- Opowiadanie: PiotrCiechan - Słuńsk

Słuńsk

Samotny, niemłody rycerz przybywa do małej wioski, która jest rzekomo terroryzowana przez smoka. Postanawia zbadać sprawę potwora.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Słuńsk

 

Zbierało się na deszcz. Ciemne chmury nadciągały z zachodu i Stanislaw wiedział, że złapie go ulewa. Miał tylko nadzieję, że dotrze do wioski, zanim cały przemoknie.

Według jego obliczeń zostało mu nie więcej, niż pięć stajań. Jeśli dobrze pójdzie, powinien najpóźniej za dwie godziny być u celu. Musi trochę pospieszyć konia. Algirdas miał już swoje lata, ale jak trzeba było, potrafił wykrzesać z siebie jeszcze co nieco.

Razem z nadchodzącymi chmurami zaczęło robić się ciemniej, co przyspieszało i tak już nadchodzący powoli zachód słońca.

– Co bym bez ciebie zrobił słoneczko? – „Trzeci dzień w drodze, człowiek nie ma do kogo gęby otworzyć, to zaczyna mówić sam do siebie”, pomyślał Stanislaw i uśmiechnął się.

Jechał właśnie wzdłuż jakiejś grobli, tworzącej zapewne coś w rodzaju wału zapobiegającemu powodziom w czasie roztopów i wzmożonych deszczów, kiedy Wisełka rozlewając się nadto, mogła stanowić zagrożenie dla okolicznych chłopów. Po jednej stronie wału rosły gęste krzaczory i wysokie, stare drzewa, głównie topole, lubiące moczarowe tereny. Za nimi płynęła rzeka, której jednak prawie nie było widać. Gdzieniegdzie jeno jej błyszczące wody prześwitywały przez mniej zarośnięte fragmenty nabrzeża. Po drugiej stronie zaś, ciągnęły się pola, zaorane pługami, brunatne od wystających hałd ziemi, poprzeplatane nieużytkami, zagajnikami i pojedynczymi chałupkami.

Algirdas miał już swoje wiosny, ale dobrze służył jeszcze Stanislawowi. Jego dziwne imię posiadało rodowód litewski. Po naszemu można było powiedzieć Olgierd, co znaczyło to samo. Stanislaw wolał jednak Algirdas, żeby uszanować wileńskie korzenie swojego kompana podróży.

Wiosen temu, chyba już dwadzieścia, może osiemnaście, kupił młodego ogiera od litewskiego kupca. Był to jego drugi koń. Poprzedni, Mateusz, służył mu prawie dziesięć wiosen, do momentu, aż stracił życie w bitwie pod Kikołem.

Stanislaw zawsze myślał o tym zdarzeniu, jak o bitwie, choć właściwie była to bardziej potyczka. Łącznie z pięćdziesięciu chłopa, w tym dziesięciu, dwunastu rycerzy. Jego pan zwyciężył, zaś sam Stanislaw zdołał ubić dwóch przeciwnych rycerzy i jednego giermka. Stracił jednak Mateusza, który został nabity na włócznię. Ów giermek, który to uczynił, został skrócony chwilę później o głowę, przez jednego z ówczesnych druhów Stanislawa. I całe szczęście, bo choć Stanislaw zdołał uniknąć przygniecenia przez konia, to minęła chwila, nim podniósł się z ziemi w swej ciężkiej zbroi. Gdyby nie pomoc kompana, pewnie i on sam stracił by życie pod Kikołem. „Jedyna korzyść, że blisko domu rodzinnego bym leżał” pomyślał rycerz.

Ludzie dziwili się czasami, że nazywał konie imionami przeznaczonymi dla człowieka, ale Stanislaw lubił zwierzęta, bardzo przywiązywał się do swoich ogierów i traktował ich niemal, jak członków rodziny. Jedynych zresztą członków rodziny, jacy mu pozostali.

Niedaleki grzmot przerwał rozmyślania rycerza. „Czort, chyba nie zdążę przed deszczem”. Uderzył lekko piętami konia.

– Dalej Algirdas, przyspiesz nieco, bo na twoje stare kości deszcz nie zrobi dobrze.

Wiatr wzmógł się i zaczął wyginać czubki wysokich topoli. Na niektórych gałęziach próbowały utrzymać równowagę nieliczne wrony i gawrony.

„Jaskółki pewnie mają niezłą wyżerkę.” pomyślał Stanislaw. Kiedyś, podczas uczty, spotkał pewnego uczonego człowieka, który opowiadał wiele ciekawych rzeczy. Powiedział, między innymi, że wraz z nadchodzącym deszczem zmieniają się warunki powietrzne na niebie. Te zmiany są małe, choć czasami ludzi może boleć od nich głowa. Im wyżej od podłoża, tym gorzej. Ptakom to nie przeszkadza, ale malutkie owady mocno czują te zmiany i zlatują niżej ziemi. Wobec tego, polujące na nie jaskółki też muszą obniżyć swoje loty. Dzięki temu wiemy zawczasu, że będzie padać.

– Świat kryje wiele tajemnic, Algirdas. A jedna z nich jest właśnie przed nami. – Stanislaw uśmiechnął się pod nosem – Wyobraź sobie, stary druhu, że gdzieś tu niedaleko zagnieździł się stwór straszliwy. Zważ na moje słowa, bo są prawdziwe. Ludziska mówią, że to smok, który porywa ich owce, atakuje cielaki i niszczy panujący spokój.

Słowa rycerza przerwał kolejny grzmot, tym razem już trochę bliższy. Ptaki zerwały się z gałęzi i głośno kracząc obleciały pobliskie drzewa, po czym znów zaczęły umiejscawiać się na wysokich konarach, niczym kury na grzędach.

– Wio Algirdas, naprawdę musimy się pospieszyć. Co powiesz na mały galop? – Stanislaw uderzył konia piętami i zaczął ścigać się z otaczającymi go czarnymi chmurami.

Pierwszą kroplę deszczu poczuł na czole, kiedy mijali słup drogowy z tworzącą drogowskaz deską, na której ktoś namalował koślawymi literami napis „Słuńsk”. „W porządku, jesteśmy na dobrej drodze, coraz bliżej celu” pomyślał Stanislaw. 

Po kilkunastu minutach szybkiej jazdy w oddali zaczęły pojawiać się zabudowania. „Całe szczęście, myślałem już, że czeka mnie suszenie ubrań i cieknący nos. Chyba zdążymy koniku. Wytrzymaj jeszcze trochę.”

Algirdasowi zapewne nie bardzo przeszkadzały kolejne spadające na niego krople wody. Wydawać się mogło, że wręcz przeciwnie – z chęcią ochłodziłby się nieco po sporym wysiłku. Dawno tak długo nie biegł. Koń zdawał się jednak wyczuwać pewne odprężenie u swojego jeźdźca, co mogło wskazywać, że jego trud miał się ku końcowi. Nie przestawał galopować.

Zabudowania, które powiększały się przed rycerzem i jego koniem, z każdym kolejnym uderzeniem kopyt, nie były zbyt okazałe – ot, kilka chałup na krzyż, niezbyt zadbanych. Widać było, że mieszkańcom wioski raczej się nie przelewa. Lato było dosyć suche, może żniwa nie poszły tak jak miały pójść. „Choć z drugiej strony – pomyślał Stanisław – taki koniec świata jak tu, to pewnie i dobre żniwa niewiele by zdziałały. Bieda i tyle. I jeszcze stwór jakiś zainteresował się owcami i cielakami. Nie wiadomo, co tam zastanę.”

Niewielką osadę otaczał mizerny płot z powbijanych w ziemię drewnianych palików. Brama wjazdowa była po prostu przerwą w płocie. 

Stanislaw dostrzegł w oddali kilka kolejnych zabudowań, rozproszonych wokół osady, która stanowiła zapewne centrum wioski.

– No, dotarliśmy Algirdas. W samą porę, aby nie zmoknąć zanadto. Brawo koniku, dobra robota. Czeka cię porządne szczotkowanie i pyszna zimna woda.

Rycerz podjechał pod największą z chałup, która mogła być domem sołtysa lub jakimś większym zabudowaniem, odgrywającym rolę centralnego budynku wioski. Nie liczył na żadną karczmę i szeroki wybór w jadłospisie. „Zadowolę się byle czym. Niech tylko będzie gorące i pożywne” pomyślał.

Zdziwił się trochę, że nikt nie wyszedł przed żadną z chałup. Co prawda padało już, ale deszcz raczej nie powinien powstrzymać chłopów przed ciekawością, któż to do nich przyjechał. Raczej strach.

Stanislaw zatrzymał konia przed budynkiem i zsiadł z niego z wysiłkiem. „Czort, jeszcze parę wiosen i moje plecy nie pozwolą mi wsiąść na siodło. Muszę robić częstsze przerwy w podróży.” Myśląc o tym, podprowadził Algirdasa do małego płotka znajdującego się obok chaty. Przywiązał lejce do jednego z drewnianych słupków. Deszcz lał już na całego i Stanislaw poczuł, że coraz bardziej przemaka. Odwiązał swój stary miecz od juków, schował się pod strzechę i ruszył ku wejściu, idąc wzdłuż budynku. Po drodze umocował broń przy pasie.  

– Zaraz po ciebie wrócę, Algirdas! – zawołał do konia. Ten tylko opuścił niżej głowę, po czym zatrząsł lekko grzywą, żeby strzepać gromadzące się na niej krople deszczu.

Stanislaw doszedł do dużych drewnianych, ciężkich drzwi i pchnął je mocno. W środku panował półmrok.

– Dzień dobry! – powiedział głośno rycerz – Czy jest kto w domu?

Usłyszał szuranie i przed jego obliczem pojawił się niewysoki jegomość o wystraszonym obliczu.

– Dzień dobry, mości dobrodzieju. Witoj, panie. Można spytać kim jesteś? – chłop miał na sobie szarą workowatą koszulę, która kiedyś była zapewne biała, ale lata pracy w polu, kurz, ziemia i czas zrobiły swoje. Na niej skórzaną, brązową kamizelkę. Do tego rdzawo żółtawe spodnie z grubego materiału i proste, szare obuwie, które właściwie bardziej przypominało szmaty owinięte wokół stopy, niż buty, ale dziwić to nie mogło, gdyż mało kogo stać było na coś porządniejszego. Przynajmniej na wsi.

Wygląd mężczyzny dopełniały jasne włosy, ścięte na rondel, które wyglądały, jakby chłop założył sobie trochę gładkiego siana na głowę i takiegoż koloru sumiaste wąsy. Jegomość wpatrywał się w Stanislawa niebieskimi oczami i wyczekiwał odpowiedzi. Był niemal głowę niższy od przybysza.

– Na imię mi Stanislaw. Miło cię widzieć, dobry człowieku – rycerz rozejrzał się po coraz jaśniejszej izbie, gdyż wzrok powoli przyzwyczajał mu się do mroku. Zobaczył, że w chacie znajduje się jeszcze przynajmniej kilkanaście osób, wcześniej chyba pochowanych po kątach, a teraz nieśmiało zbliżających się do niego.

– I was miło widzieć dobrzy ludzie. Przybywam do was z Plocka, miasta odległego, bom słyszał o waszej niedoli.

Słowa te wywołały spore wzburzenie i liczne pomruki zebranych w sali. Rycerz zorientował się, że tłumek ludzi stanowili głównie mężczyźni, ale widać też było kilka kobiet, parę dzieciaków, a nawet zabłąkanego psa. Przypatrywali się postawnemu rycerzowi z zaciekawieniem. Stanislaw zreflektował się, że cały czas ma założony na głowę kaptur, więc zsunął go i ukazał zebranym swój wydatny, kartoflasty nos, pod którym znajdował się starannie przystrzyżony wąs, niezakrywający zanadto mięsistych warg. Na policzkach odznaczał się siwizną kilkudniowy zarost. Rycerz strzepał dłonią, ze swoich krótko ściętych, białoszarych włosów, krople deszczu, które przedostały się przez kaptur. Zamrugał swoimi niewielkimi oczami z tęczówkami koloru popiołu i kontynuował:

– Przybywam, dobrzy ludzie, aby pomóc wam w pokonaniu bestii, co nawiedza was i szkody czyni.

Te słowa uczyniły jeszcze większy rwetes, mieszkańcy wioski mocniej zbliżyli się do rycerza, pełni nadziei, że w końcu ktoś wybawi ich z kłopotu.

– Mości rycerzu – przemówił chłop z blond czupryną – Zapraszamy, zapraszamy w nasze progi skromne. Wybocz panie, żeśmy tacy niegościnni. Strach nas zżera i serca przykrzy. Wejdź panie i bądź naszym gościem.

Stanislaw skłonił z wdzięczności głowę i zrobił krok naprzód.

– Na imię mi Maciej – kontynuował chłop – jestem sołtysem naszej osady. Czekalim na kogoś od dawna, kto by nam pomoc przyniósł, panie. Myślelim, że świat o nas zapomniał, że koniec nas czeka niechybny. Zapraszam, zapraszam, panie.

 – Dziękuję, Macieju. Ale wpierw, chciałbym prosić o schronienie dla mojego konia, który czeka w deszczu. Macie jaką paszę dla niego? A i woda by się przydała.

 – Oczywiście, panie. Albin! Skocz no i zajmij się kuniem. Weź go do mojej stajni, daj siana i wody. A i wyszczotkować nie zapomnij porządnie.

Młody, najwyżej dwunastoletni, śniady chłopak, z ogoloną na jeża głową, wystąpił z tłumu i nieśmiało podszedł do drzwi.

– Dzięki chłopcze – Stanislaw popatrzył na niego z wdzięcznością – Szczotkę znajdziesz w jukach, przy siodle. W lewej sakwie.

Chłopiec patrzył się na rycerza z lekko otwartymi ustami. „Czort, chyba nie wie, która to lewa strona”. Stanislaw podniósł lewą rękę do góry.

– Po tej stronie chłopcze. Szczotka jest na wierzchu, na pewno nie przeoczysz.

Albin kiwnął głową z większym zrozumieniem i wyszedł do konia.

– Nic się nie martw, panie – powiedział Maciej – To dobry dzieciok. I pojętny. Zajmie się kuniem jak trza. Zapraszamy, panie, siadaj z nami, zara coś do jedzenie podamy – chłop wykonał zapraszający gest ręką, w stronę stołów – Skromnie tu u nas, ale gościnni jesteśmy i wdzięczność też pokazać umim, jak trza.

Podeszli do ławy stojącej najbliżej paleniska. Chata zdawała się spełniać zadanie domu mieszkalnego, miejsca spotkań całej wioski i czegoś na kształt wielkiej jadalni. Stanislaw zdjął mokrą narzutę z ramion, ściągnął rękawice i usadowił się na ławie. Miecz położył obok siebie. Maciej zawołał do jednej z kobiet stojących z tyłu:

– Maria! Podaj naszemu gościowi co do żarcia.

– Reszta królika jeno została i kluski ze skwarkami – odparła tęgawa kobieta z chustą na głowie.

– Może być cokolwiek, dobra kobieta – rzekł rycerz – byle ciepłe.

– A ciepłe to i będzie – kobieta uśmiechnęła się i podparła rękami biodra

– Idźże już do kuchni, Mario. Gość nasz głodny przecie – Maciej kontynuował – Panie, powiedz: czy ratować nas przybyłeś i czy pomocników masz jakichś?

Ludzie zaczęli tłoczyć się wokół ich stołu. Z dwóch, trzech chłopaków wybiegło z chaty. "Pewnie idą roznosić wieści reszcie mieszkańców" pomyślał Stanislaw.

– Pomocników? – rycerz spokojnie rozejrzał się po tłumku – Jestem tylko z Algirdasem, koniem moim. Myślę, że w sam raz to będzie – taka kompania.

Ludzie popatrzyli po sobie, dało się słyszeć kilka pomruków.

– Panie, nie obraź się – zaczął powoli Maciej – Ciężki los nas nawiedził. Krótko, panie: smuk straszliwy nas napastuje. Wielki i potężny. Jak kto go zobaczył, to nogi brał za pas i uciekał. Myślim, że tu więcej trzeba zabijaków i rycerzy, niż jeden. Bez urazy, panie.

 Maciej zastanowił się chwilę, tak, jakby rozważał, czy warto dalej mówić.  

– Nie pierwszy przychodzisz tu nas ratować, ino trzeci. Dawno temu, na samym początku dwóch śmiałków tu było – Maciej westchnął głęboko – Jeden nawet nagrodę zdążyć wziąć, i tyle go widzielim. Miał ubić bestię, a wziął nogi za pas. Drugi też wziął nogi za pas, bo powiedział, że za darmo robić nie będzie. Po tym, co uciekł z piniędzmi, już stracilim nadzieję, bo długo nikogo nie było. A i nagrody czym wypłacić nie możem.

Stanislaw przeciągnął wzrokiem po zebranym tłumie.

 – Przykro mi, dobrzy ludzie, słyszeć żeście taki problem macie – rycerz wstał i podniósł swój niski głos, tak, żeby wszyscy go dobrze usłyszeli – Rozumiem, że przede mną nikt ze smokiem walczyć się nie odważył, że żaden śmiałek się nie znalazł, co by z bestią oko w oko stanął. Ja też nazwać siebie śmiałkiem nie zamierzam. Ot, prosty ze mnie rycerz. Ale wiele w życiu widziałem, wiele słyszałem i wiele przeżyłem. A i strach mi w oczy zaglądał nie raz i nie dwa. Ale kto się nie boi, tylko bez trwogi idzie w nieznane, ten raczej głupi jest, niż odważny. Bo odwaga, dobrzy ludzie, polega na tym, żeby ten strach, co nas otacza okiełznać i go pokonać – rycerz przerwał na chwilę – Zresztą, co ja wam będę gadał po próżnicy. Przybyłem tu z zamiarem rozprawienia się ze smokiem, o którym słyszałem, że grasuje w tych stronach. I zamiar ten spełnić zamierzam.

Przemowa Stanislawa zdała się tchnąć nadzieję w zebrany tłum, choć nadal było czuć atmosferę niepewności i zwątpienia.

– Panie – Maciej przysunął się trochę bliżej niego – wybocz nam, biednym chłopom, ale my się boim. Tyś jest naszą ostatnią nadzieją. Nie obraź się szlachetny panie, za nasze zwątpienie, ale my juz tu blisko rozpaczy jesteśmy. Idzie zima i w strachu, zimnie i głodzie przyjdzie nam ją spędzić. Boim się i tyle. Ale ufność w tobie pokładamy całą. Prawda ludziska? – Maciej obejrzał się teraz po całej sali – I tyle pomocy ile trzeba będzie, to damy. Ale jak powiedziałem, piniędzy my już nie mamy, panie. Co my możem począć?

Stanislaw usiadł przy stole, a wraz z nim Maciej i kilka osób z obecnych w chacie.

– Rozumiem, Macieju – zaczął rycerz – Postaram się wam pomóc, jak umiem najbardziej. Nie lękajcie się, dobrzy ludzie – Stanislaw zastanowił się chwilę – Nie będę ukrywał, że nagroda mi potrzebna. Grosza niewiele mam. Ale może i coś poradzić bez tego zdołamy – uśmiechnął się trochę smutno – O waszej sprawie dowiedziałem się od pana Wojcickiego, który piastuje wysoki urząd w mieście Plocku, a tak się składa, że znam go całkiem dobrze. Niestety – sprawa wasza nie jest wystarczająco nagłośniona, dlatego też pewnie nikt tu ostatnio nie zaglądał. Przybywam tu sam, ale to nie moja pierwsza taka wyprawa, a i mam nadzieję – nie ostatnia. Spodziewaliście się, dobrzy ludzie tłumu rycerzy, który by was poratował – Stanislaw popatrzył raz jeszcze na zebranych – Przybywam póki co sam, ale jeśli sprawa będzie poważna, na pewno powiadomię o tym kogo trzeba i nadejdą posiłki.

Słowa o posiłkach tchnęły duże pokłady nadziei w wieśniakach. Stanislaw zawahał się przez moment, poczym dodał.

– Pan Wojcicki prosił, żebym przekazał wam, że nie musicie się już lękać i że jesteście pod jego opieką i zwierzchnictwem.

Zebrani w chacie teraz byli już pełni optymizmu – skoro o ich miejscu zamieszkania mówią wielcy panowie w wielkim świecie i obiecują wsparcie, nie może być źle.

Stanislaw ponownie podniósł głos, aby wszyscy go dobrze usłyszeli.

