Jest godzina dwudziesta druga… trzynaście.
***
Radosław Ka, pseudonim „Kogut" wyłamuje się z ustalonego wcześniej planu. Pomimo wielokrotnie powielanych deklaracji, wystawia swoich znajomych. Przybywa na spotkanie po przeszło dwugodzinnym spóźnieniu. Na miejscu nie zastaje nikogo. Wtedy… popełnia pierwszy błąd. Wyklucza ewentualną pułapkę. Kolejnym… jest odprawienie szofera. Zostaje sam, przekonany o swojej nietykalności…
***
W przeszłości, posiłkując się prastarymi zwojami z dziedziny przysłów… zapożyczył od osłów cechę, którą lubieżnie przywłaszczył, a która teraz nie pozwala mu odpuścić. Padają słowa, przepełnione dziecinną złością:
– Co to ma znaczyć?! Zniknęła ludzkość, nie ma już nic z czego powstałby nowy ład – zadowolony z własnej błyskotliwości, podejmuje decyzję. Musi się rozejrzeć
– Przecież nie mogli skończyć beze mnie. Rozpocząć? Całkiem możliwe, ale zakończyć? – Zwątpienie z początku tylko przeszkadza, jednak w połączeniu z samotnością… doskwiera coraz bardziej. Podczas przechadzki wspomina ukochanego chomika. Na potrzeby popijawy zostawił go w domu.
– Ciekawe czy ten pasztet przypominający pęto kiełbasy w sztucznym, niejadalnym flaku… Jeśli nie napełnił dozownika z wodą, to – trudny do zidentyfikowania szmer przerywa nasilające się, agresywne dąsy.
– Wszędzie śmierć, wszędzie śmierć – półgłos, równie niewinny co niewidoczny.
– Kto to powiedział? Pokaż się, bo każę moim lu…
– Wszędzie krew, wszędzie krew, krew, krew, krew, krew, krew! – tajemniczy szept przeistoczył się w… Wielki krzyk!
***
Świat zawirował. Nogi, choć krótkie, zwiotczały zupełnie. Księżyc, ignorując potencjalny gniew mężczyzny, zdemaskował przerażenie w jego oczach. Niestety, chwilę później… zniknął za śmiesznie mała chmurą; Odwracając wścibski wzrok, zostawił latarnię na przegranej pozycji… w walce z mrokiem. Wkrótce ona również ustąpiła. Czy to… ostrzeżenie? Nie wie nikt. W każdym razie pożegnała Radka szklanym deszczem… przy akompaniamencie huku.
***
Przeszukiwanie kieszeni nie przyniosło żadnych rezultatów. Brak telefonu, pieniędzy… nic. Totalna pustka, żeby nie powiedzieć… bieda. Przez chwilę przypominał przeciętnego, aczkolwiek dobrze ubranego obywatela. Dziwne zasady jeszcze dziwniej skonstruowanego świata; Niepisana reguła, jedna z wielu, dotyczyła wspomnianych wcześniej kieszeni… o ile w ogóle można było pozwolić sobie na tego typu spodnie. Otóż… zazwyczaj hulał w nich wiatr. Zwłaszcza, dwa tygodnie przed wypłatą.
– Musiałem zostawić w samochodzie. Cholera jasna – akcentując ostatni wyraz, nieświadomie zadrwił z obecnej sytuacji. Czekał… Winien był słyszeć własny oddech.
***
Rozsypane na niebie gwiazdy sugerowały, że nie przepadł w nicości. Wyznając zasadę: „Nie ważne jak, istotne… by cokolwiek” – rozejrzy się raz jeszcze. Tym razem dokładniej, choć okazało się, że znalezione po kilkunastu pierwszych krokach pudełeczko z logo znanego supermarketu… jest w połowie puste.
– Jak trzeba będzie… spalę ruderę – zaczął, gdy pierwsza zapałka zgasła – mam gdzieś, że ten pieprzony bar jest dorobkiem kilku pokoleń – druga – Nowy ład wymaga poświęceń! – Gdy odpalił trzecią, poprzednia zgasła nieprzyjemnie szczypiąc w palce, dostrzegł kilka kwiatów. Większość… nieświadomie podeptał. Jeden ocalał. Był inny. Odróżniał się sporym rozmiarem. Od góry biały… u dołu czerwony, kształtem przypominał sławetne krokusy. Dziwna, porośnięta czarnym mchem łodyga podkreślała oryginalność rośliny. Istniało duże prawdopodobieństwo, że znalazł jedyny w swym rodzaju gatunek, być może nawet pojedynczy okaz. Mimo to wyrwał wspaniałą zdobycz, doszczętnie masakrując pozostałe…
Nagle… wszystko nabrało tempa. Płuca zalała niefizyczna czerń. Biało-czerwone płatki odrywały się od gnijącej łodygi, gdy uwolniony z ludzkiego chwytu kwiat leciał ku ziemi.
