Podziękowania dla świetnej ekipy betujących!
Podziękowania dla świetnej ekipy betujących!
Wczoraj zmarła Lidia Bane, o czym od rana huczą wszystkie media. Opinia publiczna nie wiedziała o jej chorobie, której przebieg – jeśli wierzyć słowom najbliższych – był szybki i bezbolesny.
Dobrze, że świat pozwolił jej sprawnie wymknąć się ze swoich brudnych ramion. Zasłużyła na to.
Do dzisiaj trudno mi uwierzyć w to, co stało się w bloku przy Hope Street. Tak, Lidia była moją sąsiadką i w końcu, po wielu latach, dojrzałem do tego, aby opisać wydarzenia tamtej pamiętnej jesieni. Chciałbym, aby niniejsze wyznanie uchodziło za nieoficjalny wstęp do autobiografii Lidii Bane. Zaciekawieni?
Nie mam zamiaru kłamać, ani nawet koloryzować. Stawiam na prawdę. Pamiętajcie jednak, że jest to prawda, którą noszę w głowie, więc to niemożliwe, aby idealnie pokrywała się z rzeczywistym przebiegiem wydarzeń.
Nie potrafię wskazać konkretnego momentu, w którym przyjąłem do wiadomości fakt, że Lidia Bane jest w ciąży. Od dłuższego czasu krążyły na ten temat plotki, sąsiedzi prześcigali się w domysłach.
Zanurzając się we wspomnienia, czuję na twarzy nitki babiego lata, a przed oczami stają mi korony drzew oblane promieniami wrześniowego słońca. Tamtego roku jesień była cudowna. Czemu o tym piszę? To przecież nie ma żadnego znaczenia. Postaram się nie przynudzać. No właśnie – nuda. Nasza ówczesna egzystencja, choć okupiona potężną niepewnością, była przerażająco nudna.
Pisząc „nasza”, mam na myśli mnie i mieszkańców z bloku przy Hope Street – niecałe trzydzieści osób. W ciągu dwóch lat „zamknięcia” zdążyłem poznać każdego z nich. Szczególnie blisko trzymałem się z czwórką sąsiadów – małżeństwem Smithów, Ann Flower oraz jej gachem Timem. Tak, to zmyślone personalia. Pozwólcie, że będę nazywał ich właśnie w ten sposób. Robię to ze względu na siebie – prawdziwe imiona i nazwiska tych ludzi budzą we mnie wstręt.
Byłem więc ja, Mary i John Smith, Ann Flower oraz jej partner Tim. Gromadka przerażonych i znudzonych ludzi. Trzy razy w tygodniu spotykaliśmy się na wieczornych „pogaduszkach”, których prawdziwym celem było wypijanie olbrzymich ilości alkoholu. Od pewnego momentu nie próbowaliśmy udawać, że chodzi o coś innego. Państwo Smith pracowali na uniwersytecie i z początku wyglądali na nieustannie spiętych i wycofanych. Dopiero z czasem, dzięki wysiłkom Ann, wyluzowali. Krok po kroku, słowo po słowie, drink po drinku, jakoś ich oswoiła. Inna sprawa, że oni pragnęli być oswojeni; nigdy nie odrzucali jej zaproszeń. Ja również. Czułem się wyróżniony tym, że przebojowa aktorka, niewyglądająca na swoje czterdzieści parę lat, ceni sobie moje towarzystwo.
Podobno wszelkie zbiegi okoliczności to nic innego jak działanie Siły Wyższej, która pragnie pozostać incognito. Kto wie? Pytanie tylko, czym jest ta „Siła" i czego od nas oczekuje w obliczu prób, którym ciągle nas poddaje. To ciekawe, że właśnie tego wieczora, kiedy postanowiliśmy pogratulować Lidii błogosławionego stanu, po raz pierwszy spróbowaliśmy czarnych grzybków.
Siedzieliśmy tam, gdzie zwykle – w salonie Ann. Przygaszone światło, lekki rock w tle, butelki i przekąski na stoliku. Gospodyni wyszła do toalety i wróciła z małą papierową torebką.
– A kuku! – krzyknęła i rzuciła ją na stół.
Tim bez słowa po nią sięgnął, wyłuskał grzybka i wpakował go sobie do ust. Intensywna czerń kapelusza nie zachęcała do konsumpcji, ale kiedy paczka trafiła w moje ręce, również się poczęstowałem. W międzyczasie Ann zachwalała działanie narkotyku.
– Daję słowo, że czegoś takiego jeszcze nie przeżyliście.
W ciągu ostatnich miesięcy raczyliśmy się niemal wyłącznie alkoholem. Tylko raz sięgnęliśmy po nielegalną używkę – było to na wiosnę, kiedy chcieliśmy uczcić spadającą liczbę zakażeń. Ann załatwiła skądś podrzędny haszysz, po którym wszyscy mieliśmy paskudnego kaca.
Na jesieni, co naturalne, liczba zakażeń rosła i niewykluczone, że pojawienie się na rynku czarnych grzybków było związane z tym przykrym faktem. Ha, napisałem „przykrym", podczas gdy tak naprawdę był to fakt odbierający chęci do życia. W tamtym czasie naukowcy twierdzili, że szczepionka dopiero majaczy na horyzoncie, w związku z czym nieustannie mówiono o konieczności przestrzegania zasad higieny, aby nieco wyhamować liczbę nowych zakażeń. Wszyscy mieliśmy poczucie, że to wszystko na nic – mimo ciągłego trąbienia o dystansie, dezynfekcji i maseczkach, każdego dnia przybywało kilkanaście tysięcy chorych. Zmierzaliśmy ku katastrofie.
Wróćmy jednak do grzybków.
Ciągle pamiętam pierwszy haj. O ile euforię i poczucie oderwania od rzeczywistości może załatwić niemal każdy narkotyk, tak grzybki gwarantowały coś, co określiłbym jako… spokojną trzeźwość myślenia. Po prostu chmury krążące w mojej głowie nagle się rozwiały. Spojrzałem na rzeczywistość z nowej perspektywy – niby wiedziałem, że jest źle i będzie jeszcze gorzej, a mimo to czułem spokój.
Ktoś zasugerował, że wypada udać się do Lidii Bane, aby jej pogratulować. Nie towarzyszył nam entuzjazm spitego towarzystwa, które porywa się na coś równie śmiałego, co głupiego. W pełnym spokoju ruszyliśmy na pierwsze piętro, do mieszkania numer cztery.
Lidia od razu nam otworzyła, jakby na nas czekała. Była naprawdę ładną kobietą. Nie w moim guście, ale obiektywnie urodziwą i pełną wdzięku. Filigranowa, cicha i uprzejma.
Mieszkała sama. Swoje cztery kąty urządziła skromnie, ale z gustem. Wiem, że to niewiele wam mówi, ale wspominam o tym, aby zaznaczyć, że panujący wewnątrz ład oraz dobór mebli i bibelotów dowodził, że mieliśmy do czynienia ze spokojną i zrównoważoną osobą.
Lidia podjęła nas z radością, chyba nawet się wzruszyła. Pamiętam, że w pewnym momencie przysiadła na fotelu, a Mary i Ann uklękły u jej stóp; jedna trzymała ją za dłoń, a druga gładziła po ramieniu. Ta scena miała w sobie coś kojącego. Jakbym obserwował kobiety pierwotne, oczekujące narodzin nowego członka plemienia.
Nie zabawiliśmy tam długo. Po wylewnym pożegnaniu wróciliśmy do naszych mieszkań. Po raz pierwszy od wielu miesięcy zasnąłem spokojnie.
Ale rano obudziła mnie okropna, łamiąca serce myśl: wystarczy, że jedno z nas przywlecze wirusa z zewnątrz. A wówczas Lidia i jej dziecko, które do tej pory rozwijało się wzorowo…
Nagłe pukanie do drzwi w sekundzie wyrywało mnie z łóżka i ze stanu przygnębienia.
Rzuciłem okiem przez wizjer. Ujrzałem Ann Flower. Wystrojoną i w pełnym makijażu.
Pognałem do szafy na złamanie karku i wrzuciłem na siebie czyste ciuchy. Spojrzałem w lustro i bez większej potrzeby przeczesałem włosy palcami. Zrezygnowałem z mycia zębów.
Na mój widok kobieta uśmiechnęła się półgębkiem.
– Obudziłam?
– Nie, nie – zapewniłem.
Zmrużyła oczy. Kokietowała mnie, a ja nie potrafiłem się jej oprzeć. Tak, napiszę to wprost – odbiło mi na jej punkcie. Czego właściwie oczekiwałem? Nie wiem. Wziąłbym wszystko, co zechciałaby mi dać: od jednorazowego, szybkiego numerku, po wprowadzenie się do jej mieszkania, nawet jeśli musiałbym przegonić stamtąd gacha. Nie potrafiłem myśleć o Timie bez pogardy, choć ten bezbarwny, osiłkowaty koleś niczym mi nie zawinił.
Byłem tak zaskoczony niespodziewaną wizytą, że nawet nie zacząłem się zastanawiać, czemu ją sobie zawdzięczam. Ann, nie zwlekając, wyłożyła, o co chodzi:
– Mam znajomego na Copper Hill. Jego dzieciak niedawno skończył rok, więc chce się pozbyć różnych gratów. Ma nawet wózek w dobrym stanie. Pomożesz mi wszystko przewieźć?
Kiedy mówiła, zauważyłem, że błądzi wzrokiem gdzieś ponad moim ramieniem. Wtedy zrozumiałem, że jest naćpana.
– Gdzie Tim? – zapytałem i natychmiast ugryzłem się w język.
– Pracuje – odparła Ann, spoglądając mi prosto w oczy. Spuściłem spojrzenie, a kiedy po trzech sekundach je podniosłem, ujrzałem papierową torebkę.
– Na dobry start! – Usłyszałem i już chwilę później miałem w ustach narkotyk. Kiedy kroczyliśmy w stronę przystanku, moja towarzyszka zaproponowała mi drugiego grzybka. Widząc, że się waham, rzuciła:
– Daj spokój, najwyżej będę cię zbierać z chodnika.
Ponieważ maseczka zakrywała jej połowę twarzy, nie byłem w stanie orzec, czy nie mówi tego odrobinę serio.
Drugi haj różnił się od pierwszego – czułem spokój, który okrył mnie niczym chłodny całun, ale równocześnie paliłem się do działania. Próbowałem podpytać Ann o to, czy nie tęskni za występami w teatrze i przed kamerą. Nie chciała podjąć tematu, zbyła mnie jakimś ironicznym komentarzem. O ile sama bywała wścibska, tak niechętnie mówiła o sobie.
Całe czternaście przystanków przegadaliśmy więc o Lidii Bane i rzeczach związanych z jej wyjątkowym stanem. Niemal pusty tramwaj sunął przez zamarłe miasto, a my z entuzjazmem nawijaliśmy o ciąży, macierzyństwie i pielęgnacji niemowląt. Dotarło do mnie, że po raz pierwszy w życiu emocjonuję się podobnymi tematami.
Kiedy niecałą godzinę później stanęliśmy przed wejściem do bloku, moja towarzyszka krzyknęła cicho i złapała mnie za ramię.
Chodnikiem sunęła kilkuosobowa grupa chorych. Wymięte ubrania, rozczochrane włosy, zbolałe twarze. Pomyślałem sobie, że skazańcy prowadzeni na stryczek mają w sobie więcej wigoru. Obstawiałem, że to bezrobotni, kierujący się do którejś z licznych jadłodajni.
– Nazwij mnie potworem – szepnęła Ann – ale ci biedacy strasznie mnie brzydzą. Za żadne skarby nie potrafiłabym… nie podałabym żadnemu z nich ręki, o nie. Wiem, że już nie zarażają, ale i tak…
Drzwi nagle się otwarły. Stał w nich mężczyzna z zabudowaną przyłbicą na głowie.
Kiedy zobaczyłem, że ów człowiek ciągnie za sobą wózek dziecięcy, w którym poupychano kartony, zrozumiałem, że Ann musiała go wezwać, a ja nawet tego nie zauważyłem.
– Widzę, że nie bawisz się w półśrodki – rzuciła moja towarzyszka.
Facet wytargał wózek za próg, cofnął się o dwa kroki i wskazał palcem w kierunku oddalającej się grupy.
– Widziałaś ich? – sapnął. Jego oczy, ledwie widoczne zza szybki, zwęziły się. – A ty co? Co ci daje taka maseczka?
– Ej, wyluzuj! – zaśmiała się Ann.
– Nie! – krzyknął tamten. – Nie mam zamiaru wyluzować! Wam polecam to samo.
Po czym bezceremonialnie zamknął nam drzwi przed nosem.
– I pomyśleć, że kiedyś ceniłam go za poczucie humoru! Co ta pandemia zrobiła z ludźmi.
– Ma sporo racji. Jest odpowiedzialny za swoją rodzinę. My w sumie też jesteśmy. Teraz… nie wiem, jak ty, ale ja czuję, że musimy zająć się Lidią, zatroszczyć się o nią.
Ann wykonała szeroki gest, obejmujący pchany przeze mnie wózek.
– Cieszę się, że jej pomagamy – przyznałem.
– Ja też.
W tramwaju zostałem poczęstowany kolejnym grzybkiem. Zasugerowałem, że ze względu na Lidię faktycznie powinniśmy podjąć dodatkowe środki ostrożności. W ciągu wakacji średnia zachorowań pozwalała na względnie normalną egzystencję, ale teraz, w obliczu nagłego wzrostu zakażeń, już pojawiły się apele o to, aby z domu wychodzić tylko w celu załatwienia niezbędnych spraw.