– A więc jestem, dobrzy ludzie, i mam nadzieję, że rozwiążę wasz problem.

Po chwili do sali weszła Maria z talerzem gotowanego królika i półmiskiem klusek z twarogiem i skwarkami. Za nią podążała młoda dziewczyna z glinianym dzbankiem i kubkiem. Kobiety położyły naczynia na stole, przed Stanislawem.

– Dziękuję bardzo. Głód mi już mocno doskwierał. Pozwólcie, że zjem – rycerz wyjął łyżkę z michy i nabrał nią solidną porcję klusek – W międzyczasie mam prośbę. Od razu chciałbym się zabrać do roboty. Już wieczór, ale przed nocą jeszcze można zacząć działać. Ile mieszkańców liczy wasza wioska?

Maciej zastanowił się chwilę, spojrzał na jednego z siedzących na ławie mężczyzn i zapytał się go:

– Leszko, z pińdziesiąt nas będzie, nie?

Zapytany chłop podrapał się w zaczesane na bok brązowawe włosy.

– Myślę, że może być nawet i wincyj – popatrzył na rycerza – Może i z sześćdziesiąt, panie.

– Dobrze. Chciałbym pomówić ze wszystkimi, którzy widzieli na własne oczy smoka – Stanislaw zjadł łyżkę klusek, przeżuł i po chwili dodał – Muszę zebrać jak najwięcej informacji o bestii. Jutro z samego rana chcę wyruszyć na zwiad. Będę potrzebował też kogoś, kto zna okolicę i wie, gdzie może kryć się smok – rycerz zwrócił sie teraz bezpośrednio do Macieja – Może ten chłopak od konia? Jak mu było?

– Albin? Tak, panie. Un się nada dobrze. Pojętny jest, jakżem mówił.

– Dobrze, a więc ustalone. A teraz pozwólcie, dobrzy ludzie, że się posilę.  

– Oczywiście, panie. – Maciej wstał i powiedział głośno – Rozejść się ludziska. Dajmy panu rycerzowi spokojnie zjeść. Mario, przygotuj posłanie dla naszego gościa. W moim wolnym pokoju, na stryszku.

Ludzie zaczęli się krzątać i siadać na krzesłach przy ścianie. Niektórzy wyszli na podwórze, zapewne skomentować w spokoju przyjazd rycerza, poplotkować na temat jego wyglądu i szans na powodzenie akcji. "We wsi wszystko rozchodzi się szybciej, niż w mieście" pomyślał Stanislaw.  

Kluski były dobre, natomiast królik wyborny. Dawno nie jadł tak dobrego mięsa. "Jednak głód to najlepszy kucharz. W takich powiedzeniach jest sporo prawdy a i jakaś mądrość" pomyślał. Jadł, aż uszy mu się trzęsły, do tego popijał miód przyniesiony mu w dzbanku. Trunek był słabej jakości i takowej mocy. "Może to i lepiej. Nie stracę nic z jasności umysłu."

Kiedy zaspokoił głód i pragnienie, wyjadając swoją porcję do ostatniego kęsa, postanowił sprawdzić, jak miewa się Algirdas. Podziękował Marii, która cały czas stała w głębi sali i patrzyła jak je, za posiłek i oznajmił, że idzie udać się odwiedzić swojego konia.

Wziął miecz i ruszył w stronę wyjścia. Otworzył drzwi na zewnątrz i spostrzegł, że niebo jest już zupełnie ciemne, ale teren przed chatą rozświetlają trzymane, przez mieszkańców wioski, pochodnie. Wyciągnął dłoń przed siebie, aby sprawdzić, czy nadal pada. Nie padało. Wyszedł na podwórze i zobaczył, że, przed stojącym przy drzwiach Macieju, stoi rządek ludzi ustawionych gęsiego. Było tego jakieś piętnaście, dwadzieścia osób. Natomiast w ogóle, przed chatą, zdążyła zebrać się chyba cała wioska. Około czterdzieści, a może i pięćdziesiąt osób.

 – Już zjadłeś, panie? – zauważył go Maciej – Zbieramy wszystkich, co smuka widzieli. Uni panu opowiedzą wszystko, co wiedzą.

Stanislaw popatrzył na nich z lekkim powątpiewaniem. Oprócz kilku mężczyzn w średnim wieku, naocznymi świadkami ataków smoka byli niedołężni starcy, babcie w podeszłym wieku i jeden chłopak, który grzebał kijem w błocie powstałym po niedawnym deszczu i wyglądał, jakby nie wszystko w jego głowie działało, jak trzeba.

– Dziękuję, Macieju. Chciałbym odwiedzić mojego konia. Zaraz wrócę i będziemy mogli przystąpić do dzieła.

– To ten duży budynek, o tam – wskazał ręką Maciej podmurowaną, drewnianą stajnię – Albin się zajmuje koniem, panie, jak trza.

– Nie wątpię, Macieju, dziękuję bardzo.

Stanislaw ruszył do stajni starając się omijać głębsze, błotniste kałuże powstałe na podwórzu po ulewie. Kiedy wszedł do budynku, było w nim niemal zupełnie ciemno. W głębi widać było tylko światło od jednej zapalonej pochodni zawieszonej na żelaznym uchwycie, przymocowanym do jednego z drewnianych słupów przytrzymujących strop stajni.

– Witaj Albinie! Przyszedłem odwiedzić Algirdasa – rycerz usłyszał rżenie swojego konia, który zareagował na dźwięk głosu opiekuna. Stanislaw zbliżył się do pochodni i zobaczył chłopaka szczotkującego jego ogiera. Podszedł do Algirdasa, dał mu do powąchania swoją dłoń, poczym poklepał go czule po pysku.

– Dziękuję, chłopcze. Widzę, że dobrze zająłeś się moim konikiem – przy belce od zagrody Algirdasa stało blaszane wiadro z wodą. Przed zwierzęciem zaś wisiał worek, w którym znajdował się owies. Juki stały oparte o ścianę stajni. Chłopak cały czas szczotkował konia i tylko lekko zerkał na rycerza. Było widać, że stresuje się obecnością Stanislawa. "Może pierwszy raz widzi rycerza na swoje oczy?"

– Będę miał dla ciebie nowe zadanie, chłopcze. Zadanie dla prawdziwego mężczyzny, dla kogoś sprytnego i odważnego. Maciej powiedział mi, że nadasz się do tego znakomicie – chłopak gapił się na Stanislawa, ze szczotką w ręku, nadal nie odzywając się słowem.

– Czy zgodzisz się mi pomóc, Albinie? – rycerz uśmiechnął się życzliwie, próbując przegonić strach i niepewność młodzieńca. Ten jednak cały czas milczał, jak grób, cały czas jednak patrząc na Stanislawa. Rycerz postanowił przejść do sedna.

– Jutro, z samego rana, chciałbym ruszyć na zwiady, poszukać śladów smoka, a może i jego legowiska. Potrzebuję przewodnika. I chciałbym, żebyś ty nim był, chłopcze.

Albin stał z coraz bardziej szeroko otwartymi oczami. Stanislawowi wydawało się, że chłopak przyjął wiadomość z młodzieńczym szczęściem pewnej nobilitacji, ale nie był pewny, czy to po prostu nie jakiś dziwny grymas przyozdobił jego twarz.

– Ja…. ja…. – przemówił w końcu, ku uciesze rycerza – ja…

Stanislaw spróbował pomóc młodzieńcowi.

– No, mówże, chłopcze. Śmiało! – uśmiechnął się, a wraz z jego wargami uniósł się do góry również szpakowaty wąs.

– Ja… ja… muszę się wyszczać! – Albin położył szczotkę na ziemi i szybko wybiegł ze stajni, tylnym wyjściem.

– A to ancymon. Patrz, pan, jak mnie zaskoczył – Stanislaw zaśmiał się pod nosem. Podszedł do Algirdasa i zaczął go głaskać po pysku. Koń zajadał owies z lnianego worka. Po niedługiej chwili Albin wrócił włócząc nogami, z opuszczoną głową wpatrując się w swoje buty. Stanislaw popatrzył na niego i przemówił łagodnym głosem.

– No, nie ma co się wstydzić, chłopcze. Ludzką rzeczą jest udać się na stronę – chłopak spojrzał na rycerza niepewnie – Lepiej, że wybiegłeś, niż żebyś zlał się w spodnie.

– Wybacz, panie. Ja… – zaczął niepewnie Albin – ja musiałem.

– Mniejsza o to, chłopcze. Czy będziesz mi jutro towarzyszył, czy mam poszukać kogoś innego. To żaden wstyd, chłopcze, jeśli się boisz. Pewnie niejeden mąż by się bał. Zapewniam cię jednak, chłopcze, że ze mną będziesz bezpieczny. Postaram się…

– Ja pójdę – Albin przerwał mu – Pójdę.

Stanislaw kiwnął głową, podszedł do chłopca i poklepał go po ramieniu.

– Świetnie, wobec tego bądź gotowy i przyjdź jutro, chwilę po wschodzie słońca do chaty Macieja.

– Ja… muszę po wschodzie słońca świniom dać żreć. I kurom. A potem…

– Wiem, chłopcze, na wsi zawsze coś jest do roboty. Ale na pewno twój ojciec zgodzi się, żeby jutro kto inny nakarmił świnie. Nasze zadanie będzie ważniejsze. Przy świniach ktoś cię może zastąpić. Przy smoku niekoniecznie.

Albin kiwnął głową i ze skupioną i poważną miną odparł:

– Będę. Będę, panie.

– Bardzo się cieszę – poklepał Algirdasa na pożegnanie – No, a teraz czas mi wracać. Myślę, że sporo osób czeka już na mnie. A i ja nie chcę już przedłużać sprawy. Do zobaczenia, chłopcze.

Rycerz wszedł do zagrody Algirdasa, zarzucił sobie juki na ramię, poczym odwrócił się i ruszył ku drzwiom stodoły. Kiedy wyszedł na podwórze wszystkie głosy, które rozlegały się wcześniej, ucichły. Mieszkańcy wioski wgapiali się w niego, jak w obrazek. Stanislaw szybko otaksował ich wzrokiem i pewnym krokiem, znów omijając błotniste plamy, podszedł do Macieja.

– Zaczynajmy. Chciałbym rozmawiać z każdym na osobności. Po kolei, jeśli łaska.

Maciej kiwnął głową i głośno zwrócił się do rządku osób stojącego przed nim:

– Słuchajta, ludziska! Będziecie wchodzili pojedynczo – jeden na raz. I powiecie panu rycerzowi wszystko, co o smuku wiecie. A nie zatajcie żadnej rzeczy! Jutro pan rycerz pójdzie i smuka ubije i nas od wszystkich trosk wybawi – na te słowa tłum wybuchł radosnym krzykiem. Osoby trzymające pochodnie, kilkukrotnie podnosiły je do góry i opuszczały w dół, nieliczne dzieciaki zaczęły podskakiwać w miejscu, ochlapując stojących obok błotem.

"To się porobiło." pomyślał Stanislaw, po czym uśmiechnął się do zebranych na podwórzu i ruszył w stronę chaty Macieja. Wszyscy mieszkańcy wioski od razu podążyli za nim. Rycerz otworzył wrota wolną ręką i poprosił, aby weszła z nim pierwsza osoba, która była świadkiem obecności smoka. Okazał się nią Janko, dziadek z przymkniętym jednym okiem, zapewne zaatakowanym przez jęczmień, z laseczką w jednej ręce i zwiniętym, szmacianym nakryciem głowy w drugiej.

Janko został wprowadzony do chaty przez Macieja, który przykazał, raz jeszcze, reszcie, aby czekali na swoją kolej, po czym zatrzasnął za sobą drzwi. Maria w tym czasie wyprowadziła trzech ciekawskich chłopów, którzy zasiedzieli się pod oknem.

Stanislaw położył swoje rzeczy na klepisku, obok stołu, poczym usiadł przy nim, na swoim poprzednim miejscu i zaprosił chłopa, aby zasiadł przed nim.

– Spocznij, dobry człowieku i opowiedz mi, co ci wiadomo na temat smoka.

Janko usadowił się, nie bez trudu, na długiej, drewnianej ławie, odłożył swoją laseczkę na bok i zaczął coś ciumkać w ustach. Stanislaw czekał cierpliwie, tymczasem chłop przeżuł już wszystko, co miał do przeżucia i rzekł:

– Uuuu… panie – Janko zamlaskał – Panie, cożem, panie, ja widzioł?! Cożem ja widzioł, panie!

Rycerz pokiwał głową i wyczekiwał z aprobatą na dalszy ciąg.

– Panie! Panie! Taki smuk! – Janko rozpostarł ręce na całą szerokość – Taki smuk! Z taką paszczo! – tym razem mężczyzna rozwarł swoje usta ukazując cztery zęby – I straszny! I un tak robił, panie! Bububu! Bububu! – Janko zaczął wydobywał dziwne, bulgoczące dźwięki.

Stanislaw podniósł dłoń do góry w geście nakazującym przerwę. Chłop zamknął usta i szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w rycerza. Jego białe, krzaczaste brwi zwisały w dół, częściowo zakrywając niewielkie, niebieskie oczy i współgrały z podobnie zwisającymi białymi wąsami.

– Jak ci na imię, dziadku? – zaczął Stanisław

– Janko!

– Janko, chciałbym, żebyś mi opowiedział wszystko od początku: kiedy widziałeś smoka, co wtedy robiłeś, co on robił, gdzie go widziałeś. I dokładnie: jak wyglądał.

Chłop wpatrywał się w rycerza i ciumkał z każdym kolejnym słowem Stanisława, coraz mocniej i szybciej. Cały czas miętolił też w dłoniach swoje nakrycie głowy. Stojący przy drzwiach Maciej wpatrywał się w nich z przejęciem.

W końcu Janko przestał ruszać szczęką, mrugnął oczami i powiedział:

– Łoo, panie. Dawno, dawno temu jam go widzioł. Dawno, panie – mężczyzna przetarł drżącą dłonią pomarszczoną twarz – Na samym początku. Jo pierwszy go obaczył. Szedłem, panie, do Otręby…

– To jeden z naszych, ze Słuńska. Sąsiad Janka – przerwał Maciej

Stanislaw kiwnął głową w podziękowaniu za rozjaśnienie sytuacji. Janko zaciumkał i kontynuował.

– No, jakżem mówił. Szłem do Otręby. A to kawał, panie – starzec zatrzymał się na chwilę i zastanowił przez moment – No, to kawał nieduży, ale, panie, jak jesteś stary, to zawsze jest kawał, no.

– Janko chce powiedzieć, że do Otręby wcale nie tak daleko, ale un wolno szedł. I, że jest stary – ponownie dopowiedział Maciej.

– Dziękuję, Macieju. Poradzę sobie – Stanislaw czuł, jak zaczyna rosnąć w nim irytacja na rozwijającą się sytuację.

– No – podjął dalej Janko – i ja żem przystanął na chwilę, na drodze. A tam, mości panie dobrodzieju, je las. Las je tam przy drodze. Duży taki i stary. A i krzaki – przy drodze. I ja żem przystanął, przy tych krzakach, bo coś żem usłyszoł. I tak stoję i tak słuchom. Myślę sobie – coś tam jest chybo. Coś tam musi być. Podszedłem do krzaków, rozchylom je, paczę a tam panie: smuk! Smuk straszliwy! Mało com się nie poszczoł! Ha, ha! – Janko zaczął się śmiać, trzęsąc całym ciałem. Stanislaw patrzył na niego cały czas w skupieniu. Tymczasem mężczyzna ponownie przetarł twarz dłonią, otarł łzy, które pojawiły się w jego oczach od śmiechu i kontynuował.

– Mało com się nie poszczoł! – nachylił się gwałtownie do rycerza, wybałuszył oczy i rzekł głośno – Tak żem się boł! O!  

– Dobrze, Janko – odparł Stanislaw – A jak ten smok wyglądał? Tylko proszę, opowiedz dokładnie, jak był duży, czy podobny do jakiegoś zwierzęcia?

– Panie! Panie, ja żem się tak wystroszył, żem od razu odwrócił się i począł uciekoć. I wtedy żem usłyszoł to: bul bul bul. O, jakoś tak! – Janko, znów zaciumkał przez chwilę, przełknął ślinę i kontynuował – Alem ja go zdążył obaczyć – chłop zmrużył oczy i znów przysunął twarz w stronę rycerza – Jak jo zaczął uciekać, to un mnie nie gonił. Nie wim czemu. Myślę se, że boska opaczność czuwała nade mno. Alem ja go zdążyłem obaczyć, zanim się odwróciłem. Straszny był, panie. Ślipia miał wielkie, okrągłe. Łuski kolorowe, panie, i szarą sierść. I pióra, panie, jak kogut jaki. A wielki był, jak byk jakiś.

Stanislaw mocno zapamiętał te słowa. Przywodziły mu na myśl pospolite opisy bazyliszków i innych stworów, które ludzie często widywali w strachu, albo po wypiciu czegoś mocniejszego, kiedy wracali do domu w bezksiężycową, ciemną noc.

– Janko, a kiedy szedłeś do Otręby, był dzień, czy noc? – zapytał.

– Środek dnia, panie! Jasno było, panie i dlatego dobrzem go widzioł. W noc bym go nie obaczył, bo był dość daleko.

Rycerz zastanowił się chwilę. "O wypicie pytać nie wypada. Zobaczymy, co reszta powie".

– Czy chciałbyś coś jeszcze dodać, Janko? Czy później widziałeś jeszcze smoka?

 – Nie, panie dobrodzieju. Więcej żem już go nie widzioł. Ale tego, com zobaczył tamtego dnia, starczy mi do końca życia.  

Stanislaw podziękował starcowi za informacje i poprosił Macieja, aby zawołał kolejnego świadka. Janko, ukłonił się rycerzowi, wziął swoja laseczkę i powolnym krokiem odszedł w stronę drzwi. Kiedy starzec opuścił chatę Stanislaw zwrócił się do sołtysa:

– Macieju, kiedy Janko po raz pierwszy zobaczył smoka? – zapytał rycerz.

Chłop zastanowił się chwilę.

– Będzie to jakoś na koniec wiosny. Zdaję mi się, że tak. Na pewno, jak się żniwa zaczęły, smuk już był, bośmy się bali, że całe zbiory szlag trafi.

– Teraz jest koniec września, czyli to będzie już cztery miesiące jakieś – Stanislaw zamyślił się – Długo was już męczy.

– Ano długo, panie.

Tymczasem w drzwiach pojawił się drugi świadek obecności smoka, którym okazała się być kobieta w średnim wieku – Jakubowa. Ona z kolei widziała bestię, jak atakuje cielaka nad pastwiskiem.

– Robiłam w polu, a gorąco było, że strach. Zrobiłam przerwę, bo pot mi ściekał do oczu i musiałam se wytrzeć go. I nagle – kobieta zrobiła efektowną pauzę – patrzę na mućki, a tam nad cieloczkiem naszym, najmniejszym, stwór straszny lata. Wielki, jak diabli.

– Czy mogłabyś go dokładnie opisać? – wtrącił Stanislaw. Kobieta poprawiła swoją kolorową chustę, którą miała zawiązaną na włosach, po czym złączyła palce i z przejęciem rzekła:

– Straszny był. Skrzydła miał… jak nietopyrz jaki. Takie szare i takie ogromne. I bez piórów. Ale trochę jakby włochate.

– I porwał tego cielaka do góry?

– Nie porwał, panie. Ale blisko było. Jo zaczęłam krzyczeć głośno i przepłoszył się i odlecioł. Ale, panie, cieloczek nie przeżył bidulek. Następnego dnia zdechł. Z wywalonym ozorem go mój Jakub znalazł w oborze.

Stanislaw niewiele więcej się od Jakubowej dowiedział. Kolejne osoby mówiły mniej więcej to samo: zobaczyły bestię i tak się bały, że zaczynały uciekać. Według niektórych miała pióra, według innych skórzaste skrzydła. Parę osób powtórzyło słowa Janka o ogromnych oczach, z kolei inni zarzekali się, że stwór musi słabo widzieć i nie mieć oczu, bo ich nie gonił, gdy przed nim czmychali.