***
Czuł jakby dosłownie przed momentem połknął rozżarzony węgiel, który teraz spalał jego duszę. Uderzeniami spoconych dłoni próbował zatrzymać bezlitośnie odbierany dech. Na próżno. Padł na kolana. Nie pomogło. Ból wypełnił całe ciało.
Błagalny krzyk, a przedtem wybuch, straszny błysk… wszystko zniknęło. Nie było już cierpienia. Głowa przestała ciążyć. Płuca uwolniły od męki… Przerażenie zamknięte w wilgotnych oczach ustąpiło miejsca otępieniu. Czy to był sen? Księżyc wychynął zza chmury, oświetlając pusty parking, nieczynny bar. Zemdlał? Szkoda czasu na durne przemyślenia!
Wstał. Otrzepał kolana. Poprawił pasek. Odzyskał niemal majestatyczną pozę. Znów był sobą. Dumny, pewny siebie… nie uznający sprzeciwu. Rozejrzał się. Nic się nie zmieniło. Tylko kwiat, który do niedawna zachwycał pięknem – stracił swą moc. Zniszczony. Podgniły. Martwy…
– Wyciągnę konsekwencje! – frustracja wywołana brakiem towarzyszy pchała go w kierunku gróźb, jednak improwizowane przekleństwa utknęły w zaciśniętym gardle.
– Boisz się?
– C… co jest? Jak śmiesz!? – spróbował się odwrócić. Potężna ręka… Nie! To nie była ręka. Wyraźnie widział fragment szponiastej łapy, której ciężar uniemożliwiał ucieczkę.
– Witaj, ludzka istoto – niski, dudniący głos… był szeptem. Żaden człowiek nie jest w stanie mówić półgłosem w ten sposób. Zniknęła pewność siebie. Oddech przyspieszył. Zawroty głowy na powrót zmiękczyły nogi. Chciał krzyczeć, wołać o pomoc, uciekać. Zrobić… cokolwiek. Nie potrafił. Sił wystarczyło na wywołanie dreszczy – Spokojnie. Nic ci nie grozi… jeszcze.
– Czego chcesz? – wiele wysiłku kosztowało przełknięcie śliny – Kim? Czym j…jesteś?
– Szukasz… przyjaciół? Byli tu i świetnie się bawili. Chcesz? Pokażę ci – Nie odpowiedział od razu. Nie zdążył. Ostatni podryg i ostatni krzyk. Wizja przejęła kontrolę nad całym jego jestestwem.
***
Zaczęło się spokojnie. Zawisł niczym zjawa tuż nad drzwiami. Nikt go nie dostrzegł. Świadomy faktu, iż wszystko co widzi… jest tylko ułudą. Iluzją wspomnień jego towarzyszy. Obserwował.
– Po co to wszystko? Co ja tu robię? – Myśli napływały dosłownie zewsząd. Pojawiły się wątpliwości – Co jeśli od zawsze tu byłem? W tej postaci… odarty z cielesności – szeptał, żeby nie zwariować.
Z niezrozumiałego dlań otępienia dopiero łamanych kości trzask zdołał go ocucić. Zbawienny dźwięk, który, nim umilkł, przetarł szlak pozostałym.
– Czy ja w ogóle mam uszy? Słyszę wyraźnie, ale – nie potrafił się skupić. Na ratunek znów przyszedł, co najmniej niezgrabnie konsumowany, kurczak. Na pierwszy rzut oka niedopieczony. Radek zwrócił uwagę najpierw na potrawę, później na mężczyzn. Dwóch…
– Po cholerę wyrzucasz te kości?!
– Co niby mam zrobić? Chcesz je na pamiątkę? Może Borysa zawołajmy? Ułoży z nich jakąś budkę.
– Ta, chyba telefoniczną – obaj parsknęli śmiechem – żebyśmy mogli zamówić normalne żarcie i…
– I co?! – wtrącił Borys. Idąc z butelką wódki, przystanął obok stolika przy którym siedzieli drwiący z niego mężczyźni.
– Do budowy dachu użyjesz brukselki? – kolejna kość wylądowała na podłodze.
