- Opowiadanie: Outta Sewer - Oumuadua

Oumuadua

Bo Geki mnie zmusił. A tak naprawdę to próba odpowiedzi na wyzwanie rzucone przez Gekiego, a inspirowane prośbą mr.marasa.

 

Dziękuję serdecznie za betę: Gekikara, krar85, ManeTekelFares

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Oumuadua

– Jestem zmęczony… Ciągle zadajesz pytania i nie odpowiadasz na moje.

– Proszę, John.

– Dlaczego?

– John, chcę się dowiedzieć… Poznać motywacje.

– Moje?

– Też… Proszę, John.

– Poznać motywacje? I co mam ci opowiedzieć? O ojcu, psycholu, który mnie bił i o zastraszonej matce, uciekającej w alkoholizm?! Że chciałem żyć inaczej i dlatego… Skąd będziesz wiedziała, że to nie bzdury, bo mój stary tak naprawdę był równym gościem, matka fajną babką i to dzięki ich wsparciu stałem się tym, kim jestem? Po co ci to?

– Nie, John, na to nie mamy czasu. Opowiedz o misji, o Warpstar. Jak ty wszystko pamiętasz.

– Po co? Czy to cokolwiek zmieni? Poprawi moją sytuację? Nie.

– Nie. Masz rację. Z twojego punktu widzenia to może nie mieć sensu. Ale będzie ważne… dla ludzkości, John.

– W jaki sposób? Odpowiedz.

– A czy moje wyjaśnienia zmienią twoją sytuację, John?

– Nie… Ale… Może… Pozwolą mi…

– Na co, John?

– Boję się.

– Mamy niewiele czasu, John. Zrób o co cię proszę, a odpowiem na twoje pytania. Obiecuję, John.

 

***

 

Warpstar…

Kretyńska nazwa dla kosmicznego promu, przeznaczonego do eksploracji pozaukładowego obiektu, który mógł być wytworem obcej cywilizacji. Wiesz, skąd się wzięła? Stąd, że nawet poważna misja naukowa nie może się odbyć bez marketingowej otoczki. Ktoś wpadł na pomysł, że można dla gawiedzi stworzyć iluzję uczestniczenia w projekcie, zrobiono więc otwartą ankietę: jak powinien się nazywać pojazd, którym grupa śmiałków – choć ja powiedziałbym, że głupków – uda się na przelatujący przez układ słoneczny pozaziemski obiekt, żeby sprawdzić, czy to rzeczywiście statek kosmiczny, czy może kolejny skalny ułomek, tylko o niespotykanym dotąd kształcie i zachowaniu.

No i wybrano Warpstar. Chwytliwa nazwa.

Co z tego, że kiczowata, skoro się tłuszczy podoba? Vox populi i tak dalej…

Wiesz, w dwa tysiące siedemnastym roku przez nasz układ przeleciał inny pozasystemowy obiekt. Nazwano go Oumuamua – pierwszy posłaniec. Dziwny był to gość z dalekiej przestrzeni, nie zachowujący się jak kometa, ani jak planetoida. Powstało wiele teorii, ale żadnej nie udało się zweryfikować. Rozpoczęto wtedy przygotowania do przechwycenia podobnego dziwu w przyszłości, gdyby się taki pojawił. Projekt otrzymał nazwę kodową Lyra.

Od tamtego czasu minęło ponad czterdzieści lat, a nam udało się stworzyć wiele rewolucyjnych technologii, dzięki którym zdołaliśmy wylądować na kilku planetach oraz ich księżycach, ale też na mniejszych obiektach kosmicznych. I przez te lata niejeden kawałek skały przybył z głębin kosmosu, jednak żaden nie był tak dziwny jak tamten pierwszy… Aż pojawił się jeszcze bardziej osobliwy.

Ochrzczono go mianem Oumuadua.

W ISEA decyzję podjęto niemal natychmiast. Zebrali nasz zespół i po trzech miesiącach niezłego cyrku oraz dmuchania medialnego balonika wysłali do punktu libracyjnego Ziemia – Słońce L2. Jasne, mogli wysłać automatyczną sondę, ale ktoś zadecydował, że skoro już kilka razy załogowe statki siadały na pozasystemowych obiektach, to i tym razem w ekspedycji musi brać udział człowiek. Tylko że te wcześniejsze planetoidy wyglądały i zachowywały się tak, jak na planetoidy przystało. Oumuadua była inna, zagadkowa. Ryzyko było większe. Wiesz, kogo to obchodziło?

Nikogo.

Jak mówiłem, wszystko rozbija się o marketing, retorykę sukcesu, rozpalanie wyobraźni miliardów ludzi i odwracanie ich uwagi od bardziej przyziemnych problemów. Degradacja środowiska, przeludnienie, pogarszająca się jakość życia, czy kryzys energetyczny to problemy, dla których należy znaleźć jakiekolwiek tematy zastępcze. Oumuadua dawała szansę na wiekopomne odkrycie, jednocześnie pełniąc rolę takiego właśnie tematu. Dwie pieczenie na jednym ogniu, bo każdy sukces da się przekuć w większy, wykorzystać do cna. A gdy już ten sukces osiągniemy, zaczynamy roztrząsać podjęte działania, po czym okazuje się, że przecież mogliśmy zjeść ciastko i nadal mieć ciastko. Tylko że do tego dochodzimy po czasie, kiedy nic już nie można zrobić. Mamy duże doświadczenie w katowaniu się pytaniami “co by było, gdyby”.

Z drugiej strony patrząc, to jest chyba to, co nas napędza, co pozwala się rozwijać…

W każdym razie, jeszcze nie wylecieliśmy, a media już rozsnuwały romantyczne wizje pierwszego kontaktu, zaś tuzy przemysłu rozrywkowego kombinowały jak mogły, starając się nabyć prawa do ekranizacji misji po jej zakończeniu. W udzielanych przez naszą piątkę wywiadach pytano dosłownie o wszystko – dzieciństwo, życie osobiste, relacje rodzinne, partnerów, a nawet wiarę. Okradano nas z prywatności na każdym kroku. Jednym się to podobało.

Ja dzień wylotu przyjąłem z ulgą.

 

***

 

Tak, wiem, miało być o misji, ale to ja mówię, ty słuchasz, więc mogę gadać co zechcę, czy ci się to podoba, czy nie.

Mógłbym ci opowiedzieć na przykład o tym, jak Posehn, trzy dni przed wylotem, jakimś cudem sprowadził do ośrodka szkoleniowego kilka prostytutek. A potem, dla żartu, podesłał jedną Negliebowi. Transseksualną, trzeba dodać.

Dobrze już, dobrze, koniec dygresji. Choć ta wspomniana historia też mogłaby ci nieco powiedzieć o tym, co nas motywuje.

Drugi punkt Legrange’a odwiedzałem wcześniej trzy razy, przy okazji poprzednich misji. Dwadzieścia lat temu ISEA zainstalowała tam automatyczną stację badawczą MIDSOMER, do której dokowały promy eksploracyjne przed wyprawami na przecinające układ słoneczny docelowe ciała niebieskie.

L2 osiągnęliśmy w niecałe sześćdziesiąt godzin, dokładnie według planu. Po zadokowaniu, uzupełnieniu zapasów paliwa, tlenu i wody zostało nam dziesięć godzin do rozpoczęcia właściwej misji. Nie wiem co robiła reszta, ale ja zamknąłem się w swojej kajucie, połowę czasu przespałem, drugą połowę przegadałem z… Chell.

Podczas krótkiej wizyty w punkcie libracyjnym odebraliśmy z Ziemi ostatnie, skąpe dane zebrane przez VLT i ELT, a także to, co udało się uzyskać z rozrzuconych po układzie słonecznym jednostek badawczych. Niestety sondy nie były w stanie dać nam szerszego wglądu w naturę obiektu. Oumuadua zazdrośnie strzegła swoich sekretów przed naszymi urządzeniami pomiarowymi, więc to co otrzymaliśmy, jedynie potwierdzało wcześniejsze obserwacje – pozaukładowy gość był obiektem długości sześciuset metrów, szerokości dwustu, przypominającym kształtem ziarno słonecznika. Podejrzewaliśmy, że najprawdopodobniej nadleciał z kierunku bliskiego apeksowi słońca. Jasność o wartości identycznej z zaobserwowanym na początku tysiąclecia Oumuamua. Oprócz tego brak komy i duża gęstość, oznaczająca materię skalną lub metaliczną. Zachowanie Oumuadua wskazywało na posiadanie jakiegoś rodzaju napędu, który pozwalał kompensować oddziaływania grawitacyjne mijanych ciał niebieskich. W trakcie przejścia przez peryhelium obiekt poruszał się ponad dwieście kilometrów na sekundę względem Słońca, po czym z nieznanych nam przyczyn zaczął gwałtownie zwalniać, wykazując stałe, niegrawitacyjne tempo wytracania szybkości. To nieuzasadnione prawami fizyki hamowanie dawało największe nadzieje, że jego pochodzenie nie jest naturalne. Z naszych wyliczeń wynikało, że jeśli tendencja się utrzyma, Oumuadua minie Ziemię z prędkością czterdziestu jeden koma dwa kilometrów na sekundę.

Tym razem nie musieliśmy gonić króliczka. To on zmierzał w naszą stronę, a my uciekaliśmy, aby w końcu dać się złapać w precyzyjnie wyliczonym miejscu i czasie. Mene, tekel, fares. Co do setnej części sekundy. No, prawie…

Przyspieszanie skokowe w trzech fazach. Pierwsza do trzynastu, druga do dwudziestu sześciu kilometrów na sekundę. Ostatnia, trzecia, do czterdziestu jeden przecinek dwa, w chwili, w której obiekt miał się znaleźć niecałe trzy tysiące kilometrów za rufą promu.

Wiem, marnuję nasz czas.