Ostatnia była relacja Zbynia, chłopca który urodził się bez piątej klepki. Zbynio najpierw podłubał w drewnianym stole swoim patykiem, następnie stwierdził, że pachnie w izbie żonkilami, a kiedy Stanisław podziękował mu za wieści i Maciej chciał go grzecznie wyprowadzić z chaty, Zbynio obrócił sie nagle w stronę rycerza i powiedział swoim gładkim, delikatnym głosem:

– Smuk ten nie jest za duży, ale że jest smukiem, to straszny un. Trzeba się bać, bo ogniem zieje. I lata, jak przepióreczka. Ale skrzydła bez piór ma. To warto wiedzieć. Nie wim jak ma na imię – uśmiechnął się, złapał za nos Macieja i życzył mu dobrej nocy.

– Wybacz, panie. Zbynio ma nie po kolei w głowie. Ale to dobry i miły chłopak.

– To miło Macieju, że mieszkańcy nie odrzucają go ze względu na jego ułomność. Jego ostatnie słowa były zastanawiające.

– Czasami zdarza mu się gadać dziwacznie. Ale to o smuku to prawda. Myślisz, panie, że zdołasz zabić bestię?

– Nie wiem, Macieju. Najpierw muszę rozejrzeć się po okolicy, co uczynię jutro z Albinem. Chciałbym, żeby jego ojciec zwolnił go z prac domowych.

– Oczywiście, panie. Powiadomię go o tym.

Sołtys zawahał się na moment.

– A, panie, jeśli chodzi o zapłatę? – zapytał niemrawo

Stanislaw popatrzył na niego. Potarł palcami swój kłujący zarost na polikach.

– Nie wiem, Macieju. Jakoś się dogadamy. Wiem, że pieniędzy nie macie. Może coś innego się znajdzie? Może jakie zwierzę na zbyciu?

Maciej pomyślał chwilę.

– Jo, panie. Mamy u nas, u Otręby, bardzo dobrą kuzę. Daje dużo mleka, a i na mięso się nada. Kunia, panie, żadnego nie możem dać, bo do pracy nam potrzebne. Nie wyrobim, jak choćby jeden kuń ubędzie. Czy taka kuza starczy, panie?

Stanislaw spuścił wzrok. Koza to było niewiele. Bardzo niewiele.

– Macieju – rycerz podrapał się po głowie – koza to mało. Ale ja was nie zostawię. Nie jest ze mnie żaden bohater, ale ciężko mi patrzeć na czyjąś niedolę. Wezmę kozę, a jak jeszcze szynkę jaką dobrą dorzucicie, to będziemy kwita – powiedziawszy to uśmiechnął się do sołtysa. Maciej cały się rozpromienił.

– Ło, panie. Dostaniesz naszą najlepszą szynkę, ni bójta się. Maria zara coś znajdzie w piwniczce.

Stanislaw kiwnął głową i poczuł się nagle bardzo zmęczony.

– A więc ustalone. A teraz, Macieju, pozwolisz, że udam się na spoczynek. To był długi i męczący…

Słowa rycerza przerwało otwarcie drzwi, w których stanął wysoki, szczupły jegomość w długiej ciemnej szacie. Jego pociągłą twarz o orlim nosie i krzaczastych brwiach rozświetlił szeroki uśmiech.

– Dobry wieczór, panowie – powiedział tajemniczy przybysz.

Maciej ukłonił się gościowi, podszedł do niego i przywitał.

– Xsięże Świnko! Witom w moich skromnych progach! Skąd ten zaszczyt, xsięże!?

Przybysz uśmiechnął się promiennie.

– Oczywiście słyszałem już, podobnie jak cała wioska, o naszym gościu, rycerzu, który przybył uratować nas od smoczej niedoli. Przybyłem go poznać i porozmawiać – głos xsiędza był wysoki, z lekką chrypką, ale o przyjemnej barwie.

– Nazywam się Stanislaw z Ciechocina – ukłonił się rycerz.

– Xsiądz Świnka – ponownie uśmiechnął się duchowny – Macieju drogi, może mógłbyś zorganizować dwa pucharki i dzbanuszek miodu?

– Oczywiście – sołtys udał się do swojej spiżarki i wrócił po chwili z trzema kielichami i dzbankiem domowego trójkniaka. Ksiądz wziął od niego dwa puchary i dzban.

– Pozwolisz Macieju, że porozmawiam z naszym gościem w cztery oczy – ton głosu duchownego jasno zaznaczał, że mężczyzna wcale nie prosi o pozwolenie, lecz raczej wydaje polecenie.

Sołtys wyraźnie spochmurniał, przytaknął, nalał sobie kielich miodu i życząc dobrej nocy skrył się za drzwiami od spiżarki. Xsiądz uśmiechnął się do niego i zwrócił całą swoją uwagę w stronę rycerza.

– I tak będzie nas podsłuchiwał ze swojej spiżarki. Ale to nic. Chciałem, żebyśmy zostali sami, bo taka kameralność będzie służyła swobodnej rozmowie, jak sądzę – duchowny przyjrzał się dokładnie Stanislawowi – Wyglądasz dokładnie tak, jak mówili: wysoki, o przenikliwym spojrzeniu, z wielkim nosem i raczej stary, niż młody.

Rycerz skłonił głowę.

– Rzeczywiście opis iście trafny. Jak rozumiem, jest xsiądz tutejszy.

– Tak, mości rycerzu, dokładnie tak. Jestem tutejszy. Pod swoim zwierzchnictwem mam Słuńsk i jeszcze dwie sąsiednie wioseczki: Radę i Podole. Łącznie stu ośmiu wiernych, z czego pięćdziesiąt osiem osób stąd.

– A skąd takie imię, jeśli można spytać?

– Świnka? – xsiądz zaśmiał się cicho – Stare dzieje. Kiedyś ocaliłem przed niedolą małego prosiaczka, którego niemal rozszarpały wilki. Jakoś tak się od tego czasu przyjęło, żem Świnka. Choć może zdawać się żartobliwe, przypomina mi, że warto czynić dobro, ale nie należy zapominać o skromności.

Stanislaw kiwnął głową.

– Zacne przezwisko. I jak rozumiem, xsiądz chciałby rozmawiać ze mną na temat smoka.

Duchowny uśmiechnął się i szeroko rozłożył ręce.

– Oczywiście to temat numer jeden w tej okolicy od dłuższego czasu. Wszyscy rozprawiają tylko o smoku. O bestii, która zburzyła ich spokój i codzienny porządek.

– Chłopi zdają się być tym mocno przejęci. Czy ten problem dotyczy też pozostałych dwóch wsi?

Świnka przesunął dłonią po swojej łysej części głowy – po bokach, nad uszami, sterczały mu dwie kępki czarno siwych włosów. Jego poliki natomiast, również były gładkie i pozbawione zarostu.

– Nie. Rada i Podole, choć sąsiadują ze Słuńskiem, są na tyle daleko, że właściwie problem ich nie dotyczy. To znaczy zdają sobie sprawę z zagrożenia, ale nie mieli styczności ze smokiem.

– To ciekawe – Stanislaw zamyślił się – A co xsiądz sądzi na temat tego zamieszania?

Twarz duchownego ponownie rozświetlił uśmiech. Zniżył swój głos do szeptu.

– A co, mości rycerzu, powiedzieli ci mieszkańcy wioski?

– Wspominali o skrzydlatej bestii, która zionie ogniem i niepokoi ich zwierzęta. Z tego co wiem ludzi nie atakowała.

– Masz dobre informacje. Ucierpiało kilka zwierząt. Parę osób najadło się strachu.

Stanislaw spojrzał bacznie na duchownego.

– Czy się mylę, czy xsiądz zdaje się bagatelizować tę sprawę?

Świnka odwzajemnił spojrzenie rycerza.

– Jedyne, co staram się robić, to spojrzeć na całe zamieszanie chłodnym okiem – duchowny zawiesił głos. Stanislaw czekał na dalszy ciąg, który nastąpił po chwili – Choć nie da się ukryć, że będąc w środku całej tej draki, ciężko jest zachować trzeźwość oceny sytuacji. A co, tak doświadczony w bojach i przygodach, rycerz sądzi na temat naszego smoka?

Stanislaw nie był pewien, czy nie usłyszał odrobiny drwiny w głosie Świnki.

– Jeszcze nie mam szczególnego zdania. Na pewno jutro, po zwiadzie okolicznego terenu, będę mógł powiedzieć więcej.

Xsiądz machnął delikatnie ręką.

– Zostawmy na chwilę ostrożność. Chciałbym poznać twoje pierwsze wrażenie. Co sądzisz o naszym smoku? – Świnka położył swoje dłonie na piersi, jakby dotykając serca i duszy – Odpowiedz szczerze, mości rycerzu.

Stanislaw wziął łyk miodu, przetarł rękawem usta i przygładził wąsa. Odpowiedział cichym głosem.

– Nie da się ukryć, że relacje tubylców są niejasne. Momentami wręcz sprzeczne. Niektórzy mówią o wielkich oczach smoka, inni o jego ślepocie. Stwór różni się też wielkością, umaszczeniem – Stanislaw ponownie pociągnął łyk z pucharku – Ach, no, nie chcę źle mówić, ale niektóre opowieści przypominają te wypowiadane przez miejskich pijaków, którzy zarzekają się, że widzieli wampierze i strzygi wracając do domu z karczmy.

Oczy Świnki rozświetliły się.

– Na przykład relacja Janka?

Rycerz nieśmiało przytaknął.

– Cóż, znam ja dobrze Janka – kontynuował xsiądz – To dobry człek. Jak był młodszy nie stronił od ciężkiej pracy. Ostatnimi czasami niestety lubi zaglądać do kielicha. To on pierwszy widział smoka, on zaalarmował kolejne osoby i w niedługim czasie cała wioska wiedziała już o strasznym stworze, który zadomowił się w naszych lasach – Świnka zwilżył gardło miodem – Oczywiście po kilku dniach kolejne osoby zaczęły spotykać smoka. Teraz widziało go już pewnie z pół wioski.

– A xsiądz go widział?

Stanislawowi zdało się, że duchowny drgnął nerwowo i na moment na jego obliczu pojawił się grymas strachu.

– Nie miałem tej przyjemności, bądź też nieprzyjemności, jak wolisz, mości rycerzu – odpowiedział po chwili ze spokojem. Jego twarz znów miała normalny wygląd. "Może mi się przywidziało" przemknęła myśl w głowie Stanislawa. "Zmęczenie bierze już nade mną górę".

Rycerz ziewnął przeciągle, po czym przetarł oczy palcami.

– Wybacz, xsięże Świnko, ale późno już, trzy dni w drodze za mną. Jeśli nie masz nic przeciwko, udałbym się na spoczynek.

Duchowny dopił swój miód i uśmiechnął się.

– Oczywiście, mości rycerzu. Tuszę, iż jutro znów nadarzy się okazja do wspólnej rozmowy.

– Ja również – rycerz zastanawiał się przez moment, czy coś powiedzieć. Ostatecznie zdecydował się odezwać – Na koniec, odpowiadając na xsiędza pytanie, jeśli miałbym postawić mojego konia na szali, powiedziałbym, że w wasze strony zawieruszył się niedźwiedź, albo inny zwierz, a reszcie pomogła ludzka wyobraźnia. Słuchałem kiedyś opowieści pewnego podróżnika, który zarzekał się, że w dalekich krajach, za wielkim morzem, znajdują się koty tak duże, że mogą połknąć człowieka w całości. Nie są to jednak żadne stwory, jeno zwierzęta, które różnią się znacznie od naszych, bo żyją w innych warunkach.

Świnka ponownie uśmiechnął się szeroko.

– Zabawnym by było, gdyby do naszej wioseczki przybył taki kot. Bardzo lubię zwierzęta. Z chęcią bym go oswoił – xsiądz potarł podbródek palcami – Choć wątpię, żeby w rzeczywistości był aż tak duży, aby mógł połknąć człowieka.

Obaj mężczyźni wstali od stołu. Duchowny skierował się w stronę drzwi, rycerz odprowadził go do nich.

– Pozwól, że coś ci poradzę na koniec – Świnka spojrzał rycerzowi w oczy – Jutro, przed wyruszeniem w podróż porozmawiaj z Marią. To mądra kobieta, żona sołtysa. Choć tak naprawdę, to sołtys jest jej mężem a nie ona jego żoną, jeśli wiesz co mam na myśli.

Stanislaw potaknął głową.

– To ona nosi spodnie – uśmiechnął się xsiądz – choć oczywiście Maciej nigdy się do tego nie przyzna. Jutro, przed wyruszeniem w drogę, zapytaj ją o smoka.

Świnka uśmiechnął się szeroko.

– No! Życzę powodzenia jutro. Zjawię się wieczorem. Może do tego czasu coś już będziesz wiedział na temat smoka. Dobrej nocy Stanislawie!

– Dobrej nocy. Czy nie potrzebujesz, abym odprowadził cię do domu?

Xsiądz uśmiechnął się.

– To moja wioska, rycerzu. Znam tu każdy kąt. Trafię bez problemu.

Świnka ukłonił się i wyszedł z chaty.

"Ciekawy człowiek" pomyślał Stanislaw i poczuł nagle niesamowite parcie na pęcherz. "Tyle wrażeń, że nawet nie pomyślałem, żeby pójść na stronę" Wyszedł na podwórze. Przed chatą nie było już nikogo i wszędzie panowała ciemność. Idąc wzdłuż budynku Stanislaw znalazł kawałek nieużytku. Opuścił lekko spodnie i oddał mocz. "Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jaka to ulga" pomyślał. Podciągnął portki, zasznurował je i wrócił do izby. Maciej ponownie siedział przy stoliku.

– Teraz już naprawdę chciałbym się położyć. Zupełnie straciłem rachubę czasu, nawet nie wiem, czy daleko do świtu – rycerz przesunął dłonią po krótkich włosach.

– Ło, panie. Zagadaliście się z xsiędzem Świnką, to i macie – Maciej zdawał się ciągle lekko gniewać, że został wyproszony z sali – Chodź na górę, panie. Mam na stryszku pokój z posłaniem. Nie są to może luksusy, bo my pałaców tu żadnych ni momy, ale wygodnie i dobrze będzie ci się spało.

– Dziękuję, Macieju. Byle było sucho. Nie mam wygórowanych wymagań – Stanislaw uśmiechnął się, wziął swoje juki i miecz i udał się za sołtysem po drewnianych schodach na stryszek, który okazał się być niewielką izdebką o skośnej ścianie. W rogu stało łóżko, obok niego mały stoliczek nocny. Maciej wziął blaszaną miskę znajdującą się koło posłania.

– Zara napełnię wodą, panie, co byś mógł się odświeżyć po podróży.

Stanislaw podziękował, a kiedy sołtys wyszedł z izby, od razu rzucił się na łóżko. "Na chwilę przymknę oczy" pomyślał. "Poczekam, aż Maciej wróci z wodą".

 

Nagle poczuł, że ktoś go szarpie za ramię.

– Panie, panie.

Rycerz zerwał się zdezorientowany.

– Panie, już ranek – stał nad nim Maciej, ale bynajmniej bez miski z wodą.

Stanislaw przetarł dłońmi twarz. Jego oczy były bardzo zaspane i lekko zasklepione od zaschniętej ropy.

– Macieju – powiedział cicho, zachrypniętym głosem – Miałeś mi przynieść wodę.

– Panie, ja ją żem przyniósł, ale to było dawno temu. Spałeś, panie, jak zabity, tom cię zostawił. Już jest ranek. Albin czeka na dole.

Do Stanislawa zaczęło powoli dochodzić, co się stało.

– Daj mi chwilę, Macieju.

– Oczywiście. Oprócz Albina, czeka też moja Maria ze śniadaniem, co byście nie byli głodni przed podróżą. Idę na dół.

Rycerz podciągnął się powoli z posłania. Bolały go plecy i kark, zapewne od spania w jednej pozycji. Dawno tak nie zasnął – niczym jakiś kamień.

Podszedł do miski i ochlapał sobie twarz. Woda była przyjemnie zimna, od razu poczuł się bardziej otrzeźwiony. Przytknął palec do jednej dziurki od nosa i mocno dmuchnął. Wydzielina trysnęła na podłogę. To samo powtórzył z drugą dziurką. Ponownie podszedł do miski i jeszcze raz przemył twarz. Teraz już poczuł się na tyle dobrze, żeby zejść na śniadanie.

Na dole, w głównej izbie, rzeczywiście czekał już Albin. Maciej i Maria siedzieli z nim przy stole.

– Dzień dobry! Zdaję się, że zaspałem – Stanislaw usiadł na ławie. Na stole był czarny i jasny chleb w koszykach, lekki twarożek z cebulą i szczypiorem, trochę wędlin i serów. Obok Albina stał dzbanek z mlekiem, obok dzbanka niemal mendel jajek w drugim koszyku.

– Częstujcie się, panie – powiedziała Maria – Czym chata bogata.

– Ano, panie, zaspaliście. Ale my też nie budzilim wcześniej, bo przed wyprawą na smuka, warto się odespać – Maciej popijał mleko ze swojego glinianego kubka.

Stanislaw ukroił sobie pajdę chleba, wziął trzy jaja i zaczął obierać je ze skorupek. Lubił jajka na śniadanie. Były pożywne i sprawiały, że człowiekowi długo nie doskwierał głód.

– Albin oprowadzi cię, panie – kontynuował Maciej – Najsampirw bym proponował wejść na wały, cobyście se zobaczyli zabudowy wszystkie z góry. Albin pokaże, gdzie kto mieszka i dokąd się nasz Słuńsk rozchodzi. Potem możecie pojechać na Łachę, a potem do lasu i za Słuńsk w stronę Podola.

Stanislaw skończył jajka i wziął sobie trochę wędliny. Była dobrze uwędzona. Widać znali się tu na robieniu dobrej szynki.

– Co jest po drugiej stronie rzeki? – rycerz ukroił sobie jeszcze jedną pajdę chleba i nałożył na niego łyżką trochę twarożku.

– Po drugiej stronie, panie jest Łosiek i tam już inna ziemia leży. Przeprawić się ciężko. Prom dopiero jest w Niszawie, to kilka dobrych stajań stąd. Dzień drogi prawie. Ale tam nie ma co się przeprawiać, bo same lasy. Chyba, że na grzyby, albo na ryby, bo jeziorko tyż jest. Ale tu u nas w lasach grzybów pod dostatkiem. I ryby w rzece tyż są.

– Mostu nie ma żadnego w pobliżu? – Stanislaw nalał sobie mleka.

– Ni mo, panie. Najbliższy most to będzie chyba w mieście dopiro. Jak trzeba się przeprawić, to promem z Niszawy płyniem. Do miasta to, panie, wyprawa już dla nas.

– Więc smok nie mógł przyjść do was zza rzeki?

– Gdzie tam, panie. Un się pewno w lesie wykluł. Albo może nad Łachą. Tam takie moczary są, co to mogą takie diabelskie pomioty lubić. Kiedyś tam też podobno topielec się gnieździł. A może i jakie inne gadziny.  

 Stanislaw skończył swoje mleko i przetarł usta rękawem koszuli.

– Będzie mi potrzebny plan waszej okolicy. Wyjdziemy zaraz na podwórze i spróbujemy narysować najpierw jak to wygląda. Ale najpierw, pozwolicie, że udam się do wychodka, za potrzebą.

Maciej przytaknął głową.

– Ano pewno, panie. Wygódka je zaraz za chatą.

Stanislaw wstał i wyszedł na podwórze. Obszedł chatę i znalazł małą drewnianą kabinę z drzwiczkami. Starał się wypróżniać codziennie rano, żeby z lekkim żołądkiem wkraczać w dzień. Otworzył drzwiczki do wychodka, opuścił portki i usiadł nad otworem umieszczonym w drewnianym siedzisku.

Kiedy załatwiał swoją potrzebę, wrócił myślami do momentu, w którym dowiedział się o smoku w małej wiosce, gdzieś na rubieżach. To był niezwykły wręcz łut szczęścia.

Siedział akurat w karczmie "Pod tłustym prosiakiem" i popijał podłe, ale tanie wino. W pomieszczeniu panował za to przyjemny zapach starego drewna i mięsa pieczonego na ruszcie.

Jego uwagę zwróciło dwóch zamożnie wyglądających panów, którzy usadowili się przy stoliku za nim. Jednego kojarzył z ratusza miejskiego. Wiedział, że nazywa się Wojcicki i że jest rachmistrzem.