– Żartujesz? Kolega doświadczony… zaradny – jedno jest pewne. Bawili się świetnie.
– Opoka dla rodzimych gospodarstw, co? – nie wdając się w dalsze dyskusje zaniósł swoim przyjaciołom obiecany trunek. Na miejscu postanowił omówić z nimi plan zemsty.
***
– Przestaniesz śmiecić?!
– Odczep się! Płacą mi za rolę, którą gram, a nie za zachowanie.
Radosław Ka, naliczywszy już ponad czternaście kurzych gnatów, z zażenowaniem odwrócił wzrok.
– Spalić, zgnieść! Spalić, zgnieść! – Dlaczego utknął akurat w tym miejscu? Z frustracją podglądał najbardziej oblegany stolik w barze.
– Co wy tam wyprawiacie?! – Nie był w stanie przekrzyczeć pijanych ludzi, których z czystym sumieniem można by porównać do zagorzałych kibiców. Z resztą… jak dotąd nikt go nie zauważył.
– Nic nie widzę! Wy… Wy pijusy obrzydłe! – Sam miał ochotę na kilka głębszych – Żeby was – zamilkł zrezygnowany.
***
– Toast! – Jeden z uczestników dziwnego wyzwania zwrócił na siebie uwagę wszystkich. W tym niewidzialnego obserwatora.
– Na jaką cześć ja się pytam? Zrobiłbym to samo… i to znacznie szybciej – wtrącił, jak to miał w zwyczaju, Greg Szpetyna.
– Jam to uczynił. Dokonał swego dzieła, cieszy się ma dusza… więc i ty mi humoru nie psuj!
– Cóż za wyniosłość – uszczypliwym komentarzom Grega nie było końca. Podobnie jak napływającym zewsząd gratulacjom…
– Żebro! Żebro! – Radek również krzyknął, lecz zdecydowanie mniej radośnie niż przyjaciele zwycięzcy.
– Jeszcze konfetti brakuje! – Nie spodziewał się reakcji. Dla nich nie istniał. Rozgniewany, pogodzony z obecną sytuacją, na powrót zatracił się w obserwacji… głównie Zbigniewa. Ten, na potwierdzenie swojej wygranej, wstał. Delektując się chwilą triumfu, odwzajemnił uścisk najbliżej stojącego… bodaj długoletniego kumpla. Później, ku ogólnemu zaskoczeniu, wyciągnął dłoń w stronę Szymona, który niepewnie odwzajemnił gest.
– Ty, popatrz – słowny szczypaniec. Po nim następny… i jeszcze kilka.
– Niczym… Diabelski topór zgniata ją… jakby przed chwilą co najmniej rebelię poskromił – po sali zaczęły hasać ledwo słyszalne, spiskowe szmery, które Zbigniew zawadiacko przeganiał twardym spojrzeniem.
– Hej, Szpetny! – jeden z mężczyzn ruszył w stronę zaskoczonego Grega – Gniewasz się, że znów wygrał? – za sprawą Borysa tempo akcji zwolniło. Tylko na chwilę, bowiem od dłuższego czasu zanosiło się na niczego sobie mordobicie. Próbował wyciągnąć telefon, by w przyszłości wykorzystać nagranie, czym rozwścieczył większość towarzyszy.
– Ja? Gniewam się? Zaraz ci pokaże gniew… Dziki gniew! – pięści poszły w ruch. Przypominały salwę z karabinu. Problem w tym, że nie wiadomo było kto i do kogo strzelał. Rykoszetów było tyle, że nawet najbardziej pijany żołnierz nie zdołałby powtórzyć tej farsy.
– Szatana histeryczny słychać śmiech – wtrącił dziwnie ubrany mężczyzna stojący nieco dalej – gdy zostawimy uchylone drzwi do naszych umysłów – ubiorem przypominał mędrca, który przy każdej sposobności przemawia… rzekomo głosem istot wyższych.
– W błagalnym geście wyciągnięta dłoń – próbował kontynuować. Nagle… czas jakby zastygł. Po sali zaczęły krążyć pospolite, lecz jakże haniebne odgłosy, imitujące nadciagającą burzę. Odbijały się od szczelnie zamkniętych okien. Swoją gęstością przygniatały wszystkich. Miażdżonych ludzi przenikliwy krzyk dochodził od strony stolika, wokół którego nieudolnie wykonano fosę. Jej głównym budulcem były niechlujnie ogryzione, kurze kości, chrząstki… ogólnie odpadki. Śmiech wyrwał pozostałych z alkoholowego szaleństwa. Nawet barman zakrył rękawem nos. Iście komiczne, biorąc pod uwagę fakt, że jako pierwszy przyczynił się do ogólnego rechotu. Smród, wywołany masowo uwalnianymi gazami, stawał się niemal zabójczy. Na szczęście przerwał bijatykę. Na nieszczęście… dusił niemiłosiernie.
