to tylko ból, strach i śmierć, a nawet to nie robiło na niej wrażenia. Nie po tylu latach.
Już dłużej nie wytrzymam. Zabij mnie, przeklęty czarodzieju. Po prostu mnie zabij!
Nie mogłaby nawet go do tego zmusić. Maga nie można było zmusić do niczego. Rządzili światem, ale najpierw go zniszczyli. Poza murami miast niemal nie było życia, uschły lasy, wyschły jeziora i rzeki, granice dawnych królestw zniknęły w dniu, gdy nowi panowie ukrzyżowali arystokratów i rozsiedli się na tronach.
To się nigdy nie skończy, umrę, jak wszyscy inni, przeszła jej przez głowę jedyna logiczna myśl. Wszystko będzie tak trwać i trwać, aż nie umrze każdy człowiek, każde zwierzę i każda roślina. Z czego wtedy będziecie czerpać moc?!
Im dalej szli, tym gorzej się czuła. Zaciskała do bólu pięści i usta w bezsilnej złości, powstrzymywała łzy gromiąc wzrokiem patrzących z okien ludzi, mając ochotę wyciągnąć każdego z nich na zewnątrz, by przestali patrzeć, a coś w końcu zrobili.
Mijali zaniedbane domy, ludzie patrzyli na powóz niewolników z okien, ale nikt nie ośmielił się nawet skrzywić. Więcej! Te robaki się uśmiechały. Kiedy człowiek zaczyna się cieszyć nieszczęściem innych, wszystko się kończy. Dobrze, że to nie ja, myśleli zapewne.
Dobrze, że to nie ja, myślała aż nazbyt często Kuroi. Była w końcu tylko robakiem.
Nie było ratunku dla żadnego z nich. Dla ludzi w zniszczonych domach. Dla niewolników w klatkach. I, przede wszystkim, dla niej samej.
Błagam… Niech to się skończy, prosiła w myślach, zawsze na próżno. Ja już nie chcę tak dłużej. Ja… Niech mi ktoś w końcu pomoże!
Były to głupie myśli.
Już dawno wyzbyła się nadziei, stłamsiła ją, rozdeptała pod butem i porzuciła zapomnianą w odmętach rozerwanej duszy.
I wtedy mag się zatrzymał, a ona omal nie wpadła mu na plecy. Odskoczyła w tył, a wynaturzeniec, pokraczny stwór na kształt człowieka siedzący na dachu klatki, klaskał ostrymi zębiskami. Złapani niewolnicy za kratami patrzyli bezmyślnie.
– Czy ja cię dzisiaj już nie zabiłem? – odezwał się spokojnie Al'Nubar i Kuroi przechyliła się, by spojrzeć, do kogo mówi.
Na środku drogi, na małej skrzynce, siedział mężczyzna. Oczy miał wyprane z jakichkolwiek emocji, które mogły w nich dawniej iskrzyć. O ramię opierał czarny jak noc obsydianowy miecz.
Obsydian i meteoryt, pomyślała Kuroi, dotykając obręczy na szyi. Jednocześnie broń i zguba magów. Takiego oręża nie nosił pierwszy lepszy żołnierz.
Coś rozpaliło się w jej wnętrzu, niemal pisnęła, ale głos uwiązł w gardle, gdy zobaczyła kolejne sylwetki. Byli wszędzie. Pojawili się na dachach, wyskakiwali z okien, wychodzili z kanałów i ciemnych zaułków. Każdy uzbrojony w czarny jak noc oręż. Każdy gotowy.
– Jak widzisz – odezwał się mężczyzna, wstając powoli i odchylając koszulę na piersi. Zalśniły łańcuchy, takie, jakie nakładano niewolnikom-wojownikom. Kuroi westchnęła, widząc cały pęk. Jeden oznaczał jeden rok, on miał ich ponad tuzin, co oznaczało służbę tak długą, jakiej nikt by nie przeżył. A jednak ten człowiek nie wyglądał na martwego. Kuroi miała inny, łańcuch posłuszeństwa, ale ten znała równie dobrze. – Trudno mnie zabić.