Stanislaw przebywał w Plocku od niedawna. Odwiedzał swojego kompana z dawnych lat, Rocha, który pracował, jako dowódca straży ratusza. Sam też liczył na jakąś robotę dla rycerza, ale w mieście było z tym krucho i zdawał sobie sprawę, że czas powoli zwijać się w drogę i szukać szczęścia gdzie indziej. W każdym razie, dzięki Rochowi, orientował się mniej więcej, kto jest w Plocku ważny, których miejsc należy się wystrzegać i gdzie można nieźle a niedrogo zjeść.

Pamiętał, że rachmistrz był tamtego dnia trochę zirytowany i, delikatnie mówiąc, niezbyt miły. Normalnie Stanislaw nie nadstawiałby ucha, ale nerwowe zachowanie mężczyzny i wrażenie, że stara się zniżać głos w rozmowie, jakoś tchnęło w nim mimowolne poczucie ciekawości.

– Nie wiem, czemu to ja się muszę tym zajmować, a nie dowódca straży, albo ktoś z garnizonu. No ale widocznie, to niewystarczająco ważna sprawa, a oni mają pełne ręce roboty – głos Wojcickiego był pełen ironii.

 Stanislaw odwrócił się powoli i udał, że szuka pomocnicy karczmarza, żeby zamówić kolejne wino. Ukradkiem przyjrzał się mężczyznom. Drugi z nich był mu nieznany. Wyglądał na kogoś, kto spędza więcej czasu pomiędzy regałami z księgami, niż na placu treningowym. Miał szczupłą budowę ciała, ciemne proste, krótkie włosy z przedziałkiem na środku i niewielki, rzadki wąsik. Przed mężczyznami, na stole, stała karafka z winem i dwa ładne puchary.  

 – Chcą, żebym wysłał kogoś do tej wioski, w celu zbadania sprawy – rachmistrz położył dłonie na swoim pokaźnym brzuchu. Jego głos był zachrypnięty i niski. Starał się mówić cicho, ale był coraz bardziej wzburzony – Ci chłopi ubzdurali sobie, że ich smok atakuje i porywa im bydło. Plotki jakoś się zaczęły rozchodzić, aż w końcu dotarły do nas, do ratusza. Posłaniec przyniósł wiadomość, że słyszał, jak w przydrożnej karczmie, dwa dni drogi od nas, jakieś obdartusy mówiły, że ratusz nic nie robi ze smokiem, który kręci się po naszej ziemi. Słyszałeś, czy ludzie coś tu mówią?

– Ludzie lubią mówić różne rzeczy, kiedy wypiją. Nie przywiązywałbym do tego wagi. Ale nie słyszałem, żeby tutaj poruszali ten temat – drugi jegomość siedział wyprostowany i sztywny na swoim miejscu.

– A jednak ludzie mówią, a inni ludzie to podchwytują i mówią więcej. W końcu jakiś wieśniak zjawi się w ratuszu i zażąda, żeby ktoś zabił smoka. Bzdura! – Wojcicki poczerwieniał na swojej pulchnej, gładkiej twarzy – Bzdura i zabobony! W rzyć bym kopnął tego łachudrę, który to rozpoczął – odwrócony ponownie plecami Stanislaw usłyszał, jak rachmistrz robi przerwę na wino – Ale o sprawie dowiedzieli się na górze. A oni nie mają co robić i kazali się nam tym zająć. Mówiłem im – do garnizonu, do straży – niech kogoś wyślą. Ale oni nawet nie słuchali. Powiedzieli: wyślij kogoś dla spokoju, straż ma dużo roboty. Gówno ma, a nie robotę! Oni to wszystko ukartowali. Pejrant, ze straży, dowiedział się, że mamy u nas problem z budżetem. Jesteśmy na styk w tym kwartale. Jeśli miałbym wysłać tam dwóch ludzi, z przydziałem na wyjazd, to rozliczenie roczne szlag trafi.

Stanislaw słuchał w spokoju i popijał wino. Karczma była pełna ludzi i rozmów. Rycerz był przekonany, że jest jedynym, do którego trafiają słowa mężczyzn z ratusza. Rachmistrz natomiast zdało się, że wylał już swoją frustrację i przeszedł do rzeczy.

– Trzeba to jakoś załatwić.

– Rozmawiałem z tym gońcem – odezwał się drugi z mężczyzn. Jego głos był spokojny i gładki – Podobno ci chłopi skrzyknęli się i uzbierali nagrodę za zabicie smoka. Nieduża kwota, ale zawsze może ktoś się skusi.

Stanislaw przygładził wąsa.

– Mam liczyć na jakiegoś przybłędę, który za parę groszy się tym zajmie?

– Jakaś szansa istnieje. A idzie zima. Zaraz spadnie śnieg, drogi staną się nieprzejezdne i informacje również przestaną przychodzić. Jeśli uda się wstrzymać z wysłaniem ludzi do końca roku, to na wiosnę będzie nowy budżet. Póki co może by rozgłosić informację o nagrodzie? To może rozwiązać nasz problem.

–  Nie wiem, czy ratusz się na to zgodzi – Wojcicki zdawał się już być bardziej opanowany – Możemy wystawić się na pośmiewisko. Chyba, żebyśmy powiedzieli, że to jakiś wściekły wilk? Ale wtedy ta parszywa kuśka, Pejrant, będzie się ze mnie nabijał.

– Przepraszam bardzo, dostojni panowie – Stanislaw stał nad stolikiem mężczyzn z poważną miną – Tak się złożyło, że przez przypadek, siedząc obok, usłyszałem, o czym panowie rozmawiają.  

Rachmistrz przyjrzał się uważnie rycerzowi.

– Coś ty za jeden? – powiedział niezbyt uprzejmym tonem.

– Nazywam się Stanislaw z Ciechocina. Jestem rycerzem, dawniej na usługach pana Szychowskiego, obecnie bez zajęcia. Myślę, że mógłbym pomóc rozwiązać panów problem.

– W jaki sposób? – Wojcicki zdał się trochę zaciekawiony. Stanislaw zbliżył twarz do siedzących przy stole i odezwał się ciszej.

– Mogę udać się do tej wioski i zbadać sprawę smoka.

Mężczyźni popatrzyli po sobie bez przekonania. Stanislaw złapał wolne krzesło dostawione do jego stolika i dosiadł się do mężczyzn.

– Tak się składa, że szukam roboty. Mam swojego konia. Mam też przyjaciela, który może za mnie poręczyć – kontynuował rycerz.

– Kto to taki? – zapytał Wojcicki.

– Roch. Dowódca straży ratusza. Pomieszkuję obecnie u niego.

 Rachmistrz zdawał się być bardziej pozytywnie nastawiony do sprawy.

– Roch, powiadasz? I on poręczy za ciebie?

– Tuszę, że bez problemu.

– Skoro słyszałeś naszą rozmowę, wiesz, że nie mamy funduszy na podróż.

– Słyszałem też jednak, że jest jakaś nagroda. Choć zapewne niewielka. Może, panie, uda się dorzucić co nieco i załatwić sprawę.

Wojcicki popatrzył krzywo na Stanislawa.

– Bardzo małe co nieco – wciągnął głęboko powietrze i powoli je wypuścił – Mogę ci dać dziesięć złotych za całość.

– To bardzo niewiele – Stanislaw patrzył rachmistrzowi wprost w oczy – Bardzo niewiele.

– W takim razie możesz wrócić do swojego stolika. I postarać się nie podsłuchiwać z łaski swojej.

– To bardzo niewiele, panie, ale nie powiedziałem, że się nie zgadzam – Wojcicki w końcu nie wytrzymał srogiego wzroku rycerza i odwrócił głowę w stronę swojego kompana.

 – Co o tym myślisz?

– Myślę, że to może rozwiązać nasz problem – szczupły jegomość zwrócił się do Stanislawa – Czy zgodzisz się podpisać oficjalny kontrakt, że akceptujesz stawkę dziesięciu złotych za wykonanie zadania?

– Nie widzę przeszkód.

– W takim razie może przejdźmy się do ratusza.

Stanislaw duszkiem opróżnił swój kielich i wyszedł za mężczyznami. Przed wejściem do ratusza spotkali Rocha, który dostał od Wojcickiego rozkaz udania się z nimi do gabinetu rachmistrza. Weszli kamiennymi, szerokimi schodami na drugie piętro a następnie długim korytarzem udali się do miejsca pracy urzędnika.

W gabinecie rachmistrza panował przyjemny zapach drewna dębowego i zakurzonych ksiąg i pergaminów. Wojcicki usiadł za swoim dużym biurkiem, obok niego umiejscowił się drugi z mężczyzn, na ładnym krześle z czerwonym, miękkim obiciem. Obaj ustalali coś między sobą po drodze do ratusza. Teraz Wojcicki wydał swojemu, jak mniemał Stanislaw, asystentowi kilka poleceń i zawołał Rocha. Wytłumaczył mu w czym rzecz, nakazując zachowanie tajemnicy.

– Czy jesteś w stanie zaświadczyć pisemnie za tego człowieka?

– Naturalnie, panie – Roch miał bystre spojrzenie niebieskich oczu, ukryte za długimi, krzaczastymi brwiami.

Po kilku minutach zjawił się szczupły asystent z pergaminem w jednej dłoni i małym woreczkiem z monetami w drugiej. Sporządzono kontrakt, w którym Stanislaw zobowiązywał się zbadać sprawę smoka za dziesięć złotych i ani grosza więcej, płatnych z góry. W razie nie wywiązania się z umowy, miała czekać go kara publicznej chłosty za oszustwo urzędnicze.

– Jeśli to jakiś smok chędożony, w co, jasna rzecz, wszyscy wątpimy – powiedział po podpisaniu dokumentu Wojcicki – zabijesz go i na dowód przywieziesz jego głowę. Jeśli jaki dziki zwierz, co bardziej prawdopodobne, zrobisz podobnie – rachmistrz skrzywił twarz w gniewnym grymasie – Jeśli natomiast to jakiś wieśniak sieje taki postrach bez powodu i dla zabawy, doprowadzisz go do nas i go osądzimy.

Rachmistrz wyciągnął się na swoim krześle.

– Droga powinna zająć trzy dni w jedną stronę. Liczę, że za osiem dni spotkamy się ponownie i wrócisz tu z raportem. A może i z głową smoka? – tym razem Wojcicki zaśmiał się, aż zatrzęsło się jego wielkie cielsko. Po chwili się uspokoił i powiedział z powagą – Pamiętaj, rycerzu: cokolwiek tam zastaniesz, jesteś dla tych chłopów jedyną nadzieją. Musisz poradzić sobie sam – popatrzył długo na Stanislawa – Nagroda pieniężna nie jest duża, ale jeśli ci się powiedzie, szepnę słówko komu trzeba. Pod tym względem nie będziesz stratny.

Zastanowił się chwilę.

– No, a jeśli naprawdę okaże się, że czeka cię tam smok – uśmiechnął się – zostaniesz smokobójcą i zapewne będziesz ustawiony do końca życia – westchnął –  No, dobrze. Podejdźmy do mapy, pokażę Ci, gdzie to jest.

Rachmistrz wytłumaczył Stanislawowi, jak trafić do celu. Był to niemal koniec ich krainy, samo obrzeże. Rycerz pożegnał się z urzędnikami, podziękował za pomoc Rochowi i wyściskał się z nim, poczym udał się po zapasy na drogę i po swoje rzeczy. Następnie, po spakowaniu skromnego dobytku podręcznego, udał się do stajni ratuszowej, gdzie Roch pozwalał mu trzymać Algirdasa. Przygotował konia do podróży, umieścił wszystko w jukach i jeszcze tego samego dnia, późnym wieczorem wyruszył w drogę.

Stwierdził, że niestraszna mu podróż w godzinach nocnych. Był już zmęczony siedzieniem i czekaniem na cokolwiek. Lubił jeździć konno i cieszył się zawsze na podróż. Odkąd siedział w mieście, czasami wybierał się na przejażdżkę po okolicy, ale te krótkie wypady to było niewiele. Koń jednak miał już swoje lata i najpewniej nie narzekał na smaczny owies i suche siano w stajni. W końcu czekała go dłuższa podróż. I nowe wyzwanie.

 

"Okłamałem tych chłopów, co do posiłków. Jeśli tego sam nie załatwię, nikt nie zajmie się ich sprawą, najpewniej aż do wiosny. Szczególnie, kiedy nagroda przepadła" pomyślał Stanislaw. "Z drugiej strony, dlaczegóż miałbym sobie nie poradzić? Czy to pierwsza moja wyprawa, pierwsza przygoda? No i zawsze będę miał Algirdasa przy sobie".

Stanislaw uśmiechnął się i stwierdził z rozbawieniem, że mocno odpłynął myślami wstecz i za długo się już zasiedział w wygódce. Podtarł się zerwanymi wcześniej liśćmi, podciągnął spodnie i otworzył drzwiczki od latryny. Kiedy wrócił na podwórze, przed chatą sołtysa stali juz Maciej i Albin. W pobliżu kręciło się też kilkanaście innych osób, zapewne mieszkańców pobliskich budynków, a także kilka kóz i mnóstwo kur i gęsi.

– Myślelim, panie, że już wpadłeś do dziury – zaśmiał się Maciej – I że trzeba będzie cię wyciągać.

Rycerz uśmiechnął się. Podszedł do miski z wodą, stojącej obok chaty i przemył ręce.

– Czasami zdarza mi się zapomnieć, kiedy tak siedzę i naturalną potrzebę spełniam.

– Z pół godziny cię, panie, nie było. Już chcielim z Albinem grabie brać i drabinę, he, he – sołtys zdawał się być w dobrym humorze. "Najpewniej cieszy się, że sprawa ze smokiem już lada chwila się rozwiąże" pomyślał Stanislaw.

Rycerz przygładził wąsa i zwrócił się do swoich towarzyszy.

– W porządku – podniósł z ziemi cienki patyk i stanął przed kawałkiem równej ziemi – Pokażcie, jak wygląda okolica.

Maciej przejął kijka i najpierw, na środku narysował kółko a w nim kilka kwadracików.

– Tu je nasz Słuńsk. Główna osada. Tu gdzie tera jesteśmy. Mamy tu chaty, panie, oborę, chlew i moją stajnię, gdzie, panie twój kuń jest.

Sołtys podrapał się po głowie.

– I tera tak – narysował pięć nowych kwadracików, poza okręgiem. Trzy po lewej stronie, dwa po prawej – Poza osadą są: kowal Jan – zaczął wskazywać patykiem konkretne punkty na ziemi – chata Janka, chata Otrębów, gospodarstwo Juźwy i chata Gawrona. To wszystko są nasi, mieszkańcy Słuńska.

Maciej zamyślił się dłużej.

– A tera – narysował większy kwadrat, po prawej stronie,  nieco oddalony od pozostałych – tu będzie nasz kościółek, gdzie Świnka siedzi. Za nim rozchodzi się Rada, a za nią Podole.

Sołtys narysował kolejne kwadraciki. Łącznie kilkanaście w dwóch skupiskach.

– Rada i Podole to są, panie, pojedyncze chaty i gospodarstwa. Tam, panie, nic ni ma. Jeno krowy i świnie. Nie to co u nas – uśmiechnął się promiennie, rad ze swojego żartu.

Stanislaw popatrzył na rysunek z góry.

– Rozumiem, czyli jadąc do was, kiedy mijałem niedaleko stąd pojedyncze chaty, to musiały być te wioseczki.

Maciej kiwnął głową.

– To jasne, jak słońce, panie, bo po drugiej stronie, je tylko wielki las. Bór, panie, gdzie je pełno grzybów, a i saren i zajęcy. Nazywamy go Starym Borem. Ale my się do tego boru jakoś bardzo nie zapuszczamy. Tylko na tyle, na ile je potrzeba. Staramy się polować w bliższych laskach i zagajnikach. Tam zwierzyny tyż nie brakuje.

Sołtys narysował mnóstwo kreseczek po prawej stronie od osady, które miały symbolizować drzewa.

– To będzie tak, panie, południe i północ już mamy. Z południa, panie, przyjechałeś, na północy las. Tera zachód – Maciej narysował długą, falującą kreskę, a obok niej, równolegle, drugą – Tu, panie, łatwizna: jeno rzeka je i Łacha. Łacha, to jak już mówiłem, miejsce, gdzie smuk może siedzieć. Tam są mokradła takie, a jak rzeka ma duży poziom, po roztopach, na wiosnę, to najczęściej robi się z Łachy wyspa. Świnka mówi, że to nazywa się starorzycze. Znaczy, że kiedyś rzeka miała tu swój bieg, jeno koryto jej się zmieniło.

Maciej podrapał się po nosie i przygładził wąsa.

– A i bym przecie zapomnił – narysował przed rzeką trzy małe kwadraciki, po prawej stronie od Łachy – Tu mamy, panie, nasze chaty rybackie. Nikt tam nie mieszka, chyba, że rybacy zostają sobie na noc, jak im się zachce. Trzymomy tam wędki, sieci i różny sprzęt do łowienia. A i zimą łódki nasze, co by ich mróz nie dopadł.

Stanisław kiwnął głową na znak, że wszystko jest jasne.

– No. No i został jeno wschód – na dół od osady Maciej zaczął rysować kreseczki, a trochę dalej kilka pojedynczych kwadratów – Tu są, panie, laski i zagajniki, ale bezpieczne i miłe. Najczęściej polujemy koło Łachy, bo tam zwierzyna ze Starego Boru podchodzi, ale czasem i do małych lasków chodzimy. Tam je Miła Polana – zaczął wymieniać sołtys – Dąb Dionizy, gdzie chętnie młodzi chodzą się…no – zawahał się – miłować, panie, i… wiadomo – Maciej uśmiechnął się.

Rycerz odpowiedział również uśmiechem.

– Wiadomo, Macieju.

– No. Ogólnie my mówim o tym lasku, Mały Lasek. Za nim, za Polaną i Dębem, je jeszcze Duży Lasek. Te punkty, co narysowałem, to są chaty, bo tam trochę ludzi mieszka, ale nie za dużo. Raczej tacy samotnicy, co to lubią las. O – Maciej wskazał jeden z kwadratów na ziemi – tu na ten przykład mieszka stary Jędrzej, co ma skórki od zwierząt. Handlujemy czasem z nim. Ale to już je kawałek drogi stąd. No i potem, za Dużym Laskiem, są łąki, pola i jeszcze trochę trzeba przejść i są Stawki. Taka nieduża osada. To będzie prawie dzień drogi od nas. Na kuniu..

– W których miejscach był widziany smok? – zapytał Stanislaw przypatrując się dokładnie powstałej na ziemi, prowizorycznej mapce.

– To tak – zaczął wymieniać Maciej – Janko pirwszy go widział, niedaleko swojej chaty. Tak, jak mówił, szedł do Otręby i w tych zaroślach się mu smuk objawił. Jak widać, panie, blisko to do Łachy. Janko i Otręba najbliżej Łachy mieszkają. Później ludziska go widywali w różnych miejscach, ale zawsze blisko domostw. W lasku, koło Łachy, przy rzece, albo nawet na pastwisku, jak Jakubowa i Staszko.

Stanislaw przypomniał sobie, że relacja Staszka ze spotkania ze smokiem była podobna do Jakubowej, z tą różnicą, iż cielak rolnika przeżył spotkanie z bestią.

Maciej zaznaczył kilka miejsc na planie, pokazując, gdzie widywany był potwór. Rzeczywiście wszystkie znajdowały się stosunkowo blisko siebie.

– Dziwnym jest, Macieju, że smok nie podchodzi do Rady i Podola – zastanawiał się Stanislaw – Tak jakby mu już było za daleko. Na pewno nikt stamtąd go nie widział?

– Z tego co wiem, nie, panie – Maciej wskazał patykiem na narysowany przez siebie las – Nie jest to dziwnym, bo nam się tu zdaje, że smuk mieszka w Borze, albo nad Łachą. Nas atakuje, to i ni ma po co dalej się zapuszczać. Zwierzynę w borze ma, a jak się zapomni, to do nas podchodzi.

Stanislaw przyjrzał się uważnie, ostatni raz, mapie.

– Dobrze – przeciągnął się i rozprostował kości – To chyba na tyle – popatrzył na Albina – Myślę, że możemy wyruszać chłopcze.

Albin wyprostował się spięty i wyglądał, jakby czekał na rozkazy.

– Ja mu dam swojego kunia – Maciej uśmiechnął się – Nasza najlepsza klacz. Spokojna, wytrzymała i silna. Pliszka się nazywa.

Rycerz zaśmiał się pod nosem.

– Co ci, panie? – zdziwił się sołtys – Takie imię śmiszne? Pliszka bo siwa jest.

