- Opowiadanie: Piotruś Pan - Cena wolności (1/2)

Cena wolności (1/2)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Cena wolności (1/2)

Cena wolności (1/2)

 

Minęły dwa tygodnie. Hartmanowi nie było potrzeba aż tyle czasu, ale trzeba było dać czas owym afrodyckim szaleńcom, którzy budowali schrony przeciwatomowe na planecie z zamiarem zostania na niej podczas wykonywania operacji.

Sausoure miał teraz wątpliwości, czy to był dobry pomysł, żeby pozwolić im zostać na Afrodycie, ale było już za późno.

Natomiast Afrodyci, którzy chcieli na czas operacji opuścić rodzimą planetę nieoczekiwanie znaleźli dla siebie miejsce pobytu na planetach układu Londresa. Od czasu połączenia sił jednych i drugich nawiązała się między nimi prawdziwa przyjaźń.

Generał Sausoure i jego delegacja znaleźli gościnę na Soho i wyglądało na to, że będą zmuszeni z niej korzystać jeszcze przez długi czas.

Nadszedł wreszcie sądny dzień, a właściwie noc. Tej to nocy planowano detonację bomby w pobliżu Afrodyty.

Przebywający na Soho ludzie mieli ten komfort, że mogli zjawisko to obserwować na własne oczy.

Afrodyta bowiem zbliżała się ciągle z dużą szybkością do układu Londresa i była widoczna na niebie Soho niczym jedna z gwiazd, a eksplozja bomby miała być dobrze widoczna na nocnym niebie.

Do wyniesienia ładunku nuklearnego w przestrzeń został wyznaczony nie kto inny jak Kira ze swoimi ludźmi i Scorpionem.

Thal na kilka minut przed operacją skomunikował się z nią i za jej zgodą pozostał na nasłuchu kabiny pilotów Skorpiona.

Cała delegacja Afrodytów, jak i wszyscy Londresi wylegli na lądowiska portu lotniczego na Soho.

Thal trzymał komunikator blisko ucha i czekał. Czysto i wyraźnie słyszał słowa Kiry.

 

– Uwaga Moris, za chwilę odpalamy ładunek – powiedziała Kira spokojnie

– Jestem gotowy – odparł Moris

– Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, zero.

– Ładunek odpalony

– Teraz czekamy aż bomba osiągnie zadane współrzędne – sekundy leciały, a potem minuty, aż wreszcie Kira odezwała się ponownie – Za chwilę pocisk będzie w celu. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, zero.

– Bingo! – krzyknął Moris, a za nim wrzask podniosła cała załoga okrętu łącznie z Kirą

 

Potężna eksplozja rozdarła przestrzeń w pobliżu Afrodyty. Thal usłyszał po tym już tylko głośnie trzaski w słuchawce, wyłączył więc komunikator.

Na nocnym niebie Soho wykwitła duża, biała kula ognia. Chyba jeszcze nigdy wcześniej eksplozja bomby wodorowej nie wzbudziła takiej euforii jak wtedy na lądowiskach Soho. Ludzie ściskali się i płakali.

Operacja została wykonana z największą precyzją na jaki stać było pracowników Agencji Wywiadu z Copernicusa, bo to oni ją przeprowadzali, począwszy od zbierania danych do samego końca.

 

– Teraz pozostaje nam tylko czekać na skutki – powiedział spokojnie Sausoure – Oby wszystko poszło zgodnie z planem.

– Musicie zostać na razie u nas – powiedział generał Apple – Przejdźmy się kawałek, coś wam pokażę.

 

Dyskutując i gestykulując grupa Apple'a i Sausoure'a wnet dotarła na jedno z większych lądowisk portu lotniczego.

 

– Widzicie tamte dwa okręty? -wskazał ręką Apple – To Ajax i Achilles

– Dwa średniej wielkości okręty wojenne. Zamierzaliście nas nimi atakować? – spytał Sausoure

– Więcej nawet. Oba mają na swoich pokładach bomby podobne do tej, którą dzisiaj zdetonowała Kira. Przynajmniej jedna z nich miała spaść w najbliższym czasie na Afrodytę. Chcieliśmy rozwalić w drobny mak waszą planetę, żeby nam nie zagrażała. Chmura międzyplanetarnego pyłu jaka by z niej została nie zagrażałaby już nam.