Mówię, bo dzięki temu nie myślę o tym, co będzie dalej… Spycham lęk głębiej. Czas nie stoi w miejscu, ale umysł jakby zapomina o mijających sekundach, o opadających wskazówkach.

Oszukuję go nadzieją…

Dobrze, opowiem o ostatnich godzinach.

 

***

 

Pieprzona Hout wpadła do mojej kabiny, wściekła jak zwykle. Niezadowolona służbistka z wiecznym PMS-em. Nie zapukała, tylko wlazła jak do siebie, otwierając drzwi kapitańskim kodem awaryjnym. Zastała mnie rozmawiającego z Chell, ale zamiast przeprosić, że przeszkadza, od progu zaczęła się wydzierać:

– Myślisz, że ciebie nie dotyczą procedury, Flannagan?! Znów się zagadałeś z tą dziwką i nie usłyszałeś wezwania!

– Sama jesteś… – zacząłem, mając zamiar obrazić tę sztywną idiotkę, ale Chell pojawiła się między nami i spojrzała na mnie łagodnie.

– Nie chcę przeszkadzać, John – powiedziała. – Do zobaczenia później.

Jej postać zbladła, a po chwili zniknęła, zostawiając mnie samego naprzeciw pani kapitan, z widoczną dezaprobatą łypiącą na holosześcian.

– Zbieraj się, Flannagan. Masz pięć minut, żeby dotrzeć na mostek, w kombinezonie, gotowy do ostatniej fazy przyspieszania przed kontaktem. – Wbiła we mnie ciemne, twarde jak granit oczy, zacisnęła usta, a potem odwróciła się i opuściła kajutę.

Dobrze wiedziałem, że zostało mi jeszcze pół godziny, a cała procedura jest po prostu bzdurna, rozpisana przez siedzącego za biurkiem na Ziemi gryzipiórka, zbyt cherlawego, aby kiedykolwiek dostać szansę na znalezienie się poza atmosferą planety. Gdybyśmy trzymali się sztywno tych wszystkich kretyńskich przepisów nadal latalibyśmy co najwyżej na Księżyc. Ale z Hout nie warto było zadzierać, więc postarałem się wyrobić jak najszybciej, żeby nie podpaść i nie skończyć jak biedny Neglieb. Albo jeszcze gorzej, jak Spinoza, który za swoje nieprzystające do liberalnego społeczeństwa uwagi został nie tylko pozbawiony miejsca na Warpstarze, ale odebrano mu też wszystkie licencje, po czym wywalono na zbity pysk.

W kombinezon wbiłem się w rekordowo krótkim czasie, łyknąłem kawy z tubki, zabrałem ze sobą holosześcian i udałem się na mostek.

 

***

 

Oczywiście dotarłem ostatni. Szybko zająłem swoje miejsce, z tyłu, obok Min. Przede mną, w kapitańskim fotelu, siedziała, a w zasadzie już leżała, Hout. Neglieb oraz Posehn byli pilotami, więc ich miejsca znajdowały się na samym przedzie, blisko paneli oraz konsol sterujących.

Oparłem się wygodnie, pozwoliłem fotelowi na zapięcie pasów, łagodne przemieszczenie mnie do pozycji leżącej i wpięcie przewodów do gniazd kombinezonu. Podprogram odpalił diagnostykę zabezpieczeń – poczułem jak wypełnione płynem antyprzeciążeniowym kieszenie naciskają coraz mocniej na brzuch oraz nogi. Ucisk wreszcie ustał, wszystko działało jak trzeba, do inicjacji procedury przyspieszania zostało jeszcze ponad dwadzieścia minut. Przeleżałem ten czas w milczeniu, słuchając przechwałek Posehna, który nie potrafił sobie darować uraczenia nas kolejną szczegółową historyjką o tym, jakie rzeczy można robić z panienkami lecącymi na kosmonautów. Tylko to się dla niego liczyło – być pieprzonym celebrytą, zbierać zaszczyty, spijać śmietankę, udzielać wywiadów i opowiadać o swoich heroicznych przygodach w kosmosie, robiąc z siebie bohatera. Wszyscy mieliśmy go dość, ale nikt mu nie przerywał: Hout, bo wiedziała, że i tak się nie zamknie; Min, bo miało go w dupie; Neglieb, bo bał się podpaść, gdyby coś mu się znów nieopatrznie wymsknęło. No i ja, bo to jego pierdolenie zmniejszało szanse, że któremuś z pozostałych zechce się ze mną gadać.

A mnie dobrze rozmawiało się tylko z Chell.

Dla mnie, Min i pilotów lądowanie na obiekcie pozaziemskim nie było pierwszyzną. Z Negliebem dwukrotnie odbyliśmy misje, które miały na celu posadzenie promu na asteroidzie. Posehn z Min zaliczyli jedną taką wyprawę. Nie stresowaliśmy się, a przynajmniej żadne z nas nie dawało po sobie poznać, że mamy jakieś obawy. Min uśmiechało się cały czas, bardziej nabuzowane i pełne entuzjazmu niż wystraszone. Za to Hout… Pani kapitan była blada jak księżyc. Ale tak to jest, jak się nie bierze ludzi, którzy mają doświadczenie, tylko pełnych ambicji dupków, z szerokimi plecami w ISEA oraz wysoko postawionymi krewnymi w rządzie.

Myślę, że kiedy wykryto obiekt, nikt nie robił żadnej listy astronautów nadających się do misji. Taka lista już istniała. Projekt Lyra był jednym z wielu w strukturze agencji, ale w momencie pojawienia się Oumuadua został wypchnięty na pierwszy plan i z marszu przystąpiono do jego realizacji. Dlatego uważam, że gdzieś, na jakimś serwerze, z klauzulą dostępu dla urzędasów wyższego szczebla, wszystko było obmyślone i tylko czekało na odpowiednią chwilę. Jedynie Posehn wszedł z ławki rezerwowych, po tym, jak w jednym z pierwszych wywiadów Spinozie wymsknęło się kilka, niewinnych w gruncie rzeczy, uszczypliwości pod adresem neutralnego płciowo Min.

Z jednej strony, parytety to idiotyzm. Z drugiej… Akurat Min nie było przypadkowym wyborem, mogło się pochwalić całkiem imponującymi osiągnięciami. Miało duże ambicje, ale z tego, co zdążyłem się zorientować, nie robiło niczego dla chwały, pozycji czy pieniędzy. Ono po prostu to lubiło – udowadniać sobie, że potrafi, że daje radę. Podobało mi się to podejście, było uczciwe.

A Spinoza mógł trzymać mordę krótko, idiota. Kilka dni przed wylotem rozmawiałem z jego żoną. Powiedziała, że wpadł w depresję, zamknął się w sobie i całe dni spędza na dachu, wpatrując się w niebo. Szkoda chłopa. Choć, patrząc z perspektywy czasu, jego niewyparzona gęba wyszła mu na dobre.

 

***

 

Rozpoczęło się odliczanie, a później procedura przyspieszania.

Kopnęło jak zwykle. Cztery G to nie jest jakieś potężne przeciążenie, tym bardziej, że w specjalnych kombinezonach odczuwaliśmy zaledwie jego połowę. Najbardziej nie lubiłem podawanego do hełmu niskiego ciśnienia powietrza oddechowego. Uciski skafandra, ograniczające wolną przestrzeń ciała do której mogłaby swobodnie odpłynąć krew, mnie nie ruszały.

Ekrany w czasie rzeczywistym pokazywały symulację naszej pozycji względem zbliżającego się obiektu. Posehn z Negliebem pilnowali wskazań komputera, który na bieżąco dokonywał korekt prędkości i kursu. Trzysta osiemdziesiąt sekund dyskomfortu i było po wszystkim. Lecieliśmy teraz równoległe do Oumuadua, w odległości kilkunastu kilometrów, zrównani prędkościami.

Fotele uniosły nas do pozycji siedzącej. Obraz z zewnętrznych kamer pokazał nam coś… niesamowitego. To nie mogło powstać naturalnie. Było zbyt idealne w swoim kształcie. Nie mieliśmy czasu na zachwyty i wymianę wrażeń, misję wtłoczono w dość sztywne ramy, ale każde z nas czuło w tamtej chwili to samo – podniecenie i świadomość, że właśnie dokonujemy czegoś, co zostanie zapamiętane na wieki.

– Jak dotychczas, wszystko zgodnie z planem. Dobra, podejmujemy ostatnią próbę nawiązania kontaktu. Jeśli się nie uda, przechodzimy do kolejnego etapu i posadzimy wahadłowiec na… tym czymś.

Hout odzyskała rezon, z wystraszonej pasażerki na powrót stając się stanowczą panią kapitan. Posehn przyjął rozkaz, otwarł luki podwozia i wysunął grube łapy amortyzatorów lądowniczych, jednocześnie ustawiając Warpstar nad obiektem.

W tym czasie Neglieb przeszedł na manualne sterowanie silnikami manewrowymi. Pojedynczymi impulsami zbliżał wahadłowiec do Oumuaduy. Jako doświadczony pilot chciał posadzić maszynę jak najłagodniej.

Kiedy czujniki zbliżeniowe pokazały odległość niecałych trzech metrów do powierzchni obiektu, coś jednak poszło nie tak. Poczuliśmy, że spadamy, a chwilę później uderzyliśmy twardo w podłoże. Wstrząs był na tyle silny, że przygryzłem sobie język.

– Neglieb, jasna cholera, co to było!? – rozdarła się Hout.

– To… – zaczął tłumaczyć się pilot.

– Nie czujesz, Karen? – Min zwracało się do wszystkich po imieniu. Tylko nie do Posehna. Nie lubiło naszego playboya i chyba w ten sposób okazywało mu swoje lekceważenie.

– Czego?

– Pani kapitan – do rozmowy włączył się Posehn, szczerząc zęby zza poliwęglanowego wizjera hełmu. – Wygląda na to, że mamy tutaj grawitację.

– Jak to jest możliwe? – dopytywała dowódczyni. – Jak silną?