– Nie, nie, nie o to chodzi – odparł Stanislaw – Widzisz, Macieju, znałem kiedyś jednego rycerza, który miał strasznego pecha do koni. Dosłownie co chwila jakiegoś tracił. A to jeden padł w bitwie, a to drugiego ukradli mu sprzed karczmy, a to trzeciego musiał sprzedać. No i każdego z tych koni nazywał Płotka – Stanislaw uśmiechał się od ucha do ucha – Co go spotykałem, to miał innego wierzchowca, ale na każdego wołał Płotka. Niezwykły to był człowiek. Najlepszy szermierz jakiego znałem – Stanislaw zamyślił się – Pewnego dnia ruszył na południe w poszukiwaniu szczęścia i tyle go widziałem.

Maciej i Albin patrzyli na niego wyczekująco.

– No, chyba już naprawdę robię się stary, że mnie tak na wspominki zbiera. Nic to, zbierajmy się. Przygotujesz konie do drogi, Albinie?

Chłopak kiwnął głową i pobiegł do stajni. Z chaty sołtysa wyszła Maria z małym tobołkiem. jedzenia.

– Prowiant na drogę – powiedziała do rycerza – co byście głodni nie byli. Kilka jaj, ser kozi i nasz pasztet z zająca.

Stanislaw przejął tobołek.

– Dziękuję bardzo, Mario – rycerz popatrzył na pakunek – Czy mógłbym zamienić z tobą słówko?

– Ano pewno.

– Na osobności?

Kobieta popatrzyła na niego chwilę, po czym krzyknęła do Macieja.

– Zabieram go jeszcze do chaty, bo o jednej rzeczy z kuchni zapomniałam.

Stanislaw poszedł za nią. Kiedy znaleźli się w chacie sołtysa zagadał.

– Mario, chciałem się zapytać, co myślisz na temat tej całej sprawy ze smokiem?

Popatrzył na nią skupionym wzrokiem. Ona również bacznie mu się przyglądała przez moment, po czym odparła.

– A co mam niby myśleć? Wielka afera jest ze smukiem.

– Ale co naprawdę o tym myślisz?

Kobieta otaksowała go jeszcze uważniej, jakby zwęszyła jakiś spisek.

– Nie rozumim, panie – jej ładne, ciemne oczy osadzone na pulchnej, okrągłej twarzy wyrażały opór.

Stanislaw zastanawiał się chwilę i w końcu postanowił, że zaryzykuje.

– Zapytam cię wprost, Mario. Czy uważasz, że waszą wioskę gnębi smok, czy co innego?

Popatrzyła na niego z lekkim zdziwieniem i zmrużyła oczy.

– Co innego?

– Na przykład jakiś dziki zwierz – starał się rozwinąć rycerz – Może jaki zabłąkany, wściekły niedźwiedź, albo wilk. Albo jaki pies wielki?

Kobieta uśmiechnęła się.

– Świnka, widzę, naopowiadał różnych rzeczy, panie. Rozmawiała ja z nim. Un wątpi, czy to je smuk. I jak z nim rozmawiałam, to mu przytakiwałam, bo to xsiądz. Ale, panie, prawdę powiem: nie wim, co to jest. Wilk? Niedźwiedź? Pies? A lata? Toć Jakubowa opowiadała mi, jak widziała go, kiedy chciał cieloczka porwać. Była daleko, był skwar, bo to blisko południa i mogło jej się co przewidzieć. No, ale panie, latający wilk jej się przywidział?

Stanislaw zamyślił się.

– Więc uważasz, że to smok?

– Jak mówiłam, panie: nie wim. Smuk, nie smuk, diabeł jaki, czort. Może jakie nienormalne ptaszysko? Ale zważ, panie, na to – zbliżyła się do niego – Czy to czasem, ludziska dwóch różnych rzeczy nie widzieli? A może jakiego niedźwiedzia Janko widzioł, a Jakubowa ptaszora wielkiego? Nie wim, panie, ale na moje to tak, czy siak – trzeba uwożać. Bo nie jest to zwykły stwór. Ino niezwykły.

Maria zrobiła pauzę, poczym dodała.

– A tak w ogóle, to cielok Jakubowej był chory i dlatego padł. I jeśli co do niego podleciało, to pewno dlatego, że choróbsko wyczuło.

Rycerz uśmiechnął się. "Świnka rzeczywiście miał rację" pomyślał. "Dobrze, że z nią pogadałem. Dała mi do myślenia."

– Dziękuję, Mario. To cenne dla mnie wskazówki. Może i dwa stwory są. Będę czujny. I dziękuję bardzo za prowiant na drogę.

– Ano, nie ma za co. Gościnność to my pokazać umim. A jak nas od niedoli, panie, uwolnisz, to uwędzę ci najlepszej szynki, jaką jadłeś – roześmiała się.

– Miła to motywacja. Obiecuję, że zrobię, co w mojej mocy. No – westchnął – a teraz idę po moje rzeczy i będziemy ruszać.

Udał się na górę po miecz, płaszcz i kilka drobiazgów ze swojego bagażu, poczym razem z Marią wyszedł na zewnątrz. Albin już czekał z końmi gotowymi do drogi. Stanislaw wsiadł na Algirdasa.

– Powodzenia – rzekł Maciej pełen zapału – Rozprawcie się z tą łachudrą. Zacznijcie od Łachy, jakżem mówił, a potem w stronę boru, jeśli by smuka nad rzeką nie było.

Stanislaw kiwnął głową.

– Ruszajmy Albinie.

Zawrócili konie i udali się w stronę bramy wyjazdowej. Mieszkańcy wioski wyszli przed swoje chaty, żeby ich odprowadzić. Niektórzy wiwatowali, niektórzy klaskali w dłonie i się śmiali. "W końcu w ich życie tchnęła się nadzieja na lepszy los" pomyślał Stanislaw.

Na samym końcu osady czekał samotny, postawny mężczyzna z poważną miną. Był niemal tak wysoki, jak Stanislaw. Okazał się nim być ojciec Albina – Jóźwa.

– Syna ci, panie, powierzam. Wierzę, że da radę, a ty go panie opieką obejmij, o to proszę – powiedział niskim głosem do Stanislawa, a następnie dodał w stronę chłopca – A ty, Albin, nie zawiedź aby pana rycerza i czujnie mu pomagaj.

Na poważnej twarzy Jóźwy było widać lata ciężkiej pracy w polu i przy obejściu.

– Dziękuję – odparł rycerz – na pewno chłopak świetnie się spisze. I krzywda mu się nie stanie, jak przyjdzie co, do czego.

"A przynajmniej mam taką nadzieję" dodał sobie w myślach Stanislaw.

– W drogę, Albinie! – uderzył piętami Algirdasa i powoli zaczęli oddalać się od bramy wioski. Przed nimi, w oddali, piętrzył się wał zapobiegający powodziom, wzdłuż którego rycerz jechał wczorajszego dnia. Daleko, za wałem, po lewej stronie od osady, widać było wysokie stare drzewa będące początkiem Łachy.

– To co, Albinie, zaczniemy tak, jak mówił Maciej, czy masz inny pomysł? – zagadał Stanislaw. Jechali juz ładnych kilka minut, a chłopak nadal nie odezwał się słowem.

– Nie należysz raczej do gadatliwych, co chłopcze? – rycerz uśmiechnął się szeroko, ale żart niezbyt się udał, bo wydawało się, że Albin spiął się jeszcze bardziej.

 – To nie szkodzi – kontynuował Stanislaw – Ja mogę mówić za dwóch. Lubię towarzystwo a i pogadać sobie lubię. Wystarczy, jak będziesz mnie informował jedynie o ważnych rzeczach – rycerz spoważniał, zatrzymał konia i spojrzał chłopcu w oczy – I właśnie teraz jest taki moment. Chciałbym, chłopcze, żebyś powiedział mi, czy to dobry pomysł, żeby zaczynać od Łachy?

Albin również zatrzymał Pliszkę i szeroko wytrzeszczył oczy. Jednak po chwili się przemógł i rzekł:

– Jo, panie, dobry – zacisnął mocno usta i zrobił zaciętą minę.

"Będą z chłopaka ludzie. Tylko trzeba trochę cierpliwości" pomyślał Stanislaw.

– A dlaczego dobry? Też myślisz, jak Maciej, że smok ma tam swoje leżę?

Chłopak przez chwilę milczał, po czym powiedział: "Jo" i ruszył na Pliszce w stronę wału.

"Niezły gagatek" pomyślał rycerz i również popędził konia.

Jechali tak, w milczeniu, przed siebie, kolejnych kilka chwil a następnie odbili na północ. Cały czas prowadziła ich polna, piaskowa dróżka, która rozwidlała się przed wałem. Głośny skrzek kormorana poinformował ich, że są już blisko rzeki.

– Czy wiesz, Albinie, że Wisła ma prawie trzysta stajań długości? Nikt nie wie, ile dokładnie. Jej źródło, to znaczy miejsce, z którego wypływa, jest daleko, daleko na południu, wśród wysokich gór. Z kolei jej koniec, daleko na północy, wpływa do wielkiego morza. Z tej samej rzeki, z której wy korzystacie, łowiąc tu ryby, korzysta też mnóstwo innych ludzi na przestrzeni tych trzystu stajań. Bardzo to miłe, wiedzieć i mieć świadomość, że tak ważna jest nasza Wisełka.

Chłopak słuchał w milczeniu z twarzą cały czas skierowaną ku drodze.

– Umiesz pływać, Albinie?

– Umim. Każdy u nas umi.

– No tak, mieszkać tak blisko rzeki i nie umieć pływać to pewno spora przeszkoda.

Przez chwilę znów jechali w milczeniu.

– A lubisz łowić? – "czort" ugryzł się w język Stanislaw, "chłopak zaraz mnie przeklnie, jak będę tak gadał, jak jakiś handlarz na rynku".

– Jo. Ale wolę przy kuniach robić – głos Albina nie zdradzał jeszcze irytacji.

Koło nich zaczęły wyrastać wysokie drzewa. Głównie stare topole, ale też wszędobylskie klony. W pewnym momencie dróżka znów się rozwidliła i jedna z jej odnóg odbijała na wschód, po czym pięła się w górę, przez wał i przechodziła na jego drugą stronę.

– Tera tam – wskazał ręką chłopak.

Po drugiej stronie wału teren rzeczywiście był zdecydowanie bardziej bagienny. Przywitał ich ptasi skrzek. Po dwóch stronach drogi rozlewała się woda, tworząc coś na kształt małych jeziorek. Pływały po nich kaczki krzyżówki. Na powalonym drzewie siedział czarny kormoran łypiąc na nich czujnym okiem. Było widać też skutki pracy bobrów, które musiały w pobliżu mieć swoje żeremie. Po bardziej suchym terenie chodził bocian. Stanislaw na jego widok wytężył słuch i po chwili rzeczywiście usłyszał rechot setek żab.

– Polujecie tu na ptactwo? – spytał Albina.

– Ano jo. Czasem.

– Na kaczki?

– Jo. I bażanty. Czasami jaki łabędź sie trafi.

– Lubię bażanty. Ich mięso ma delikatny posmak – Stanislaw zapytał się po chwili – Tam dalej na wprost jest ten teren, który podczas wiosennych wylewów zmienia się w wyspę?

– Jo. Prawie co rok. Rzadko kiedy nie.

– Myślisz, że tam może być nasz smoczy kolega?

Albin popatrzył na rycerz.

– Myślę, że może. Tam je zwierzyna. Ma tam co jeść.

Ruszyli naprzód. Roślinność gęstniała tutaj, pełno było różnych krzewów i niewielkich drzewek, nad którymi górowały wysokie brzozy i pojedyncze topole. Okoliczne ptactwo siadało również na gałęziach starych, złowrogo wyglądających wierzb. Po zaroślach niósł się dźwięk stukającego w pień dzięcioła.

– Albinie, nie obawiasz się spotkania ze smokiem? – zapytał Stanislaw po kolejnych minutach milczenia.

Chłopak zastanawiał się chwilę.

– Z tobą, panie, nie. Jakżebym był sam, to jo.

– Słyszałeś opowieści Janka?

– A kto, panie, nie słyszoł. Wszyscy żeśmy słyszeli. Janko wszystkim po dziesięć razy opowiadał. Jaki to smuk straszny i wielki.

– A czy nie dziwiło cię to, chłopcze, że opowieści ludzi, co widzieli smoka, różnią się od siebie?

– Nie – odpowiedział Albin po chwili.

– Dlaczego?

– A bo, panie, w strachu ludzie różne rzeczy widzą.

Stanislaw uśmiechnął się.

– Bystry z ciebie chłopak. A czy tedy – podjął rycerz – jesteś taki pewny, że ci ludzie widzieli rzeczywiście smoka?  

– A co innego?

– Na przykład jakiego wilka, wyjątkowo wielkiego, albo niedźwiedzia?

Stanislawowi wydało się, że na śniadej twarzy chłopaka pojawiło wzburzenie.

– A to my wilka nie widzieli u nas – zapytał poważnie rycerza – że nie wiemy jak wygląda?

– Tego nie powiedziałem, chłopcze, ale sam mówiłeś, że strach może płatać różne figle.

Albin zastanowił się chwilę. Pomiędzy jego ciemnymi brwiami pojawiła się zmarszczka.

– To chyba trzeba być niezbyt mądrym, albo zupełnym obesrańcem strachliwym, żeby pomylić wilka ze smukiem – powiedział w końcu.

Rycerz przygładził swojego siwego wąsa.

– No nic, zobaczymy, chłopcze, co na nas czeka wśród tych drzew.

Pojechali dalej, cały czas kierując się wzdłuż coraz bardziej zarośniętej ścieżki, która zapewne została wydeptana przez tutejszych rybaków. Stanislaw zauważył, że teren stał się jeszcze mocniej grząski.

– Jak duża jest ta Łacha? – zapytał Albina

Chłopak ponownie pomilczał chwilę, zanim dał odpowiedź.

– A bo ja wim? Nie bardzo duża.

– A jak długo będziemy jechać do końca?

– Jeszcze trochę. Niedługo.

Pół stajania dalej dojechali do końca lądu i zeszli na piaszczysty brzeg rzeki. Wisła była w tym miejscu bardzo szeroka. Po jej drugiej stronie rysowały się gęste zarośla i zielone latem, a obecnie różnokolorowe, liściaste lasy.

– No dobrze, chłopcze – zaczął Stanislaw – dojechaliśmy do końca. Smok na ścieżce nam się nie pojawił. Wypadałoby zawrócić i wjechać w gęstwinę, nieprawdaż?

– Jo.

– Wolisz zacząć od prawej strony, czy lewej?

– Na prawo większe bagna są. Łatwiej się zapaść.

– To zacznijmy od niej – rycerz uśmiechnął się – Lepiej mieć gorsze szybciej za sobą.

– Jak chcecie, panie.

Zawrócili konie i wjechali powoli w południową część Łachy. Teren rzeczywiście stanowiły zdradzieckie mokradła, w które koń mógł łatwo wpaść i uszkodzić sobie nogę. Woda nie była jednak specjalnie głęboka, nie przekraczała dwóch łokci. Wzrok Stanislawa nie pozwalał mu już dokładnie widzieć co się w niej znajduje, ale zapewne była pełna od wszelkiego rodzaju owadów, kijanek a może i małych rybek.

Sprawdzenie tej strony Łachy zajęło im sporo czasu. Kiedy powrócili na ścieżkę, słońce było już wysoko na niebie i zbliżało się południe. Smoka nie było ani śladu. Znaleźli za to zajęczą norę i ślady lisów.

Zsiedli z koni i Stanislaw zarządził przerwę na posiłek. Usiedli na pobliskim, zwalonym drzewie i zaczęli jeść. Tym razem to Albin uporał się z jajkami. Rycerz wybrał kozi ser, pasztet z zająca i pajdę ciemnego, żytniego chleba. Przy jedzeniu akompaniowały im leśne ptaki, głównie sójki, lelki i dzięcioły. Co jakiś czas przypominał o sobie również kormoran. Bez wątpienia teren, na którym się znajdowali, był bardzo atrakcyjny dla ptaków.

Skończyli jeść i ponownie wsiedli na konie. Teraz czekała na nich druga część Łachy. Rzeczywiście, zgodnie z tym, co zapowiadał Albin, po lewej stronie od ścieżki, północnej, teren był mniej grząski i pokonywali go bez większego trudu. Przeczesywali wszystkie większe zarośla, ale tutaj również nie było żadnych śladów obcowania smoka. W pewnym momencie jednak, ich oczom ukazał się wspaniały samiec łosia, z podłużnymi, zgniłozielonymi roślinami zwisającymi z jego dostojnych łopat. Przeszedł spokojnie obok nich, nie racząc ich nawet spojrzeniem, górując nad Algirdasem i Pliszką.

Spotkanie z łosiem było najciekawszym wydarzeniem wyprawy na Łachę. Jednocześnie rogacz był największym zwierzęciem, jakiego tam widzieli. Stanislaw wypatrywał śladów wilków, niedźwiedzi, czy nawet rysi, ale nic szczególnego nie przykuło jego uwagi.

– Coś wasz smok pokazać się nie chce. Ani żaden inny dziki zwierz. Jeno pan łoś przywitał nas na swoim terenie – roześmiał się rycerz, kiedy z powrotem wyjeżdżali na główną ścieżkę.

Stanislaw otarł pot z czoła. Choć dzień nie był szczególnie ciepły, to długie przedzieranie się przez zarośla i uważne obserwowanie przestrzeni wokół, mocno zmęczyły rycerza.

– No, Albinie, do zmierzchu zostało nam jeszcze trochę czasu. Gdzie teraz powinniśmy się udać?

Chłopak zmrużył swoje duże, ciemne jak noc oczy, żeby ochronić się przed oślepiającym słońcem i po chwili zastanowienia powiedział swoim wysokim głosem:

–  Do lasku, w stronę Rady. Tam, gdzie Janko smuka widział.

Stanislaw uśmiechnął się, również mrużąc oczy od działania popołudniowego słońca.

– Nieee – odpowiedział przeciągle – Myślę, chłopcze, żebyśmy udali się już na poważne poszukiwania. Do Starego Boru – spojrzał uważnie na chłopaka. Ten odwrócił wzrok.

– Jak chcecie, panie.

– Widzę, że nie po drodze ci Stary Bór.

Chłopak kopnął lekko jakiś mały kamyczek, który znajdował się koło jego stopy, po czym podrapał się po nosie.

– Ja tam, panie, nie chodzę raczej.

– I właśnie dlatego warto tam zajrzeć – Stanislaw poklepał Algirdasa po grzbiecie – Tam, gdzie ludzie rzadziej chodzą – to szansa dla nas na znalezienie smoczyska.

Uśmiech rycerza rozciągał się na jego całą twarz.

– Szkoda, że od Boru nie zaczęliśmy. Łacha to ładne miejsce, ale mam wrażenie, że niepotrzebnie straciliśmy tu sporo czasu.

Albin zwiesił nieco głowę i wsiadł na Pliszkę. Było widać, że nie podoba mu się wyprawa do Boru. Nic jednak nie powiedział.

– Prowadź, Albinie! – rzekł wesoło Stanislaw – Choć mam wrażenie, że trafiłbym też sam, bez problemu. Kiedyśmy skręcali na Łachę, widziałem w oddali zieloną gęstwinę. Macie tu, niedaleko siebie, kawał pięknego lasu.

Chłopak przez chwilę milczał.

– Może i piękny. Ale po co tam chodzić, skoro tu też jest zwierze, a i grzyby, a i ryby w rzece. A tam to tylko chochliki, skrzaty obesrane, a nocą upiory.

Stanislaw przyjrzał się uważnie Albinowi. Wyjechali ponownie na drogę przed wałem. Po lewej stronie, w oddali, odznaczały się malutkie zabudowania Słuńska. Po prawej rysował się liściasty majestat Starego Boru.

– To nikt tam nie chodzi? Przecież Maciej mówił, że czasami tam polujecie.

– Jo. Ale rzadko. Po co, jak tu też je zwierzyna.

– Pewnie w takim dużym borze zwierząt jest więcej. Mielibyście lepsze łowy.

Albin zmarszczył brwi. Jego wyraz twarzy ponownie pokazywał oburzenie.

– Wincej zwierzyny, ale i wincej paskudztwa, wincej szkaradztwa. Po co? Łojciec mój mówi: gupi chce wincej, a mądry je cierpliwy. Lepij poczekać, jak zwierzyna sama przyjdzie na Łachę. Albo do lasków.