Chyba po raz pierwszy od wybuchu „zarazy" na serio przejęliśmy się tym, że możemy złapać wirusa i zarazić nim kogoś, na kim nam zależy. Tak, sugeruję tym samym, że każde z nas miało swoje własne bezpieczeństwo w nosie.
Kiedy wyszedłem z windy, w oczy rzuciły mi się trzy wielkie pudła, stojące przy drzwiach do mieszkania Lidii. Ann zajrzała do jednego z nich.
– Zabawki! – krzyknęła.
Ku naszemu zdumieniu otworzył nam Stan Luczak, sąsiad z drugiego piętra. Nasze zdumienie było tym większe, że Luczak – łysiejący urzędnik z lekką nadwagą – miał na głowie indiański pióropusz.
– Goście! – uśmiechnął się od ucha do ucha i wykonał zapraszający gest. Mijając go, starałem się zwęszyć zapach alkoholu. Niczego nie wyczułem.
To, co zobaczyliśmy w salonie, było nie mniej zaskakujące: Lidia siedziała w fotelu, zaś na podłodze, rozciągnięta na dywanie, leżała Mary Smith. Wokół niej walały się rozmaite zabawki; zauważyłem parę grzechotek, nakręcany samochodzik, szmacianą lalkę…
Ujrzawszy nas, Mary zaczęła paplać o tym, jak to obdzwoniła znajomych, organizując zabawki dla maluszka.
Nagle do pokoju wszedł jej mąż. John był dla mnie typowym mędrkiem-okularnikiem, który z lubością katował studentów nudnymi wykładami. Ów nudziarz dzierżył w dłoni pistolet na gumowe strzałki. Ujrzawszy nas, krzyknął:
– En garde!
A ja, nie namyśliwszy się wiele, odskoczyłem od wózka, podniosłem plastikowy miecz i przybrałem defensywną pozę. Zwijając się ze śmiechu, próbowałem odbijać posyłane ku mnie pociski. Nieoczekiwanie dołączył do nas Luczak – biegając po pokoju, uderzał wnętrzem dłoni o usta, wydając z siebie przeciągłe zawodzenie.
Wydaje mi się, że ani razu nie spojrzałem ku Lidii, jednak oczami wyobraźni widzę jej twarz, wyrażającą skrajne zdumienie. Słyszę szeptane półgłosem pytania: Dlaczego w moim mieszkaniu szaleje banda naćpanych wariatów? Jakim cudem do tego doszło?
***
Na spotkania towarzyskie u Ann przychodziło coraz więcej osób. Nie piliśmy już alkoholu. Zajadaliśmy grzybki, koncentrując się wyłącznie na Lidii Bane i nadchodzącym porodzie. Odurzeni i ściśnięci po kątach salonu, dyskutowaliśmy między innymi o tym, który szpital powinniśmy wybrać, czy trzymać się obecnego ginekologa, jakie witaminy i suplementy diety zaproponować przyszłej matce, albo czy długie karmienie piersią to faktycznie najlepsza opcja.
Połączył nas wspólny cel: pragnęliśmy przychylić nieba Lidii oraz jej nienarodzonemu dziecku. W moim przypadku pragnienie to łączyło się z obawą o ich zdrowie. Lęk koiły tylko czarne grzybki.
Pewnego popołudnia wybrałem się do osiedlowego spożywczaka. Nagle spomiędzy bloków wyłoniła się zamaskowana postać w kapturze i sprężystym krokiem ruszyła w moją stronę. Pełen najgorszych obaw szykowałem się do walki lub ucieczki.
– Nie trzeba? – Postać wyciągnęła rękę z kieszeni, ostrożnie prezentując jej zawartość.
Skinąłem głową i zapytałem:
– Ile?
Byłem gotów się targować, choć tak naprawdę zapłaciłbym każdą cenę. Od poprzedniego wieczora zżerał mnie niepokój i wiedziałem, że z tego stanu wydobyć mnie może tylko jedno. Marzyłem o haju, jednak nie mogłem pójść do Ann i poprosić ją o towar. Byłoby to równoznaczne z przyznaniem się do tego, że popadam w uzależnienie. Mniejsza z tym, co pomyślałaby o mnie Ann, czułbym się głupio przed samym sobą. Nie było mi zaś głupio, kiedy od razu po transakcji wyłuskałem z paczki trzy grzybki. Ludzie to doprawdy przedziwne stworzenia.
Pamiętam, że już tydzień później nie szło opędzić się od dilerów, towar można było dostać wszędzie. Ukazała się masa artykułów o silnie uzależniającym, łatwo dostępnym narkotyku. Wszelkie przestrogi były mi obojętne, choć już wtedy wiedziałem, że nie potrafiłbym rzucić grzybków z dnia na dzień. Ignorowałem wszelkie lampki ostrzegawcze. Olałbym i syrenę alarmową; jak wspomniałem wcześniej, nie dbałem o własne zdrowie i życie.
W przypadku zdrowia i życia Lidii Bane, moje podejście różniło się diametralnie. Kiedy przekroczona została kolejna bariera – dziesięć tysięcy zakażeń dziennie – wiedzieliśmy, że żarty się skończyły.
***
Następnego dnia po ogłoszeniu niepokojących danych epidemicznych poszliśmy do przyszłej matki we trójkę – ja, Ann Flower i pani Johnson. Ta ostatnia była najstarszą osobą w bloku. Uznaliśmy, że posiada stosowny autorytet.
Przedstawiliśmy Lidii sprawę jasno – nie może narażać siebie i dziecka, musi więc zrezygnować z wychodzenia na dwór. Zapewniliśmy ją, że jesteśmy gotowi załatwiać za nią wszelkie sprawy: od codziennych zakupów, po obowiązki urzędowe.
Nie potrafię odtworzyć przebiegu tamtej rozmowy, ale pamiętam, że Lidia była uprzejma, jednak odrzuciła naszą propozycję. Odmowę tę chciała jednoznacznie podkreślić – zarzuciła płaszcz i wyszła z mieszkania. Podążyliśmy za nią, prosząc o zmianę decyzji. Jakby nas nie słyszała. Przekręciła klucz w zamku i ruszyła schodami na dół.
Z mieszkań zaczęli wyłaniać się sąsiedzi, dołączając do błagalnego chóru. Kobieta przyspieszyła kroku, ale na dole napotkała mur ciał. Żądała, aby ją wypuścić, ale nie robiło to wrażenia na tych, którzy blokowali wyjście. Składając dłonie jak do modlitwy, zapewniali, że to zły pomysł. Klatkę schodową wypełnił harmider niedających się zrozumieć próśb.
Lidia nie miała szans w starciu z upartą masą; ruszyła z powrotem do mieszkania, a szpaler naćpanych oprawców kłaniał jej się w pas i gratulował zdrowego rozsądku.
Nie wierzę w telepatię, ani w ideę wspólnej świadomości, brzmi to niepoważnie, jak bajki dla trochę starszych dzieci. Dlatego nie wiem, jak wytłumaczyć to, co działo się ze mną i resztą mieszkańców bloku. Coś, co nadgorliwy jungista nazwałby zbiorową jaźnią, otoczyło Lidię Bane przedziwną troską, której sobie nie życzyła, i której musiała się bać.
Kiedy następnego ranka wyszła z mieszkania, przycupnięta na schodach „czujka" głośno ją pozdrowiła. Wówczas na klatkę schodową wysypali się zatroskani sąsiedzi, wykrzykujący prośby i przestrogi. Kobieta bez słowa cofnęła się za drzwi, pod którymi szybko pojawiła się siatka z zakupami spożywczymi. Wszyscy zrzuciliśmy się na te sprawunki.
Wczesnym wieczorem sam przysiadłem na schodach, aby pilnować sąsiadki. Mieliśmy się zmieniać co dwie godziny.
Świst otwieranych drzwi sprawił, że poderwałem się na równe nogi. Lidia zignorowała moje powitanie. Pełne pogardy spojrzenie uderzyło mnie jak wór cegieł. Chciałem wykrzyczeć jej w twarz, że ona i jej dziecko są mi najdroższe na świecie, że z utęsknieniem czekam na dzień, w którym zostanę wujkiem, że bez wahania oddałbym za nią życie… Ja naprawdę to czułem. Czy tylko wtedy, kiedy byłem na haju? Chyba nie. Ale czy na pewno? Cholera, czy ja w tamtym czasie w ogóle trzeźwiałem?
Zakładam, że w końcu Lidia twardo sprzeciwiłaby się aresztowi domowemu. Może chciała dać nam parę dni na ochłonięcie, poczekać aż sami dojdziemy do wniosku, że to, co robimy, jest szalone i bezprawne. Gdyby wezwała policję, jej relacje z sąsiadami bezpowrotnie by się pogorszyły; zostałaby wówczas ze swoim nienarodzonym dzieckiem pośród wrogich ludzi, którzy równie dobrze mogli traktować ją jak boginię.
Do dzisiaj zastanawiam się, jak wyglądałyby przyszłe wydarzenia, gdyby nie głupi przypadek, ów przedziwny splot okoliczności.
To był koniec października. Lidia od kilku dni nie wychodziła z bloku, a jej troskliwi sąsiedzi spotykali się już co wieczór. Wszyscy, którzy do tamtej pory mieli jeszcze pracę, zrezygnowali z niej. Ja też. Nauczanie angielskiego w liceum nigdy nie było dla mnie robotą marzeń, zwłaszcza kiedy przyszło mi to robić zdalnie. Brałem udział w tej farsie wyłącznie z pobudek materialnych.
Kiedy zafiksowałem się na Lidii i jej ciąży, w miarę tego, jak pakowałem w siebie coraz więcej słodkiego narkotyku, tak przyziemne kwestie jak zarabianie pieniędzy straciły dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Ostatnią lekcję pamiętam jak przez mgłę. Gapiłem się w ekran wypełniony małymi kwadracikami, do których zredukowani zostali moi uczniowie.
– Naspawany w chuj – rzucił któryś gówniarz.
Tego samego popołudnia otrzymałem wiadomość od dyrekcji – wzywano mnie na pilną rozmowę. Odpisałem w sposób zdawkowy i wulgarny, a przy tym jasno wskazujący na to, że kończę moją przygodę z kształceniem młodzieży.
Wybaczcie, zabrnąłem w dygresję. Skupmy się na „przypadku".
Rzuciwszy pracę, poczułem się wolny. Wreszcie nic nie stało między mną a Lidią Bane oraz jej dzieckiem. Wieczorne spotkania u Ann Flower przypominały teraz przedziwne nabożeństwa. Napruta gospodyni witała nas niczym przybyłych do świątyni wiernych, a my, upchnięci po kątach salonu, żuliśmy grzybki i omawialiśmy rozmaite kwestie.
Tamtego wieczora byliśmy w świetnych nastrojach, ponieważ wybieraliśmy imię dla dziecka. Każde z nas wyskakiwało z jakąś propozycją, a reszta ją opiniowała.
W pewnym momencie znalazłem się w kuchni sam na sam z gospodynią. Musiałem pójść za nią, kiedy wyszła po nową porcję przekąsek.
To trwało jakieś pięć minut. Zrobiliśmy to na kuchennym stole, świadomi tego, że w każdej chwili ktoś może nas nakryć. Po wszystkim pragnąłem spojrzeć jej w twarz, aby dostrzec choćby ślad euforii, która mnie samego wprost rozsadzała. Ann nie dała mi na to szansy.
– Musimy wracać – rzuciła, odwracając się szybko w stronę lodówki. – Idź pierwszy.
Co zrozumiałe, dalszą dyskusję śledziłem mimochodem, dryfując myślami gdzieś daleko.
Kiedy goście zaczęli się zbierać, ze zdumieniem odkryłem, że wkrótce wybije północ. Otumanione towarzystwo rozpełzło się po klatce. Wciąż upojony chwilami spędzonymi z Ann, ledwie usłyszałem dobiegające z dołu, podniesione głosy. Pomknąłem na parter.
Przy drzwiach do mieszkania pani Johnson tłoczyło się kilka osób. Staruszka z zakłopotaną miną przetrząsała zawartość swojej torebki.
– Ale heca… jak słowo daję… – Kręciła z niedowierzaniem głową. – Nie wiem, co zrobiłam z tym przeklętym kluczem.
Po kwadransie spędzonym na poszukiwaniach, gruby Mike zasugerował, żeby wezwać ślusarza.
Jego propozycję skwitowano śmiechem. Dlaczego? Byliśmy zmęczeni i naćpani, cała sprawa wydała nam się komiczna. Myślę, że zmyłbym się niepostrzeżenie, gdyby nagle nie dołączyła do nas Ann. Podchwyciła pomysł Mike'a i sama wyciągnęła telefon, aby załatwić sprawę. Kiedy posłała mi przelotne, karcące spojrzenie, dotarło do mnie, że gapię się na nią jak cielę na malowane wrota. Zmieszany, przysiadłem na schodach.
Większość sąsiadów wróciła do swoich mieszkań, na odchodne zapewniając, że w razie czego pozostają do dyspozycji. Na klatce zostało sześć czy siedem osób.
Specjalista nie kazał na siebie długo czekać. Już po dwudziestu minutach dojrzeliśmy kroczącą chodnikiem postać.
To John Smith otworzył mu drzwi do klatki. Powitał go w osobliwy sposób:
– Ale jaja! – krzyknął.
Reszta towarzystwa zdołała powściągnąć języki, choć pani Johnson wydała z siebie zduszone westchnięcie.
Ślusarz był chory. Wyglądał, można rzec, „podręcznikowo" – nabrzmiałe wargi, twarz w krostach, no i oczy. Dwa czarne węgielki osadzone w chudej twarzy.