– Według wskazań: osiemdziesiąt procent ziemskiej.

– Czyli mamy do czynienia z pozaziemską technologią – odezwałem się pomimo bólu i metalicznego smaku rozlewającego się w ustach.

– Spodziewaliśmy się, że Oumuadua jest wytworem obcej cywilizacji. W zasadzie, to mieliśmy na to nadzieję, więc nic się nie zmienia. Musimy jakoś poradzić sobie z nieprzewidzianymi drobnymi niedogodnościami. Kontynuujemy misję według planu – zakomenderowała Hout twardo. – Osadźcie Warpstar i przygotujcie SORĘ.

Wraz z Min wypięliśmy się ze swoich miejsc, żeby jak najszybciej przystąpić do pracy. W kajutach zmieniliśmy skafandry antyprzeciążeniowe na mniej niewygodne kombinezony kosmiczne. Dziwnie było czuć znów ciężar własnego ciała, mając jednocześnie świadomość, że wokół jest próżnia, pod nami obcy statek kosmiczny a grawitacja nie jest generowana w żaden ze znanych nam sposobów. Wreszcie udaliśmy się do luku cargo, gdzie rozpoczęliśmy przygotowania modułu pąkli.

To, co nazywaliśmy pąklą, było stalową, pancerną puszką długości sześciu i szerokości czterech metrów, wypchaną różnego rodzaju próbnikami, sprzętem do analiz oraz inną aparaturą pomiarową. Ten używany od kilkunastu lat moduł nosił nazwę kodową SORA, a nazywaliśmy go po swojemu, ponieważ tak jak ziemski skorupiak przyczepiał się do kadłubów statków, tak moduł kotwiczył na obiektach kosmicznych, dając załodze możliwość przeprowadzenia analiz na miejscu. Zazwyczaj badania trwały od jednej do czterech dób, po czym prom z załogą odlatywał, a pąkla zostawała, ulatując w czerń kosmosu, aby co jakiś czas przesyłać pakiety danych na Ziemię. Podobnych zabawek zostawiliśmy już w kosmosie kilkanaście.

Wreszcie zakomunikowaliśmy pani kapitan, że wszystko gotowe, a po uzyskaniu autoryzacji wspólnie zainicjowaliśmy proces kotwiczenia. Spod modułu, na całym jego obwodzie, wysunęły się stalowe pazury, których zadaniem było wgryźć się w podłoże i docisnąć SORĘ do badanego obiektu. Chwilę później w narożnikach pojawiły się szerokie wiertła, będące właściwymi kotwicami. Po dotarciu na odpowiednią głębokość, z ich końców wtryskiwany był do odwiertów szybkowiążący polimer, który tworzył czopy przytrzymujące moduł w miejscu.

Wszystko szło gładko, wiertła oparły się o Oumuaduę, silniki zwiększyły pobór energii, a pąkla wpadła w normalne podczas kotwiczenia drgania. Minęło około pięciu sekund, kiedy na ekranie konsoli sterującej pojawił się komunikat o przegrzewaniu się wierteł. Nie wiedzieliśmy z czego zrobiony jest obiekt, więc braliśmy pod uwagę taką ewentualność. Przekierowałem więcej mocy do systemu chłodzenia, jednak czujniki temperatury nadal wskazywały przegrzanie. Kolejne pięć sekund i chłodzenie szlag trafił. Proces został wstrzymany awaryjnie, wiertła cofnęły się a pazury schowały.

– Hout. Mamy kolejny problem. SORA nie chce kotwiczyć. Przesyłam ci dane na wyświetlacz – poinformowałem panią kapitan.

– Nic się nie da zrobić? – zapytała po chwili, jaką zajęło jej zapoznanie się z informacjami.

– Możemy spróbować naprawić chłodzenie, a jeśli się uda, to raz jeszcze podejść do procedury kotwiczenia. Tylko, sądząc po diagnostyce, to może potrwać – odpowiedziało Min.

– Nie mamy czasu. Tutaj jest grawitacja, prawda? Ustawcie moduł na powierzchni obiektu. Nie będziemy do niego umocowani, ale położona na Oumuadua pąkla nie wysunie się całkowicie z Warpstara. Wahadłowiec nas przytrzyma, a my wewnątrz będziemy mieli dobry dostęp do obiektu i dodatkowo podwójną ochronę – oznajmiła Hout.

– Ale to wbrew procedurom – zauważył Neglieb.

– Biorę to na siebie. Pełną odpowiedzialność za zignorowanie przepisów bezpieczeństwa i za następstwa mojej decyzji. Mamy zbadać ten obiekt i zrobimy to, choćbyśmy mieli się natknąć na kolejne nieprzewidziane problemy. Też wejdę do pąkli. Ty, Eric, również idziesz z nami. Posehn zostanie na mostku.

Biedny Neglieb próbował wykręcić się od wchodzenia do pąkli, argumentując, że jest tylko pilotem. A mógł nie zwracać Hout uwagi, że olewa przepisy, bo w końcu to ona była od procedur i pilnowania by ich przestrzegano.

– Przebieramy się i schodzimy do was.

Założę się, że wszyscy mieliśmy pewne obawy i wątpliwości co do rozkazów pani kapitan, jednak zamiast dyskutować, posłuchaliśmy. Min poprosiło o zresetowanie modułu kodem kapitańskim. Kiedy odzyskaliśmy kontrolę osadziłem SORĘ na obiekcie, korzystając z serwisowej komendy przeglądu, tak jakbym był na Ziemi i przygotowywał pąklę do rutynowej kontroli przed wylotem. Tym razem obyło się bez niespodzianek. Jednak po wszystkim otwarcie włazu wymagało po raz kolejny autoryzacji dowódczyni.

Zanim Hout i Neglieb założyli skafandry kosmiczne i zeszli do cargo, wyciągnąłem holosześcian, wywołując Chell. Chciałem jej powiedzieć, że już jesteśmy, że są problemy, ale wszystko w porządku i nie musi się martwić. Min może uważało mnie za dziwaka, ale jako jedyne z załogi nie zerkało na mnie z politowaniem, kiedy rozmawiałem z zamkniętą w urządzeniu AI. Nie dziwiło się też chyba temu, że traktowałem Chell jak żywą osobę.

– Wylądowaliśmy, Chell.

– Wiem, John, domyśliłam się – odpowiedziała.

– Oumuadua… Ona jest… Wiemy o niej niewiele, ale już sam kształt, Chell… To musi być dzieło obcej cywilizacji. Zaraz zaczynamy. Nie wiem kiedy znów będziemy mogli porozmawiać.

– Nie szkodzi, John. Zajmij się swoimi zadaniami, ja poczekam.

W tym momencie do luku transportowego wsunęła się Hout. Za jej plecami byli Neglieb z Posehnem. Pani kapitan nienawidziła Chell, a mnie najwyraźniej uważała za wariata, więc gdy tylko zobaczyła holo mało jej szlag nie trafił. Odepchnęła się od krawędzi śluzy, zbliżyła i wyrwała mi sześcian z ręki. Wdusiła przycisk zasilania, wyłączając Chell.

– Kurwa mać, Flannagan! Mamy wykonać zadanie, a ty znów wolisz mizdrzyć się do pierdolonego hologramu!

Zatkało mnie. Stałem w pobliżu włazu pąkli i nie wiedziałem co zrobić.

– Łap! – Zamachnęła się, ciskając holosześcianem w stronę drugiego pilota. Kostka minęła o cal głowę Neglieba i spoczęła w dłoni Posehna. – Wracaj na mostek, Dirk. Oddasz Flannaganowi jego iluzoryczną miłość kiedy skończymy.

A później, jak gdyby nigdy nic, odwróciła się do konsoli sterującej, wklepała kod awaryjny, skasowała błędy i otwarła właz.

Nienawidziłem tej suki! Ale chyba gdzieś, w głębi, spodziewałem się takiej reakcji. Wiedziałem, że ma rację. Powinienem się skupić na powierzonych mi zadaniach.

Co nie zmieniało faktu, że miałem ochotę wepchnąć głowę pani kapitan do śluzy i zamknąć grodzie, żeby odcięło jej ten durny łeb.

 

***

 

Wewnątrz pąkli znaleźliśmy się w czwórkę: ja, Min, Hout i Neglieb.

Zamknęliśmy za sobą właz i już w środku uruchomiliśmy diagnostykę po raz drugi, tym razem wszystko według procedur. Systemy działały jak należy. Lada chwila miały do nas zacząć spływać pierwsze dane z urządzeń pomiarowych. Jednak tak się nie stało.

Nagle elektronika zaczęła wariować. Podprogramy odpalały w losowej kolejności, jednostajne zimne światło zmieniło się w stroboskopowe rozedrganie, a wszystkie lampki kontrolne mrugały jak choinka bożonarodzeniowa na Manhattanie. Min i Neglieb dopadli do konsol sterujących, Hout wykrzykiwała jakieś rozkazy, a ja… Chyba spanikowałem. Jakaś część mnie uznała, że bezpieczniej będzie w wahadłowcu. Doskoczyłem do drzwi modułu, uderzyłem w przycisk i wypadłem na zewnątrz, do przedziału cargo. Właz pąkli zamknął się za mną automatycznie.

– Kurwa! Flannagan! Otwieraj te pierdolone drzwi! Słyszysz!?

O dziwo łączność działała, zakłócana wyłącznie niewielkimi szumami, więc mogłem usłyszeć wiązanki Hout, mocującej się z drzwiami, które w międzyczasie zdążyły się zablokować.