Stanislaw przeczesał palcami krótkie, siwo – białe włosy.

– Tak, czy owak, Albinie, od początku myślałem, że ten Bór będzie ciekawszym miejscem. Jeśli nie chcesz iść ze mną, to zrozumiem. I tak mi już dużo pomogłeś, chłopcze.

Chłopak zatrzymał Pliszkę i popatrzył gniewnie na rycerza. Warga drżała mu z emocji.

– Powiedziałem, że pójdę, to pójdę. Choćbym miał się obsrać, to pójdę, panie. Tak długo, jak trzeba byndzie.

Rycerz popatrzył na niego spokojnie i delikatnie się uśmiechnął.

– Nie gniewaj się, chłopcze. Widzę, że twoje słowo wiele znaczy. Zaszczyt to będzie dalej podróżować w twoim towarzystwie – ukłonił się nisko siedząc na Algirdasie, aż chłopak wybałuszył oczy ze zdziwienia, że rycerz taki gest w jego stronę uczynił – Jedźmy więc, Albinie.

Stanislaw popędził konia i skierował się w stronę Starego Boru. Chłopak po chwili dołączył do niego.

– Choć bór jest zazwyczaj lasem, w którym przodują drzewa iglaste, nie wszyscy o tym wiedzieć muszą – zaczął rycerz – Widzę, że borem nazwaliście coś, co w rzeczywistości jest raczej puszczą.

Albin wzruszył ramionami.

– Ja tam nie wim. Bór to Bór. Wszyscy tak mówią.

– Myślę, że taki wielki, zarośnięty teren, to doskonała kryjówka, czy to dla smoka, czy to dla dzikiego zwierza – kontynuował rycerz – Czy macie w nim jakie ścieżki wydeptane?

– Jo, panie, są dwie. Większa i mniejsza.

– Dokąd prowadzą?

– Donikąd. W głąb lasu.

– I kończą się w lesie, tak po prostu?

– Jo.

Z każdą chwilą zbliżali się do brązowo zielonej ściany Starego Boru. Jeśli Łacha stwarzała zwierzętom dobre warunki do życia, to ta puszcza zdawała się być dla nich miejscem idealnym.

"Nie ma co się dziwić, że chłopi lękają się tego lasu. Jest tu coś magicznego – wzniosłego i strasznego zarazem" pomyślał Stanislaw. "Nic, jednak, czego mógłby lękać się prawdziwy rycerz. Choć wyobraźnia musi robić w tej nieprzebytej puszczy swoje. Szczególnie po zmierzchu."

– No, Albinie, czas zacząć prawdziwe poszukiwania. Prowadź do głównej ścieżki – Stanislaw poklepał Algirdasa, trochę żeby dodać mu otuchy, albo, tak naprawdę, dodać jej sobie.

Droga okazała się być ledwo widocznym, wydeptanym w trawie paskiem zieleni. Kiedy tylko weszli w głąb Starego Boru, od razu zrobiło sie trochę ciemniej. Las był tu na tyle gęsty, że korony drzew zasłaniały światło słoneczne. W drzewostanie przeważały klony, ale i tak były one przyćmiewane przez majestatyczne, rozłożyste dęby. Pod kopytami koni ścielił się zielony, miękki mech usłany mnóstwem żołędzi. Gdzieniegdzie przebijały się, swoją białą korą, smukłe brzozy.

Od pierwszych chwil w puszczy, Stanislaw poczuł, że nie są tu sami. Ptasi zgiełk był bardzo intensywny. Na gałęziach drzew mnóstwo było wron, gawronów, kruków, dzięciołów, szpaków i kosów, a także wróbli, mazurków i srok. Ale rycerz dostrzegł też skaczące w koronach dębów wiewiórki. Nie było wątpliwości, że w takich warunkach mogły mieszkać większe zwierzęta. "Na pewno łosie, wilki, tury, a kto wie, może i niedźwiedzie" pomyślał Stanislaw.

Ścieżka, którą podążali, wydawała się być korytarzem prowadzącym do jakiejś nieznanej krainy. Rycerz pomyślał sobie, że w istocie trochę tak jest, bowiem po drugiej stronie Boru musiała leżeć juz inna ziemia, należąca do innego władcy. "Kto wie, może ta puszcza sięga i do Pomorza?"

– Albinie, musimy trochę przeczesać ten las. Czy są tu jakieś punkty orientacyjne? Jakieś polany, albo szczególne drzewa?

– Jo. Jest mały lasek brzózkowy – chłopak od wejścia do Boru stał się trochę bardziej nerwowy, ale czujny jednocześnie.

– W którą to stronę?

– Na wschód. Jeszcze trzeba jechać drogą.

Po dłuższej chwili chłopak kazał skręcić w lewo. Ilość krzaków i zarośli była tu trochę mniejsza, więc posuwali się do przodu całkiem sprawnie, robiąc slalomy między wysokimi drzewami. Kolory liści przypominały im, że jesień już na dobre zadomowiła się w puszczy.

– Już niedługo, jak co roku, drzewa znów będą miały nagie gałęzie. Czy wiesz czemu przed zimą spadają liście, Albinie?

Chłopak pokręcił lekko głową.

– Tak jest i już. Każdy to wi – powiedział bez przekonania.

– Nie chcę się wymądrzać, chłopcze, ale tak się składa, że w swoim życiu spotkałem niejednego uczonego, który opowiadał mi najróżniejsze rzeczy – Stanislaw rozmasował sobie zmęczony już, od długiej jazdy, kark – Warta podziwu to cnota, kiedy poświęca sie swoje życie nauce, ale wydaję mi się, że prawdziwym skarbem jest to, kiedy dzielisz się tą wiedzą z innymi. Znałem kiedyś człowieka, który pasjonował się ptakami i drzewami, krótko mówiąc otaczającą nas przyrodą. Nazywał się Karolus. Pochodził z Litwy, tak jak mój Algirdas – poklepał czule konia po grzbiecie – Powiedział mi, ów Karolus, że drzewa gubią na zimę liście, żeby nie musieć transportować do nich wody. Zimą trudniej o opady, chyba, że śniegu, więc drzewa muszą uzbroić się w cierpliwość i jakoś przeczekać te trudne miesiące. Pozbywają się więc liści.

– A co ze wszystkimi sosnami i świerkami? One przecie są cały rok zielone – spytał Albin.

Stanislaw przygładził wąsa.

– Ano, słuszna uwaga, chłopcze. Te drzewa, iglaste, decydują się toczyć walkę i magazynują wodę w swoich igiełkach. Tak to już jest ten świat urządzony, że duża na nim różnorodność panuje. Inaczej pewnie nudno by było, a może i niezdrowo dla przyrody.

Ich oczom ukazał się niewielki zagajnik brzozowy. Było tu trochę więcej wolnej przestrzeni, drzewa rosły rzadziej. Przejechali przez niego, ale nie natrafili tam na żadne ślady, czy to smoka, czy to nawet większego zwierza. Stanislaw zatrzymał konia i rozejrzał się wokół siebie, zastanawiając się, w którą stronę teraz powinni się udać. Postanowił nadal kierować się na wschód.

Kawałek za zagajnikiem natrafili na truchło jakiegoś zwierzęcia, najpewniej sarny.

– Czy to mógł być smuk? – spytał Albin.

– Nie wydaję mi się, chłopcze – Stanislaw westchnął – Stawiałbym na wilki. Nasze, dobrze znane wilki.

Nagle Albin podjechał do niego energicznie i odezwał się szeptem.

– Panie, zdaję mi się, że ktoś nas śledzi – jego oczy zdradzały mocny niepokój.

Rycerz kiwnął głową.

– Masz rację, chłopcze – uśmiechnął się, nachylił jeszcze bliżej do Albina i szepnął – To Zbynio. Towarzyszy nam odkąd przekroczyliśmy granicę Starego Boru.  

– Jak to? – Albin zaczął rozglądać się nerwowo szukając wzrokiem chłopaka z wioski.

– Ano tak to. Widocznie go ciekawimy – uśmiech nie schodził z twarzy rycerza.

– Pojadę go przegnać!

Stanislaw podniósł prawą rękę do góry w geście protestu.

– Ależ nie ma takiej potrzeby, chłopcze. Skoro chce za nami iść, niech idzie. Zawsze to jedna osoba więcej, a może i większa szansa na znalezienie czegoś. Nie martw się, mam go na oku, chłopcze.

Jechali dalej w milczeniu pokonując kolejne zarośla i coraz bardziej zagłębiając się w las.

– Skąd, panie, wiedziałeś, że un idzie za nami? – zapytał nagle Albin.

– Cóż… Można by rzec, że to moja praca, chłopcze – Stanislaw ponownie przygładził wąsa – Widzisz, niemal całe życie ćwiczyłem, czy to walkę, szermierkę, czy tropienie śladów, śledzenie. Na służbie robiłem wiele rzeczy i starałem się robić te rzeczy najlepiej, jak potrafię. Jakbyś, tyle razy co ja, eskortował możnych panów przez leśne dukty, również miałbyś bardziej wyczulone zmysły, chłopcze – rycerz popatrzył na Albina – Lubisz Zbynia?

Chłopak wzruszył ramionami.

– Brak mu piątej klepki. Bo ja wim. Chyba jo.

Albin przeleciał wzrokiem po pobliskich drzewach. Widać było, że szuka słów.

– No, to po prostu Zbynio. Czasem jest denerwujący. Gada od rzeczy.

Stanislaw nic nie odpowiedział. Lekko stuknął pietami Algirdasa i ruszył dalej przed siebie. Starał się co jakiś czas lekko zmieniać kierunek, jednocześnie zachowując orientację w terenie, żeby spenetrować większy skrawek puszczy.

– Myślę, Albinie, że powinniśmy powoli zawracać w stronę ścieżki. Niedługo zacznie się ściemniać.

Chłopak nic nie odpowiedział, tylko stuknął piętami Pliszkę i ruszył w powrotną drogę. Zaczęli kierować się na południowy – zachód, cały czas szukając jakichkolwiek śladów mogących świadczyć o obecności smoka.

– A gdzie jest ta druga ścieżka, Albinie? – spytał Stanislaw.

– Druga odbija od pierwszej.

– I też prowadzi donikąd?

Chłopak przez chwilę milczał.

– Jo. Dalej są tylko ruiny.

– Ruiny? – Stanislaw mocno się ożywił – Jakie ruiny, do diaska?

Albin odwrócił się do niego. Miał twarz bez wyrazu.

– No, ruiny. Ale tam nie można chodzić. Nikt tam nie chodzi.

Rycerz zmarszczył brwi.

– A to dlaczego, chłopcze? Przez chochliki?

Albin zatrzymał konia. Spoważniał jeszcze bardziej.

– Nie.

– To przez co?

Chłopak splunął.

– Złe duchy, panie – przez chwilę zastanawiał się, czy powinien mówić dalej. Rycerz czekał coraz bardziej podirytowany – Xsiądz tak gadał.

– Co gadał? Co to za ruiny, chłopcze? Mów śmiało.

– Stare ruiny. Pugańskie. Świnka mówi, żeby tam nie chodzić, bo nie wiadomo, co tam je.

Stanislaw przetarł zmęczone oczy i przeczesał dłonią krótkie włosy.

– Czort. Źle, że nie powiedziałeś mi o tym wcześniej. Trzeba zobaczyć te ruiny.

– Nie, panie – chłopak zdenerwował się – Nie można! Xsiądz zakazał!

– Spokojnie, chłopcze. Ze mną nic ci nie grozi. A jak chcesz, to nikomu nie powiem, że tam pojechaliśmy – rycerz popatrzył na niebo prześwitujące, między gałęziami drzew – Jak się pospieszymy, może jeszcze zdążymy dziś tam podjechać. Daleko to stąd?

Albin pokręcił głową. Cały czas był mocno wzburzony.

– Panie, nie można tam. Xsiądz mówił, że to przekleństwo. Złe duchy tam siedzą. I czorty pradawne.

– Albinie – zaczął spokojnie Stanislaw – Żyję na tym świecie już wiele wiosen i nie widziałem żadnych złych czortów i duchów – zamyślił się na chwilę i zmarszczył lekko brwi – Nieważne – dodał po chwili – Jeżeli coś tam w ogóle siedzi, to może być smok, którego szukamy. Miejsce, do którego nikt nie zagląda to też dobra kryjówka dla wszelkiego zwierza. Trzeba zobaczyć te ruiny. Pokaż mi jak tam trafić.

Chłopak znów pokręcił głową, jakby chciał odwołać słowa rycerza. Westchnął i znów splunął.

– Jak chcesz, panie. Pokażę.

Klepnął piętami Pliszkę i ruszył przed siebie.

"Ki czort Świnka zakazał tam chodzić? Przecie wydawał się być rozsądnym człekiem. Co może kryć się w jakichś starych ruinach?" pomyślał Stanislaw. "Jeżeli rzeczywiście nikt tam nie chodzi, to może jaki wściekły niedźwiedź, albo i wilk znalazł sobie wspaniałą kryjówkę. Z dala od ludzi, a jednocześnie mogącą go chronić."

Stanislaw podjechał blisko Albina i zagadał, starając się go uspokoić.

– Pewnie nic tam nie znajdziemy, chłopcze, ale i tak warto zajrzeć. To może być też dobry punkt orientacyjny. Czy tam są jakieś budynki? Miejsca, w których można się schronić?

Albin pokręcił głową.

– Nic tam ni ma. Jeno cegły i czorty.

"Powoli zaczynam mieć dość tych wiejskich zabobonów" pomyślał rycerz.

– Byłeś tam kiedyś, chłopcze?

– Nie. Mówiłem – xsiądz zakazał.

– To skąd wiesz, co tam jest i jak tam trafić?

Albin prychnął.

– Wszyscy to wiedzą. Jakby nie wiedzieli, to jak mogliby omijać ruiny?

Stanislaw zaklął pod nosem.

– No tak. A Świnka tam był?

– Panie – chłopak był już widocznie zirytowany – Nikt tam nie chodzi. Łojciec mówi, że to przeklęta ziemia. Ja pokażę, gdzie to jest, ale nie pójdę tam.

– Chłopcze – Stanislaw starał się opanować swój głos – czy ktokolwiek z waszej wioski, w ostatnim czasie, był wśród tych ruin?

– No przecie mówię, że nie!

– Czort. Nic to, trzeba tam zajrzeć, bo nie wiadomo, co tam się kryje. Może nic, a może coś jednak jest.

– Ano jest.

Stanislaw spojrzał na Albina spode łba. Chłopak odpowiedział zaciętą miną.

– Czorty i obesrane duchy. I my do nich mamy iść. I może zapytać, czy smuka widzieli?

Albin ponownie pokręcił głową.

– Już chyba wolę smuka spotkać…

Rycerz zatrzymał konia.

– Albinie – westchnął głęboko – Nie zawsze to, co mówią inni musi być prawdą. Nie zawsze to, co xsiądz Świnka mówi, musi być prawdą.  

– Przecie to, co xsiundz mówi, zawsze jest prawdą! – oburzył się chłopak.

– Albinie, nie wątpię, że xsiądz Świnka jest bardzo mądrym człowiekiem – spróbował łagodnie Stanislaw – ale trzeba pamiętać, że to tylko człowiek i jak każdy człowiek, może się czasem mylić.

– To nie może tak być! – krzyknął Albin – To… to… beszczeszczeństwo!

Rycerz delikatnie się uśmiechnął.

– Zapewniam cię, chłopcze, że nie dopuszczam się żadnego świętokradztwa, mówiąc takie rzeczy. Moje doświadczenie życiowe, moje różne chwile, które przyszło mi przebyć, nauczyły mnie, że różnie bywa i że nawet najbardziej oświecony xsiądz może się mylić. I, Albinie – Stanislaw spoważniał – nie ma w tym nic złego. To banalne, co powiem, ale na błędach się uczymy, a więc jak je popełniamy, to mądrzejsi możemy się stać. Jeno trzeba się do nich przyznać. A czasami najtrudniej to zrobić przed samym sobą. A, czort – rycerz zmarszczył się – znów się robię sentymentalny. No, nic. Po prostu pojedźmy tam, Albinie, zobaczmy, co kryją lub tez czego nie kryją ruiny i wracajmy do domu.

Chłopak miał wyraz twarzy świadczący o tym, że nie wierzy w to, co usłyszał. Nigdy wcześniej nie spotkał się z kimś, kto krytykowałby xsiędza Świnkę. Nie wiedział, co można na to wszystko odpowiedzieć, więc po prostu pojechał dalej, cały czas otwierając, ze zdziwienia i oburzenia, szeroko oczy.

Poruszali się tak przez dłuższy czas, kierując się, tym razem, na północny – wschód. Stanislaw obawiał się, czy zdążą dotrzeć do ruin przed zmrokiem. Zastanawiał się, czy w ogóle warto jechać tam jeszcze dziś, czy może odpuścić sobie i wybrać się jutro z samego rana. Dzień zwłoki przecie go nie zbawi. Z drugiej strony, skoro są już tak blisko, może dobrze byłoby mieć z głowy Stary Bór. Jeśli wśród ruin nic nie znajdą, wydaje się, że trzeba szukać śladów w pobliskich laskach.

"Czasami rzeczywiście coś jest na wyciągnięcie ręki, tylko na początku tego nie widać" myślał, kołysząc się lekko podczas powolnej jazdy na Algirdasie. "Może powinienem porozmawiać na temat tych ruin z xsiędzem? Choć znając życie, to tylko utrudni sprawę. Skoro Świnka tak mocno zakazuje tam chodzić, jeśli dowie się, że chcę zbadać ruiny, zapewne podniesie rwetes. Swoją drogą… czy rzeczywiście to zwykły zabobon, czy może w tych ruinach coś jest. Może niekoniecznie smok, ale…".

Przemyślania Stanislawa przerwał Albin, który zatrzymał Pliszkę i odwrócił się w stronę rycerza.

– Zara będzie się ściemniało. Chyba trzeba wracać.

Stanislaw popatrzył spokojnie na chłopaka.

– Daleko nam jeszcze zostało?

– Niedaleko, ale nie wim, czy zdążym przed zmierzchem.

Rycerz zastanowił się. "Czy warto jechać?". Od jakiegoś czasu czuł jednak coś dziwnego. Coś w środku podpowiadało mu, żeby jeszcze dziś zobaczyć te ruiny. Nie potrafił tego wytłumaczyć. Jakby jakieś przeczucie.

– Jedziemy. Mam w torbie krzesiwo, najwyżej zapalimy sobie jaką pochodnię. Odpowiednich materiałów nam tu nie zabraknie.

– A co ze Zbyniem? Idzie za nami?

Stanislaw kiwnął głową.

– Idzie. Jak się ściemni pójdziesz po niego, żeby się nie zgubił.

Ruszyli dalej w milczeniu. Cały czas rycerz rozglądał się po ciemniejących z każdą chwilą zaroślach. Czuć było jakąś dziwną, rozchodzącą się aurę. Stanislaw pomyślał, że wydaje mu się, że jest z nimi jakaś nieokreślona obecność. Nie potrafił sobie tego wytłumaczyć. Kolejne dziwactwo.

– Albinie, mam jakieś dziwne przeczucie – powiedział powoli do chłopaka – Nie wydaję ci się, że… czy ja wiem… coś nas obserwuje?

Albin prychnął.

– Jesteśmy przy ruinach. Pewno, że coś nas obserwuje.

– Już dojechaliśmy?

Chłopak kiwnął głową pokazując teren przed nimi.

– Za tymi trzema, dużymi dębami są zarośla, za nimi mała polana i potem ruiny – splunął na ziemię, zapewne by odczynić jakiś zły urok.

– Albinie, w takim razie będzie lepiej, jak zostaniesz na skraju tej polany, na czatach.

– Panie!

– Bez dyskusji – Stanislaw przerwał chłopakowi – Nie ma potrzeby, żebyś tam szedł, a jeśli okaże się, że rzeczywiście coś znajduje się w tych ruinach, będziesz mógł wrócić po pomoc. Albo przynajmniej opowiedzieć, co widziałeś – dodał ciszej.