– To te? – zapytał, wskazując palcem drzwi.
– Tak… – odparła pani Johnson, przykładając dłonie do piersi. – Mój Boże, pan pracuje. I to po nocach!
Ślusarz opadł na kolana i zaczął grzebać w skrzynce z narzędziami. Milczał.
– Trochę to potrwa – rzucił John Smith. Zaczepny komentarz nie sprowokował fachowca. Dalej przetrząsał zawartość skrzynki, aż w końcu wydobył z niej cążki, zbliżył je do oczu, po czym odłożył z powrotem i kontynuował poszukiwania.
– Brawo! – rzucił John, chichocząc. Kilkoro sąsiadów mu zawtórowało, za to pani Johnson aż syknęła.
– Daj spokój! Mnie się nigdzie nie spieszy.
– No, masz to szczęście – odparł. – Gorzej, gdyby zależało ci na czasie. Słyszeliście prognozy? Niewykluczone, że za pół roku zabraknie ratowników medycznych i będą musieli dobierać z… nich.
– Coś ty! – Ann, przerażona tą wizją, nie zdołała się powstrzymać. Ślusarz nie zwracał na nas uwagi; ciągle szukał odpowiedniego narzędzia.
– Chłopie! Ej, chłopie! – krzyknął John.
Chory zwrócił ku niemu swą brzydką twarz.
– Pomóc?
– Nie… – zaczął tamten. – Proszę. Się ze mnie. Nie śmiać – wyszeptał z trudem.
John przewrócił oczami.
– A czy ja się z ciebie śmieję? Chcę pomóc. Czego szukasz?
– Jestem chory – oświadczył spokojnie ślusarz. – Już. Nie zarażam.
– Kurwa, tego by brakowało! – parsknął John. Pomyśleć, że niecały rok wcześniej postawiłbym spore pieniądze na to, że gapowaty naukowiec wolałby zamilknąć na wieki, niż skalać język przekleństwem.
– To lepiej, że ja przyszedłem – ciągnął „odmieniec", świdrując Johna parą okrągłych, czarnych oczu. – Inny mógłby zarazić. Ja nie.
– Daj to, pierdoło…
John ruszył w stronę ślusarza, ale zatrzymał się w pół kroku. Wszyscy zamarliśmy, słysząc świst otwieranych drzwi.
Lidia stała na półpiętrze. Jedną dłonią ściskała poręcz, drugą trzymała na wydatnym brzuszku. Omiotła nas spojrzeniem, po czym odwróciła się na pięcie i wróciła do swojego mieszkania.
John, nie czekając na pozwolenie, zaczął grzebać w skrzynce, wyrzucając narzędzia na podłogę, a pani Johnson go strofowała. Obserwowałem to wszystko z rosnącym niedowierzaniem – już w tamtej chwili pomyślałem, że jak na jeden wieczór, dzieje się zdecydowanie zbyt wiele.
– Nie ma – rzekł ślusarz.
– Co? – warknął John.
– Nie wziąłem. Właćś… ściwych narzędzi.
– Nie wziąłeś?!
– Nie. – Fachowiec podniósł się z klęczek. – Proszę mi to pozbierać. Idę.
– Co ty pieprzysz?! – wrzasnął John, popychając ślusarza, który zatoczył się i uderzył plecami o ścianę.
Tego było za wiele. Pani Johnson stanęła między Smithem a chorym, pozostali sąsiedzi też postąpili ku obu mężczyznom, gotowi interweniować.
– Wy nie wiecie? – Ton, którym chory zadał to pytanie, zupełnie do niego nie pasował. – Nie widzicie? Nie wiecie? – powtórzył. Kąciki obrzmiałych warg zadrżały. – Tamta pani jest w ciąży.
Nastała cisza. Czułem pulsowanie w skroniach, język wysechł mi na wiór.
– Urodzi. Piękne dziecko – rzekł ślusarz, po czym przytknął palec wskazujący do czubka nosa i szepnął: – Ja. Je. Czuję.
Nie jestem pewien wielu rzeczy, które nastąpiły potem. Ale to nieistotne szczegóły; ważny pozostaje fakt, że John rzucił się ku narzędziom i wydobył spośród nich przecinak.
Gdzie padł pierwszy cios? Czy ślusarz krzyczał, umierając, a John milczał, zadając śmiertelne rany? Jak zareagowała Ann, którą cały czas śledziłem kątem oka? Jak sam znalazłem się przy poranionym, zakrwawionym ciele?
Nie mam pojęcia.
Pamiętam czarne plamy, pęczniejące na roboczym kombinezonie i metaliczny, świdrujący nos zapach. Na klatce zaczęli pojawiać się ludzie. Przyszło mi do głowy, żeby wezwać pomoc, ale wtedy Mary Smith wyrosła jak spod ziemi, trzymając w garści rulon worków na śmieci. Jej mąż usiadł tam, gdzie sam siedziałem przed paroma chwilami.
– Słyszeliście? Słyszeliście? – powtarzał raz po raz, kręcąc głową.
Stałem jak wryty, kiedy zalało nas światło samochodowych reflektorów.
– Podnosimy go – rzucił ktoś. Posłusznie się schyliłem i zacisnąłem palce na śliskiej powierzchni groteskowego całunu. W kilka osób przenieśliśmy ciało ku drzwiom, pod którymi Gregory zaparkował swojego SUV-a. Zwłoki z mlaśnięciem wylądowały na dnie bagażnika.
Paru sąsiadów zapakowało się do wozu i pomknęło w ciemną, jesienną noc. Wróciłem na zatłoczoną klatkę. Nikt nic nie mówił, niewypowiedziane pytanie wisiało w powietrzu.
– O co mu chodziło?
Podniósł się szum; sąsiedzi zaczęli szeptać. Bardziej do siebie, niż między sobą. Nikt nie chciał dzielić się swoimi przypuszczeniami.
– O co mu chodziło? – Ann powtórzyła pytanie. John został odprowadzony do swojego mieszkania, ale na klatce została jego żona. Wyglądała, jakby właśnie przebiegła maraton, ale mimo wyczerpania miała dość sił, by zabrać głos:
– Powiedział, że je czuje. Dziecko.
Szmer narastał. Niektórzy dosłownie trzymali się za głowy, inni mechanicznie poruszali szczękami. Sięgnąłem do kieszeni po grzybki.
– Pewnie bredził – dodała pospiesznie Mary. Widać było, że sama w to nie wierzy.
– Oni są jak szczury – zagrzmiała stara Johnson.
Szum natychmiast ucichł.
– Potrafią się zwęszyć – orzekła tonem, który mnie zmroził.
– To nieprawda – zaprotestowałem. Wierzyłem faktom, dowodzącym niezbicie, że wirus oszpecał ludzi i ograniczał ich zdolności umysłowe, a nie czynił z nich mutantów rodem z głupich komiksów.
Nikt nie zwrócił uwagi na moje słowa, ponieważ Eva z trzeciego piętra zapytała:
– Czy wiecie, kto jest ojcem dziecka?
Nikt nie odpowiedział.
– Lidia nigdy o nim nie mówi – kontynuowała Eva. – Dlaczego?
– Daj spokój, to bezzasadne… – zaczęła Mary, ale pani Johnson ruszyła na pierwsze piętro, krzycząc:
– Lidio! Musimy pomówić!
Załomotała do drzwi. Ktoś zaraz je kopnął, ktoś inny uderzył ramieniem.
– Lidio!
Tłum sięgnął po narzędzia pechowego ślusarza. Kombinerki, obcęgi, brzeszczoty.
– Lidio!
Kolejne uderzenia. Mocne, coraz mocniejsze. Szmer tłumu przerodził się we wściekłe brzęczenie.
W końcu drzwi ustąpiły. Napierająca tłuszcza wepchnęła mnie do mieszkania. Czy na pewno? Wygodniej mi widzieć siebie jako biernego uczestnika zdarzeń, a nie oszalałego ćpuna, dążącego do… czego?
Miałem przed sobą trzy lub cztery osoby. Przebyliśmy krótki korytarz i wpadliśmy prosto do salonu.
Pierwszy strzał świsnął gdzieś ponad naszymi głowami. Lidia chybiła.
Drugi pocisk sięgnął celu.
Huk-błysk-piruet. Mary, która wysforowała się na przód, upadła, zwracając ku mnie twarz. Nim rzuciłem się do ucieczki, zdążyłem dostrzec czerwoną kropkę na obwisłym policzku.
Trzecia kula sięgnęła Stana Luczaka. Kolejny strzał był przeznaczony dla mnie, ale zdołałem wybiec z mieszkania i paść na podłogę.
Obudziłem się w szpitalu. W ciągu kolejnych dni nieustannie mi powtarzano, że miałem nieprawdopodobny fart – gdyby ktoś nie wytargał mnie na dwór, podzieliłbym los kilkunastu moich sąsiadów, którzy spłonęli w pożarze.
To właśnie ten pożar jest przysłowiowym trzęsieniem ziemi, które otwiera autobiografię Lidii Bane. Czytelnik na pierwszej stronie dostaje trzy proste ciosy, jeden mocniejszy od drugiego: Pach! – kobieta traci cały dobytek w pożarze. Pach! – jest w ciąży. PACH! – ojcem dziecka jest zakażony mężczyzna. Urodzi więc „cudaka".
Zastanawiam się, czy Lidia zdradziła komukolwiek rzeczywisty przebieg tamtych wydarzeń. Czy podzieliła się historią o zbiorowej, narkotycznej psychozie, w którą popadli jej sąsiedzi. Może w świetle jej późniejszej działalności ten epizod wydaje się nieistotny, ale… Sam nie wiem. Nie wiem, czy Lidia zechciałaby opowiedzieć o trudach wychowywania swojego synka, gdyby nie nasze szaleństwo, które – jak na ironię – zupełnie w książce przemilczała. Czasami myślę sobie, że planowała usunąć ciążę, ale po tym, jak omal nie rozdarliśmy jej na strzępy i nie spaliliśmy żywcem, po tym, jak sama musiała zabić, aby przeżyć, postanowiła, na przekór naszym morderczym instynktom, wychować odmienione dziecko.
Na jej profilu w mediach społecznościowych każdego dnia można znaleźć nowe świadectwa kobiet i mężczyzn z całego świata, dla których cienka książeczka pod tytułem „Co pani Bane nosiła pod sercem?" stanowi zachętę do walki o dobro okaleczonych przez wirusa bliskich.
Czy byłem trybikiem w „Boskiej" maszynie? Czy zło, które wyrządziłem, obróciło się w dobro, ratujące ludzi przed śmiercią i kalectwem? Szacuje się, że samo tylko zaangażowanie Lidii w promocję szczepień ocaliło przed zakażeniem kilka milionów istnień.
Na przekór plotkom nigdy nie dowiedziono, jakoby chorzy odznaczali się „nadnaturalnymi zdolnościami” takimi jak wybitnie czuły węch. Nie wiem, czemu nieszczęsny ślusarz powiedział to, co powiedział, jednak trafił w czuły punkt; przecież dziecko Lidii, czy też związane z nim nadzieje, miało być naszym remedium na chaos, symboliczną „czystą kartą”, której nie pozwolimy zbrukać.
Kiedy już przydzielono mi lokum socjalne, wylądowałem na detoksie. Jeszcze kilka tygodni i podzieliłbym los wielu innych ćpunów – czarne grzybki zrobiłyby mi z mózgu galaretkę.
Przeszedłem masę rozmaitych badań i choć na papierze jestem zdrów jak ryba, czasami trudno mi w to uwierzyć. Zwłaszcza w długie, bezsenne noce, podczas których chwieję się na pograniczu snu i jawy, a rosnący pod czaszką chór szeptów spycha mnie to w jedną, to w drugą stronę. Ale to tylko koszmary. Mam do nich prawo.
Nigdy nie wróciłem na Hope Street. Nie wiem, jak wygląda szkielet spalonego budynku.
Nie szukałem kontaktu z moimi dawnymi sąsiadami.
Więcej grzechów nie pamiętam. Chciałbym za nie żałować, ale nie wiem, czy muszę.
Cześć, Adam!
Powtórzę opinie z bety, żeby z czystym sercem iść do klikarni – bo co tu dużo mówić: tekst zasługuje na to bardziej niż bardzo ;)
Sprawnie napisane, poruszasz też kilka społecznych tematów, wyszło bardzo zjadliwie, jak dla mnie nienachalnie.
Fajnie zarysowani bohaterowie w kamienicy. Dobrze, że skupiłeś się tylko na kilku bohaterach, a nie próbowałeś opisać każdego z osobna.
Najbardziej podoba mi się perspektywa – osoby, która brała w tym udział, ale nie z tej “właściwej” strony. To forma rozliczenia się ze swoim życiem, choć bohater próbuje mówić obiektywnie, to gdzieś jednak siedzi czytelnikowi z tyłu głowy, że to opowieść widziana jego oczami. To dobrze zgrało.
Do tego to dziecko “czystej krwi”, tak wyczekiwane przez społeczność kamienicy. Pod wiele aktualnych wydarzeń można to podciągnąć. Do tego nie wydajesz wyroków – te zostawiasz czytelnikowi.
Zatem 3P: Pozdrawiam, Polecam, Powodzenia w konkursie!
Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.
Hej!
I ja należę do grona zadowolonych czytelników. Marudziłem trochę na becie, ale finalna wersja jest w mojej ocenie bardzo dobra. Udało się zbudować ciekawy klimat, przywodzący na myśl „Chimerycznego lokatora”. Poruszone faktycznie zostało sporo wątków, ale przy spokojnej lekturze wszystko układa się w zgrabną całość.