– Nie martw się, Iwilinie. Zaraz naprawimy ten błąd.
* * *
– Wszyscy zginiecie – parsknął pod nosem Żebrak. – A później przyjdzie po nas. Dobrze wiesz, jak on karze najmniejszy przejaw buntu. Pokonał was w Brea, wybił ludzi i zniszczył wieś. Straciłeś tam dobrych wojowników… Musisz przestać. Jeśli dalej będziesz rozpalać płomień w sercach ludzi, on ich po prostu zdmuchnie. Nie może sobie na to pozwolić. My też nie.
– Tym razem będzie inaczej.
– Pamiętam wszystkie cztery razy – syknął przez zaciśnięte zęby, wbijając palce w rączki wózka i pochylając się ku Iwilinowi. – Twój piąty bunt nie będzie wyjątkiem. Wszyscy zginiecie.
– Mamy broń. Moi poprzednicy jej nie mieli, dlatego przegrali.
– A skąd ją masz, co?! Niech zgadnę. Od innego, przeklętego maga. Temu w Vinxondorze marzy się, żeby się tu wprowadzić, idioto! On was wykorzysta! Nawet jeśli zabijecie Al'Nubara, w co wątpię, to zginiecie z ręki Kara'Hary!
– To nie Kara'Hara – szepnął. – To ktoś inny.
– Nawet jeśli, to podstęp! Wiem, co sobie tam wymyśliłeś. Marzy się wam rewolucja! Wierzysz, że jak ktoś się im w końcu sprzeciwi i odniesie sukces, to falą potoczy się bunt przez cały kraj! To niemożliwe! A nawet jeśli, to co dalej? Poza murami miast nie ma już nic! Nic! Byłeś, wiesz o czym mówię. To dzięki magom nadal żyjemy!
– Mam im dziękować? – spytał sucho Iwilin, patrząc z ukosa. – Za zamordowanie moich dzieci? Za odebranie mi żony? Za zniewolenie braci? Za zrujnowanie ojczyzny? Za spalenie domu? Za połowę życia w gównie? Zapomniałeś już, że to oni, ich chciwość i ambicje doprowadziły do tego wszystkiego?
– Prorok do tego doprowadził – wyszeptał Żebrak. – On chciał zniszczyć wszystko, co żywe. Magowie mu się postawili. Dzięki nim…
– Mam im dziękować, że łaskawie mnie oszczędzili, bym przez siedemnaście lat walczył dla nich w bratobójczych wojnach?! – Iwilin trzasnął pięścią w stół, aż zatrzeszczały drewniane nogi. – Przestań pieprzyć, starcze! Niczym się od niego nie różnią. Ci dranie może zabili Proroka, ale to, co nam uczynili, jest dużo gorsze niż śmierć! Nie będę dłużej ich bydłem, chociaż umrę na własnych zasadach! Czy ty rozumiesz, co oni nam zrobili? Wiesz, z czego zrobione jest jedzenie, którym nas karmią? No mów!
– Wiem.
– Więc jak możesz w ogóle chcieć takiego życia? Wegetujemy, żyjemy tylko po to, by mogli nas zdeptać. I po co? W jakim celu? Wiesz może? Ja wiem. Bo zabicie nas wszystkich to większy problem, niż prowadzenie hodowli. Jesteśmy ich źródłem magii, niczym więcej, więc pozwalają nam żyć. Dlatego właśnie ktoś musi coś z tym zrobić. Jeśli nie ja, to przyjdą kolejni.
– Pomyśl o tych, których dopadnie, by dać nauczkę kolejnym takim jak ty. Znów zginą niewinni.
– Nie ma już niewinnych. Są tylko posłuszni.