– Pieprzyć to! Idę się odlać. Tu się nie da wytrzymać! – Don z Pułtuska wstał, nie mówiąc nic więcej. W odpowiedzi usłyszał chóralne błagania… o nie zamykanie za sobą drzwi.
***
Październikowa noc. Niby nic… a jednak. Na zewnątrz pizgało okropnie. Przez chwilę zawahał się. Wrócić do środka? Wspomnienie gęstej atmosfery… rozwiało wszelkie wątpliwości.
– Najwyżej jajka przeziębię – szepcząc ruszył w stronę najbliższych krzaków. W niedługim czasie usłyszał delikatny pisk kobiety. Był tak zmysłowy, że w innych okolicznościach nie musiałby grzebać w spodniach podczas próby wydobycia ruchawego wypustu. Oj tak… z całą pewnością. Niestety ziąb pozbawiał jakichkolwiek złudzeń.
– Chodź… że… tu. Musimy się rozgrzać. Nie chcemy przecież, żebyś nakichała moim znajomym do kieliszków. Uwaga… Zbliża się ognisty miecz… o kur… Don?! Co Ty tu…
– Nie przeszkadzajcie sobie. Odcedzę kartofelki i wracam do środka – z klasą, o ile w zaistniałej sytuacji takowa istnieje… przystanął dwa, może trzy kroki dalej.
– Zdjąłbyś chociaż marynarkę i okrył jej plecy – rzucił na odczepnego. Jego wzrok na dłużej zatrzymał się na… Spojrzał jeszcze niżej, gdy wytrząsając ostatnie krople wykonał jakże naturalny, lecz wówczas nieprzyzwoicie dwuznaczny gest. Kobieta do samych drzwi odprowadziła go wzrokiem, rumieniąc się przy tym na poły z zimna i podniecenia.
***
Tuż po tym jak wszedł do środka… jeden z facetów, trącił go łokciem. Zamiast przeprosić, krzyczał coś w niezrozumiałym dla reszty dialekcie. Biegał niczym naćpany szaleniec.
– Co jest?! – Don zauważył rozbawioną postać. Dziwne. Podszedł bliżej. Dotychczas zachowywała się… poważnie. Wpatrzony w żółty materiał, z którego uszyto jej marynarkę, w skupieniu wysłuchał relacji kobiety. Solidnie podchmieloną barwą głosu, wyjaśniała przyczyny obecnego zamieszania… zaczynając nietuzinkową przemowę spontanicznym zdaniem.
– Z rozdartym krzykiem wciąż przed siebie mknie – nie wytrzymała. Parsknęła kilkukrotnie. Z trudem opisywała wydarzenia.
– Kolejne zawody co?
– Żebyś wiedział. Nazwałam je… Wyścig z czasem.
– Ambitnie – zadrwił, spoglądając w stronę barmana.
– Oj tam. Słuchaj tego. Zasady są proste. Wygrywa ten, który zdąży. Na mecie, stoi… wystaw sobie… kibel… haaahhhhahahaa…
– Nieźle – podsumował krótko, bez entuzjazmu – Idę się napić.
– Idź, idź… jakiś zamyślony dzisiaj jesteś – w rzeczy samej. W głowie, pomalutku doszlifowywał plan… godny jego przydomka.
***
– Co podać? – świadomy wartości jaką posiada zdobyta niedawno wiedza, zamówił kieliszek wódki. Musi być czujny. Nie może zrobić nic głupiego. Będą szukali na niego haka, to pewne. Póki co, jest górą i… Wykorzysta to… w swoim czasie.
– Nalałeś już?
– Oszywiźcie, psze pana.
– Dasz to kelnerce. Gdy wróci – dorzucił po chwili, widząc zmieszanie w oczach barmana – Dla mnie przygotuj zestaw drinków. Jak on się nazywał? – machnął ręką – bez znaczenia. Niech kelnerka przyniesie go tam – ruchem głowy zasugerował najmniej oświetlony stolik… w samym kącie sali. Nie inaczej. Idealne miejsce. Dla poprawienia wystroju wystarczy użyć odpowiednio dobranych, spiskowych pogaduszek.