W mojej ocenie wiarygodnie wypadają bohaterowie, w tym narrator. Chociaż jest to wątkiem pobocznym, to szczególnie dobrze wybrzmiewa dla mnie jego relacja z Ann.
Czyta się oczywiście płynnie. Sumarycznie jest to bardzo dobry tekst.
Pozdrawiam i powodzenia w konkursie! Linkuję do zbioru B, rzecz jasna. :)
"Kozy mają mnie w nosie, a psy na ogonie." T. Rałowski
Krokusie, Filipie, cieszę się bardzo, że jesteście zadowoleni z lektury tekstu, który bez Waszej pomocy z pewnością byłby gorszy :)
Pozdrawiam!
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Hej,
To nieco parafrazowany przeklejony tekst z bety.
Podoba mi się jak piszesz, dobrze się to czyta, podobnie jak Twoje poprzednie opowiadania. Historia nie ma za dużo fajerwerków, ale ma coś w sobie choć nie wiem co :). Może to dosyć realistyczni i ludzcy bohaterowie?
Fabuła jest raczej powolna choć mi osobiście to nie przeszkadzało. Raczej budujesz powoli charaktery i odsłaniasz świat. Pandemia jako tło mi nie przeszkadzało, choć porównanie z bieżącą sytuacją jest oczywiste.
Przy drugim czytaniu miałem wrażenie pewnej weirdowości. To taki soft weird z kilkoma mocniejszymi momentami, ale udany. Tekst jest dobry w mojej ocenie więc klikam.
Pozdrawiam!
Hm.
Mnie jakoś nie chwyciło. Trochę rozwleczone i myślę, że sporo dialogów można by było zastąpić opisami narratora/bohatera. Było OK, ale choć lubię takie “niepokojące” opka, to zabrakło mi tu klimatu. Spodziewałem się czuć napięcie, ale w praktyce miałem wrażenie, że to trochę obyczajówka z elementem fantastycznym :P.
Nie oznacza to w żadnym wypadku, że nie jest dobrze napisane. Jest. Nie miałem się do czego przyczepić, wiedziałem doskonale co, gdzie i kiedy się dzieje, nie zgubiłem się, nie straciłem wątku. Mimo to opko przeleciało przeze mnie jak woda. Było i nima.
Może to kwestia wplecionej w fabułę pandemii. Strasznie to uziemiło wydarzenia w naszej rzeczywistości, odbierając bardzo wiele z klimatu. Powiedziałbym nawet, że w opku nie ma nawiązania, tylko opko jest jakimś komentarzem do bieżącej sytuacji.
Niby nie ma w tym nic złego, ale jednak nie po to wchodzę na portal o fantastyce, by i tam pandemia waliła do mnie z tekstu i zapewne to jest głównym powodem, dla którego opko mi nie podeszło.
0-3 WARSZTAT | 0-3 NARRACJA | 0-3 FABUŁA | 0-3 DIALOGI | 0-3 POSTACI | 0-3 KLIMAT
Witam! Opowiadanie bardzo mnie zainteresowało. W ciekawy sposób rozprawiasz się z rzeczywistością.
Pozdrawiam.
Nigdy się nie poddawać
Klimaty epidemiczne zrobiły na mnie duże wrażenie.
Bardzo fajnie opisujesz relacje międzyludzkie.
"...poniżej wszelkiego poziomu"
To opowiadanie posiada swój niezaprzeczalny urok. Jest przegadane, to nie ulega wątpliwości. Akcja rozwija się niczym papier toaletowy, długo i konsekwentnie i ogólnie konsekwencja pozostaje we mnie nadrzędnym wrażeniem, gdy pomyśle o tym tekście. Tu nie ma przypadków, autor skwapliwie rezlizuje zamysł, bez mielizn i potknięć, sprawnie prowadząc nas do finału. Wszystko gra. Pomysł i realizacja idą pod rączkę w kierunku zachodzącego słońca, ku w pełni satysfakcjonującemu napisowi THE END. Ale nie, to nie o to tu chodzi. Nie na tym polega urokliwość tego opowiadania.
To co tu jeszcze mamy? Taki a nie inny sposób narracji (subiektywne wspomnienie bohatera) pozwala autorowi pokazywać tylko tyle, ile chce, chowając za zasłonką to, czego spojrzenia gości niekoniecznie powinny dostrzec. Ok, czemu nie. Podobnie jest z wytyrchem tej fabuły – czarne grzybki i narkotyczny haj. No, bohater na haju lub głodzie jest dla autora marionatką na motywacyjnym sznurku, chyba wszystko można z nim zrobić i to się będzie kleić. Zabić niewinnego człowieka? Pestka. Posiekać ciało na kawałki i “zutylizować” je w workach na śmieci? Czemu nie. Kto wie do czego jest zdolna naćpana grupa tak zwanych przeciętnych obywateli. Ja niby nie wiem, ale każdy kto choć raz obejrzał w tv magazyn 997 zna historie typu sąsiad przy flaszce dziabnął sąsiada, bo coś tam, i to wcale nie była patologiczna rodzina. Zresztą to i nie o to chodzi. To nie przemoc sprawia, że ten tekst ma to coś. Jest też tu wprawdzie i sex, więc niby wszystko się zgadza, ale do diabła, punktem wyjścia tej opowieści jest ciężarna kobieta, w tym kontekście seks i przemoc jakoś tak tracą swe rumiane kolorki.
Czyli co?
Plandemia. O matko, trudno o coś bardziej ciężkostrawnego. Tylko że tutaj nie ma bezpośredniego nawiązania. Jest odległe, nawet bardzo, do tego podsunięte ukradkiem, lekko, bez walenia po gałach. Zero moralizatorstwa, czy odniesień do wydarzeń bierzących, zero przynudzania. To jedynie narzędzie do zapędzenia bohaterów w nięzbędną autorowi sytuacje fabularną. Czyli znów, wszystko się zgadza.
Zwolna dobijamy do brzegu. Ale najpierw przerwa reklamowa. Uwaga, kochani, niespodzianka! Nie ma tu fantastyki! Tak jest, słyszę tą eksplozję radości. Po to właśnie przychodzimy na portal fantastyka.pl rzeby czytać obyczaj. A teraz serio. Mi to nie przeszkadza. Dobrze opowiedziana historia to dobrze opowiedziana historia, gatunek to rzecz wtórna. Jeśli ktoś potrzebuje brzytwy Lema, albo przynajmniej dekoracji z Tolkiena to ok, są na świecie bardziej nieuleczalne choroby i ja łączę się w bólu. Bo to jest tak, jak z muzyką, gatunki rozdziela się po to, aby ponazywać pewne rzeczy, ale ostatecznie istnieją tylko dwa jej rodzaje; dobra i zła. To jest dobrze opowiedziana historia, więc cóż więcej trzeba?
Dobra, do rzeczy. Chodzi o to społeczne, krzywe zwierciadło. “Dziecko Rosemary” i pandemia pożeniły się w tym pomyśle pięknie. Plus oczywiście wykon, dlatego ten tekst jest dobry. Nie ultra wyk@#$isty, ale dobry. Osunięcie się dzisiejszego społeczeństwa zero ryzyka w odchłań najbardziej trywialnego uzależnienia, skutkujące odjazdem w kierunku, który kilkadziesiąt lat temu zarezerwowany był jedynie dla kultystów diabła i innych ciemnych mocy. To jest niezłe, ja to kupuje. I to w starciu z przeciwnikiem, z którym walczy się za pomocom maseczek i przymusowego odosobnienia. Patrząc na to z boku, trudno o większy absurd. Patrząc na to z wewnątrz, tak właśnie wygląda nasz świat. I w tak skrojonej rzeczywistości coś tak powszedniego, jak babka w ciąży staje się fetyszem. Cóż, urocze studium upadku. Czy to może się nie podobać?
Witajcie wszyscy!
Irko, dziękuję za lekturę!
Edwardzie, dziękuję za klika i za pomoc! Cieszę się, że uważasz tekst za udany.
Folanie,
Spodziewałem się czuć napięcie, ale w praktyce miałem wrażenie, że to trochę obyczajówka z elementem fantastycznym :P.
Nie Ty pierwszy i pewnie nie ostatni zwracasz mi na to uwagę :) Tak mi moja pisanina wychodzi.
Nie oznacza to w żadnym wypadku, że nie jest dobrze napisane. Jest. Nie miałem się do czego przyczepić, wiedziałem doskonale co, gdzie i kiedy się dzieje, nie zgubiłem się, nie straciłem wątku.
Dobrze wiedzieć.
Może to kwestia wplecionej w fabułę pandemii. Strasznie to uziemiło wydarzenia w naszej rzeczywistości, odbierając bardzo wiele z klimatu. Powiedziałbym nawet, że w opku nie ma nawiązania, tylko opko jest jakimś komentarzem do bieżącej sytuacji.
Rozumiem. Dziękuję za wizytę!
Zielonko,
W ciekawy sposób rozprawiasz się z rzeczywistością.
Dzięki ;) Cieszę się, że wpadłaś.
Ambush,
Bardzo fajnie opisujesz relacje międzyludzkie.
Miło to przeczytać, bo chciałem, żeby to był mocny punkt tego tekstu. Dziękuję za wizytę!
Michale,
To opowiadanie posiada swój niezaprzeczalny urok.
Jest przegadane, to nie ulega wątpliwości.
Komplement przyjmuję z radością a zarzut z pokorą :)
Jest odległe, nawet bardzo, do tego podsunięte ukradkiem, lekko, bez walenia po gałach.
Taki miałem zamysł i cieszę się, że Twoim zdaniem udało mi się go zrealizować :)
Uwaga, kochani, niespodzianka! Nie ma tu fantastyki!
No, trochę jednak jest, choć oczywiście sam byłbym gotów podpisać się pod zarzutem, że wirus oszpecający ludzi i degenerujący ich umysłowo posłużył mi w tekście jako pretekst. Bo czy narkotyki pozwoliły sąsiadom scalić się we wspólną jaźń, nie wiadomo. Jak wspomniałeś – hajem można wytłumaczyć wszystko, pełna zgoda.
Cóż, urocze studium upadku. Czy to może się nie podobać?
:)
Michale, jeszcze raz serdecznie dziękuję za pomoc przy becie i ten obszerny komentarz!
Pozdrawiam wszystkich!
Historia ciekawa, ale. Pierwsze primo – trochę mało fantastyki. No, niby jest, a jednak wszystko kręci się dookoła pandemii (mamy, może objawowo niepodobną, ale to dziesięć tysięcy przypadków dziennie to chyba nie przypadek) i narkotyków (też mamy, może nie działają dokładnie jak opisane grzybki i nie są aż tak łatwo dostępne i popularne – nie znam się, ale chyba krąży tego po czarnym rynku od groma).
Budowałeś zainteresowanie dzieckiem. Spodziewałam się antychrysta albo czegoś równie spektakularnego, a tu po prostu urodziła i wychowuje. Pewnie niespecjalnie śliczne, ale może jednak wizja ślusarza była prawdziwa.
Doceniam wspomniane wyżej walory tekstu, acz nic mi nie urwał. Jeśli dojdzie do nominacji, to będę na nie.
Babska logika rządzi!
Zakochałam się! Bardzo, bardzo podoba mi się narracja, Twój styl, to jak przyjemnie płynęło mi się przez tekst. Lubię takie balansowanie na krawędzi fantastyki, może trochę dlatego, bo, choć w utworach najważniejszy jest dla mnie dobry język oraz kunszt i im poświęcam uwagę, to ciągle (zapewne z powodu olbrzymiej wdzięczności za to, jaki wywarła na mnie wpływ) staram się łączyć tę pasję z fantastyką; choćby najcieńszą niteczką powiązania.
Świetny jest ten inteligentny humor, świetne jest, ile zawarłeś tu szczegółów, jakie to wszystko dbałe, ale proste. Doceniam to, jak stopniowo robi się dziwnie. Doceniam też to, jak prawdziwy jest narrator, jak prawdziwe są postacie i wszystko, co opisałeś! Jest w tej prawdziwości niewątpliwie jakaś magia.
Oczywiście nie wszystko mnie zachwyciło. Na przykład na początku miałam wrażenie, że akapity są za krótkie, bo niby wszystko jest z nimi w porządku, ale jednak, poustawiane tak gęsto, trochę wybijały z rytmu. Zakończenie natomiast, w porównaniu do reszty opowiadania, jest trochę za szybkie w moim odczuciu. Tak, jakby narratorowi wyczerpały się przemyślenia i postanowił z tą suchotą już dobrnąć do końca swojej opowieści. Wydaje mi się także, że w obliczu choroby, która trwale oszpeca, a nie tylko straszy jakimś ryzykiem śmierci, ludzie powinni być bardziej spanikowani. Serio; bo świat jest dziwny.
Niemniej bardzo, bardzo się cieszę, że postanowiłam dziś wieczorem coś poczytać i że natrafiłam na to opowiadanie. Jest chyba jednym z lepszych, jakie czytałam w tym roku!
Czy można je już nazwać realizmem magicznym?
mobilis in mobili / Hej, możesz zwracać się do mnie Aga!
Hej hej, Adamie.
Zacznę od pochwały: przeczytałam opowiadanie do połowy tydzień temu i od tamtej pory chodziło za mną, by je skończyć. Trochę mi to zajęło, ale na pewno na plus można zaliczyć fakt, że nie myślałam nawet, żeby je porzucić. Początek opowiadania jest dobry, zarzucasz haczyki, rozrysowujesz sytuację, wciągasz czytelnika w historię.