– Nawet tych pozostało niewielu. Iwilinie, błagam, wstrzymaj się… Jeśli ci się nie uda…
– Niech powstaną – mruknął. – Niech, kurwa, w końcu wstaną z kolan i to skończą, zamiast zwalać na mnie winę za własną klęskę!
– Dobrze wiesz, że to się nie stanie.
– Stanie się. Wierzę w to!
– Kłamiesz. Bardzo słabo kłamiesz.
– Wiem – przyznał, choć bardzo chciałby wierzyć. – Wiem – powtórzył dobitnie, a echo tego słowa rozbrzmiało i przytłoczyło bardziej, niż but maga na plecach.
* * *
Świat żył swoim życiem.
Później nadeszła magia.
Na początku było pięknie.
Aż stało się to, co się stało.
* * *
Iwilin zacisnął palce na rękojeści wyjątkowej broni otrzymanej od Ravina. Chłopak był bystry, nie rzucał się w oczy i podróżował między głównymi miastami ludzi, słuchając i mówiąc. Człowiek nawet rozbrojony, jak chce się uzbroić, to się uzbroi, zwykł mawiać.
I w końcu przekuł te słowa w czyny, przemycając im cały wóz broni. Mogliby rozłożyć ją jako zabójczy dywan i wepchnąć na niego Al'Nubara.
To jednak byłoby zbyt piękne.
Iwilin spojrzał w białe, puste oczy czarodzieja. Niewolnicy za nim zabrani z miasteczka, w którym tego ranka walczyli, nosili już łańcuchy. Byli skazani, tak jak on, jak wszyscy jego towarzysze na tej drodze ku śmierci.
Westchnął, opuścił miecz, czarna stal nie odbijała światła, nie przynosiła ulgi, nie dodawała mu siły ani otuchy. Istnieję po to, by zabijać, mówiła. Nie miała zamiaru go pocieszyć w ostatnich wspólnych chwilach.
Spojrzał w stronę, gdzie krył się Ravin z obsydianowym sztyletem, wyczekujący odpowiedniego momentu. Chłopak kiwnął mu głową.
Już czas.
Iwilin ponownie uniósł miecz, chwycił go pewnie w obie dłonie, zacisnął zęby tak mocno, że prawie pękły. Nie będę już ich potrzebował, przeszło mu przez myśl, nim wrzasnął na cały głos i pobiegł.
Czas to zakończyć.
Pył unosił się w rytm jego kroków i opadał wraz z oddechem. Zapomniał o krzyku, zapomniał o przeszłości, o brudzie pod stopami, o zniewoleniu, nawet o tyranii magów. Liczył się tylko on, miecz i przeciwnik.
Al'Nubar patrzył na niego tak, jak dorosły na płaczące dziecko, które walczy o zabawkę. Iwilin walczył nie tylko o wolność, ale, co ważniejsze, o zemstę!
Nim do niego dobiegł, inny wróg stanął mu na drodze. Wynaturzeniec, efekt eksperymentów na ludziach, mający na celu zmienić je w maszyny do zabijania – wyszło im to połowicznie, bo potwory choć potężne, były niesamowicie głupie. Ten nie był stworzony do walki, tylko do pilnowania niewolników.
W przeciwieństwie do Iwilina, niewolnicy nie walczyli.
Machnął mieczem, wykonał zwód, w ostatnim momencie zmieniając drogę ostrza. Wynaturzeniec nie zdążył zareagować i czarny metal wgryzł się w jego bok, prysnęła ciemna jucha, stwór zawył i zgiął się. Iwilin machnął mieczem raz jeszcze i odrąbał mu łeb.
Ten potoczył się pod stopy Al'Nubara, który kopnął go jak piłkę, dalej w ulicę.
– Poetyckie cięcie. Mógł być twoim bratem, wiesz? Chociaż nie, jego zabiłem osobiście. Bo wiesz, nie zadowalał mnie wystarczająco w alkowie, tak samo jak twoja matka.