– Boże – powiedziała Dominique

– Mam nadzieję, że dalibyście nam czas na opuszczenie planety? – powiedział Sausoure

– Tak, gdyby Afrodyta weszła w granicę naszego układu ten plan byłby uruchomiony.

– Po dzisiejszej operacji Afrodyta ominie wasz układ. Hartmann obiecał mi to, a ja mu wierzę.

– Ja też – odparł Apple

 

 

 

*

 

 

Operacja odbyła się zgodnie z planem. Euforia powoli mijała, ale dla mieszkańców tego kawałka kosmosu zaczynała się nowa era.

Ludzie na lądowiska portu lotniczego na Soho ciągle jeszcze patrzyli w niebo, z nadzieją, że zobaczą jakiś znak, który by świadczył o zmianie kierunku lotu Afrodyty. Chcieli zobaczyć lub poczuć coś sugestywnego.

Afrodyta tymczasem była wielkim ciałem niebieskim i na ludzkie oko i w krótkim upływie czasu niestety nic się dało zaobserwować. Trzeba było wierzyć na słowo, że pechowa planeta tym razem złapała trochę dobrego wiatru w swoje żagle.

Thal, ponieważ zawsze chciał wiedzieć więcej postanowił skomunikować się jeszcze raz z Hartmannem.

 

– Tu Hartmann, słucham

– Profesorze, to znowu ja, Thal

– Ach, to ty? I co powiesz?

– Byłbym zadowolony, gdyby pan mi coś powiedział. Na pewno trzyma pan rękę na pulsie, ale…

– Chciałbyś wiedzieć coś więcej?

– Tak. Może mi pan powiedzieć coś co mógłbym powtórzyć tutejszym ludziom, tak żeby nabrali więcej optymizmu? Widzieliśmy wprawdzie tu wszyscy eksplozję, ale nic poza tym. Rozumie pan.

– Tak. No cóż, wszystko zostało przeprowadzone zgodnie z planem i nie ma takiej siły w kosmosie mój chłopcze, która by zniweczyła nasze dzieło.

– Chyba że wyższe cywilizacje kosmiczne… – powiedział Thal cicho sam do siebie.

– Co mówisz?

– Nic. Wie pan, planety to nie kule bilardowe, a układ planetarny to nie stół bilardowy. Ludzkie oko nic tu nie wypatrzy. Jest pan pewien, że Afrodyta zmieniła tor lotu?

– Na pewno Thal i nie tylko to. Ja i Zeus byliśmy sprytni, czy raczej inteligentni, jak wolisz i obliczyliśmy wszystko tak, żeby Afrodyta nie tylko ominęła układ Londresa, ale pchnęliśmy ją po stycznej do jakiejś nowej ekliptyki wokół centrum galaktyki. Jak dobrze pójdzie to nasza planeta ustabilizuje się na tej ekliptyce i zacznie krążyć samotnie wokół tego odległego punktu, ale żeby do tego doszło potrzeba trochę czasu.

– To wspaniała wiadomość. Podzielę się nią natychmiast z innymi ludźmi tutaj.

– Zrób to.

– Zatem to by oznaczało tak szczęśliwy koniec dla Afrodytów jakiego nikt się nie spodziewał?

– Tak.

– Do pełni szczęścia brakowało by im tylko własnego słońca, choćby małego – powiedział Thal i zaśmiał się rubasznie.

– Małego słońca, mówisz? Postawię ten problem na najbliższym posiedzeniu rady naukowej naszego instytutu.

– Żartowałem profesorze oczywiście. Z tym co już mają są szczęśliwi, niemalże skaczą do góry z radości. Oni myśleli, że nadchodzi wielka katastrofa i byli gotowi już porzucić Afrodytę. Nawiasem mówiąc Afrodyci są kompletnie zbzikowani na punkcie swojej planety.

– Dziwisz się? Wyjść cało z takich opałów w jakich oni byli to zaiste cud.

– Zgadzam się z panem.

– A więc to już koniec waszego zadania? Co teraz planujecie?

– Nie wiem. Pewnie jakiś czas zostaniemy tutaj, a potem wrócimy na Księżyc. A pan?