Podobała mi się nieśpieszna, klimatyczna narracja w pierwszej połowie tekstu. Spodobał mi się charakterystyczny narrator, dodający dużo od siebie. Podobał mi się klimat duszności i sprowadzenia całego świata bohaterów do jednego budynku.
Opowiadaniu przydałoby się solidne przystrzyżenie. Wielu początkujących autorów zmaga się z przesadną drobiazgowością, jakby pisząc o otwieraniu drzwi bali się, że jeśli nie powiedzą czytelnikowi, że bohater najpierw podniósł się i podszedł, czytelnik gotów jest wyobrazić sobie lewitujących mnichów. Podaję ten przykład, bo to zdanie na równi z “zeszła na śniadanie” to chyba obowiązkowy element w opowiadaniach początkujących autorów.
Pamiętajcie jednak, że jest to prawda, którą noszę w głowie, więc to niemożliwe, aby idealnie pokrywała się z rzeczywistym przebiegiem wydarzeń.
Show, don't tell – nierzetelny narrator to jeden z najpiękniejszych zabiegów literackich, ale ta łopata w łeb mogłaby być nieco mniejsza, bo mi prawie zęby wybiłeś
ceniłam go za poczucie humor!
literówka
Żądała, aby ją wypuścić, ale nie robiło to wrażenia na tych, którzy blokowali wyjście. Przybrawszy zakłopotane miny
Mówisz, że nie robiło to wrażenia, po czym opisujesz, jakie wrażenie to zrobiło.
ponieważ dyskutowaliśmy o wyborze imienia dla dziecka.
wybieraliśmy
pójść za nią, kiedy wyszła
powtórzenie
Zostaliśmy na klatce w sześć czy siedem osób.
"zostać w sześć osób" – nie jestem pewna, czy to w ogóle jest poprawne? brzmi w najlepszym przypadku kłopotliwie
Dzisiaj wydaje mi się, że od razu zauważyłem zmianę. Oszpecona chorobą twarz nie pozwalała na pełne okazywanie emocji, a jednak… Tak, wydaje mi się, że wyrażała satysfakcję.
Pozwalać-okazywać, zauważyć-wyrażać. Niezręczny rytm zdania. Spokojnie możesz część powycinać, bo lejesz wodę.
dążącego do… Czego?
do… czego – to jedno zdanie
Miałem przed sobą trzy lub cztery osoby.
Spuściłem spojrzenie, a kiedy po trzech sekundach je podniosłem, ujrzałem papierową torebkę.
Klimatycznie celujesz w weird fiction, gdzie nic nie jest pewne i konkretne. Takie zdania wybijają z immersji. W jeszcze paru miejscach precyzujesz za bardzo – wystarczy napisać kilka osób, albo nie pisać nic w ogóle, bo dopiero co wspomniałeś, że cała grupa weszła do jej mieszkania.
Czasem mniej znaczy więcej.
Przebyliśmy krótki korytarz i wpadliśmy prosto do salonu.
Czasem masz takie zdania: serie następujących po sobie czynności. To nie jest potrzebne. Wystarczy napisać, że wpadli do salonu. Uwierz czytelnikowi, że ma wystarczająco wyobraźni, by się domyślić, że najpierw musieli kawałek przejść.
Musiałem zwyczajnie wstać z podłogi i pójść za nią, kiedy wyszła po nową porcję przekąsek.
Tu też: wystarczyłoby "Poszedłem za nią".
“Zwyczajnie” jest niepotrzebne.
Czy zło, które wyrządziłem, obróciło się w dobro, ratujące ludzi przed śmiercią i kalectwem?
To fajna myśl przewodnia tekstu, szkoda tylko że tym razem łopata wybiła mi jedynki.
której nie pozwolimy zbrukać
pierwsza połowa zdania w czasie przeszłym, nie możesz skakać między czasami
socjalne lokum
lokum socjalne
Scena kulminacyjna pozbawiona napięcia, choć możliwe, że niezręczności językowe wybiły mnie z rytmu. Napięcie wprowadza się poprzez krótkie, dynamiczne zdania. To, co sprawdzało się w pierwszej połowie opowiadania (powolne rozwijanie akcji, długie, klimatyczne zdania) tu cię zawiodło.
Fajna myśl przewodnia tekstu, choć można ją było sprzedać czytelnikowi lepiej.
Ogółem czytało się miło. Mam nadzieję, że w przyszłości będziesz dalej pracował nad swoim warsztatem.
www.instagram.com/mika.modrzynska/
Witajcie!
Finklo,
Budowałeś zainteresowanie dzieckiem. Spodziewałam się antychrysta albo czegoś równie spektakularnego, a tu po prostu urodziła i wychowuje.
Fakt, celowałem w coś mniej zjawiskowego. W sumie zależało mi na tym, aby ukazać przewrotność losu – sąsiedzi pokładają nadzieję w nienarodzonym dziecku, a ono okazuje się uosobieniem ich największego, wypartego lęku.
Doceniam wspomniane wyżej walory tekstu, acz nic mi nie urwał. Jeśli dojdzie do nominacji, to będę na nie.
Jasne, rozumiem. Dziękuję za wizytę!
AHTKasprzyk,
Zakochałam się! Bardzo, bardzo podoba mi się narracja,
Niemniej bardzo, bardzo się cieszę, że postanowiłam dziś wieczorem coś poczytać i że natrafiłam na to opowiadanie. Jest chyba jednym z lepszych, jakie czytałam w tym roku!
Bardzo mi miło :)
Dziękuję Ci za dużo ciepłych słów, Twoje zastrzeżenia również wezmę sobie do serca.
Czy można je już nazwać realizmem magicznym?
Sam się nad tym zastanawiam. Wydaje mi się, że sporo moich opowiadań zahacza właśnie o realizm magiczny, choć gdzie dokładnie przebiega granica między fantastyką a RM trudno powiedzieć.
Kam,
bardzo dziękuję za wyłapanie baboli i za wiele cennych wskazówek!
Co do wodolejstwa – przyznaję, że gdyby nie betujący, byłoby tego jeszcze więcej. W pierwszej wersji tekstu miałem jakieś dodatkowe 1,5k znaków, które nic nie wnosiły do fabuły :)
Jeśli chodzi o ,,łopaty", to ciągle szukam złotego środka.
Cieszę się, że mimo mankamentów, czytało Ci się miło.
Pozdrawiam!
Cóż to było za opowiadanie!
Niezmiernie podobała mi się narracja, która niespiesznie prowadziła do kulminacyjnego punktu z poczuciem, iż cokolwiek się wydarzy, nie będzie niczym przyjemnym. Przy lekturze towarzyszyło mi poczucie, że panią Bane czekają niezbyt przyjemne przeżycia ze strony sąsiadów. Grał z tym dobrze główny bohater, który prowadził historię w dosyć nierzetelny sposób, będąc przez większość czasu na haju. Nie do końca wiadomo, które elementy zdarzyły się naprawdę, a które były wytworem jego odurzonego umysłu. Kwestie te są już do interpretacji przez czytelnika, co bardzo mi się podoba.
Historia porusza też ważne społecznie tematy, dodając przy tym twist dziwności. Ciekawy zwłaszcza był wątek wykluczenia (tutaj przez chorobę/odmienność) i to, w jaki sposób ludzie postrzegają osoby wykluczone.
Jeżeli chodzi o wady, uważam, że punkt kulminacyjny jest trochę pozbawiony dynamizmu i akcji. Niby bomba wybucha, ale niezbyt spektakularnie. Ogólnie jednak całość zdecydowanie super.
Witaj, WyrmKillerze!
Niezmiernie podobała mi się narracja, która niespiesznie prowadziła do kulminacyjnego punktu z poczuciem, iż cokolwiek się wydarzy, nie będzie niczym przyjemnym.
Zależało mi na tym, aby w tym klimacie narastającej psychozy czytelnik miał pewność, że wydarzy się coś mało przyjemnego.
…Kwestie te są już do interpretacji przez czytelnika, co bardzo mi się podoba.
Cieszę się, że to doceniasz.
Historia porusza też ważne społecznie tematy, dodając przy tym twist dziwności. Ciekawy zwłaszcza był wątek wykluczenia (tutaj przez chorobę/odmienność) i to, w jaki sposób ludzie postrzegają osoby wykluczone.
Tak, zwłaszcza że przecież chorym należy się współczucie, jednak świadomość tego, że to właśnie na nich – kalekich i na różnych polach niewydolnych – będzie polegać funkcjonowanie państwa, z pewnością napawa zdrową część społeczeństwa lękiem. No i, niestety, niechęcią.
Jeżeli chodzi o wady, uważam, że punkt kulminacyjny jest trochę pozbawiony dynamizmu i akcji. Niby bomba wybucha, ale niezbyt spektakularnie.
Zapamiętam tę uwagę.
Ogólnie jednak całość zdecydowanie super.
Bardzo mi miło. Dziękuję za lekturę i komentarz!
Spodobało mi się (a nawet bardzo). Spodobał mi się sposób narracji, wykreowanie tej małej społeczności Hope Street i ciekawe podejście do tematu pandemii.
Widziałem w komentarzach zarzuty, że tekst jest przegadany. W moim odczuciu nie jest. Powiedziałbym, że jest to po prostu niespieszne tempo narracji. Z przyjemnością zanurzyłem się w świecie bloku przy Hope Street, nawet nie zauważyłem kiedy te 30k znaków minęło i chciałem, żeby jeszcze choć trochę było dłuższe.
Rzeczywiście w tekście fantastyka jest w śladowych ilościach, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało. W końcu to kawał dobrej historii.
Nie mam zamiaru kłamać, ani nawet koloryzować. Stawiam na prawdę. Pamiętajcie jednak, że jest to prawda, którą noszę w głowie, więc to niemożliwe, aby idealnie pokrywała się z rzeczywistym przebiegiem wydarzeń.
To fajny zabieg. Każda opowieść to tylko punkt widzenia.
Adamie, w szczególny sposób przedstawiłeś sytuację mieszkańców bloku w dobie pandemii. Dość osobliwe układy zapanowały miedzy sąsiadami, a ciąża Lidii zjednoczyła ich, rzec można, kuriozalnie. I choć fantastyki tu tyle, co kot napłakał, zupełnie mi to nie przeszkadzało, bo opowiadanie czytało się świetnie.
Nie wiem czy to słuszne skojarzenie, ale kiedy pisałeś o tym, jak sąsiedzi „osaczyli” Lidię, miałam przed oczami niektóre sytuacje z Dziecka Rosemary, choć zdaję sobie sprawę, że to całkiem inna bajka.
…podniosłem z ziemi plastikowy miecz… → Rzecz dzieje się w mieszkaniu, więc: …podniosłem z podłogi plastikowy miecz…
…Gregory zaparkował swojego SUVa. → …Gregory zaparkował swojego SUV-a.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Cześć! Nawet nie wiem, od czego zacząć. Powyższy tekst jest zdecydowanie jednym z moich faworytów w konkursie, jeśli nie numerem jeden. Fabuła niby bez fajerwerków, akcja upchnięta w jednym bloku, powtrącane dygresje… a mimo to czytam dalej w napięciu, bez mrugnięcia okiem. Jakie to czary?
Standardowo autor prawdopodobnie napisałby opowiadanie z perspektywy Lidii. Pomysł na to, by odwrócić sytuację, i sposób, w jaki indywidualny narrator przeistacza się w kolektywną świadomość…
Ja chcę ekranizacji. :)
...Pan muzyk? Żebym zryżał!
Witajcie!
Zanaisie, dzięki za lekturę.
PanDomingo,
Widziałem w komentarzach zarzuty, że tekst jest przegadany. W moim odczuciu nie jest. Powiedziałbym, że jest to po prostu niespieszne tempo narracji.
…nawet nie zauważyłem kiedy te 30k znaków minęło i chciałem, żeby jeszcze choć trochę było dłuższe.
Zdarza mi się pisać rozwlekle i często przy becie sporo wyrzucam. A to opowiadanie miało około 1,5k znaków więcej, trochę przystrzygłem :) Ale cieszę się bardzo, że Ci się nie dłużyło.
W końcu to kawał dobrej historii.
Dzięki! Cieszę się, że zajrzałeś.
reg, dziękuję za wyłapanie baboli, zaraz poprawiam.
I choć fantastyki tu tyle, co kot napłakał, zupełnie mi to nie przeszkadzało, bo opowiadanie czytało się świetnie.
Kiedy publikowałem to opowiadanie, właśnie takie opinie mi się marzyły :) Dzięki
Nie wiem czy to słuszne skojarzenie, ale kiedy pisałeś o tym, jak sąsiedzi „osaczyli” Lidię, miałam przed oczami niektóre sytuacje z Dziecka Rosemary, choć zdaję sobie sprawę, że to całkiem inna bajka.
Kultowy horror był dla mnie inspiracją, choć wydaje mi się, że dość odległą.
Dziękuję za wizytę!
Ghlas cailin,
Powyższy tekst jest zdecydowanie jednym z moich faworytów w konkursie, jeśli nie numerem jeden.
Szalenie miło to czytać!
Fabuła niby bez fajerwerków, akcja upchnięta w jednym bloku, powtrącane dygresje… a mimo to czytam dalej w napięciu, bez mrugnięcia okiem. Jakie to czary?
Kurczę, co ja bym dał, żeby wszyscy mieli takie odczucia :D Nie no, żartuję. Wiem, że sposób, w jaki prowadzę akcję, nie każdemu przypadnie do gustu, ale bardzo cieszy mnie każdy czytelnik, któremu ten styl pasuje, czy nawet bardzo pasuje.
Standardowo autor prawdopodobnie napisałby opowiadanie z perspektywy Lidii.