– Pani kapitan! Nie jest dobrze. – Głos Posehna uciął wrzaski Hout. – Elektronika szaleje, próbuję coś z tym zrobić…

– W pąkli jest tak samo. Właz się zablokował, albo to ten skurwiel…

W tym momencie zerwało kontakt. Opuściłem przedział cargo. Musiałem się dostać na mostek. Kiedy dotarłem na miejsce, Posehn…

Posehna znalazłem w fotelu pilota, przypiętego pasami, w skafandrze antyprzeciążeniowym. Wszystko wokół pulsowało różnokolorowym światłem kontrolek, wyło alarmami i informowało wyświetlanymi na ekranach komunikatami, że jest źle. A on leżał nieruchomo, z przewodami doprowadzającymi płyn wpiętymi do kombinezonu. Rury nieustannie tłoczyły ciecz, Posehn wyglądał… Śmiesznie. Jak szynka albo owinięty sznurkiem balon.

Był martwy. Udusił się.

Wiesz co mnie wtedy najbardziej obchodziło? Chell. Przyszedłem na mostek po Chell. Zacząłem się rozglądać, przetrząsając nerwowo schowki w poszukiwaniu holosześcianu. A kiedy go znalazłem, jakaś część mnie – może ta sama co wcześniej – zadecydowała, że teraz, dla odmiany, bezpieczniej będzie w pąkli. Zostawiłem trupa Posehna i wróciłem do cargo.

Warpstarem zatrzęsło porządnie, kiedy byłem w połowie drogi. Chwilę później rozpoczęła się procedura startu. Starałem się nie myśleć o mijających sekundach, skupiając umysł na tym, żeby jak najszybciej dotrzeć do pąkli. Hout mówiła, że drzwi są zablokowane, jednak kiedy byłem już na miejscu i wcisnąłem przycisk otwarcia, właz odchylił się bez żadnych przeszkód. Wahadłowcem znów zabujało, a ja rzuciłem się naprzód, wpadając na stojącą za progiem panią kapitan.

Zamknąłem właz. Kilka sekund później poczuliśmy krótki, mocny wstrząs, któremu towarzyszył metaliczny zgrzyt a potem wszystko się uspokoiło. Kontrolki przestały mrugać. Większość świeciła teraz na czerwono, kolorem awarii.

– Gadaj co się dzieje, Flannagan, ty gnoju!

Wróciła łączność. Znów mogłem posłuchać słodkiego głosu ukochanej pani kapitan.

 

***

 

– Gdzie byłeś, Flannagan!? – Hout naparła na mnie, spychając w stronę ściany. Jestem pewien, że gdyby nie przeszklony hełm, spróbowałaby mnie spoliczkować. – Gdzie jest Posehn?

– Cały czas próbowałem otworzyć właz pąkli. Nie wiem, co z Posehnem. Zostaliśmy tutaj sami, Warpstar odleciał. Zanim udało mi się dostać do modułu, odpaliła procedura startowa…

Nie wiem czemu skłamałem. Czasem mówimy jakieś bzdury, bo spodziewamy się, że prawda może nam zaszkodzić. Bywa, że ma to sens. Tym razem nie miało. Jednak kiedy już się człowiek zorientuje, że zrobiło się głupstwo, to brnie dalej, teraz już w obawie, że wyjdzie na jeszcze większego durnia i kłamcę, choć to równie irracjonalne zachowanie, jak to wcześniejsze. Hout mogła mnie wtedy docisnąć i przejrzeć, jednak straciła zainteresowanie, raz po raz wywołując Posehna.

Odpowiadała jej cisza. Nie mogło być inaczej.

– Dirk nie odpowiada – stwierdziła pani kapitan, tak jakbyśmy nie mieli wspólnego łącza. – Może uznał, że bezpieczniej będzie odlecieć, albo procedura startowa włączyła się samoczynnie. Tak czy inaczej, pewnie będzie próbował po nas wrócić.

Jej głos był spokojny. Hout była pewna, że jest dla nas nadzieja. Nie dopuszczała innej możliwości, bo przecież na prawie każdą ewentualność istniały procedury, a dla służbistki jej pokroju procedury to niemalże świętość – zasrany aksjomat. Śmieszne, biorąc pod uwagę, że nie minęła nawet godzina od czasu, kiedy sama wydała rozkaz niezgodny z jakimikolwiek instrukcjami bezpieczeństwa. Ale ona przecież mogła, była dowódczynią. Biedna hipokrytka.

Neglieb dyszał ciężko, będąc gdzieś na granicy pomiędzy paniką a próbą wmówienia sobie, że kapitan ma rację. Marnował tlen tymi głębokimi wdechami… Z kolei Min było o wiele spokojniejsze – słuchało, jednocześnie przebierając palcami po klawiaturze głównej konsoli sterującej.

– Prawie nic nie działa. Większość aparatury padła. Nie mamy ani kamer, ani innych czujników zewnętrznych – zaraportowało. – Nie lepiej jest z oprogramowaniem. Mam dostęp tylko do podstawowych funkcji zasilania, reszta wskazuje błędy.

– Posehn na pewno po nas wróci – zapewniła Hout. – Neglieb, jaki mamy zapas powietrza?

– To, co w butlach, plus zapas ze zbiorników pąkli. Dla naszej czwórki wystarczy na jakieś dwanaście godzin. Dirk powinien się pospieszyć.

– Jest jeszcze zmodyfikowane MOXIE – przypomniała pani kapitan.

– Też nie działa, choć można by spróbować wypiąć urządzenie, podłączyć na krótko i odpalić manualnie. – Min nie tylko podrzuciło pomysł, ale od razu podeszło do klapy w tylnej ścianie i zaczęło majstrować przy zamku.

– Daj spokój. MOXIE jest w stanie odzyskać niecałe czterdzieści gramów tlenu na godzinę, czyli tyle, ile potrzebuje jedna osoba. A nas jest czwórka.

To jedyne co powiedziałem, zanim usiadłem pod włazem i straciłem zainteresowanie dalszymi dyskusjami. Wlepiłem wzrok w podłogę, a w głowie miałem pustkę, wirującą wokół myśli o Chell i o tym, że przed śmiercią chciałbym jeszcze z nią porozmawiać. Bo byliśmy martwi, nie było sposobu na ratunek. Ja to wiedziałem. Oni nie. Przeze mnie myśleli, że Posehn nadal żyje i spróbuje nam pomóc.

Co ciekawe, Hout dała mi spokój. Z jej perspektywy moje zachowanie pewnie wyglądało na jakiś rodzaj załamania nerwowego, stuporu, objawu nie radzenia sobie z zaakceptowaniem sytuacji w jakiej się znaleźliśmy. Tyle, że ja już zaakceptowałem tę sytuację, jako jedyny mając pełną świadomość jej tragizmu.

Nie wiem ile czasu tak przesiedziałem. Pewnie około godziny. Później pani kapitan stanęła nade mną, a ja uświadomiłem sobie, że w którymś momencie bezwiednie wyciągnąłem holosześcian z kieszeni i obracałem go teraz w dłoniach. Zauważyła go, musiała go zauważyć… Nie była głupia, powinna dodać dwa do dwóch i zrozumieć, że skłamałem. Ale nie zapytała, nie rzuciła żadnego oskarżenia. Zamiast tego powiedziała łagodnym głosem, po raz pierwszy zwracając się do mnie po imieniu:

– Wstawaj, John. Neglieb z Min zdemontowali wiertnicę, kończą podpinać ją do zasilania. Zdecydowaliśmy sprawdzić z czego Oumuadua jest zrobiona. Spróbujemy przewiercić się przez powierzchnię, a jeśli to rzeczywiście statek kosmiczny, może uda nam się dostać do środka. No, już, John. Nie możemy liczyć wyłącznie na ratunek ze strony Posehna, musimy sami zacząć działać. Jesteście z Min ekspertami od SORY. Ono jest zajęte, więc otrząśnij się i pomóż otworzyć ręcznie pokrywę dolnego luku.

Nie tego się spodziewałem. Oczekiwałem raczej krzyków, obelg i oskarżeń, a pani kapitan postanowiła z jakiegoś powodu pokazać mi swoją ludzką twarz.

Nie wiedząc jak zareagować, posłusznie wstałem, minąłem mocujące się z przewodami zasilającymi Min i szarpnąłem odpowiednią zasuwę. Odsłoniłem korbkę i zacząłem kręcić, powoli rozsuwając część podłogi, pod którą znajdowała się już tylko powierzchnia obiektu.

 

***

 

Neglieb stał mocno na szeroko rozstawionych nogach, z dłońmi zaciśniętymi na uchwytach sięgającej mu do pasa wiertnicy. Czubek wiertła opierał o czerwoną, porowatą powierzchnię obiektu.

– Wygląda jak pumeks – stwierdził. – Powinno przejść jak przez masło.

Min zajmowało miejsce za jego plecami, przy naprędce skleconym włączniku zasilania, do którego wpięte były przewody ciągnące się grubymi wiązkami aż do korpusu urządzenia.

Neglieb wzmocnił uchwyt i kazał Min włączać. Wiertło ruszyło. Przez kolejne pół minuty maszyna chodziła na pełnych obrotach, a okazało się, że na powierzchni obiektu nie pojawił się najmniejszy choćby ślad po naszych staraniach.

– Jasna cholera! Włącz jeszcze raz, Min.

– To chyba nie ma sensu. Nie daliśmy rady zakotwiczyć, ponieważ wiertła nie potrafiły wgryźć się w obiekt. Wcześniej miałom podejrzenia, ale teraz jestem już tego pewne. Daj spokój, Eric.

– Włączaj, Min! Nie bądź piz… miękkie.

Nawet w tamtej chwili Neglieb, człowiek ryzykujący wierceniem w czymś, co mogło być wytworem obcej cywilizacji i mogło spróbować się bronić, bał się, że urazi Min, a po powrocie na Ziemię znów mu się oberwie za bycie rzekomo uprzedzonym. Albo musieli go wtedy nieźle nastraszyć, albo wziął sobie do serca los Spinozy.

Min nie chciało być miękkie i włączyło zasilanie.

Chwilę później Neglieb zniknął. A przynajmniej tak to wyglądało, kiedy powierzchnia, w której wiercił rozwarła się szeroką na dwa metry, owalną dziurą. Z krótkim okrzykiem zdziwienia wpadł do środka obiektu, ciągnąc za sobą przewody zasilające.