– Ja jeszcze popracuję nad Afrodytą. Moje zadanie skończy się dopiero kiedy planeta ustabilizuje się na swojej nowej ekliptyce.

– A zatem do zobaczenia na Księżycu.

– Do zobaczenia.

 

 

*

 

 

Minął tydzień. Nowe pomiary wykazały, że Afrodyta rzeczywiście zmieniła trajektorię lotu. Wiadomość ta szybko rozniosła się po całym układzie Londresa, szczególnie w tych miejscach, gdzie zamieszkali Afrodyci i sprawiła, że niektórzy z nich popłakali się ze szczęścia. Już sobie obiecywali wrócić na swoją planetę tak szybko jak się da. Na razie to było nie możliwe, ponieważ na Afrodycie szalały katastrofy klimatyczne. Uboczny skutek bomby.

Cała jedna półkula, Fredonia z oceanami naokoło niej zostały skażone promieniotwórczo. Do drugiej półkuli miał niebawem dotrzeć opad promieniotwórczy. Sytuacja była niełatwa, ale Afrodyci byli uparci. Mieli teraz pokazać sobie i innym, że są tak zdeterminowani jak niegdyś ich ojcowie założyciele.

Sausoure i jego delegacja przyzwyczaili się już do życia w bazie na Soho.

W dyskusjach pomiędzy nimi jak i innymi Afrodytami, a także Londresami dominowały teraz sprawy związane z powrotem na sponiewieraną planetę. Omawiano metody szybkiego i skutecznego odkażania skażonego środowiska. Afrodyci mieli zamiar wszystkie swoje siły i środki rzucić na szalę, żeby przywrócić Afrodycie choćby część dawnego blasku, kiedy to nazywano ją piękną planetą.

Thal i Caya ciągle jeszcze przebywali na Soho.

Dominique wałęsała się po lądowiskach portu lotniczego i okolicznych parkach i rozmyślała o swoim bracie. Wstyd jej się było przyznać przed samą sobą, ale w wirze szybko następujących po sobie wydarzeń zapomniała o nim.

Pewnego razu generał Apple przyszedł do dziewczyny i zaprosił ją na spacer po porcie, a że byli u niej agenci z Księżyca więc zaprosił także ich. Pogoda była wyborna. Londres świecił mocno. Przybyszom z Afrodyty przypominał ich własne słońce, czyli nieszczęsnego Parysa, który ciągle jeszcze puchł przemieniając się w czerwonego olbrzyma. Cała wielka epoka tamtego układu odeszła w zapomnienie. Dominique nawet nie próbowała o tym myśleć, bo od razu napływały jej łzy do oczu.

Najchętniej więc przebywała w towarzystwie Thala i Cayi. Oni ją dobrze rozumieli.

Apple oprowadzał swoich gości po lądowiskach i opowiadał różne ciekawe anegdoty.

Poruszali się po największym wojskowym porcie lotniczym na Soho, toteż Apple miał o czym mówić.

Wreszcie dotarli na skraj portu. Był tam duży, biały budynek, szpital wojskowy.

Port był naprawdę ogromny, nie było co do tego wątpliwości.

Dominique rzuciła okiem na jedno z małych lądowisk w pobliżu szpitala i zobaczyła tam znajomy kształt, serce jej zabiło mocniej. W niektórych chwilach trudno opanować taki odruch własnego ciała. Przyjrzała się dokładniej, nie było wątpliwości. To był okręt jej brata.

 

– Ten okręt to przecież Wilkołak! Tu musi być także Marcel! Generale, co to wszystko znaczy?!

– No cóż, uknułem podstępny plan… – powiedział uśmiechając się Apple, ale nie zdążył dokończyć.

– Marcel!!! – krzyknęła afrodycka agentka na całe gardło

 

Od strony szpitala spokojnym krokiem zbliżał się młody człowiek o błękitnych tak jak Dominique oczach z ręką na temblaku. Dziewczyna była tak zaskoczona, że wmurowało ją w podłoże. Młody człowiek był coraz bliżej. Uśmiechał się wesoło. To był brat Dominique.

 

Common ca va mes amis? – spytał dobrodusznie w swoim rodzimym języku

Ca va bien, tres bien Marcel – odparła Dominique i wzięła brata w objęcia – Gdzieś ty się podziewał tak długo? Ja już prawie cię pochowałam.