Zależało mi na tej przewrotności. Tym bardziej chciałem ją podbić, w pierwszym zdaniu informując o śmierci tej, jak by nie patrzeć, najważniejszej postaci tekstu.
Ja chcę ekranizacji. :)
Czasami marzą mi się takie rzeczy. Lot na księżyc i własna wyspa na Pacyfiku też :D
Dziękuję Ci za wizytę i za miłe słowa!
Pozdrawiam wszystkich!
Cześć!
Klimatyczne opko, niby gawęda, a jednak nie brakowało mi tu emocji czy akcji. Atmosfera tajemnicy wyszła bardzo dobrze, towarzystwo pandemicznych imprezowiczów również. Aż strach zagadnąć sąsiada. Trochę zbyt skrótowo imho pokazałeś sądny dzień, ale w sumie dobrze pasuje to do błogości po rozładowaniu napięcia, więc wyszło. Sprytna zagrywka ;-) Wszystko wyszło bardzo naturalnie i ludzko, wielki plus za ten realizm.
Problem mam jedynie z końcówką, bo ten pożar rozgorzał jak bóg z maszyny i od tego miejsca już miałem problem z odbiorem, bo przenosimy się do szpitala/ośrodka. Zbudowałeś cudny, mroczny klimat niepewności i nieco go uciąłeś (domyślam się, że limit maił to coś do gadania, bo ja zrobiłem podobnie, wnioskując po komentarzach)
Napisane bardzo sprawnie, plastycznie. Sama radość z czytania.
Pozdrawiam!
„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski
<Detektywa Lowina zapiski z urlopowych sesji czytania „Tytulików”>
Adam_c4 – Co pani Bane nosiła pod sercem?
Aż popatrzyłem w sufit. Nad moją sutereną jest kamienica, wielu lokatorów… Brrr. Strach się bać. Przynajmniej ciąża mi nie grozi, ale zmasowany atak mieszkańców? Kto wie, kto wie…
Duszny, gęsty klimat to niewątpliwie największe atuty tej opowieści. Akcję rozwijasz powoli, właściwie główna oś fabuły zaczyna jakby za płotem, a do furtki dochodzisz bez pośpiechu, najpierw skupiając się na wciągnięciu w duszną atmosferę kamienicy.
Ponarzekałbym na brak fantastyki. Epidemia to nic niezwykłego – wystarczy wspomnieć ostatnią mysią ospę albo jeżuszkę plamistę. Zdarza się. Do tego grzybki. Wierz mi, naoglądałem się w pracy wiele rodzajów narkotyków, i nie ma w tym nic niezwykłego. Później spodziewałem się dziwnego dziecka, ale tu również wyszło względnie normalnie. Mimo tego tekst ma tak niesamowitą atmosferę, że potrafi się obronić. Czy byłby lepszy z „czymś” fantastycznym? Kto wie?
Dobry tekst na pograniczu horroru i dramatu psychologicznego. Podobało mi się.
Cześć, Krarze!
Problem mam jedynie z końcówką, bo ten pożar rozgorzał jak bóg z maszyny i od tego miejsca już miałem problem z odbiorem, bo przenosimy się do szpitala/ośrodka. Zbudowałeś cudny, mroczny klimat niepewności i nieco go uciąłeś (domyślam się, że limit maił to coś do gadania, bo ja zrobiłem podobnie, wnioskując po komentarzach)
Tak, z racji na dość rozwleczoną formę tekstu przyznaję, że limit nade mną wisiał i przy końcówce musiałem trochę ,,ściaśniać".
Napisane bardzo sprawnie, plastycznie. Sama radość z czytania.
Bardzo mnie ta opinia raduje! Dziękuję za lekturę, pozdrawiam!
Witaj, Zanaisie-Lowinie!
Ponarzekałbym na brak fantastyki.
Myślę, że powinienem był mocniej zaakcentować naturę wirusa – to, że odmienia ludzi fizycznie. Tak czy inaczej przyznaję, że fantastyki tu malutko. Może faktycznie większa liczba zjawisk nieprawdopodobnych wyszłaby tej historii na dobre?
Dobry tekst na pograniczu horroru i dramatu psychologicznego. Podobało mi się.
Bardzo mi miło. Cieszę się, że doceniłeś duszną atmosferę i niespieszne tempo historii. Dziękuję za jurorski komentarz, pozdrawiam!
Opowiadanie jest napisane starannie i z dobrze rozplanowanym tempem. Jest też pewien posmak “lovecraftowości”. To na plus. Na minus z kolei wchodzi tu pewna schematycznosć narracji, takie trochę “poszedłem tu, zrobiłem to”, jakkolwiek… Jakkolwiek to w jakiś sposób jest dopasowane do konwencji, więc można to wybronić i nie traktować tego jako zarzutu.
Co jednak jest istotne i bezpośrednio z tym powiązane – zdecydowanie zabrakło jakiegoś zaangażowania w opisane sceny. Sceny, w których przecież zaangażowanie psychiczne musiało się pojawić, był przecież ten zbiorowy haj, była zbiorowa psychoza. Było dość elementów, które wręcz wymagałyby bądź wprowadzenia emocji “od strony narracji”, bądź przedstawienia ich bardziej reportersko. A jednak zabrakło tu tego. A szkoda, bo gdyby się tym pobawić, gdyby dodac to na końcu, to scena z wtargnięciem do mieszkania mogłaby nabrać sporo dynamiki, ale tez dramatyzmu.
Dwa skojarzenia przy lekturze to scena z wtargnięciem w jednym z odcinków “Z archiwum X” (gdzie była też mowa o sporyszu) oraz “Wioska przeklętych” (dzieci i ich wpływ na otoczenie).
No, podobało mi się, nawet bardzo :) Może trochę przegadane na początku i przyśpieszone na końcu, ale ładnie budujesz nastrój i rytm narracji jakoś się wpisuje w wydarzenia. Pani Bane jest powoli osaczana przez sąsiadów, jej życie stopniowo zmienia się w piekło, aż dochodzi do wielkiego bum i wydarzenia przyśpieszają.
Poruszyłeś ciekawy temat w niestandardowy sposób. Takie rzeczy dzieją się, kiedy człowiek staje się dla kogoś uosobieniem nadziei. Klasycznie zdarza się to w układzie rodzice – dziecko, kiedy rodzic wszystkie swoje marzenia i pragnienia przelewa na potomka, i chce, żeby dzieciak osiągnął to, co się rodzicowi nie udało. A tutaj pokazałeś, że w szczególnych sytuacjach – lęku, poczucia beznadziei, izolacji – może się to zdarzyć także z zupełnie obcą osobą. I konsekwencje również będą tragiczne. I byłyby pewnie nawet bez grzybków ;)
Czytało się świetnie, dałam się wciągnąć klimatowi. Bohaterów wykreowałeś bardzo realistycznych, pani Bane było mi żal od początku.
Czemu więc nie ma Cię w czołówce?
Zasady:
Oczekujemy tekstów fantastycznych, przy czym rodzaj fantastyki jest dowolny.
No właśnie dlatego. Jedyne czego Twojemu tekstowi brakuje to fantastyka. Zmiany w wyglądzie ludzi zainfekowanych i grzybki zamiast narkotyków to IMO za mało, żeby tekst uznać za fantastyczny.
A ponieważ ta sama zasada dotyczy Piórek, więc niestety w głosowaniu będę na NIE.
To nie zmienia faktu, że napisałeś naprawdę dobry tekst.
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Witaj, Wilku!
Co jednak jest istotne i bezpośrednio z tym powiązane – zdecydowanie zabrakło jakiegoś zaangażowania w opisane sceny. Sceny, w których przecież zaangażowanie psychiczne musiało się pojawić, był przecież ten zbiorowy haj, była zbiorowa psychoza. Było dość elementów, które wręcz wymagałyby bądź wprowadzenia emocji “od strony narracji”, bądź przedstawienia ich bardziej reportersko. A jednak zabrakło tu tego.
Nie byłem pewien, jaką postawę powinien prezentować narrator. W jaki sposób ma mówić o wydarzeniach, które po wielu latach wciąż napełniają go niepokojem i budzą wyrzuty sumienia. W końcu wymyśliłem sobie, że będzie zdystansowany, ale precyzyjny. Nie zgorzkniały, ale świadom własnych przewin. Równocześnie pokrzepiający się myślą, że być może samego siebie traktuje zbyt surowo – w końcu gdyby nie on i jemu podobni, to bardzo możliwe, że Lidia nigdy nie zostałaby autorką popularnej, niosącej ukojenie książki.
Może rzeczywiście dobrym kierunkiem byłoby podbicie emocji, zrobienie bohatera bardziej ludzkim, mniej wykalkulowanym?
Dwa skojarzenia przy lekturze to scena z wtargnięciem w jednym z odcinków “Z archiwum X” (gdzie była też mowa o sporyszu) oraz “Wioska przeklętych” (dzieci i ich wpływ na otoczenie).
Wioski przeklętych nie widziałem, a jeśli chodzi o ,,Z archiwum X", to chciałbym kiedyś nadrobić ten serial – widziałem raptem kilka odcinków na krzyż :)
Dziękuję za komentarz i podzielenie się sugestiami. Pozdrawiam!
Cześć, Irko!
No właśnie dlatego. Jedyne czego Twojemu tekstowi brakuje to fantastyka. Zmiany w wyglądzie ludzi zainfekowanych i grzybki zamiast narkotyków to IMO za mało, żeby tekst uznać za fantastyczny.
Przyznam, że zdecydowałem się na minimalne stężenie fantastyki, aby nie rozmyć myśli przewodniej tekstu, którą bezbłędnie odczytałaś (co, nie ukrywam, jest szalenie miłe):
Takie rzeczy dzieją się, kiedy człowiek staje się dla kogoś uosobieniem nadziei. Klasycznie zdarza się to w układzie rodzice – dziecko, kiedy rodzic wszystkie swoje marzenia i pragnienia przelewa na potomka, i chce, żeby dzieciak osiągnął to, co się rodzicowi nie udało. A tutaj pokazałeś, że w szczególnych sytuacjach – lęku, poczucia beznadziei, izolacji – może się to zdarzyć także z zupełnie obcą osobą. I konsekwencje również będą tragiczne.
Tak jest!
I byłyby pewnie nawet bez grzybków ;)
Bardzo możliwe :)
Bardzo dziękuję za miłe słowa i za organizację konkursu. Pozdrawiam!
Przyznam, że zdecydowałem się na minimalne stężenie fantastyki, aby nie rozmyć myśli przewodniej tekstu, którą bezbłędnie odczytałaś
I jakkolwiek dziwnie to zabrzmi: dobrze zrobiłeś. Wprowadzanie na siłę elementów fantastycznych by się opku nie przysłużyło. A tak mam satysfakcję z przeczytania dobrego tekstu. I mam nadzieję, że Ty masz satysfakcję przynajmniej z mojej satysfakcji ;)
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
I mam nadzieję, że Ty masz satysfakcję przynajmniej z mojej satysfakcji ;)
Mam, mam :)
No, niestety, ja też będę na NIE.
Nie zachwycił mnie ten tekst tak jak wielu przedpiśców, natomiast podobnie jak niektórzy nie bardzo znajduję w nim fantastykę. Na upór taka bliskiego zasięgu, ale jeśli tak, to niestety mało oryginalna.
To, co kogoś powyżej rozczarowało – że nie ma tu “dziecka Rosemary” – dla mnie akurat jest plusem, ucieszyłam się, że nie dajesz nam tu mutanta, potwora, a jedynie sugestię, że coś może jest nie tak. Niemniej tytuł obiecuje coś bardziej spektakularnego i w sumie… jak dla mnie jest najlepszy w całym opowiadaniu.
Fabuła mi się rozłaziła, zgadzam się, że tekst jest przegadany. A akurat w narracji był największy potencjał, bo sama historyjka tekstu nie ciągnie. Przyjąłęś fajny punkt widzenia i zacząłeś z przytupem, ale potem się to rozłazi, a narrator nie jest konsekwentny. Początek zapowiada, że jego emocje związane ze sprawą będą ważne, ale potem tylko relacjonuje wypadki. Zabrakło też paradoskalnie trochę zatrzymania, epickiego oddechu, że tak powiem, a konkretnie lepszego i bardziej konsekwentnego pokazania społeczności bloku. Bo z początku dowiadujemy się, że narrator trzyma się z czwórką mieszkańców i ja osobiście miałam poczucie, że o reszcie wiele nie wie, a potem okazuje się, że jednak wszyscy się bardzo dobrze znają. Niemniej dla mnie nagłe zainteresowanie tej centralnej dla narracji piątki ciążą sąsiadki spoza tej piątki było dość dziwne i trochę na siłę, taka narrative device.
Puściłeś też jak dla mnie kwestię grzybków. Dajesz scenki, obrazki narkotycznych ciągów i imprez, w tle tego zagrożoną przez pandemię ciążę, potem fajny motyw ze ślusarzem rozpoznającym dziecko, ale tu twist i ślusarz ląduje w workach – ta scena jest ze slashera, mimo że wcześniej sugerujesz raczej thriller psychologiczny.
Ogólnie miałam poczucie chaosu i tego, że autor trochę się miotał, nie wiedząc, czym tak naprawdę ma być ten tekst. Jakbym miała podsumować to opowiadanie w moim subiektywnym odbiorze, to bym powiedziała: z dużej chmury mały deszcz. Czyli po bardzo dobrze się zapowiadającym początku mocno się rozczarowałam.