– Szatańska Kawaleria, czarna śmierć i limonka. Polecam – beknął i kichnął prawie jednocześnie, czym wywołał uśmiech na twarzy Dona. Przeprosił, kontynuując – w tej kolejności. Limonkę w całości czy plastry podać osobno?
– Niech blondyna zadecyduje.
– Da się zy… zrobić – przyzwoicie szybka odpowiedź. Wplecione w nią czknięcie nie wpłynęło na wyraz jego twarzy. Zaskoczenie jakby na stałe przywarło…
– Wiem – położył palec na ustach, upewniając się, że barman zauważył gest. W milczeniu ruszył w głąb sali.
***
Słynny zestaw zwany Szatańską Kawalerią składa się z pięciu pełnowymiarowych drinków i dużego shota o wymownej nazwie – czarna śmierć. Wypicie go jednym haustem wywołuje swoistą agonię, po której do życia przywrócić cię mogą tylko pozostałe drinki z zestawu. Na swój sposób. Zaczynasz nabywać nowych umiejętności jak chociażby zawadiacki, chwiejny chód – w porównaniu do tradycyjnego alkoholu oraz oczywistych problemów wynikających z nadużycia… Może inaczej. Po pospolitym chlaniu, podłoga pod twoimi stopami zmienia się w dno łódki, która dryfuje po spokojnym jeziorze. Natomiast czarna śmierć… bez ostrzeżenia wrzuca cię na pokład statku, gdzie choroba morska jest najmniejszym z twoich zmartwień.
***
– Co z naszym planem? – Rafał Hukowski naciskał swoich rozmówców. Mówili ściszonym głosem, jednak Radosław dysponował nieludzko rozwiniętymi zmysłami.
– Gdy przepchniemy ustawę.
– Zdajecie sobie sprawę z konsekwencji? Dokona się okropna rzeź i to nasze głosy ucierpią najbardziej. Stracimy zaufanie ludzi. Niektórzy nadal w nas wierzą – pierwszą część wypowiedzi traktowała poważnie, ale w drugiej nie kryła ironii. Imię kobiety było dla Radka zagadką, podobnie jak plan o którym dyskutowali.
– Albo zadowalają ich profity – Mati Zmorawiec, wypowiadając te słowa, spojrzał w kierunku drzwi. Czyżby zauważył przełożonego?
– Ochłapy. Nie wyobrażam sobie jak można żyć za takie pieniądze – kobieta coraz intensywniej brała udział w rozmowie. W międzyczasie do ich stolika przysiadł się Podgrzybek.
– O masz… a ten tu czego? – Rafał nie był osamotniony w grubiańskim przywitaniu Tadka.
– Ludzie ludziom niosą śmierć – rozsiadł się niezgrabnie lecz wygodnie – na wieki wieków. Podatki – zginając palce… wykonał nad stolikiem cudzysłów.
– Co podatki? Człowieku my mówimy o przełomie… na skalę krajową – Hukowski bez skrępowania próbował podważyć kompetencje Podgrzybka.
– Podatki były, są i będą. Mogą co najwyżej przybrać inną formę. Kiedyś w jednej z ksiąg, która jak mniemam i wam obca nie jest – przygotowując się na pouczający monolog opróżnili kieliszki.
– Dajesz Tadzik – Hukowski po prostu nie mógł się powstrzymać… Rozlał po pięćdziesiątce. Wystarczyło dla każdego, nawet… nieproszonego towarzysza – Może Mati podrzuci jakiś cytat?
– Pewnie – wstał. Zwilżył usta wódką, przetarł twarz i ryknął na całą salę – "Mali ludzie muszą nienawidzić. Muszą kogoś obwiniać za własne słabości."¹
***
Wizja zaczynała zanikać… jakby wybudzał się z koszmaru. Przyjaciele, znajomi, koledzy i koleżanki… Podobny efekt można uzyskać zakładając okulary z zamglonymi szkłami. Wszyscy stawali się coraz mniej wyraźni.
– Wystarczy? – tajemnicza istota wcisnęła swój głos do głowy Radka, niemal ją rozsadzając. Nie odpowiedział. Powinien cokolwiek mówić? – to dopiero początek waszego spotkania… robi się jeszcze ciekawiej.
– Czego chcesz? Po co to wszystko?
– Sam sobie odpowiedz na to pytanie. Jesteście tylko ludźmi. Jak każdy gatunek stadny… ustanowiliście hierarchię. Wprowadziliście własne zasady tworząc… jak wy to nazywacie?