Iwilin poczuł palący w piersi gniew, serce tłukące wściekle o żebra i ujrzał bełt o włos mijający nos Al'Nubara. Wbił się w ziemię i sterczał jak źdźbło trawy, której nie było już chyba nigdzie na świecie.
Iwilin zaatakował, pchnął ostrzem, mag odsunął się nieuchwytny jak mgła i machnął dłonią. Piąty Buntownik ujrzał jak jeden z niewolników pada martwy, wyssany z życia i zaraz po tym rozległ się wrzask.
– Najpierw zabiję twoich przyjaciół, Piąty – powiedział, jakby od niechcenia.
Pierwszy zginął Skory, który próbował trafić maga bełtem. Jego ciało zjechało z dachu pozostawiając po sobie ślad krwi i spadło na ziemię z nieprzyjemnym, mokrym dźwiękiem. Zaraz po nim biegnący z uliczki Ferg padł jak rażony piorunem z rozłupaną przez moc czaszką. Iwilin machnął ponownie, a gdy mag się odsunął, pchnął, mierząc w serce. Ostrze trafiło, użądliło idealnie, ale zamiast na ciało, trafiło we mgłę.
Al'Nubar zaśmiał się, machnął ręką na odlew i zdzielił otwartą dłonią Iwilina w twarz, jakby policzkował wyrodnego syna. Piąty Buntownik upadł, świat zawirował, ból zapulsował w skroniach, zaćmił zmysły, na moment odebrał wzrok i zacisnął płuca.
Jego miecz leżał wśród kamieni. Rzucił się po niego, widząc jednocześnie, jak czarodziej macha rękami i posyła jego przyjaciół – jednego po drugim – ku otchłani wieczności. Śmiał się przy tym, wrzeszczał wręcz z widocznym rozbawieniem, szalony i niepokonany niczym sama śmierć.
Jak pokonać śmierć?
Iwilin przestał patrzeć. Zbyt wiele widział, zbyt wielu przyjaciół stracił. Ci tutaj byli dla niego nikim, zaledwie pomocą, która nie wykonała zadania. Ich strzały i bełty nie drasnęły nawet maga, nie sprawiały mu problemów, nie były zagrożeniem, ale przynajmniej ich trupy odwróciły uwagę.
Jedynym zagrożeniem był on. I jego miecz.
Zerwał się, zaatakował jak wąż, cicho, szybko i bezwzględnie.
Ostrze musnęło szatę Al'Nubara, który zawirował niczym wprawny tancerz. Iwilin gonił go, ruszał się jak kot, doskakując by zadać cios i uchylając, by unikać. Żądlił, dźgał, kąsał i próbował ciąć – wszystko na nic.
Nie miał szans. Żaden cios nie sięgał rzeczywistego celu, mag był szybszy, zwinniejszy nawet mimo setek lat na karku, które przeżył upajając się mocą. Iwilil wiedział, że nie wygra, że mag mógłby rozerwać go na strzępy jedną ręką, gdyby tylko zachciał. Był nieuchwytny jak duch, jak mgła, którą się stawał na moment, kiedy miecz już miał rozciąć mu bladą skórę.
– Och…
Miecz Iwilina zatoczył krąg, Al'Nubar nawet się nie obronił. Ostrze przejechało mu po piersi, przeszło między żebrami, na wszystkie strony bryznęła jasnoczerwona krew, aż utkwiło w miejscu, gdzie powinno być serce. Szok zdławił Piątego Buntownika, sparaliżował ruchy, palce wypuściły broń.
Zabiłem go? – pytał się w myślach. Zabiłem go? Zabiłem?
Al'Nubar stał jak gdyby nigdy nic, patrząc w bok. Sięgnął ręką, chwycił ostrze i wyrwał je z ciała, rzucając bezceremonialnie w ziemię.
– Nie muszę sondować ci umysłu, żeby wiedzieć, co myślisz, taką masz minę – rzekł Al'Nubar, za nic mając sobie śmiertelną ranę. – Poczekaj chwilę.