Na dodatek technicznie jest tak sobie. Ponieważ jednak przeczytałam na komórce, to łapanki nie będzie, tylko dwie uwagi. Dla mnie bardzo irytujące było nadużywanie cudzysłowu. To niedobry zabieg w literaturze – dystans narratora do tego, co mówi, należy pokazywać inaczej, niezależnie od kreacji tego narratora. Tu, ponieważ jest gawędziarska i pełna zwrotów do czytelnika, pasowałoby coś, co czasem stosujesz, czyli mówienie, że coś nazywaliśmy, określaliśmy mianem itd. i wtedy bez cudzysłowu. Po co cudzysłów przy “pogaduszkach” to dalibóg nie wiem, bo używasz tego słowa poprawnie, bez odchodzenia od znaczenia.
No i parsknęłam niezamierzonym śmiechem na “wychodzenie po angielsku”. Tak mówimy po polsku, a rzecz dzieje się w jakimś środowisku anglojęzycznym. No i cały numer polega na tym, że angielski odpowiednik tego wyrażenia brzmu “to take a French leave” – wychodzić po francusku. Anglicy przejęli ten obyczaj od Francuzów, do tego stopnia, że po francusku jest wyrażenie “”iler à l’anglaise”, ale ma nieco inne znaczenie: wychodzić pospiesznie. W każdym razie jeśli masz anglofonów, to oni na pewno nie będą mówić o “wychodzeniu po angielsku” i oczywiście pojawia się kwestia “przekładu” i tu trzeba wymyślić jakieś obejście.
http://altronapoleone.home.blog
Witaj, drakaino!
Dziękuję za obszerny komentarz, pochyliłem się nad Twoimi uwagami. Do niektórych kwestii chciałbym się odnieść:
…ja osobiście miałam poczucie, że o reszcie wiele nie wie, a potem okazuje się, że jednak wszyscy się bardzo dobrze znają. Niemniej dla mnie nagłe zainteresowanie tej centralnej dla narracji piątki ciążą sąsiadki spoza tej piątki było dość dziwne i trochę na siłę, taka narrative device.
Przyznaję, że to, jak nagle zacieśniły się relacje między sąsiadami oraz to, że ni z tego ni z owego wszyscy zaczęli interesować się ciążą Lidii, miało wypaść dziwnie, nienaturalnie. Jakby faktycznie pod wpływem narkotyków sąsiadami zawładnęła jakaś… nadświadomość.
Po co cudzysłów przy “pogaduszkach” to dalibóg nie wiem, bo używasz tego słowa poprawnie, bez odchodzenia od znaczenia.
Przy ,,pogaduszkach" narrator posłużył się cudzysłowem, aby podkreślić, że w tych bardzo częstych spotkaniach w najmniejszym stopniu nie chodziło o rozmowę, a wyłącznie o upijanie się. Myślę, że towarzystwo od razu przechodziło do rzeczy, nie kłopocząc się nawet small-talkiem.
No i parsknęłam niezamierzonym śmiechem na “wychodzenie po angielsku”. Tak mówimy po polsku, a rzecz dzieje się w jakimś środowisku anglojęzycznym.
Załóżmy, że oryginalnie świadectwo powstało w języku angielskim, a opowiadanie stanowi jego przekład. Przyznam, że mając to na uwadze, i wiedząc, że tylko w polskim (jak przypuszczam) wychodzimy ,,po angielsku", użycie tego zwrotu nie wydało mi się niezręczne. Ale jako osoba, która sporo tłumaczyła, masz ode mnie nieporównywalnie czulsze ,,ucho". Zdaję się na nie :)
Pozdrawiam!
Przyznaję, że to, jak nagle zacieśniły się relacje między sąsiadami oraz to, że ni z tego ni z owego wszyscy zaczęli interesować się ciążą Lidii, miało wypaść dziwnie, nienaturalnie. Jakby faktycznie pod wpływem narkotyków sąsiadami zawładnęła jakaś… nadświadomość.
To pozostało w obrębie autorskich założeń ;) Wszyscy oczywiście popełniamy ten błąd, bo pewne rzeczy siedzą w naszych autorskich głowach i wydaje nam się, że niedopowiedzenia wystarczą, ale jednak akurat tu masz sytuację taką, że narrator deklaruje bliskość tylko z niewielką grupką, a potem okazuje się, że wielkich różnic w tych relacjach nie ma. To powinno być np. stopniowane, albo też narratorowi mogłoby się wydać dziwne, że interesuje go kobieta spoza jego zaprzyjaźnionej grupki – przydałby się jakiś sygnał do czytelnika, że coś się w blokowych układach zmienia. To dodatkowo potęgowałoby grozę czy niepokój sytuacją. I kazało zastanawiać się wraz z narratorem, dlaczego tak się dzieje.
Dopiero też teraz, po Twojej odpowiedzi, dotarł do mnie autorski zamysł, że bohater(owie) sądzą, że to kwestia narkotyków, a to działanie dziecka ;) Ten wątek byłby też jaśniejszy, gdyby stopniować świadomość autora, że w nienaturalny sposób wszyscy zaczęli się interesować Lidią.
Przy ,,pogaduszkach" narrator posłużył się cudzysłowem, aby podkreślić, że w tych bardzo częstych spotkaniach w najmniejszym stopniu nie chodziło o rozmowę, a wyłącznie o upijanie się. Myślę, że towarzystwo od razu przechodziło do rzeczy, nie kłopocząc się nawet small-talkiem.
No, imho to całkowicie nie wyszło. Tu właśnie przydałoby się rozwinąć kwestię: nazywaliśmy nasze spotkania pogaduszkami, choć wcale nie o gadanie chodziło. Cudzysłów w przekazie pisanym nie jest jednoznacznym mrugnięciem okiem, jak w reklamie łódki Bols.
Załóżmy, że oryginalnie świadectwo powstało w języku angielskim, a opowiadanie stanowi jego przekład. Przyznam, że mając to na uwadze, i wiedząc, że tylko w polskim (jak przypuszczam) wychodzimy ,,po angielsku", użycie tego zwrotu nie wydało mi się niezręczne.
Po francusku, jak wcześniej pisałam, też istnieje taki zwrot, choć znaczy coś odrobinę innego. Ale nie, nie zgadzam się z argumentacją. Gdybyś rzeczywiście tłumaczył tekst i to tekst nieliteracki, najlepiej odnoszący się do sytuacji ogólnych, mógłbyś użyć typowo polskiego sformułowania. Gdybyś stylizował tekst na przekład i wyraźnie zaznaczył, że narracja ma warstwę “polską”, naddaną przez siedzącego w obrębie świata przedstawionego tłumacza, mógłbyś napisać “wyszedł, jak to się u nas mówi, po angielsku”. Ale tu język polski jest przezroczysty, jest tylko niewidoczną nakładką, a więc nie powinieneś używać zwrotów, które nie pasują do świata przedstawionego.
Oczywiście są tego poziomy. Przyznam, że miewam problem, kiedy w moich tekstach dziejących się w dziewiętnastowiecznej Francji mam dorożki, bo dorożka to słowo polskie zapożyczone z rosyjskiego, datowane od, o ile dobrze pamiętam, lat nastych XIX wieku. Ergo o ile w Warszawie dorożka byłaby całkowicie na miejscu w połowie wieku, to w zasadzie w Paryżu powinny być fiakry i tyle (a w Krakowie dryndy). Niemniej używam tego wymiennie, bo mało kto wie, że taka jest etymologia i historia słowa, no i jednak jest ono z epoki. Sito “nakładki” polszczyzny niechętnie, ale jednak je przepuszcza.
Natomiast kiedy używasz zwrotu “wychodzić po angielsku” w tekście dziejącym się w środowisku anglofońskim, brzmi to śmiesznie. A tu akurat bezboleśnie można napisać coś w rodzaju “wymknęła się niepostrzeżenie” i tym podobne.
Zauważyłam, że to zmieniłeś, ale czułam się w obowiązku wyjaśnić, w czym rzecz.
http://altronapoleone.home.blog
Po francusku, jak wcześniej pisałam, też istnieje taki zwrot, choć znaczy coś odrobinę innego. Ale nie, nie zgadzam się z argumentacją. Gdybyś rzeczywiście tłumaczył tekst i to tekst nieliteracki, najlepiej odnoszący się do sytuacji ogólnych, mógłbyś użyć typowo polskiego sformułowania. Gdybyś stylizował tekst na przekład i wyraźnie zaznaczył, że narracja ma warstwę “polską”, naddaną przez siedzącego w obrębie świata przedstawionego tłumacza, mógłbyś napisać “wyszedł, jak to się u nas mówi, po angielsku”. Ale tu język polski jest przezroczysty, jest tylko niewidoczną nakładką, a więc nie powinieneś używać zwrotów, które nie pasują do świata przedstawionego.
Oczywiście są tego poziomy. Przyznam, że miewam problem, kiedy w moich tekstach dziejących się w dziewiętnastowiecznej Francji mam dorożki, bo dorożka to słowo polskie zapożyczone z rosyjskiego, datowane od, o ile dobrze pamiętam, lat nastych XIX wieku. Ergo o ile w Warszawie dorożka byłaby całkowicie na miejscu w połowie wieku, to w zasadzie w Paryżu powinny być fiakry i tyle (a w Krakowie dryndy). Niemniej używam tego wymiennie, bo mało kto wie, że taka jest etymologia i historia słowa, no i jednak jest ono z epoki. Sito “nakładki” polszczyzny niechętnie, ale jednak je przepuszcza.
Natomiast kiedy używasz zwrotu “wychodzić po angielsku” w tekście dziejącym się w środowisku anglofońskim, brzmi to śmiesznie. A tu akurat bezboleśnie można napisać coś w rodzaju “wymknęła się niepostrzeżenie” i tym podobne.
Zauważyłam, że to zmieniłeś, ale czułam się w obowiązku wyjaśnić, w czym rzecz.
Dziękuję za dodatkowe wyjaśnienia i podzielenie się konkretnym przykładem. Translatorskie perypetie szczególnie mnie interesują, bo kiedyś marzyło mi się być tłumaczem, choć wiem, że to ciężki kawałek chleba :)
To akurat autorska perypetia, bo dorożki dotyczą tego, co piszę ;) O translatorskich mogłabym długo opowiadać. Czasem niestety trzeba autorowi coś zmienić, żeby w języku przekładu nie wypadło niezamierzenie śmiesznie albo niewłaściwie. Pamiętam taką sytuację z jedną z książek Canavan, gdzie w oryginale młoda i piękna bohaterka nazywała się Stara. Po angielsku masz skojarzenia z gwiazdami, ze wzrokiem – dalekie, ale możliwe. Nie wiem, czy przyświecające autorce. Ale po polsku masz bardzo konkretne i całkowicie niepasujące do sytuacji znaczenie, w dodatku żargonowo nacechowane. Nie pamiętam, czym w końcu to z redaktorką zastąpiłyśmy, ale od początku miałyśmy poczucie, że tu musi być zmiana.
Podobnie miałam z McMullenem, gdzie była dziwaczna hierarchia bibliotekarzy. Ona miała być w zamierzeniu mocno zmilitaryzowana i trochę zastraszająca. A po polsku Nadbibliotekarz i podobni nijak takich skojarzeń nie wywoływał, a na dodatek dawał małe możliwości kombinacji wielu stopni tej hierarchii. A że po angielsku było nieco nienaturalnie, to napisałam do autora i zaproponowałam mu nomenklaturę zaczerpniętą z niemieckiego: różne obery, haupty itd. Autor się wręcz zachwycił i żałował, że sam na to nie wpadł XD
http://altronapoleone.home.blog
Ona miała być w zamierzeniu mocno zmilitaryzowana i trochę zastraszająca.
zaproponowałam mu nomenklaturę zaczerpniętą z niemieckiego: różne obery, haupty itd.
Dobree :D
Opowiadanie dość w wolnym tempie, miejscami nawet zbyt wolnym. Dobrze napisane od względem stylistycznym. Czyta się gładko. Do tego jest specyficzna pierwszoosobowa narracja. Nie jestem pewien czy była potrzebna, bo te niespieszne rozważania w pierwszej osobie, zwłaszcza na początku, nie wnoszą zbyt wiele, a narrator, co zresztą sam stwierdził, nieco „przynudza”. Ale rozumiem, że autor miał taki zamysł. Niech mu będzie.
Sama treść… hmmm… Mamy dość ciekawe nawiązania do pandemii, ale takie niezbyt kontrowersyjne. To raczej taka zdystansowana próba ogólnych rozważań o naturze ludzi niźli stawianie się po którejś ze stron barykady we współczesnym konflikcie. I dobrze, że tak jest.
Niezbyt mi się podobał wątek narkotycznych grzybków. Dużo mu miejsca poświęciłeś, ale w sumie nie bardzo wiem, do czego to było Ci potrzebne, oprócz wyjaśnienia dość dziwnych zachowań przedstawionej społeczności.
Wracając do tego tekstu po kilku godzinach od lektury, w sumie nie bardzo wiem, co chciałeś tym przekazać. Ten przekaz się nieco rozmywa i nie bardzo wiadomo co o tym sądzić i obawiam się, że może szybko z głowy ulecieć.
Ocena: 5.05 /6
Podsumowując, solidny, nieźle napisany tekst. Aczkolwiek brakuje mu pazura, który by sprawił, że wyróżni się spośród innych.
"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.
Witaj, Chrościsko!
Opowiadanie dość w wolnym tempie, miejscami nawet zbyt wolnym.
Lekkie zdynamizowanie chyba wyszłoby opowiadaniu na dobre.
Dużo mu miejsca poświęciłeś, ale w sumie nie bardzo wiem, do czego to było Ci potrzebne, oprócz wyjaśnienia dość dziwnych zachowań przedstawionej społeczności.