Radek był pewien. W każdej chwili… to coś… mogło go zniszczyć. Dlaczego jeszcze żyje? Zamyślili się… oboje… przynajmniej tak sugerowała nagła cisza.
– Taaak. System. Wasze działania wpływają na ludzkie umysły, które odreagowują… podczas snów. Zbyt dużo chaosu zaczyna wdzierać się do mojego świata, człowieku.
– Proszę. Nie rób…
– Nie przerywaj! – demoniczny krzyk wywołał ból niepodobny do poprzednich. Sam jego szept budził grozę… to prawda. Przeszywał duszę wywołując paniczny strach. Teraz… Radosław Ka pragnął umrzeć. Tajemniczy stwór kontynuował spokojnie… nie ujawniając swojej postaci.
– Coraz częściej muszę osobiście interweniować – wizja zniknęła. Wszystko spowił mrok. Stopniowo odzyskiwał czucie w kończynach… Przysiągłby, że nie zamykał oczu, a mimo wszystko otaczała go czerń. Czyżby… Nie był pewien.
– Swoimi działaniami zabieracie mój czas, a tego nie lubię – Nagle księżyc oświetlił łapę, która nadal ściskała jego ramię. Niezdolny do obrony, przerażony… wyczekujący końca. Delikatny jęk wyrwał się z popękanych ust, gdy bestia przycisnęła go do ziemi. Nie opierał się. Padł na kolana, wpatrzony w…
***
– O Boże… – Klęczał pomiędzy samochodami przyjaciół… kolegów i koleżanek. Swoich rywali i oddanych pracowników. Skupił wzrok na drzwiach płonącego baru. Budynek otaczali nieznani mu ludzie. Dziesiątki… setki osób. Starsi, okropnie wychudzeni… dorośli i dzieci. Przepychali się między sobą… często depcząc leżących. Radosław próbował odwrócić wzrok, gdy ktoś rozbił szybę. Dzieci, które nadbiegały zewsząd… rzucały w pozostałe okna czerwonymi kamieniami. Jeden chybił, odbijając się od ościeżnicy. Niecodzienna barwa otoczaków, zmusiła Koguta do głębszej obserwacji. Kamienie pokryte były krwią. Próbował wstać, krzyczeć, ratować… uciekać! Zrobić cokolwiek…
– Patrz! – Ostre szpony zniknęły pod jego marynarką. Czuł jak krew spływa po dygoczącym z bólu i przerażenia ciele. Dorośli, ciskali pochodniami w budynek, który już dawno powinien był spłonąć. Ludzie znajdujący się w środku, ignorując masakrę, bawili się jak gdyby nigdy nic… zatraceni we wspólnym tańcu.
– Przecież to niemożliwe! – wrzasnął… lecz słowa stopił żar, który parzył go w twarz.
– Jeszcze nie jest za późno – znajomy szept na chwilę zagłuszył wrzawę. Później do jego uszu dotarły inne dźwięki wciskając w oczy łzy. Płonących ludzi przenikliwy krzyk sparaliżował Radosława, gdy ten… rozpoznał głosy. Ogień wdarł się do środka pochłaniając o dziwo tylko ludzi… nie przestających tańczyć.
– Dlaczego nie uciekają?!
– Jak myślisz człowieku? Wasz system zaprogramował ich ciała. Chcieliby, uwierz! Czują wszystko. Potrafią myśleć, są świadomi…
– Przestań! Proszę! Zrobię wszystko, tylko zakończ to. Błagam!
– Mógłbym, ale…
***
Ocknął się. Był spocony. Chwiejnym krokiem podszedł do włącznika i zapalił światło.
– To był sen – wrócił do łóżka. Nie chciał zasypiać, choć czuł się zmęczony… bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Usiadł. Kilka głębokich wdechów pozwoliło odzyskać spokój… poniekąd. Myślenie przychodziło z trudem. Próbował przeanalizować dziwny sen. Potrząsając głową odegnał ponure myśli. Sięgnął do szafki nocnej, żeby zobaczyć terminarz. Otworzył notes i zamarł… W miejscu notatki, o zaplanowanym na jutro nieoficjalnym zebraniu, leżały… biało-czerwone płatki. Przestraszony rozejrzał się w poszukiwaniu telefonu, lecz zanim zebrał siły, by wstać… rozciął dłoń o wystającą sprężynę materaca.
_____________
¹ G. Cook, Kroniki Czarnej Kompanii, Rebis, 2009
***