– Neglieb!

Hout krzyknęła i przypadła do otworu, kładąc się na brzuchu i zaglądając do środka. Włączyła reflektor na hełmie.

– Nie widzę go! Neglieb, odezwij się! Jesteś!?

Po chwili do pani kapitan dołączyło Min.

– Podłoże jest jakieś trzy, trzy i pół metra niżej. Schodzę!

– Czekaj, Min. Nie wiemy co tam jest, Neglieb się nie odzywa, nie możesz samo…

– Nie będzie samo. Pójdziemy razem.

Naprawdę nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Bałem się, jasne. Nie chciałem umierać, choć wiedziałem, że szanse na przeżycie mamy raczej marne. Schodzenie tam jeszcze te szanse zmniejszało. A mimo to zgłosiłem się, żeby to zrobić. Lubiłem Min i chyba to zaważyło na mojej decyzji. Hout nie protestowała, tylko powiedziała z autentyczną troską w głosie:

– Uważajcie na siebie.

Ta jej ludzka twarz, nie ta wykrzywiona w grymasie wiecznego niezadowolenia, ale ta nowa, która była dla mnie do tej pory nieznana… Chyba muszę być ze sobą szczery i przyznać, że z jakiegoś powodu poczułem wtedy iskrę sympatii dla pani kapitan. To też mogło mieć wpływ na mój wybór.

Zahaczyliśmy jeden z przewodów zasilających o ramię zdemontowanej wiertnicy, postanawiając użyć go jak liny. Min przyklęknęło na krawędzi, złapało się pewnie i zsunęło do wnętrza. Przełknąłem ślinę, choć w ustach miałem zupełnie sucho i poszedłem w jego ślady. Nigdy nie byłem dobry we wspinaczce, chwyt też mam najwyraźniej dość słaby, ponieważ prowizoryczna lina wyślizgnęła mi się z rąk i poleciałem na łeb, na szyję.

Uderzyłem boleśnie o podłoże, niecały metr od czekającego na mnie Min.

– Nic ci się nie stało, John?

– Flannagan, Min! Wszystko w porządku?

Hout spoglądała na naszą dwójkę z dziury w suficie. Ciemny kształt na tle jasnego wnętrza pąkli.

– W porządku, nic nam nie jest – odpowiedziałem, wstając.

– Widzicie Neglieba?

Zaczęliśmy się rozglądać po tym dziwnym, pustym wnętrzu. Tylko nierówne, karbowane brązowe podłoże i ciemność. Żadnych ścian, śladów aparatury czy czegokolwiek. Postąpiłem kilka kroków naprzód.

I wtedy znalazłem Neglieba.

 

***

 

– Nie żyje.

Neglieb leżał kilkanaście metrów od otworu, w rękach wciąż ściskał wiertnicę, wyrwane kable zasilania oplecione miał wokół uda. Urządzenie było zwrócone wrzecionem w jego stronę, a ponad dwadzieścia centymetrów wiertła zagłębiało się w ciele Erica, na wysokości piersi. Szeroko otwarte oczy patrzyły na mnie pusto, usta miał otwarte.

– Musiał niefortunnie upaść na wiertnicę. – Min było konkretne, ale nie beznamiętne. Głos mu się łamał. – Co mamy robić, Karen?

– Rozejrzyjcie się wewnątrz, przejdźcie jeszcze kilkanaście metrów, potem wracajcie. – Hout starała się być rzeczowa i nie dopuścić do paniki. – Spróbujemy wciągnąć ciało do SORY i pomyślimy co robić dalej.

Negliebowi nie mogliśmy już pomóc. Zostawiliśmy go tam, gdzie leżał i przeszliśmy jeszcze kawałek, oddalając się od otworu. Kiedy ja skupiałem uwagę na podłożu Min wolało przyglądać się sklepieniu. Jak się okazało, całkiem słusznie.

– John, patrz!

Początkowo nie wiedziałem co Min chce mi pokazać. Oboje spoglądaliśmy na znajdujące się niecałe cztery metry nad nami sklepienie, oświetlając reflektorami hełmów czerwoną, gładką powierzchnię. Nagle przebiegła po niej niewielka zmarszczka. Chwilę później jeszcze jedna.

– Min! Flannagan! Elektronika znów wariuje!

Pomimo krzyków Hout nie potrafiliśmy oderwać wzroku od tego dziwnego widowiska. Kolejne fałdy zaczęły pojawiać się coraz częściej, z każdą kolejną szersze i wyższe. Nadpływały gdzieś z ciemności, pełzły z jednego końca obiektu ku drugiemu.

– Czujecie to!? Cholera jasna! Trzęsie! – Wrzaski Hout w końcu wyrwały mnie ze stuporu. – Kurwa, nie! Nie, to niemożliwe! SORA nie jest zakotwiczona, a odpaliło procedurę wyczepiania!

Puściłem się biegiem ku wejściu, zostawiając nieruchome Min, nadal z uniesioną głową oświetlającą sklepienie. Początkowe zmarszczki przypominały teraz wysokie fale, których odwrócone grzbiety niemal dotykały czubka mojego hełmu. Mimowolnie skuliłem głowę, zwolniłem kroku. Hout wykrzykiwała już tylko jedno:

– Nie! Nie, nie, nie! Kurwa, nie!

Z otworu prowadzącego do SORY przestało dobiegać światło. Ostatnie metry przebyłem ze wzrokiem wlepionym w dziurę, wokół której przepływały kolejne fałdy sklepienia. I wtedy jedna ze zmarszczek, większa niż inne, zamiast opłynąć wejście, nałożyła się na nie. Jak fala zalewająca dołek w piachu.

– Hout! Hout!

Darłem się, ale nie było odpowiedzi.

Wydaje mi się…

Wydaje mi się, że zanim otwór uległ zasklepieniu i zerwało kontakt, zobaczyłem w nim ciemny kształt pąkli, odlatującej w czerń kosmosu razem z panią kapitan. Jednak nie jestem tego pewien… Może to tylko projekcja umysłu, który próbuje załatać dziurę w ostatnim, niewyraźnym wspomnieniu o Karen Hout, dowódczyni wahadłowca Warpstar. Zaginionej w pustce kosmosu…

Zmarszczki stawały się coraz mniejsze i mniejsze, aż w końcu całkiem zniknęły.

– John? – Min ocknęło się, wróciło do świata żywych. Jeszcze żywych, należałoby dodać. Choć to nie miało już potrwać zbyt długo. – Zostaliśmy we dwójkę?

 

***

 

– Na jak długo starczy ci tlenu?

Nie miałem ochoty odpowiadać. Na nic nie miałem już ochoty. Usiadłem i wyciągnąłem holosześcian.

– John, wstawaj – nalegało Min.

– Po co? Nie rozumiesz, że jesteśmy martwi? To tylko kwestia czasu.

– Jeszcze żyjemy. – Min nie dawało za wygraną. – Nie wiemy co jest dalej, przed nami. Skoro i tak umrzemy, czemu nie zobaczyć przed śmiercią miejsca, które będzie naszą trumną? A może coś tam jest? Wiemy już, że Oumuadua nie jest naturalna, coś ją stworzyło, więc… Może jest jakaś nadzieja? Kurwa, Flannagan, ja też się boję!

Spojrzałem na Min, jakbym pierwszy raz je widział. Trudno mi stwierdzić, czy to przez krzyk, bo nigdy wcześniej nie słyszałem, żeby się unosiło, czy raczej przez to, że zwróciło się do mnie nazwiskiem, ale wstałem. Skinęło głową i ruszyło ostrożnie naprzód, a ja posłusznie poczłapałem w ślad za nim.

Przeszliśmy jakieś sto pięćdziesiąt metrów, może trochę więcej, kiedy Min wyłączyło reflektor i poprosiło, żebym zrobił to samo. Nie dyskutowałem, spełniłem prośbę. Kiedy tylko zgasło światło, zauważyliśmy, że daleko przed nami mrok rozświetla fioletowa poświata. Początkowo rozproszona, z każdym metrem stawała się coraz wyraźniejsza.

W pewnym momencie poczułem, jakbym schodził z łagodnego wzniesienia. Na chwilę włączyłem lampy, spojrzałem w górę. Sklepienie zdawało się być w tym miejscu wyżej, co potwierdzało wrażenie obniżania się terenu.

– Zwęża się – rzuciłem krótko.

– Chodźmy, John, może tam z przodu czeka na nas ratunek.

Nie podzielałem jego entuzjazmu. Prawdę mówiąc, to bałem się jeszcze bardziej niż wcześniej. Min złapało mnie za rękę. Ruszyliśmy naprzód ramię w ramię, razem. W drugiej dłoni ściskałem nerwowo holosześcian, myśląc tylko o tym, że jeśli mam zaraz umrzeć, chciałbym móc pożegnać się z Chell. Skłamać jej, że wszystko będzie w porządku i nie musi się martwić.

Robiło się coraz jaśniej, nie potrzebowaliśmy już i tak wyłączonych reflektorów. Wyraźnie widzieliśmy jak przed nami nierówne podłoże urywa się nagle, uskokiem tonącym w purpurowym, mocnym świetle. Min puściło moją dłoń, samotnie podeszło do samej krawędzi. Przyklękło.

– Co robisz? – zapytałem. – To może być niebezpieczne.

– Przecież i tak już jesteśmy trupami, John. Co mamy do stracenia? – odpowiedziało.

Każdy moment, w którym nasze płuca mają czym oddychać. Każdy haust powietrza, aż do dna butli. Każdą myśl jaką możemy jeszcze pomyśleć. To mieliśmy do stracenia. Niewiele, a jednocześnie tak dużo. Kiedy się umiera, człowiek łapie chwile, jakie mu pozostały, bo wie, że za którąś jest już tylko ciemność.