Zsiedli z koni i prowadząc je przy sobie, przeszli między wielkimi, starymi dębami i stanęli na niewielkiej polanie usłanej małymi, białymi kwiatkami. Ich oczom ukazały się szczątki zabudowań z czerwonej, zarośniętej bluszczami i mchem, cegły. Stanislaw podał lejce od Algirdasa Albinowi i wziął swój, przymocowany do siodła, miecz. To była solidna broń. Nie żadne arcydzieło rzemieślnicze, ale kowal, który go wykonał, znał się na robocie. Stanislaw od dawna używał tej broni, tak, że nabawiła się kilku wyszczerbień. Ostrzył ją jednak regularnie i dbał, żeby była w dobrym stanie.

Rycerz wywinął dwa razy mieczem w powietrzu, po czym opuścił go i ruszył przed siebie.

"No, zobaczmy, co tu się kryje… Może rzeczywiście jakie czorty czekają na mnie?" zaśmiał się w duchu, choć zdawał sobie sprawę, że był to bardziej śmiech z nerwów, niż z rozbawienia. "Jakoś otuchy trzeba sobie dodać, to nic zdrożnego, żadna ujma na honorze dla rycerza".

Kiedy podszedł do pierwszej ściany ruin było już niemal ciemno.

– Czort, mogłem zapalić pochodnię – powiedział cicho do siebie.

Teren, na którym się znalazł nie był specjalnie rozległy. Ocenił, że nie były to pozostałości po jakiejś osadzie. Raczej po czymś, co mogło przypominać klasztor – budynek świątynny z zapleczem gospodarczym i może jakimiś celami dla mnichów – oczywiście, gdyby była mowa o przybytku chrześcijańskim.

Minął pierwszą ścianę, wysoką na kilkanaście łokci i stwierdził, że znajduję się w środku dużej, prostokątnej sali. Choć zachowała sie bardzo niewielka część murów, Stanislaw bez problemu ocenił granicę pomieszczenia, w którym przebywał. Podłoże było zarośnięte wysoką trawą i chwastami. Gdzieniegdzie walały się pojedyncze, czerwone cegły.

Przeszedł przez przerwę w przeciwległej ścianie i stwierdził, że z tyłu znajdują się pozostałości po kilku mniejszych pomieszczeniach. Mogły to być dawne budynki gospodarcze, spiżarki, albo coś w tym rodzaju. Może jakieś izdebki. Tylna część murów rzadko sięgała wyżej, niż głowa Stanislawa. Często za to pojawiały się przerwy w ścianach, o kilkułokciowej szerokości. Rycerz szybko dotarł do końca ruin, po czym przeszedł na drugą stronę polanki, aby również od tego miejsca przyjrzeć się ceglastym pozostałościom zabudowań. Był już zupełnie spokojny. Cały jego niepokój wyparował, kiedy z mieczem w ręku przeszukał ruiny. Zawsze tak było, że przed jakimś nieprzyjemnym wydarzeniem stresował się bardziej, niż kiedy przychodziła pora zmierzyć się z nim. Wtedy ogarniał już Stanislawa spokój i poczucie, że sytuacja jest pod jego kontrolą.

– Czort, toż to kilka cegieł na krzyż… – powiedział drapiąc się za uchem – Niepotrzebnie się nakręciłem. Miejsca tu tyle, co nic. Ani dla wilków, ani dla niedźwiedzi, ani tym bardziej dla smoków – tym razem zaśmiał się z większą wesołością. Z daleka widział Albina z końmi czekającymi przy jego boku. Zamachał do niego ręką. Albin odmachał mu po chwili.

– Czort, chłopak też mnie trochę nastraszył tymi opowieściami o upiorach – rozejrzał się jeszcze raz po całym otaczającym go terenie. "Choć dałbym sobie palec uciąć, że coś wyczułem, kiedy tu zmierzaliśmy. Może to jakiś łoś był? Nic to, przejdę jeszcze na prawą stronę i wracam".

Wschodnia część ruin była nieco lepiej zachowana, ale zdecydowanie mniejsza. "Może to jaka spiżarka była?" pomyślał wchodząc do niewielkiego pomieszczenia. Przez dziury w ścianach prześwitywało światło księżyca, który był na tyle duży i jasny, że musiała zbliżać się pełnia. Rycerz uśmiechnął się do siebie. "Czas wracać, księżyc już mocno świeci. Tu, na polanie to ładnie nawet, ale w Borze i tak trzeba będzie z pochodnią jechać. Kiedy wrócimy muszę porozmawiać ze Świnką na temat tych ruin. Rozsiewa plotki i straszy niepotrzebnie tych biednych ludzi". Pokręcił głową i cmoknął z niezadowolenia. "A jutro z samego rana udamy się do lasków. Może tam więcej szczęścia znajdziemy".

Odwrócił się i skierował w stronę wyjścia, ale nagle coś przykuło jego uwagę. W kącie pomieszczenia zauważył kawałek drewnianej deski. Było na tyle ciemno, że musiał podejść bliżej, żeby to zbadać. Okazało się, że desek jest kilka, mocno spróchniałych, omszałych i nierównych. Stanislaw pomyślał, że mogły one tworzyć coś w rodzaju klapy do podziemnej jamki. Pomiędzy deskami znajdował się spory otwór, przez który dałoby radę przecisnąć się dziecko. Rycerz przykucnął i zajrzał do środka. Rzeczywiście, wydawało mu się, że to musiała być piwniczka do przechowywania jedzenia. Wytężył wzrok i udało mu się dostrzec dno otworu. Musiał mieć nie więcej, niż dwa łokcie głębokości. Nagle w ciemności dostrzegł dwa wielkie, żółtawe otwory. Chwilę potem usłyszał cichy pomruk. Coś w nim drgnęło. Zmrużył oczy i ujrzał rozdziawioną paszczę z dwoma rzędami białych zębów. Żołądek ścisnął mu się z wrażenia. Paszcza rozwarła się i w jej otchłani pojawił się mały płomień, który zaczął gwałtownie rosnąć.

– O, kurwa – Stanislaw rzucił się do tyłu i kątem oka zobaczył, jak spomiędzy desek bucha słup ognia – O, kurwa – szybko się pozbierał i zaczął gorączkowo myśleć. Tymczasem przez otwór między deskami przecisnął się płaski łeb z wielkimi, świecącymi oczami, osadzony na długiej, wąskiej szyi. Stanislaw mocno chwycił swój miecz, cofnął się energicznie i wybiegł z pomieszczenia. Potrzebował znaleźć się na otwartej przestrzeni, żeby mieć ogląd na całą sytuację.

– Kurwa, to jest naprawdę smok – czuł jak strużka potu spływa mu z czoła. Coraz wyraźniej słyszał dziwne, bulgoczące powarkiwania. Odwrócił się w stronę Albina, żeby zaalarmować chłopaka. Nie dostrzegł go przy drzewach. Podbiegł kawałek rozglądając się gorączkowo. Nagle przez jego umysł przebiegła myśl, szybka, jak pstryknięcie palców. Wiedział, co wyczuwał zmierzając do ruin.

Chwilę później powietrze przeszył głośny świst i Stanislaw padł na ziemię, jak rażony gromem. Poczuł straszny ból w lewej łopatce. Bulgoczący warkot przybrał na głośności. Zamroczony z powodu bólu i siły uderzenia, rycerz, wolno spróbował przewrócić się na prawy bok. Uświadomił sobie, że z jego pleców wystaje strzała.

– Ach, co za niefortunna sytuacja – Stanislaw usłyszał poznany niedawno głos – Celowałem bardziej w środek pleców, ale z takiej odległości paskudnie chybiłem.

Świnka szedł pewnym krokiem przez polanę, z napiętym łukiem wycelowanym w kroczącego przed nim Albina. Chłopak był blady i przerażony.

– Witam szanownego pana rycerza – Świnka cały czas uśmiechał się szeroko – Miałeś tyle szans, żeby zawrócić. Zapadł zmierzch, przeszedłeś przez ruiny. Tyle szans.

Xsiądz nagle zrobił teatralnie smutną minę.

– Ale najgorsze jest to, że wciągnąłeś w to wszystko tego biednego chłopaka. Stań przy nim Albinie.

Chłopak zrobił kilka kroków w stronę rycerza i nagle pisnął ze strachu. Z ruin wydostał się smok. Stanislaw zobaczył go teraz, w jasnym blasku księżyca, w całej okazałości. Przypominał ogromną jaszczurkę, był długi na jakieś sześć łokci, miał zielono – brązowawą skórę, pokrytą łuskami. Na wątłym grzbiecie osadzone były duże, skórzaste skrzydła, rzeczywiście przypominające kształtem skrzydła nietoperza. Gdzieniegdzie z grzbietu i czterech odnóży wystawały małe, ostre kolce, niczym złowrogie ciernie. Smok miał wielkie, niemal jak talerze, ślepia o żółtej barwie, wyglądem przypominające oczy węża. Ruszał nimi szybko. Widać było, że jest zdenerwowany.

Stanislaw nie mógł uwierzyć własnym oczom. Był przekonany, jak większość ludzi na tym świecie, że smoki wyginęły dawno temu. Może jakimś cudem ostało się kilka w dalekich zamorskich krainach. Ale tutaj, w Słuńsku?

– Zdenerwowałeś go – głos Świnki cały czas był bardzo spokojny. Xsiądz westchnął – No, nic. Przykro mi, ale czas odejść, rycerzu.

– Nie rób nic chłopakowi – powiedział słabo Stanislaw. Jednocześnie szybko rzucił okiem na miecz leżący w trawie, który wypuścił z rąk podczas upadku – On nic nie powie.

Świnka posmutniał, tym razem na prawdę.

– Jest mi niezmiernie przykro, ale to niemożliwe. Nie mogę ryzykować – napiął mocniej łuk i wycelował w klatkę piersiową Stanislawa. Albin cały czas stał z boku i zdawało się, że z przerażenia nie może nawet ruszyć palcem.

– Będę się za ciebie modlił, rycerzu.

Nagle zza krzaków wyskoczył Zbynio i naparł całym ciałem na Świnkę. Wytrącony z równowagi xsiądz zdołał wypuścić strzałę, która jednak przeleciała pół łokcia od głowy Albina. Zbynio uczepił się Świnki i zaczął krzyczeć. Xsiądz szamotał się i próbował wyrwać z uścisku. W międzyczasie smok rozdziawił paszczę i zawarczał. Zaczął też energicznie poruszać swoimi skrzydłami. Było widać, że jest mocno zdenerwowany i przestraszony nagłym zamieszaniem. "Jakbyśmy rozjuszyli niedźwiedzia" pomyślał Stanislaw.

Zbynio krzyczał coraz głośniej i próbował trzymać xsiędza, ale Świnka był silniejszy i już niemal wyrwał się z uścisku, kiedy nagle smok stanął na tylnich łapach, zabulgotał i zionął w ich stronę ogniem. Chłopak szybko zrobił unik, tak, że większość płomienia trafiła w głowę i korpus zaskoczonego xsiędza. Polanę wypełnił przeraźliwy wrzask Świnki.

Stanislaw szybko podniósł miecz i z wielkim bólem palącym jego ciało, skoczył w stronę smoka. Ciął go raz w szyję. Gad zacharczał dziko i odwrócił się w stronę rycerza, ale ten szybko uderzył ponownie i odciął smoczą głowę, która potoczyła się po ziemi.

Ciało smoka zatoczyło się w konwulsjach, skrzydła załopotały jeszcze dwukrotnie, aż w końcu zwaliło się na ziemię i zastygło bez ruchu. Nagle zapanowała niesamowita cisza. Przerwał ją szloch Albina. Chłopak w końcu zaczął się ruszać, ale musiał odreagować całe zdarzenia płaczem. Zrobił krok w stronę rycerza. Widać było, że powoli dochodzi do siebie.

– Już po wszystkim, chłopcze – Stanislaw spróbował się uśmiechnąć do niego, ale nie wyszło mu za bardzo. Jego całe ciało przeszywał ból, rozchodzący się od lewej łopatki.  

Rycerz zacisnął zęby i podszedł do Zbynia. Chłopak leżał bez ruchu i oddychał głośno. Miał mocno poparzone plecy i część twarzy. Na szczęście nie wyglądało to beznadziejnie. W przeciwieństwie do xsiędza.

Świnka świstał przez poparzone wargi. Jego cała głowa wyglądała, jak spalony ziemniak, z którego wyglądały jedynie białka oczu. Było jasne, że xsiędzu zostało parę chwil życia.

– Ty głupcze – zacharczał cicho z trudem. Stanislaw spojrzał na niego – Zabiłeś go. Był taki piękny, a ty go zabiłeś.

Rycerz skrzywił się.

– Nie było wyjścia. Był niebezpieczny.

– Tylko dla takich barbarzyńców, jak ty. Wybijecie cały świat – Świnka zasyczał z bólu. Przełknął z trudem ślinę, po czym dodał – Zostaną same świnie i krowy. Wybijecie cały świat, głupcy.

Xsiądz stęknął głośno, próbował zaczerpnąć gwałtownie powietrza, zatrząsł całym ciałem i po chwili znieruchomiał.

Stanislawowi zrobiło się słabo. Pomyślał, że za chwilę straci przytomność.

– Albinie – zawołał chłopaka – Musisz sprowadzić pomoc. Wsiadaj na Pliszkę i pędź do wioski.

 Albin otarł rękawem załzawioną twarz i stęknął. Po chwili jakoś zebrał się w sobie i popędził przez polanę w stronę koni. Okazało się, że Świnka kazał chłopakowi przywiązać je do małego drzewka.

Stanislaw postarał się usiąść, co przyszło mu z trudem i zwrócił się do Zbynia:

– Trzymaj się, chłopcze. Niedługo przyjedzie pomoc.

Pomyślał, że jakoś trzeba poratować chłopca już teraz, był jednak tak słaby, że poleciał do tyłu przy próbie wstania. Wystająca z jego pleców strzała zawadziła o ziemię podczas upadku. Stanislaw poczuł piekielny ból i po chwili stracił przytomność.

 

Kiedy się obudził, następnego wieczora, leżał w łóżku, w gościnnym pokoju Macieja. Miał zawiązany prowizoryczny opatrunek, a jego ciało trawiła gorączka. Przy łóżku siedziała Maria i cerowała coś. Stanislaw poprosił o wodę, a kiedy się napił, ponownie zasnął.

W ranę musiało wdać się zakażenie, bo gorączka trzymała go sześć dni. Przez cały ten okres był otoczony opieką Macieja i Marii, a także ich dwóch, dorosłych synów – Jeremiasza i Jędrzeja, którzy w międzyczasie wrócili zza drugiej strony Wisły, gdzie spędzili kilka dni, w celach handlowych.

– Nie martw się, panie. Nie pozwolim ci umrzeć – mówił rozradowany i przejęty Maciej – Uratowałeś nas. Uratowałeś nas przed smukiem. My ci tego nie zapomnim. Raz dwa i będziesz zdrów!

– Tak po prawdzie Macieju, to gdyby nie Zbynio i Albin, nie dałbym rady.

– Uciąłeś głowę bestii, panie!

– Gdyby nie Zbynio – mówił spokojnie Stanislaw – Świnka by mnie zabił. Ten chłopak odegrał tu główną rolę. Z kolei gdyby Albin nie wezwał pomocy, umarłbym zapewne na tej polanie.

– To tyż prawda, panie. Wszyscy spisaliście się jak bohatery.

– Nie baliście się przyjść po nas do ruin?

Maciej westchnął.

– Czasami trzeba się przemóc. Albin nam wszystko opowiedział. Musielim was ratować.  

– A jak się czuje Zbynio?

Maciej zachował pozytywny ton głosu.

– Nie tak źle. Trudno go utrzymać w jednym miejscu, a musi leżeć dupą do góry, co by poparzenia pleców mu sie goiły. No i twarz będzie oszpecona trochę – dodał ciszej – Ale Zbynio na szczęście jakoś z tego za wiele sobie nie robi. Dobry to chłopak, tylko słaby na umyśle. Tera, może to i lepiej. Dziewczyna na jego miejscu pewno by się załamała.

Siódmego dnia od zabicia smoka, Stanislaw w końcu wstał z łóżka. Cały czas był jeszcze obolały, ale gorączka w końcu opadła i miał na tyle siły, żeby zjeść posiłek z rodziną Macieja, przy wspólnym stole.

– Chciałbym wam bardzo podziękować za opiekę – powiedział Stanislaw jedząc ugotowany przez Marię żur. Maciej już rwał się do odpowiedzi, ale rycerz go uprzedził – Wiem, że zabiłem smoka i że musieliście okazać mi wdzięczność…i w ogóle. Ale ja naprawdę jestem wam wdzięczny – spojrzał na Marię – Bez was pewno bym nie przeżył.

Kobieta machnęła ręką.

– To przecie oczywista rzecz. Jedz, panie, zupę, bo ci na choróbsko dobrze zrobi.

Stanislaw uśmiechnął się i kontynuował jedzenie. Po posiłku wyszedł z Maciejem na ławeczkę przed chatą. Zaraz ustawił się przy nim tłumek ludzi, żeby uścisnąć mu rękę, pogratulować i podziękować za zabicie bestii.

– Zaglądali do ciebie, panie, co i rusz, kiedy spałeś, ale odganialiśmy ich, cobyś miał spokój. A najczęściej to Albin zaglądał – chłopak, który również stał w tłumie, spuścił zawstydzony lekko głowę – No ludziska – krzyknął do zebranych mieszkańców Maciej – nie pchajta się tak! Dajcie panu rycerzowi trochę powietrza! Dopiero co wyzdrowiał!

Stanislaw uścisnął rękę chyba każdemu mieszkańcowi wioski, a niektórym nawet i dwa razy. Zdawało mu się, że Jankowi nawet i trzy. Albina pochwalił przy wszystkich za męstwo i dzielność i klepnął go serdecznie po ramieniu. Chłopak przez moment zrobił się czerwonawy na twarzy, ale gdy tylko został porwany przez tłum i każdy chciał uściskać też jego, zaskoczony i rozradowany począł się uśmiechać.

Kiedy gratulacje i wiwaty dobiegły końca, zadowolony tłum rozszedł się do domów i na pola, zająć się swoimi codziennymi sprawami. Zaczął się październik, ale szczęśliwie słonko świeciło dziś ostatkami letnich promieni. Zupełnie jakby zapomniało, że już jesień. Stanislaw z sołtysem ponownie usiedli na ławeczce, rozkoszując się ładną pogodą.

– Co się stało z ciałem smoka, Macieju? – rycerz podrapał się po policzku. Miał już tygodniowy zarost, który podrażniał mu skórę i powodował swędzenie.

– Spaliliśmy je – Maciej popijał kozie mleko z glinianego kubka – A łeb zatknęliśmy na tyczce, przed bramą do naszego Słuńska, co by ludzie mogli się cieszyć, że niedola nasza poszła precz.

– Czy to byłby duży problem, gdybym zabrał tę głowę ze sobą, do Plocka?

– Ano, nie byłby. Przecie to ty, panie, ubiłeś smoka. To tobie się trofeum należy.

– Dziękuję, w takim razie. Dostałem polecenie dostarczyć głowę smoka na dowód jego zabicia – Stanislaw uśmiechnął się szeroko na myśl o widoku twarzy Wojcickiego, kiedy ten zobaczy, co rycerz mu przywiózł.

– A co ze Świnką?

Maciej splunął.

– Pochowaliśmy go. My są dobrzy ludzie. Każdego trzeba chować. Niech mu ziemia lekką będzie – sołtys wziął łyk mleka – Jak gorączkowałeś, panie, pojechałem do Stawek, powiadomić ichniejszego xsiędza o sprawie. Będziemy mieli nowego pasterza. Tak szybko, jak to możliwe. Dla ludzi to ważna rzecz, dobry xsiądz.

– Nie wątpię, Macieju.

Stanislaw zamyślił się.

– Myślę, że na swój sposób Świnka nie chciał źle. Choć na koniec coś złego w niego wstąpiło.

– Panie – Maciej rozeźlił się – to un za tym wszystkim stał. Cztery miesiące strachu, cztery miesiące nieszczęścia. Bo miał zabawę? I myśmy się martwili, bali o życie, a un nam nic nie powiedział? Słowem nam nie pisnął? A na kazaniach gadoł jak najęty! Czort…

Stanislaw pomyślał o rozmowie ze Świnką, o tym, jak xsiądz powiedział, że chętnie oswoił by wielkiego kota zza morza. I o jego słowach przed śmiercią: „Wybijecie cały świat. Zostaną same świnie i krowy.”

– Myślę, że pójdę odwiedzić Algirdasa – rycerz przeczesał palcami swoje krótkie włosy – Ale najpierw, Macieju, chciałbym zobaczyć się ze Zbyniem. Gdzie go znajdę?