Mag pochylił nad ciałem jednego buntownika i Iwilin pomyślał, że to idealna chwila na pozbawienie go głowy. Nawet pozycję przybrał zachęcającą. Opierał dłonie o wyprostowane kolana i wyciągał szyję, przyglądając się jednej ze swych ofiar. Tylko, że Iwilin nie miał miecza, którym mógłby go ściąć ani nie potrafił się ruszyć. A mag nadal jakimś cudem dychał!
– Ten jeszcze żyje. Zrobię z niego kolejnego wynaturzeńca… Będzie wspaniałym okazem. Chciałbyś zobaczyć, jak się je robi? To dość proste. Najpierw trzeba wyciąć mu serce, ale tak, żeby później żył…
– Zamilcz – powiedział cicho, z furią, jakiej jeszcze nigdy nie czuł. – Jak… Dlaczego żyjesz?
Mag obrócił głowę i w pochylonej pozycji zaczął mówić.
– Ta twoja wykałaczka to podróbka. – Wyciągnął z kieszeni malutki sztylet o gładkim, czarnym ostrzu. – To jest prawdziwa stal meteorytowa z obsydianem. Naprawdę sądziłeś, że udałoby się wam zdobyć taką broń pod moim nosem? O nie, nie jesteśmy w Harzan'Nah ani tym bardziej w Car'Mara, które jest jedynym miejscem, gdzie można ją wykuć. A może sądzisz że mnie zaskoczyłeś? – Wyprostował się, uśmiechnął. – Wasza mała rewolta od początku była skazana na porażkę. Znałem wasze plany, zanim o nich pomyśleliście. Wszystko, co zrobiliście, było podyktowane moją wolą. Od samego początku, który miał miejsce cztery lata temu, kiedy uciekłeś z mojej armii.
Iwilin cofnął się o krok, nie potrafiąc zrozumieć.
– Nie – szepnął. – Nie mogłeś wiedzieć, że przeżyłem…
– Pozwoliłem ci uciec. Jak wielu innym, których, no cóż, właśnie zabiłem. – Rozłożył ramiona na boki, chcąc pokazać swoje dzieło. – To ja rozsiałem plotki o Piątym Buntowniku, powodując, że się nim stałeś! To ja dałem wam broń! To ja pozwoliłem się wam zebrać, by kolejno zniszczyć!
– Nie…
– I to ja zaproponowałem Ravinowi życie, za zabicie ciebie.
Iwilin nie poczuł pchnięcia w plecy ani ciepłej krwi, która wypłynęła z rany. Przestał czuć cokolwiek. Oczy zaszły mu łzami, spojrzał w niebo nad nimi, ciemne, beznadziejne jak jego koniec. Obejrzał się. Ravin płakał, zaciskał zęby w niemym bólu, który sam z pewnością odczuwał.
W jednej chwili wszystko stało się jasne.
– Obaj zawiedliśmy – rzekł Iwilin, chwytając przyjaciela za ramię. – To moja wina. Wybacz.
– To niczyja wina – załkał Ravin.
Nóż Al'Nubara przejechał Iwilinowi po gardle, pozostawiając po sobie czerwoną, krwawą ranę.
* * *
Kuroi patrzyła i nie wierzyła, że ktoś był na tyle głupi, by sprzeciwić się Al'Nubarowi, Piątemu z Magów, Władcy Anganrandu i tak dalej, i tak dalej.
Ich porażka była pewna od samego początku. Wszyscy ludzie patrzący z okien posmutnieli, widziała ich żal, straconą nadzieję. Nawet ona w murach twierdzy słyszała o Piątym Buntowniku, który wybijał oddziały wynaturzeńców, pomagał ludziom uciec z łap maga i zabierał ich w bezpieczne kryjówki rozsiane po całym świecie. Od czterech lat o nim słyszała.