Ale nie powiedziałem tego Min. Ścisnąłem sześcian jeszcze mocniej i tylko przyglądałem się nerwowo jak sięga ręką ku poświacie za brzegiem, a później odwraca się ku mnie uśmiechnięte.

– To chyba wejście, to miejsce z którego bije światło. Nie czuję oporu, tutaj jest tylko rant…

I wtedy Min skrzywiło się w przerażeniu. Coś szarpnęło je za ramię, pociągnęło. Skoczyłem naprzód, padając na brzuch i wyciągając ręce, za które mogłoby się złapać. Uczepiło się mojej dłoni, tej w której nadal ściskałem holo. Wyrwało mi sześcian z ręki, przeszorowało poza krawędź, a później, z ostatnim krzykiem, zniknęło… gdzieś.

Zostałem sam. Bez Min, Chell i nadziei, z zapasem powietrza na nieco ponad dwie godziny. W głowie miałem pustkę, która – byłem tego pewien – miała przerodzić się w panikę, gdy tylko włączy się alarm tlenowy.

Usiadłem na chropowatym podłożu, czekając na śmierć.

A potem zjawiłaś się ty.

 

***

 

– Czy teraz powiesz mi, czym jesteś?

– Porównałeś Oumuadua do ziarna, John. Pamiętasz? Tym właśnie jestem. Ziarnem.

– Nie rozumiem…

– Chell. Możesz mi mówić Chell, jeśli będzie ci tak wygodniej, John.

– Ale nie jesteś nią…

– Nie, John, nie jestem. Ale Chell jest teraz we mnie.

– A Min?

– Wiesz, John, że każdy wszechświat ma swój początek oraz koniec? Kiedy rodzi się nowy, razem z nim powstają ziarna, takie jak ja. Wiele ziaren, John. Podróżujemy przez pustkę, oczekując, że… zostaniemy zapylone przez rasy zdolne do opuszczenia swoich ojczystych planet. Po to, by pozwolić im się odrodzić. Jesteśmy niezniszczalne, John. Tylko my przetrwamy koniec. Wiele z nas… obumrze, John, nie napotykając na swej drodze gatunku, który je zapyli.

– Ale… nie ty.

– Nie, John, nie ja. Wasza rasa wyginie w tym wszechświecie, ale dzięki tobie, dzięki Min, które wchłonęłam, zdobywając materiał genetyczny człowieka, ludzkość znów zaistnieje w nowym. To wam ludzkość zawdzięczać będzie przetrwanie, John.

– Nie ja… To Min… Ciężko… oddychać…

– Min dało swój materiał genetyczny, z którego odtworzę ludzkość. A ty, John, dałeś mi Chell. Drugą istotę, sztuczną, lecz stworzoną na wasze podobieństwo. To dzięki niej rozmawiamy, to ona nauczyła mnie komunikować się w zrozumiały dla was sposób i to jej sztuczna świadomość nie pozwoliła mi cię zostawić w ostatnich chwilach przed śmiercią, John.

– Chell…

– Ale nie to jest najważniejsze, John. Min pozwoli odbudować wasz gatunek, lecz nic więcej – ten sam zestaw genów, fizjologia, budowa ciała, zmysły, instynkty. Chell uzupełni go o wiedzę. W nowym wszechświecie stworzę was bardziej świadomych, mądrzejszych, wyżej rozwiniętych. Gotowych zdobyć więcej, niż zdobyliście w tym, John. A później też umrę, tak jak ty. Takie jest moje przeznaczenie. Pomyśl więc, John, że twoim przeznaczeniem było dotrzeć do mnie wraz z holosześcianem AI, aby wasz gatunek stał się lepszy. Czy to nie dostateczny powód, żeby pogodzić się z własną śmiercią, John?

– …

– John?

Koniec

Komentarze

Zakolejkowane. Czy to była prośba marasa? Hmm. Nazwałbym to raczej wołaniem na puszczy ;) (jak zauważył Geki).

Po przeczytaniu spalić monitor.

Niech będzie, że wołanie na puszczy, choć to sf i wołanie powinno być w kosmosie, ale z hasła reklamowego pewnego filmu wiemy, że w kosmosie nikt nie usłyszy twojego krzyku ;)

Known some call is air am

Hej Outta! 

Nie robiłem trzeciego czytania na becie, bo chciałem przypomnieć sobie tekst przed komentarzem w poczekalni – i powiem tyle, że ładnie wpasowały się te dopisane fragmenty. 

Co do samego opowiadania:

Z początku niejasne dla mnie było, kto z kim rozmawka i ile wie – ale na koniec wszystko się wyjaśnia, a przy drugim czytaniu na tem wstępny dialog patrzy się zupełnie inaczej i to jest fajne. 

Ilość informacji związanych z lotami kosmicznymi jak dla mnie ogromna i robi klimat. Nawet nie będę się trudził w sprawdzaniu podanych informacji, wierzę ci, bo wszystko brzmi wiarygodnie. 

Twist na koniec nieoczekiwany i inspirujący. Rozważać można jaką ludzkość na tej bazie stworzy ziarno, czym w ogóle jest ziarno itp. Mnie takie pomysły skłaniające dla wysilenia wyobraźni bardzo się podobają. 

Jedyne, czego mi zabrakło – a może nawet nie zabrakło, może po prostu było tego zbyt mało – to delektowanie się tajemnicą. Czytając oczekiwałem momentu, kiedy bohaterowie znajdą się w środku statku, a tam wydarzenia potoczyły się już bardzo szybko. Tak jakby wstęp rozrósł się ponad rozmiary rozwinięcia i zakończenia. Nie pisałem tego na becie, bo w sumie przyszło mi do głowy przy trzecim czytaniu (może bardziej rzuca się w oczu, bo wcześniejsze części tekstu uległy wydłużeniu). 

Swoją drogą widać na jak różne sposoby można podejść do sci-fi – krar skupił się na typowo ludzkim dramacie, robiąc ze sci-fi scenografię; u ciebie tekst to przede wszystkim opowieść o tym, jak z naukowej strony mogłaby wyglądać taka wyprawa. 

Podsumowując: udany tekst z ciekawym twistem i szkoda, że skończył się tak szybko. 

"Odpowiedz najpierw na jedno ważne pytanie: czy umysł istnieje?" - Golodh, "Najlepsze teksty na podryw, edycja 2023"

No więc tak: napisałeś tekst, który stoi tą częścią naukowo-techniczną. Widać przy tym olbrzymi poziom reasarchu albo wiedzy, bo jak na tyle używanych zwrotów, to ja szczerze mówiąc nie znalazłem nic. Widać to np. tu:

Trzysta osiemdziesiąt sekund dyskomfortu i było po wszystkim.

Może policzenie tego to chwila, ale mimo wszystko nie każdy o tym pomyśli…

I tak jak stwierdził Gekikara, robi to klimat. Nawet bardzo.

 

Trzeba też powiedzieć, że miałeś przy tekście dużo ciekawych pomysłów. Spodobał mi się wątek Min (jako ciekawy literacko zabieg), a przede wszystkim pomysł na końcowy twist. Pomysł ziaren sam w sobie jest bardzo interesujący, a i wszystko zdaje się być na swoim miejscu: jak Chell, tak często przypominana, okazuje się rzeczywiście mieć znaczenie dla końcowego twistu.

W tym miejscu jednak pojawia się problem. O ile pomysł na twist mi się podoba, to jego wykonanie trochę mniej. Bo nie ma wiele wspólnego z tym, o czym wcześniej czytałem. Tworzysz klimat zagrożenia, ustami Johna mówisz kilka razy, że jest to miejsce straszne, a kolejne śmierci jakby zdają się to potwierdzać. A jednak na koniec prawda okazuje się nie tak tragiczna. I w pewien sposób nie pasuje do wszystkiego, co dzieje się wcześniej; wydaje się od tego odklejone – zarówno klimatycznie, jak i informacyjnie (bo, choć podajesz kilka cech Oumuaduy, to w sumie żadna nie pozwala domyślać się, że jest to ziarno. A z drugiej strony nie tłumaczysz też niczego, co działo się wcześniej – i o ile “zaklejenie” ziarna łatwo zrozumieć, to wariowanie przyrządów czy grawitacja już niekoniecznie). Jako laikowi literackiemu też ciężko mi powiedzieć jak temu zaradzić (i czy to rzeczywiście problem, czy jednak tylko ja sobie to wymyśliłem), ale może faktycznie więcej czasu z ziarnem na koniec usunęłoby ten efekt.

Obraz z zewnętrznych kamer pokazał nam coś… niesamowitego. To nie mogło powstać naturalnie. Było zbyt idealne w swoim kształcie. 

Tu zabrakło mi opisu. Piszesz, że jest to idealne, ale wyglądu czytelnicy muszą się domyślać :P

Jej głos był spokojny. Hout była pewna, że jest dla nas nadzieja. Nie dopuszczała innej możliwości, bo przecież na każdą ewentualność istniały procedury, a dla służbistki takiej jak ona procedury to świętość – pierdolony aksjomat.

A to trochę kłóci się z tym, że przed chwilą sama pogwałciła procedury.

 

Ogólnie więc dobre wrażenie, czyta się dobrze i ciekawie, a na pewno włożyłeś w ten tekst bardzo dużo pracy. Parę rzeczy imho dałoby się zrobić lepiej, szczególnie w konstrukcji tekstu. Do klikarni niestety nie mam uprawnień zgłosić, ale sądzę, że i tak twój tekst tam w końcu trafi :)

No i pozostaje pytanie na koniec: Co znaczy Oumuadua?

 

Niewielka garść uwag technicznych: 

Zebrali nasz zespół i po trzech miesiącach niezłego cyrku oraz dmuchania medialnego balonika wysłali do punktu libracyjnego L2.

Co rozumiesz jako punkt libracyjny? Ewentualnie, dla grawitacji których ciał go rozpatrujesz?

Magnitudo o wartości identycznej z zaobserwowanym na początku tysiąclecia Oumuamua.