– No cóż, może generał Apple odpowie na to pytanie – odparł Marcel, wszystkie oczy zwróciły się na Apple'a

– Marcel to niegrzeczny chłopiec. Włamał się nam do dowództwa sztabu i próbował zrabować nasze plany, ale nie udało mu się, a potem musiał poleżeć w szpitalu. Prawda, Marcel?

– Tak generale, ale jeśli pan chce, żebym przeprosił za moje zachowanie to powiem „nie".

– Widzicie? Miałem rację, że niegrzeczny. Narozrabiał i jeszcze nie chce przeprosić. Cóż, twoje prawo Marcel.

– Co się działo kiedy mnie nie było, opowiadaj Dominique.

– Dużo się działo Marcel. Mamy całą wieczność, żeby o tym porozmawiać – powiedziała afrodycka agentka

– Dobrze cię znowu widzieć i was wszystkich mes amis. Dominique, przedstaw mnie.

– Dobrze Marcel, powoli.

– Słuchajcie, jest pora obiadu – powiedział Apple – Może dzisiaj zjemy w szpitalu? Jak tu karmią Marcel?

– Znośnie. Mam nawet moje ulubione dania.

– Jak w domu – powiedziała Dominique

– Chodźmy. Marcel prowadź. Kiszki marsza grają.

 

 

 

*

 

 

Minęło pół roku.

Sytuacja na Afrodycie zaczęła się normalizować. Klimat wrócił na tyle do normy, że wielu Afrodytów postanowiło wracać do domu.

Planeta stabilizowała się na swojej ekliptyce wokół centrum galaktyki. Dołączyła tym samym do grona planet, które „wybrały wolność", ale cena tej wolności była wysoka. Nikt jednak nie pytał o koszty.

Władze afrodyckich państw wróciły już na opuszczone poprzednio posterunki, czyli do swoich siedzib na sponiewieranych klimatycznymi żywiołami afrodyckich kontynentach.

Generał Sausoure urzędował już od pewnego czasu w wojskowym porcie lotniczym na swym dawnym stanowisku. Pracowali tam też znowu Dominique i Marcel, który po obrażeniach doznanych w nieudanej akcji wywiadowczej powoli dochodził do zdrowia.

Nie zapomnieli jeszcze o Afrodycie pracownicy Agencji Wywiadu z Księżyca. Mało powiedziane, że nie zapomnieli. Przygotowywali nawet prezent dla dzielnych mieszkańców planety, ale to była tajemnica. Tylko generał Sausoure i ludzie z rządu wiedzieli o wszystkim, ale jak przystało na doświadczonych dyplomatów nie puszczali pary z ust.

Dlatego kiedy pewnego dnia Kojot z Thalem i Cayą znowu wylądował na starym lądowisku w porcie lotniczym Dominique i Marcel byli trochę zaskoczeni. Była to bowiem wizyta niezapowiedziana.

Agenci z Afrodyty i z Księżyca znowu byli razem. Ożyły na nowo wspomnienia z przeżytych razem trudnych chwil. Na marginesie trzeba powiedzieć, że czwórka młodych agentów w nieformalny sposób zawarła pakt, aby być razem na dobre i na złe do końca życia i chociaż nikt na ten temat nie wypowiedział ani słowa to było to jasne jak słońce. Słowa tu były niepotrzebne.

Następnego dnia do czwórki młodych ludzi dołączył Sausoure, który zaprosił ich wszystkich do małej kafejki funkcjonującej na terenie portu.

Było wesoło i chociaż przy tym ciemno nic to nie szkodziło, bo kafejka była rozświetlona. Zresztą kiedy najlepiej biesiadować w ciepłym, świeżym powietrzu jak nie nocą pod rozgwieżdżonym niebem?

Totalna ciemność jaka spowijała planetę była jednak dla Afrodytów niemałym strapieniem.

Znalazło się jednak na to utrapienie lekarstwo, którego twórcą był nie kto inny jak profesor Walter Hartmann z Agencji Wywiadu na Księżycu.