A teraz, tak po prostu, leżał martwy wraz ze wszystkimi swoimi ludźmi.
– Dobra robota – powiedział do buntownika Ravina.
– Dziękuję, panie.
– Z pewnością chciałbyś otrzymać teraz nagrodę, prawda? Przypomnij mi, jak brzmiała nasza umowa?
– Nie zabijesz mnie, jeśli zabiję Iwilina – wyszeptał.
– Racja. Kuroi! – zawołał, a ona wzdrygnęła się jak nigdy wcześniej na jego rozkaz. – Ty go zabijesz.
– Co?! Nie tak…! – próbował się sprzeciwić, ale mag machnął dłonią i szczęka mężczyzny zacisnęła się tak mocno, że zęby powbijały mu się w dziąsła i teraz, całkowicie spętany czarem, bulgotał krwią. Tylko jego oczy krzyczały.
– No, śmiało.
Podeszła, Al'Nubar wcisnął jej w dłonie sztylet, bezcenną broń mogącą zabić każdego maga na świecie. Sztylet był tak mały, tak lekki… Czy równie lekkie było odbieranie życia? Czy było to to samo, co patrzenie na śmierć?
Nie, na pewno nie.
Spojrzała Ravinowi prosto w oczy. Wrzeszczał, prosił, błagał, chciał żyć.
Ona też. Spojrzała na ciało Iwilina.
On walczył o wolność, pomyślała. I dał się za nią zabić. Wedle planu Al'Nubara. Nikt nie zawalczy o moją wolność, nie powinnam się już łudzić. Ludzie to tylko ich marionetki, tylko do tego się nadają – by nimi rządzić, bo są robakami. Jeśli mam przestać być robakiem i stać się wolna, muszę wziąć sprawy w swoje ręce.
Mam je w swoich rękach!
Wzięła głęboki wdech, obróciła się na pięcie i wbiła sztylet Al'Nubarowi w oko po samą rękojeść. Z początku nic się nie wydarzyło, a później wrzasnął tak rozdzierająco, że mogłoby pęknąć niebo. Mag zaryczał, machał rękami na wszystkie strony, wyginał się, szamotał jak w więzach, aż upadł i znieruchomiał. Ludzie wychylili się z okien, patrzyli w osłupieniu i niedowierzaniu.
Nikt nic nie mówił, nikt nie krzyknął radośnie na wieść, że upadł tyran. Nikt nie potrafił uwierzyć. Kuroi przełknęła ślinę, kopnęła go butem.
Nie poruszył się, nie podniósł, nie zmienił jej w stertę prochu. Był martwy.
Tak łatwo, pomyślała Kuroi. Tak łatwo zabić…
– Piąty Buntownik wygrał! – rozległ się wreszcie głos z któregoś okna.
– Chwała Piątej!
– Wolność!
– Bić, zabić magów!
– JEBAĆ ICH!
Nie minęła chwila, gdy wszyscy wybiegli na ulice i dopadli do ciała Al'Nubara, by je skopać, opluć i naszczać na nie. Później dorwali Ravina, rozbili kraty, uwolnili niewolników i zebrani w tłum ruszyli na twierdzę, ciągnąc Kuroi ze sobą, na samym przedzie, jako nową przywódczynie buntu.
Sztylet w którymś momencie zniknął jej z dłoni.
Powoli to do niej docierało.
Zabiła Al'Nubara.
Uwolniła się…
Była… wolna?
– O kurwa – sapnęła, nie wierząc w to ani przez chwilę.
Była szczęśliwa, jak jeszcze nigdy w życiu.
* * *
Piąta, jak ją później nazywano, przejęła schedę po Iwilinie.
Zabójczyni magów nam urosła, niech ją szlag.
Wszyscy jej wierzyliśmy, ufaliśmy, kochaliśmy ją.
Koniec końców poświęciła nas dla swoich marzeń.
Od początku byliśmy tylko robakami w jej klatce.