Magnitudo to jednostki/skala. Ja bym chyba napisał “jasność” (choć w sumie do tego też można by się przyczepić…). Nawiasem mówiąc podawanie jej dla komety jest trochę niespotykane i niepraktyczne. Dlatego, że ta jasność jest dość mała i łatwo może się zmienić, np. nagrzewając się przy przelocie blisko Słońca.

Rozpoczęło się odliczanie a później procedura przyspieszania.

Tu nie brakuje przecinka?

Tym razem nie miało.v

v się zapodziało

Слава Україні!

Outto, zupełnie nie znam się na sprawach technicznych, stanowiących zapewne ważny element opowiadania, przyjęłam więc za pewnik, że w tej materii bzdur nie napisałeś, a jeśli, to wychwycą je czytelnicy znający się na rzeczy. Skupiłam się więc na losach członków wyprawy i muszę przyznać, że w tej warstwie znalazłam opowiadanie ciekawe, a załoganci okazali się tak różni, że chwilami spodziewałam się nawet większych zadrażnień. Losy bohaterów nie były mi obojętne i pozostał żal z powodu tak szczególnego zakończenia misji.

Oumuadua okazała się obiektem na tyle osobliwym, że nie miałabym nic przeciw obszerniejszemu jej opisaniu.

Mam nadzieję, że poprawisz usterki, bo chciałabym zgłosić opowiadanie do Biblioteki.

 

W ISEA de­cy­zję pod­ję­to nie­mal na­tych­mia­sto­wo. W ISEA de­cy­zję pod­ję­to nie­mal na­tych­mia­st.

 

Mene, tekel, fares.Mane, tekel, fares.

 

Nie­za­do­wo­lo­na służ­bist­ka z wiecz­nym PMSem.Nie­za­do­wo­lo­na służ­bist­ka z wiecz­nym PMS-em.

 

Wbiła we mnie te swoje ciem­ne, twar­de jak gra­nit oczy, za­cię­ła usta… → Czy wszystkie zaimki są konieczne – czy mogła w niego wbić tamte cudze oczy? Czym zacięła usta?

Może wystarczy: Wbiła we mnie ciem­ne, twar­de jak gra­nit oczy, zacisnęła usta

 

Uści­ski ska­fan­dra, ogra­ni­cza­ją­ce wolną prze­strzeń ciała… → Czy tu aby nie miało być: Uci­ski ska­fan­dra, ogra­ni­cza­ją­ce wolną prze­strzeń ciała…

 

a chwi­lę póż­niej ude­rzy­li­śmy twar­do w pod­ło­że. → Literówka.

 

pąklą wpa­dła w nor­mal­ne pod­czas ko­twi­cze­nia drga­nia. → Literówka.

 

cho­in­ka bo­żo­na­ro­dze­nio­wa na Man­ha­ta­nie. → …cho­in­ka bo­żo­na­ro­dze­nio­wa na Man­ha­tta­nie.

 

pul­so­wa­ło róź­no­ko­lo­ro­wym świa­tłem… → Literówka.

 

Tym razem nie miało.v Jed­nak… → Przyplątała się zbędna literka po kropce.

 

nie­ca­łe czter­dzie­ści gram tlenu na go­dzi­nę… → …nie­ca­łe czter­dzie­ści gramów tlenu na go­dzi­nę

 

Cięż­ko mi stwier­dzić… → Trudno/ Niełatwo mi stwier­dzić

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć!

 

Powtórzę po części opinię z bety: Dobry pomysł, niezłe wykonanie i intrygująca klamra. Bardzo podoba mi się domknięcie całości w epilogu. Początkowo myślałem, że na początku John przeżył misję i rozmawia z psychologiem czy jakimś śledczym. A tu proszę, Chell, choć w zasadzie nie Chell tylko Ziarno. Przy okazji dobrze domyka to wątek relacji Johna z AI. Niezłe, celne, może niezbyt „hard”, ale mi nie przeszkadza. Bo lwia część tekstu jest hard imho, więc pomysłowe fiction w końcówce pasuje doskonale.

Rasa ludzka odtworzona z Min i AI. Niezłe, intrygujące, skłaniające do refleksji i humorystyczne zarazem (w pewnym sensie), choć narodowcy pewnie nie będą zadowoleni ;-) Trochę mi to też zgrzytnęło logicznie, ale zakładam, że Chell używa skrótu myślowego, mówiąc o odtworzeniu gatunku. Bo ludzie, jako forma życia są „pochodną” warunków, w których żyją. Ale takie ujęcie tematu pozwala też krótko przekazać intencję, bez zbędnego rozciągania rozmowy.

Napisane porządnie, przyjemnie się czytało. Bardzo dobrze wyszła też ta różnorodność bohaterów, choć bez wcześniejszego naprowadzenia tego nie zauważyłem (albo inaczej, skupiłem się na innych aspektach)

Z rzeczy, których jakoś mi zabrakło, albo zgrzytały, to szybkie (ale też stopniowe) eliminowanie bohaterów. Rozumie, co ma to na celu i do czego nawiązuje, ale to się dziej nieco przypadkowo, a reszta łatwo przechodzi nad tym do porządku. Niby co innego mają zrobić, ale zastanawiam się, czy ludzie faktycznie tak by się zachowali… Ale już nie marudzę.

 

Pozdrawiam i z czystym sumieniem klikam bibliotekę!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Cześć, przeczytawszy, spodobawszy, kliknąwszy.

 

Z uwag mam tylko uwagę do uwagi reg:

Mene, tekel, fares. → Mane, tekel, fares.

Właściwie mene spotyka się chyba częściej niż mane. Ja bym zostawiła, jak jest, zwłaszcza, że mene jest fonetycznie bliżej hebrajskiemu מנא niż mane.

 

Ciekawy tekst, dość intrygujący. Chociaż, gdybym miała się czepiać, mogłoby być bardziej intrygujące. Albo inaczej: myślę, że mógłbyś przedstawić Oumuaduę jako bardziej intrygującą bohaterów. Odnosiłam bowiem wrażenie, że bardzo stoicko podeszli do napotkania niespotykanego, tajemniczego obiektu; zwłaszcza główny bohater, narrator, na wszystko reagował właściwie wzruszeniem ramion i przejściem do porządku dziennego. Dopiero w końcówce pokazał nieco zaangażowania.

Co do końcówki: kolejne eliminacje postaci trochę tendencyjne, jak Red Shirts w Star Treku ;)

Fajna jest ta klamra, podobnie jak krar dałam się złapać i myślałam, że początek to scenka z przesłuchania, czy cuś, a tu jednak twist. Z drugiej strony – zakończenie jednak nie do końca mi wybrzmiało, zabrakło mocniejszej puenty, sama nie wiem.

Poza tym jednak, uważam, że to interesujący tekst, sprawnie napisany. I nie męczący w odbiorze, co dla mnie, osoby upośledzonej w dziedzinach nauk ścisłych, jest sporym plusem ;)

Pozdrówka.

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Cześć!

 

Dziękuję Wam wszystkim za przybycie przeczytanie :) A teraz po kolei:

 

@Geki

 

Z początku niejasne dla mnie było, kto z kim rozmawka i ile wie – ale na koniec wszystko się wyjaśnia, a przy drugim czytaniu na tem wstępny dialog patrzy się zupełnie inaczej i to jest fajne.

Takie było założenie :)

 

Rozważać można jaką ludzkość na tej bazie stworzy ziarno

Lepszą ;) A tak na serio, to sam nie wiem, w głowie miałem kilka róznych możliwości, ale na szczęście nie musiałem żadnej wybierać.

 

Jedyne, czego mi zabrakło – a może nawet nie zabrakło, może po prostu było tego zbyt mało – to delektowanie się tajemnicą. Czytając oczekiwałem momentu, kiedy bohaterowie znajdą się w środku statku, a tam wydarzenia potoczyły się już bardzo szybko.

Rozumiem zarzut i biorę na klatę. Tylko, że to też było założenie – jak w “Szczękach” rekina pojawia się przez cały film na ekranie przez kilka minut, ale cała fabuła opiera sie o jego istnienie. No i tutaj dałem Oumuaduę jako obiekt wokół którego kręci się cała misja, jednak sam obiekt pojawia się tylko przez chwilę, większość akcji dzieje się poza nią lub gdzieś obok. Może powinienem większy nacisk połozyć na pozaziemskiego gościa, więc spierać się nie będę. Po prostu następnym razem, kiedy będę pisał sf, dam więcej tajemnicy i obcych motywów.

 

Dzięki za klika i za nominowanie mnie do tego wyzwania ;)

 

@Golodh

 

Widać przy tym olbrzymi poziom reasarchu albo wiedzy, bo jak na tyle używanych zwrotów, to ja szczerze mówiąc nie znalazłem nic.

Reasearch i pomoc ze strony betujących, bo sam jestem antytalent fizyczny :)

 

Może policzenie tego to chwila, ale mimo wszystko nie każdy o tym pomyśli…

I tak jak stwierdził Gekikara, robi to klimat. Nawet bardzo.

Może dla Ciebie, Golodh, bo dla mnie to nie było takie proste, jako, że naprawde moja wiedza naukowa z zakresu fizyki, astronomii czy inżynierii jest gorzej niż mierna. Dlatego nie piszę sf, bojąc się, że walnę jakiegoś babola. Tym razem jednak napisałem, bo wyzwanie i tak dalej, a zanim zacząłem pisać kilka dni czytałem rózne artykuły o Oumuamua, o przeciążeniach, o urządzeniach i nowinkach używanych przez NASA (na przykład o MOXIE i o świecach tlenowych – przy czym te drugie wyleciały z opowiadania, bo początkowo chciałem mieć pożar na Warpstar).