Chciałem aby czytelnik zastanawiał się – razem z narratorem – czy psychoza, w którą wpadli mieszkańcy bloku, mogła mieć bezpośredni związek z narkotykiem, a jeśli tak, to w jaki sposób wpływał on na ludzką świadomość. Narrator sceptycznie podchodzi do idei zbiorowej świadomości, ale wychodzi na to, że pod wpływem czarnych grzybków odurzeni faktycznie zachowywali się w sposób, który wymyka się racjonalnym wyjaśnieniom.
Wracając do tego tekstu po kilku godzinach od lektury, w sumie nie bardzo wiem, co chciałeś tym przekazać. Ten przekaz się nieco rozmywa i nie bardzo wiadomo co o tym sądzić i obawiam się, że może szybko z głowy ulecieć.
Irka trafnie odczytała, co miałem nadzieję przekazać. Inna sprawa, czy jest to na tyle zajmujące, by zostać z czytelnikiem na dłużej :)
Cieszę się, że uważasz tekst za porządnie napisany i solidny. Dziękuję za lekturę, pozdrawiam!
Chciałem aby czytelnik zastanawiał się – razem z narratorem – czy psychoza, w którą wpadli mieszkańcy bloku, mogła mieć bezpośredni związek z narkotykiem, a jeśli tak, to w jaki sposób wpływał on na ludzką świadomość. Narrator sceptycznie podchodzi do idei zbiorowej świadomości, ale wychodzi na to, że pod wpływem czarnych grzybków odurzeni faktycznie zachowywali się w sposób, który wymyka się racjonalnym wyjaśnieniom.
Ten konflikt narkotyczny haj vs zbiorowa świadomość zupełnie mi umknął. Dla mnie to była jedna spójna całość i nie zwróciłem uwagi, że próbujesz tu postawić takie pytanie.
Jeśli to jest istota, to warto je gdzieś podkreślić.
"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.
Opowiadanie dość w wolnym tempie, miejscami nawet zbyt wolnym. → Lekkie zdynamizowanie chyba wyszłoby opowiadaniu na dobre
Niekoniecznie. Nie daj się zwieść fetyszowi dynamizmu. Akurat w tym tekście powolny rytm jest dobry, raczej jego wykonanie, w sensie dawkowania nam i sposobu podawania informacji, szwankuje. Tu cała fabuła zasadza się na tym, że ciąża to długi i mało dynamiczny proces. I dobrze. Nie potrzeba tu fajerwerków i gonitw. Mogłaby nawet być nuda, poczucie dziwacznej beznadziei, narkotycznej mgły i tak dalej. Rozwleczenia czasu. Tylko to powinno mieć jakiś wewnętrzny, dobrze zauważalny dla czytelnika rytm. Coś, co by sprawiało, że mimo nudy, powtarzalności, wręcz kleistości fabuły, czekamy, co się wydarzy, czym ta ciąża się zakończy. Jak w “Dziecku Rosemary”. I ten rytm wcale niekoniecznie musi być szybszy!
http://altronapoleone.home.blog
Jeśli to jest istota, to warto je gdzieś podkreślić.
Możliwe, że powinienem był tej kwestii poświęcić więcej uwagi. Tylko jak zrobić to w sposób, który nie znużyłby do reszty czytelnika – oto jest pytanie. Może gdyby narrator był mniej zdystansowany i wprost sugerował nadnaturalny charakter tamtych wydarzeń, zamiast go kwestionować, całość byłaby bardziej angażująca mimo powolnego tempa? Odnosząc się też do Twoich słów, drakaino, może to byłby sposób na lepsze sprzedanie tej historii? Może ten rytm, o którym wspominasz, nadałaby opowiadaniu trudna do ukrycia fiksacja narratora?
Dziękuję Wam za inspirujące uwagi :)
Myślę, że raczej np. ewolucja stosunku narratora do wydarzeń. Od kwestionowania, przez coraz większą wiarę w coś nadnaturalnego, może znów kwestionowanie, a potem bum!? Mógłbyś wtedy rozmieścić po tekście różne tzw. red herringi czyli zmyłki, poprowadzić czytelnika w stronę różnych rozwiązań, które okażą się nieprawdziwe, a potem zaskoczyć go tym, co się zdarzyło naprawdę.
http://altronapoleone.home.blog
Postaram się nie przynudzać. No właśnie – nuda. Nasza ówczesna egzystencja, choć okupiona potężną niepewnością, była przerażająco nudna.
Skoro nawet narrator się nudzi, to co ja, biedny czytelnik, mam powiedzieć? :p
Gromadka przerażonych i znudzonych ludzi.
Trudno mi wyobrazić sobie taki jednakowy dobór cech. Ogólnie przerażenie idzie w pakiecie z szeregiem innych reakcji i zamartwianie raczej nie pozwala nikomu się nudzić.
Trzy razy w tygodniu spotykaliśmy się na wieczornych „pogaduszkach”, których prawdziwym celem było wypijanie olbrzymich ilości alkoholu.
Cudzysłów jest tutaj raczej zbędny.
Państwo Smith pracowali na uniwersytecie i z początku wyglądali na nieustannie spiętych i wycofanych.
Wolałbym zobaczyć owe spięcie i wycofanie w postaci ich zachowań i gestów. Show, don’t tell.
Podobno wszelkie zbiegi okoliczności to nic innego jak działanie Siły Wyższej, która pragnie pozostać incognito. Kto wie? Pytanie tylko, czym jest ta „Siła" i czego od nas oczekuje w obliczu prób, którym ciągle nas poddaje.
Niekonsekwencja w zapisie – siła raz w cudzysłowie, raz bez.
Chyba po raz pierwszy od wybuchu „zarazy" na serio przejęliśmy się tym, że możemy złapać wirusa i zarazić nim kogoś, na kim nam zależy.
Znów cudzysłów – dlaczego? Postaci zdają się brać epidemię na poważnie, stąd zarazę można traktować jako synonim tego słowa, zatem nie rozumiem sensu wstawiania cudzysłowu.
Podniósł się szum; sąsiedzi zaczęli szeptać. Bardziej do siebie, niż między sobą. Nikt nie chciał dzielić się swoimi przypuszczeniami.
Zatem o czym szeptali w takiej sytuacji?
Witaj, Adamie!
Nie będę ukrywał, że jak dla mnie, takie dość letnie w odbiorze jest to opowiadanie. Przede wszystkim fantastyki widzę tu tyle, że gdyby nieuważnie patrzeć, to można by ją przeoczyć. Nienazwane dzieje się tutaj w sferze dopowiedzeń i domysłów, co jest angażującym pomysłem wartym docenienia, choć mam wrażenie, że trochę za mało klocków jest tutaj rozrzucone, by wykoncypować sobie z nich jakiś satysfakcjonujący sens.
Moim zdaniem postaci Ci się tutaj nie udały. Jest ich za dużo, zlewają się między sobą, do tego zachowują się jak banda nastolatków z tymi swoimi wieczorkami chlania i ćpania, pojawia się szybki numerek w zasadzie bez znaczenia dla czegokolwiek, ponadto dominuje wszechogarniające zblazowanie. I pewnie, można powiedzieć, że to wszystko wina używek, że czarne grzybki takie są, że to w ogóle element fantastyczny – wszystko można. Tylko moim zdaniem postaci się nie bronią, nie są wiarygodni, zostali potraktowani stereotypowo. Szkoda.
Zastosowana narracja w postaci pewnej gawędy to duży plus tej opowieści, choć jest to tylko rodzaj pudełka, w którym przede wszystkim powinna błyszczeć zawartość. A ta zawartość, jak dla mnie, wypadła dość przeciętnie i obawiam się, że nie zapadnie na dłużej w pamięci.
Hmmm, hmmm…
Ogólnie podobało mi się. Styl, ten gawędziarski, całkiem przyjemny, tempo dobrze się rozwijało, jakoś nie miałem wrażenia, że było zbyt rozwleczone. Po drugie miałeś rzeczywiście coś do opowiedzenia, i do tego oparte na całkiem ciekawym pomyśle. Bardzo mi się podobało stopniowe popadanie bohatera w nałóg – na pewno dobrze to sobie rozpisałeś.
I fakt, że na koniec gdzieś to się rozmyło, ten początek – sygnalizujący tych kilku głównych bohaterów – okazał się o tyle mylący, że ostatecznie głównym bohaterem poza Lidią i narratorem był w zasadzie zbiorowy bohater aka mieszkańcy kamienicy. I ci o których mówiłeś gdzieś zniknęli, choć odegrali w końcu swoje role.
Czy brakowało fantastyki? No jest niby lekka, może i bardzo, ale mi to tam nie przeszkadza. To w ogóle jest takie śliskie kryterium, strasznie arbitralne i zależne niejako od woli oceniającego; przy “Lilusiu” Palaio ostatnio była chyba podobna dyskusja, choć tam oceny poszczególnych osób było inne :P Ja w każdym razie jestem daleko na osi tych akceptujących i mi tyle nawet starczy. Ale fakt – jakieś pociągniecie tej myśli zbiorowego wariactwa mogłoby być niezłe.
Poza tym ciekawie też musiałoby wyglądać opowiadanie ze strony Lidii, obserwującej wariujących sąsiadów – taka luźna myśl.
I na koniec zakończenie. Imho trochę zbyt dosłowny przekaz z akceptowaniem innych, które przebijało się gdzieś przez cały tekst. Z całą tą kampanią etc. A bez tego tekst i tak by wyraźnie o tym mówił. No i ostatnie zdanie tak no nie wiem.
Na koniec dodam, że czytałem wczoraj i myślałem gorąco, czy nie napisać na szybko komentarza i nie dorzucić Dyżurnej Nominacji, ale… Sam nie wiem. Chyba czegoś zabrakło, może jakiegoś “wow!”, może te detale. To nie jest takie wybitne-wybitne opowiadanie, ale takie dobre i przyjemne w okolice Pióra to może, opublikować pewnie spokojnie możnaby… Nie byłem przekonany, a tak ad hoc wolałem się nie dorzucać (szczególnie, że pewnie musiałby wtedy jeszcze z 2 opowiadania dorzucić, co do których wahałem się podobnie; dopiero wyrabiam sobie konsekwentne kryteria oceny). Choć do teraz nie wiem czy słusznie, w razie czego wybacz :)
Слава Україні!
Witajcie!
MrBrightside,
dziękuję Ci za lekturę i za wszelkie uwagi – te dotyczące kwestii technicznych i fabularnych. Mam nadzieję, że lektura mojego kolejnego opowiadania będzie bardziej satysfakcjonująca :)
Pozdrawiam!
Golodh,
cieszę się, że wpadłeś i podzieliłeś się swoimi przemyśleniami.
Choć do teraz nie wiem czy słusznie, w razie czego wybacz :)
Spokojnie, gniewał się nie będę ;) Wypada mieć nadzieję, że następnym razem nie będą Ci towarzyszyły podobne wątpliwości ;)
Dziękuję i pozdrawiam!
Cześć,
opowiadanie przyjemne, sprawnie napisane. Podobają mi sie kwestie społeczne, które poruszasz – troska, która przeradza się w sprawowanie kontroli, uwielbienie w szał. Ciekawym tłem dla historii jest pandemia oraz nałóg, w który wpada społeczeństwo – interesujący ukłon w stronę sytuacji, z którą obecnie się borykamy.
Zabrakło mi w zasadzie detali, ale takich dla mnie istotnych. Życzyłbym sobie, żeby “otoczenie” odgywało większą rolę w Twojej historii, zaczynając od ulic, budynków, klatek schodowych, a na kraju, społeczeństwie kończąc. Niby wszystko to jest u Ciebie, ale chciałbym, żeby zwiększyć dawki – aby czytelnik mógł dowiedzieć się więcej o “zamarłym mieście”, poznać szczegóły wystroju mieszkania Lidii, być może usłyszeć rządowy komunikat na ulicy, albo oficjalne wystąpienie premiera w radio.
Dodatkowo – wstęp i końcówka nie zagrały mi. Dostrzegam potencjał i zamysł, fajnie jest zaznaczyć, że Lidia umrze i potem prowadzić czytelnika przez historię, czy fragment historii jej życia. Końcówka jednak budzi we mnie rozczarowanie – niewiele się dowiaduję o życiu Lidii, koniec jest jakby podporządkowany ideei sprawienia dobra przez zło, czego nie do końca kupuję.
Ten brak detali świata przedstawionego glównie wpływa na “nie” dla piórka.
Pozdrawiam!
Che mi sento di morir
Witaj, BasementKey!
Cieszę się, że dostrzegłeś w teście zalety. Dzięki za dokładne wyjaśnienie czego, Twoim zdaniem, w tekście zabrakło.
Pozdrawiam!
Ech, kolejny tekst w tym miesiącu, który jest dla mnie Prawie-Piórkowy, ale w ostatecznej ocenie na NIE. Tu zadecydowała chyba kwestia braku czegoś ponad – bo obiektywnie nie bardzo mam się do czego przyczepić, bo i fabuła prowadzona sprawnie, i narracja konsekwentna, i pomysł się trzyma, i realia pandemiczne ogrywasz niebanalnie i bez przesady, i emocjami posługujesz się umiejętnie, nie epatując – a jednak czegoś, może jakiegoś elementu bardzo własnego i oryginalnego, wśród tych fajnie i sensownie poukładanych klocków mi zabrakło.
ninedin.home.blog
Cześć, ninedin! To miłe, że znajdujesz w moim tekście tak wiele pozytywów. Szkoda, że czegoś zabrakło, może następnym razem będzie lepiej :)
Pozdrawiam!
Podobało mi się :)
Przynoszę radość :)
Cieszy mnie to, Anet :)