Sołtys kiwnął z powagą głową.

– Trzecia chata po lewej stronie, nie licząc mojej stajni. Mam iść z tobą, panie?

– Dam radę, Macieju – Stanislaw wstał powoli. Cały czas był osłabiony.

– Może jednak pomogę. Ni ma co się nadwyrężać.

Stanislaw zrobił dwa kroki i poczuł, że rzeczywiście może potrzebować wsparcia. W jego wieku rany już nie goją się tak szybko. Obejrzał się na Macieja.

– No – sołtys podszedł do niego i złapał go za ramię – lepij tak, niż jakbyś miał się, panie, gębą w błoto wywrócić. To byłby wstyd dopiro.

– Masz rację, Macieju – powiedział z niemrawym uśmiechem.

Drzwi do chaty Zbynia były ozdobione w przeróżne, kolorowe rysunki, najprawdopobniej autorstwa chłopaka, przedstawiające głównie motywy roślinne, zwłaszcza kwiaty. Weszli razem do izby, sołtys zapowiedział Stanislawa.

– Pozwól, Macieju, że porozmawiam z nim na osobności – poprosił rycerz.

– Jak chcesz, panie. Jest z nim babka.

Stanislaw wszedł do niewielkiego, ale za to słonecznego pokoju, którego znaczną część wypełniało duże łóżko. W rogu po lewej stronie stał spory kredens z naczyniami i różnego rodzaju drewnianymi przedmiotami: figurkami, zabawkami, ozdobami. 

– Dzień dobry, Zbynio. Jak się czujesz?

Chłopak leżał na brzuchu na łóżku, z rękoma spuszczonymi na podłogę. Bawił się jakimiś kwiatkami, układając ich płatki w znane tylko sobie kombinacje.

– Nienajgorzej, panie dobrodzieju – odpowiedziała za chłopca starsza kobieta, która okazała się być jego babką, Jadwigą. Siedziała na zydelku i strugała coś w kawałku drewna małym nożykiem – Łun się nie przejmuje tak. Robiliśmy okłady z ziół, co by go nie bolało tak bardzo. Mówi, że już mniej boli.

– Cieszy mnie to bardzo – Stanislaw uśmiechnął się – Przyszedłem ci podziękować, chłopcze. Uratowałeś mi życie.

Zbynio zachowywał się na początku, jakby nie usłyszał słów rycerza, ale po chwili przestał się bawić i spojrzał na niego. Część jego lewej strony twarzy była poparzona. Na szczęście niewielka część, mniej więcej do połowy polika. Ogień popalił głównie górny obszar pleców chłopaka i tył głowy, gdzie wypalił mu trochę włosów. Stanislaw miał nadzieję, że kiedyś mu odrosną. Oprócz łysego placka, Zbynio miał okazałą szopę kręconych, brązowych loczków.

– Tak, uratowałeś mi życie i wiedz, że nigdy ci tego nie zapomnę, chłopcze. Będę ci wdzięczny do końca moich dni – rycerz uśmiechnął się serdecznie.

– Dobrze– odparł Zbynio delikatnym głosem – A smuk?

Stanislaw zdziwił się trochę pytaniem.

– Nie żyje. Musiałem go zabić – Stanislaw przypomniał sobie ostatnie słowa Świnki, kiedy ten nazwał go głupcem.

– Yhm – Zbynio przytaknął – Głowa smuka poleciała. Kul, kul, kul po ziemi – zakręcił kółka rękoma – A potem do nieba poleciała. I teraz smuk jest wolny.

Stanislaw nie wiedział co na to odpowiedzieć. Zbynio uśmiechnął się, ale był gdzieś w tym uśmiechu też smutek.

– I moja głowa kiedyś odleci. Hen, hen, do nieba – chłopak popatrzył do góry – I też będę kiedyś wolny.

Stanislaw poczuł się jakby ktoś go ukuł szpilką, prosto w serce. Do oczu napłynęły mu łzy. Sktzywił usta i przełknął ślinę.

– Mam taką nadzieję, Zbyniu. Dziękuję ci za wszystko.

Chłopak uśmiechnął się i wrócił do zabawy kwiatkami. Rycerz odwrócił się do Jadwigi, żeby się z nią pożegnać. Z jej oczu spływały łzy. Ręka z nożykiem zwisała bezwładnie. Stanislaw kiwnął głową pocieszająco.

– Łun je taki kochany – powiedziała cicho kobieta – że myślę, że Pan Bóg przygotował dla niego wszystko co najlepsze, tam na górze – otarła łzy dłonią – Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nie teraz.

– Nie – odparł cicho Stanislaw.

Zbynio zaczął cichutko nucić jakąś melodyjkę. Rycerz ukłonił się babci i wyszedł z izby.

 Stanislaw spędził w Słuńsku jeszcze dwa dni. Jadł i wypoczywał, a wieczorami pił piwo i słodkie wino z mieszkańcami, którzy chcieli się jeszcze nacieszyć swoim bohaterem. W końcu, po trzynastu dniach od wyruszenia z Plocka, zaczął zbierać się do drogi powrotnej. Poprosił Albina o porządne wyszczotkowanie Algirdasa, ucałował Marię, która przygotowała mu zapasy na drogę, składające się z suszonego mięsa, głównie kiełbas, ugotowanych jaj, ciemnego chleba i sera. Zgodnie z obietnicą Stanislaw otrzymał najlepsze specjały przechowywane w sołtysowej spiżarce. Przyprowadzono też kozę, ale ostatecznie rycerz podziękował za nią, stwierdzając, że otrzymał już wystarczającą nagrodę w postaci opieki i wyżywienia. I choć Maciej mocno upierał się, żeby dotrzymać słowa i sprezentować zwierzę zgodnie z umową, Stanislawowi udało się przekonać sołtysa wspominając o wysokiej nagrodzie za głowę smoka od rachmistrza Wojcickiego.

– Poradzę sobie, nie przejmuj się, Macieju. Koza wam się bardziej przyda, tutaj, na wsi – rycerz pomyślał, że od samego urzędnika dostanie ledwo grosze, ale fama o zabójcy smoka może mu dopomóc już znacznie bardziej, nie tylko finansowo. Kto nie chciałby postawić kufelka słynnemu pogromcy potworów. A i pewnie z dostaniem roboty będzie dużo łatwiej.

– Jak tam chcesz, panie. Dziękujemy – Maciej uśmiechnął się od ucha do ucha – I pamiętaj, że jesteś tu zawsze mile widziany, panie. Zawsze!

Rycerz pożegnał się ze wszystkimi. Janko ponownie załapał się na jego uścisk kilkukrotnie. Na koniec Stanislaw podszedł do stojącego z boku Albina.

– Czas się pożegnać, chłopcze – uśmiechnął się do niego serdecznie – Dziękuję ci za opiekę nad Algirdasem, za bycie moim przewodnikiem i za pomoc w zabiciu smoka.

– Panie, ja nie… – zaczął nieśmiało.

Rycerz zbliżył się do niego i powiedział cicho.

– Albinie, fakt jest taki, że odegrałeś w tej opowieści bardzo ważną rolę i nie daj sobie nigdy wmówić, że było inaczej – chłopak patrzył na Stanislawa z przejęciem.

– Ja… stchórzyłem… – powiedział ledwo słyszalnie.

– Nie. Nie stchórzyłeś, Albinie. Nie uciekłeś w krzaki, nie narobiłeś w gacie ze strachu, nie zostawiłeś mnie samego. Odwaga to nie jest rzucanie się z kijem na smoka. Szczególnie, kiedy jest się w twoim wieku.

– Zbynio się rzucił… – wyjąkał chłopak.

– To prawda. Zbynio pokazał wyjątkową odwagę, ale, miał też dużo szczęścia. Mógł zginąć. Poza tym, jak sam wiesz, on jest wyjątkowy, pod różnymi względami – Stanislaw westchnął – Albinie, pomiędzy byciem wyjątkowo odważnym, a byciem tchórzem, jest spora przestrzeń, a twoje zachowanie mieści się zdecydowanie bliżej odwagi – rycerz położył dłoń na ramieniu chłopaka – Zachowałeś się, jak przystało na rycerza i możesz być z siebie dumny. Uratowałeś nas, mnie i Zbynia. W tej przygodzie, brak któregokolwiek z naszej trójki, oznaczałby śmierć innego. Czasami mamy do odegrania różne role. Ty ze swojej wywiązałeś się znakomicie.

Albin spojrzał w oczy rycerza.

– Nigdy cię nie zapomnę, panie – powiedział z powagą.

– A ja ciebie, Albinie. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy.

Stanislaw podszedł do Algirdasa. Do juków była już przymocowana straszliwie wyglądająca głowa smoka. Po drugiej stronie zwisał rycerski miecz.

Stanislaw wsiadł na konia, pomachał wszystkim ostatni raz i ruszył w stronę bramy wyjazdowej.

Kiedy ponownie znalazł się na szlaku biegnącym wzdłuż Wisły, popatrzył raz jeszcze na otaczający go teren – na Łachę, na Stary Bór mieniący się w oddali jesiennymi liśćmi i w końcu na Słuńsk, małą osadę, która przyniosła mu tyle wrażeń.

– Ach, Algirdasie, dawno nie mieliśmy takiej przygody, co nie, stary druhu – poklepał czule konia po grzbiecie – Czas nam wracać.

Zbliżało się południe, Słońce było wysoko na niebie. Tym razem nie zbierało się na deszcz.

 

 

 

.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Piotrze, opo­wia­danie li­czą­ce ponad osiemdziesiąt tysięcy zna­ków, nie wcho­dzi do gra­fi­ku dy­żur­nych, więc ci nie mają obo­wiąz­ku go czy­tać i komentować. Tak dłu­gie opo­wia­da­nie, choć­by było świet­ne i do­sko­na­le na­pi­sa­ne, nie może też li­czyć na no­mi­na­cję do piór­ka.

Mam wrażenie, że może przydać Ci się ten poradnik: Portal dla żółtodziobów.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

O, dziękuję za informację.

Rzeczywiście nie wiedziałem, że są limity znaków, choć liczyłem się z tym, że może być zbyt długie.

Nic to – musiałbym znacznie skrócić opowiadanie, żeby się zmieściło w limicie.

Może ktoś jednak poświęci swój czas i przeczyta.

A piórek żałować nie będę – najpierw to będę zadowolony stwierdzeniem, że komuś się w ogóle to spodobało, o ewentualnych wyróżnieniach nie śmiem myśleć, bo to jednak mój debiut, jakby nie patrzeć :)

Dłuuugie, postaram się przeczytać, choć nie obiecuję, że dotrwam do końca ;) Póki co poprosiłam jednak o usunięcie z grafiku dyżurnych, z powodów podanych przez Reg.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Jasne. Nie ma problemu.

Myślę nad ewentualną edycją, ale musiałbym usunąć ponad 20 tyś znaków, więc nie wiem czy warto. Obawiam się, że całość może ucierpieć. Pisałem to opowiadanie ponad pół roku temu, nie myśląc o żadnym udostępnianiu, toteż nie przejmowałem się żadnymi limitami. No, ale po kilku miesiącach leżenia “w szufladzie” stwierdziłem, że może warto je pokazać. 

W przyszłości limit 80 tys, znaków będę miał na uwadze :)

Przeczytałam do królika, ale jeszcze wrócę.

Opowieść przyjemna ale strasznie przegadana. Używasz dużo przymiotników, wielokrotnie informujesz o tym samym, stąd tyle znaków. Interpunkcja cierpi (a ja nie jestem mistrzem;)

 

Jego pan zwyciężył, zaś sam Stanislaw zdołał ubić dwóch przeciwnych rycerzy i jednego giermka.

Stracił jednak Mateusza, który został nabity na włócznię. Ów giermek, który to uczynił, został skrócony chwilę później o głowę, przez jednego z ówczesnych druhów Stanislawa.

 

Przeciwni rycerze brzmią źle.

Raczej przebity włócznią, bo nabić na włócznię to można arbuza.

Te ówy mi nie pasują.

…bardzo przywiązywał się do swoich ogierów i traktował ich niemal, jak członków rodziny.

Chyba traktował je.

 

„Jaskółki pewnie mają niezłą wyżerkę.” [-] pomyślał Stanislaw.

 

Zabudowania, które powiększały się przed rycerzem i jego koniem, z każdym kolejnym uderzeniem kopyt, nie były zbyt okazałe – ot, kilka chałup na krzyż, niezbyt zadbanych.

Rozumiem zamysł, ale zabudowania, które się powiększały mi się nie spodobały.

To niezbyt zadbanych, nie pasuje już do zdania.

 

Niewielką osadę otaczał mizerny płot z powbijanych w ziemię drewnianych palików. Brama wjazdowa była po prostu przerwą w płocie. 

Stanislaw dostrzegł w oddali kilka kolejnych zabudowań, rozproszonych wokół osady, która stanowiła zapewne centrum wioski.

 

Tu jawnie ściera się kilka koncepcji. Bo już była wioska i bohater ma przemyślenia, że biedna. Teraz znowu wrócił za płot. A potem widzi już w oddali zabudowania. No i jeszcze osada, jako centrum wioski.

 

 

Rycerz podjechał pod największą z chałup, która mogła być domem sołtysa lub jakimś większym zabudowaniem, odgrywającym rolę centralnego budynku wioski.

Dużo masła maślanego.

 

Odwiązał swój stary miecz od juków, schował się pod strzechę i ruszył ku wejściu, idąc wzdłuż budynku. Po drodze umocował broń przy pasie.  

Co umocował, skoro miecz schował pod strzechę?

– I was miło widzieć dobrzy ludzie. Przybywam do was z Plocka, miasta odległego, bom słyszał o waszej niedoli.

Niepotrzebnie oddzielone do drugiego akapitu, bo brzmi jakby rycerzowi ktoś odpowiedział.

 

– Może być cokolwiek, dobra kobieta – rzekł rycerz – byle ciepłe.

Świntuch z tego rycerza????

 

Po chwili do sali weszła Maria z talerzem gotowanego królika i półmiskiem klusek z twarogiem i skwarkami.

Czyli królikowi zabrali talerz?

 

 

Lożanka bezprenumeratowa

Ło jeny, Pani, dużo uwag, a to raptem parę stron :)

Kilka rzeczy rzeczywiście mogłoby brzmieć lepiej, poczekam na ewentualną resztę i przemyślę, jak ulepszyć treść. Dziękuję.

 

P.S.

Odwiązał swój stary miecz od juków, schował się pod strzechę i ruszył ku wejściu, idąc wzdłuż budynku. Po drodze umocował broń przy pasie.  

Co umocował, skoro miecz schował pod strzechę?”

 

“schował się” pod strzechę, więc bez problemu mógł umocować miecz przy pasie :)

Polecam Ci udział w konkursach. Kiedy podejmiesz trud wepchnięcia swego pomysłu w określony limit znaków, wtedy (w pocie i łzach) nauczysz się ograniczać słowa;)

 

Z tą strzechą faktycznie się pogubiłam;)

 

 

 

Podziękował Marii, która cały czas stała w głębi sali i patrzyła jak je, za posiłek

 

Podziękował Marii za posiłek. Reszta wprowadza chaos.

 

Wyciągnął dłoń przed siebie, aby sprawdzić, czy nadal pada. Nie padało. Wyszedł na podwórze i zobaczył, że, przed stojącym przy drzwiach Macieju, stoi rządek ludzi ustawionych gęsiego. Było tego jakieś piętnaście, dwadzieścia osób. Natomiast w ogóle, przed chatą, zdążyła zebrać się chyba cała wioska. Około czterdzieści, a może i pięćdziesiąt osób.

 

Nie czuł czy pada?

Przed stojącym (kim/czym) Maciejem.

Stojącym/stoi

Było ich dwudziestu siedmiu, w porywach do czterdziestu pięciu, a licząc tych co jeszcze nie weszli może nawet siedmiu, ośmiu więcej, a gdyby jeszcze przyszedł szwagier, to śmiało można rzec, że stu piętnastu, lub siedemnastu???? Tylko po co to wszystko?

 

 

Stanislaw ruszył do stajni starając się omijać głębsze, błotniste kałuże powstałe na podwórzu po ulewie.

 

Wyjaśnianie świata ma sens, jeśli to Twój świat, albo coś wymaga szerszej informacji. Jeśli chcesz opowiedzieć czemu smok zjada owce tylko we środy – to bardzo proszę, lub czemu król zrobił się siny na gębie, też możesz. Natomiast nie wyjaśniaj skąd biorą się kałuże, bo czytelnik to wie.

 

– przy belce od zagrody Algirdasa stało blaszane wiadro z wodą. Przed zwierzęciem zaś wisiał worek, w którym znajdował się owies. Juki stały oparte o ścianę stajni. Chłopak cały czas szczotkował konia i tylko lekko zerkał na rycerza. Było widać, że stresuje się obecnością Stanislawa. "Może pierwszy raz widzi rycerza na swoje oczy?"

 

To wszystko do nowego akapitu, bo to nie są didaskalia dialogu.

 

– Będę miał dla ciebie nowe zadanie, chłopcze. Zadanie dla prawdziwego mężczyzny, dla kogoś sprytnego i odważnego. Maciej powiedział mi, że nadasz się do tego znakomicie – chłopak gapił się na Stanislawa, ze szczotką w ręku, nadal nie odzywając się słowem.

– Czy zgodzisz się mi pomóc, Albinie? – rycerz uśmiechnął się życzliwie, próbując przegonić strach i niepewność młodzieńca. Ten jednak cały czas milczał, jak grób, cały czas jednak patrząc na Stanislawa. Rycerz postanowił przejść do sedna.

– Jutro, z samego rana, chciałbym ruszyć na zwiady, poszukać śladów smoka, a może i jego legowiska. Potrzebuję przewodnika. I chciałbym, żebyś ty nim był, chłopcze.

 

Za to tu wypowiada się jedynie Stalislaw, a wygląda jakbyśmy mieli rozbudowany dialog. To abrdzo mylące. 

 

Maria w tym czasie wyprowadziła trzech ciekawskich chłopów, którzy zasiedzieli się pod oknem.

Stanislaw położył swoje rzeczy na klepisku, obok stołu, poczym usiadł przy nim, na swoim poprzednim miejscu i zaprosił chłopa, aby zasiadł przed nim.

– Spocznij, dobry człowieku i opowiedz mi, co ci wiadomo na temat smoka.

Janko usadowił się, nie bez trudu, na długiej, drewnianej ławie, odłożył swoją laseczkę na bok i zaczął coś ciumkać w ustach.

 

Popatrz ile osób siedziało w tak krótkim kawałku. Janko nawet zasiadł, potem poproszono go, żeby spoczął i wtedy się usadowił.

 

 

 

Lożanka bezprenumeratowa

Yhm, dzięki za kolejne trafne uwagi. Widzę, że jest sporo drobnych rzeczy, które mogę poprawić i usprawnić czytanie ewentualnym kolejnym osobom. W wolnym czasie popracuję nad tym.

Dzięki za poświęcanie czasu na szczegółową analizę. 

Jestem też ciekaw końcowej opinii :)

Miś miał czas, czytał sobie powoli i z przyjemnością. Tak, jak powoli posuwała się akcja. Klimat, nastrój w opowiadaniu misiowi odpowiadał i nie dłużyło mu się. Miś nie zauważa błędów, jakie widzą mądrzejsi. Czasem coś mu ‘zgrzytnie’.

więc posuwali się do przodu całkiem sprawnie, robiąc slalomy między wysokimi drzewami.

Te slalomy tu nie pasują.

 

Na czytanie takich długich opowiadań trzeba mieć czas i być w odpowiednim nastroju. Książka to co innego. Opowiadanie chce się ‘połknąć’ na jeden raz. Pewnie to jedna z przyczyn limitu.

 

 

Piotrze to przyjemne fantasy, które należy wyżąć aby pozbyło się CO NAJMNIEJ połowy wagi;)

Ma też sporo błędów.

Fajną opcją jest betowanie, ale pamiętaj, że ludzie chętnie betują opowiadania do 30000 znaków. Na 100000 musiałbyś mieć na prawdę dobrego przyjaciela;)

Lożanka bezprenumeratowa

Dziękuję bardzo za komentarze i uwagi.

Na pewno wezmę je pod uwagę, przy edycji tego opowiadania, jak i przy pisaniu kolejnych.

Cieszę się, że znalazł się ktoś, komu się przyjemnie czytało tę historię.

 

 

Nowa Fantastyka