Hartmann nieraz w życiu miał szalone pomysły. Gdyby ich nie miał nie zostałby świetnym naukowcem. Właśnie dlatego pomysł Thala z bombą wodorową nie zaskoczył go wcale. Jeśli już to tylko w tym sensie, że wpadł na niego ktoś inny niż on sam.

Pomysł z prezentem dla Afrodyty był jednak już tylko autorskim pomysłem Hartmanna.

Thal, Caya i Sausoure siedząc przy stoliku w kafejce wymieniali co chwila porozumiewawcze spojrzenia i uśmiechy i co chwila patrzeli w niebo co nie uszło uwadze Dominique. Postanowiła jednak to ignorować.

Wskazówka na miejscowym zegarze przesunęła się na dwunastą i nagle stała się jasność, dosłownie. Pośrodku afrodyckiego nieba rozbłysło czyste, jasne, niczym nie skażone światło i objęło swoimi promieniami wszystko dokoła. Efekt był porażający. Ludzie w porcie odruchowo przysłonili twarze rękami, z niedowierzaniem i nieśmiało spoglądali w niebo. Jasność nie gasła, trwała i wyglądało na to, że tak już zostanie.

Przy stoliku młodych agentów i starego generała zapanowała konsternacja i dezorientacja.

 

– Co to? Cud? Ponowne stworzenie świata? – powiedziała Dominique przecierając oczy ze zdumienia

– Nie, to nie cud – powiedział Marcel – Myślę, że wystarczy zapytać generała co tu jest grane

– Generale?

– Zapytajcie waszych przyjaciół z Księżyca – odparł generał

– Thal, Caya, co to znaczy?

– To znaczy, że to jest prezent dla was od Agencji Wywiadu. Dla wszystkich Afrodytów oczywiście – powiedziała Caya

– Jak to? Podarowaliście nam nowe słońce? Tak po prostu?

– No, tak po prostu to nie. Profesor Hartmann i jego ludzie pracowali nad tym prawie pół roku – powiedział Thal

– Wiedziałam, że jesteście niezwykli, ale nie przypuszczałam, że do tego stopnia. To słońce zostanie z nami na zawsze?

– Na zawsze.

– Co to właściwie jest? – spytał Marcel

– Piec termojądrowy o średnicy jednego kilometra z kołnierzem ogniskującym dokoła. Oryginalny pomysł profesora Hartmanna, jeszcze nie opatentowany, ale wszelkie prawa autorskie są zastrzeżone.

– To najbardziej oryginalny pomysł jaki spotkałam w życiu

– To nie będzie taka bajka jak się wam wydaje. Zbudowaliśmy to słońce z naszych materiałów, przetransportowaliśmy i zamontowaliśmy, ale paliwo termojądrowe musicie dostarczać mu we własnym zakresie. Krótko mówiąc to słońce będzie tak długo świeciło jak długo będziecie o nie dbać. Daje światło i ciepło, zapewnia wam normalne życie praktycznie w nieskończoność. Nie zamieni się w czerwonego olbrzyma. Myślę, że warto o nie dbać.

– Na pewno.

– A jak je nazwiecie? Dominique została jednogłośnie wybrana na matkę chrzestną. Dominique, jak je nazwiesz?

– Nie mam pojęcia – odparła dziewczyna

– Pomyśl. Pierwsza nazwa jaka ci przyjdzie na myśl będzie najlepsza.

– Nie wiem, może… Martika, może być? To ładne imię.

– Niech będzie Martika. Wypijmy za to – powiedziała Caya i biesiadnicy stuknęli się kieliszkami

– I tym sposobem wróciliśmy z powrotem do systemu geocentrycznego – powiedział Thal – Słońce krąży wokół ziemi, nie ziemia wokół słońca. Klaudiusz Ptolemeusz i jego przyjaciele byliby zadowoleni.

– Kto to był Klaudiusz Ptolemeusz? – zapytał Marcel

– Astronom z I wieku naszej ery, ostatni wielki zwolennik teorii geocentrycznej. Całe życie ciężko pracował, żeby ją udowodnić – odparł Thal

– To co teraz będzie z teorią Kopernika? – spytała Dominique

– Nic. Martika to tylko małe odstępstwo od tej teorii, które ją potwierdza.

– Wypijmy za odstępstwa od teorii!

– I za nasze zdrowie.

 

 

* * * *

Koniec
Nowa Fantastyka