 

 O ile pomysł na twist mi się podoba, to jego wykonanie trochę mniej. Bo nie ma wiele wspólnego z tym, o czym wcześniej czytałem. Tworzysz klimat zagrożenia, ustami Johna mówisz kilka razy, że jest to miejsce straszne, a kolejne śmierci jakby zdają się to potwierdzać.  A jednak na koniec prawda okazuje się nie tak tragiczna. I w pewien sposób nie pasuje do wszystkiego, co dzieje się wcześniej; wydaje się od tego odklejone – zarówno klimatycznie, jak i informacyjnie

Przyjmuję krytykę i uwagi i postaram się wytłumaczyć. Zagrożenie jest, Oumuadua to obiekt pozaziemski, który jest dopiero badany i cholera wie co mozna na nim znaleźć. Może to być statek jak z Obcego, pełen jaj xenomorfów, może być jednostką badawczą, której załoga od dawna nie żyje, może być sondą kosmiczną wysłaną przez obcą cywilizację setki tysięcy lat wcześniej. A na koniec okazuje się, że to Ziarno, dzięki któremu ludzkość odrodzi się w kolejnym wszechświecie. Czy to jest odklejone? Może. Ale jednocześnie to jedna z wielu możliwości, i na taką właśnie postanowiłem postawić. To co dzieje się wcześniej jest straszne i kolejni badacze giną, tak tendencyjnie i kinowo. A na koniec umiera John, z tą różnicą, że on wie dlaczego i czym jest obiekt. Min w zasadzie nie umarło, tylko zostało wchłonięte. Chciałem dać Flannaganowi tę iskierkę nadziei, ten motyw dzięki któremu będzie mógł pogodzić się ze swoją śmiercią, mając świadomość, że nie umiera na darmo. Jak w “Pandorum”, gdzie po wszystkich okropnościach przewijających się przez film na końcu okazuje się, że statek kosmiczny już od dawna nie przemierza pustki kosmosu, tylko spoczywa w oceanie na obcej planecie. Albo jak w “Arrivals” gdzie zagrożenie ze strony przybyszów okazuje się być tylko iluzoryczne, a oni sami chcą nam pomóc.

 

bo, choć podajesz kilka cech Oumuaduy, to w sumie żadna nie pozwala domyślać się, że jest to ziarno. A z drugiej strony nie tłumaczysz też niczego, co działo się wcześniej – i o ile “zaklejenie” ziarna łatwo zrozumieć, to wariowanie przyrządów czy grawitacja już niekoniecznie).

Masz rację – nic nie pozwala się domyśleć, że to jest Ziarno. Ale czy to źle? Na tym zasadza się twist, bo wyobraźnia mogła mnie poprowadzić w każdym kierunku, skierowała mnie jednak na taki pomysł i chciałem go zachowac dla czytelnika na sam koniec :) Co do zaklejenia to jasna sprawa. Wariowanie przyrządów juz podczas wymyślania koncepcji Ziarna tłumaczyłem sobie tym, że Oumuadua oczekuje przybycia rozumnych istot i zapylenia – kiedy Warpstar siada na obiekcie w celach badawczych, sam wahadłowiec też zostaje zbadany przez obiekt, stąd własnie wariowanie przyrządów: Oumuadua sprawdza co na niej usiadło. Jednak odpalenie silników Warpstar i śmierć Posehna to przypadki, wywołane odpalaniem kolejnych podprogramów w ramach ingerencji obiektu w elektronikę wahadłowca. Zaś co do grawitacji, to uznałem, że Oumuadua generuje ją, żeby wspomóc istoty, które na niej wylądowały – w końcu jej celem jest wpuszczenie do środka, do siebie, przedstawiciela obcego gatunku, wchłonięcie go i przechowanie materiału genetycznego.

 

Tu zabrakło mi opisu. Piszesz, że jest to idealne, ale wyglądu czytelnicy muszą się domyślać :P

Tutaj z jednej strony poszedłem na łatwiznę, a z drugiej chciałem się uchronić przed zarzutem, że Flannagan opisuje wygląd obiektu istocie, która jest częścią tego obiektu i wie jak wygląda. Ale wcześniej pisałem, że przypomina ziarno słonecznika o konkretnych wymiarach.

 

A to trochę kłóci się z tym, że przed chwilą sama pogwałciła procedury.

Wiem :) Hout ma w sobie sporo hipokryzji i to ona jest od procedur i ich pilnowania, ale niekoniecznie od ich przestrzegania, jęsli ma w tym jakiś cel. A jej celem do momentu kiedy się wszytsko nie pochrzaniło, było wykonanie misji jak najbardziej efektywnie, bo dzięki temu mogła liczyć na awans i zaszczyty. Hout jest motywowana zewnętrznie. Z kolei Min motywowane jest wewnętrznie, Posehn pozytywnie, Neglieb negatywnie. Tylko Flannagan nie posiada jasnej motywacji, jest nieco introwertyczny, nie zależy mu w jakims znaczącym stopniu na ludziach, dogaduje sie tylko ze skrojona pod siebie AI – jest dziwakiem sumiennie wykonującym swoje zadania, wysokiej klasy specjalistą, któremu pozwala się na niektóre, nieszkodliwe odchyły.

 

No i pozostaje pytanie na koniec: Co znaczy Oumuadua?

Nic :D Oumuamua znaczy “pierwszy posłaniec” w języku hawajskim. A że wymyślony przeze mnie obiekt jest podobny do Oumuamua to dałem mu na imię Oumuadua (od duo, że drugi). Ot, cała zagadka ;)

 

Co rozumiesz jako punkt libracyjny? Ewentualnie, dla grawitacji których ciał go rozpatrujesz?

O, widzisz, jakim jestem ignorantem astrofizycznym? :) Juz dopisuję, że chodzi o układ Ziemia– Słońce. Resztę baboli poprawię, to magnitudo też zmienię na jasność, a co :)

 

Reszcie odpowiem później, bo mam kilka rzeczy do załatwienia na już.

Known some call is air am

No to dalej :)

 

@Reg

 

Dzięki za łapankę, babole zaraz poprawię :)

Oumuadua okazała się obiektem na tyle osobliwym, że nie miałabym nic przeciw obszerniejszemu jej opisaniu.

Raczej nie planuję, ale potwierdza to wczesniejsze komentarze, że zostawiłem niedosyt w kwestii opisu obiektu.

 

@krar

 

Trochę mi to też zgrzytnęło logicznie, ale zakładam, że Chell używa skrótu myślowego, mówiąc o odtworzeniu gatunku. Bo ludzie, jako forma życia są „pochodną” warunków, w których żyją. Ale takie ujęcie tematu pozwala też krótko przekazać intencję, bez zbędnego rozciągania rozmowy.

Jak pisałem na becie, Ziarno ma mnóstwo czasu by znaleźć w nowym wszechświecie planetę, na której odtworzy rasę ludzką, więc ja raczej przewidywałem ludzkość w obecnym kształcie, mniej więcej. Jednak Twoja uwaga tez jest poniekąd słuszna, bo rzeczywiście nasza forma zależy od warunków i na planecie o innych warunkach ludzkość odrodziłaby się w innej formie – to tez bardzo ciekawe spostrzeżenie i w sumie można ten fragment odczytać według Twojej wersji skrótu myślowego, w niczym to nie przeszkadza :)

 

 Rozumie, co ma to na celu i do czego nawiązuje, ale to się dziej nieco przypadkowo, a reszta łatwo przechodzi nad tym do porządku. Niby co innego mają zrobić, ale zastanawiam się, czy ludzie faktycznie tak by się zachowali…

Fakt, różnie może cżłowiek reagować na krytyczne sytuacje. Uważam jednak, że w warunkach w jakich są, zamknięci w stalowej puszce lecącej w kosmos na grzbiecie obcego statku kosmicznego, mogliby skupić się na przeżyciu, bo co im po opłakiwaniu tych co zginęli. Jak pisałem Golodhowi, Posehn zginął przypadkowo, kiedy obeikt mieszał w elektronice. Potem zginął Neglieb, też przez niefart. Hout odpłynęła w pąkli, kiedy Oumuadua strząsnęła z siebie moduł – miała wewnątrz już dwie jednostki, więc nie potrzebowała zbędnego balastu w postaci SORY na swojej powierzchni. Min została wchłonięta a John umiera z braku tlenu. Nie wiem, czy to można nazwać przypadkowym, bo nie do końca rozumiem o co Ci chodzi <ulubiona_emotka_baila>

 

@gravel

 

 Odnosiłam bowiem wrażenie, że bardzo stoicko podeszli do napotkania niespotykanego, tajemniczego obiektu; zwłaszcza główny bohater, narrator, na wszystko reagował właściwie wzruszeniem ramion i przejściem do porządku dziennego. Dopiero w końcówce pokazał nieco zaangażowania.

Widzę, że to rzeczywiście jest jakiś problem, bo nie tylko Ty o tym wspominasz. Bronić się mogę jedynie tym, że profesjonaliści wykonujący powierzone im zadania, przygotowani do tego, że mogą spotkać tam cokolwiek, podchodziliby IMHO bardziej zadaniowo niż emocjonalnie do napotykanych trudności. Ale może macie rację i trochę spłaszczyłem te postacie. Tylko co do narratora będę się bronił do końca, bo on właśnie wyszedł mi taki, jaki miał wyjść – wycofany, aspołeczny, nie lubiący nawiązywać bliższych relacji i dość obojętny na los innych.

 

Co do końcówki: kolejne eliminacje postaci trochę tendencyjne, jak Red Shirts w Star Treku ;)

No, nie aż tak, bo w ST red shirtsy nie pełnią żadnej roli, poza tą, że mają ginąć :) Tym postaciom dałem trochę miejsca ;)

 

 Z drugiej strony – zakończenie jednak nie do końca mi wybrzmiało, zabrakło mocniejszej puenty, sama nie wiem.

OK. Rozumiem. To może kwestia gustu, ale mnie taka puenta pasuje, innej nie umiałem wymyślić :)

 

Poza tym jednak, uważam, że to interesujący tekst, sprawnie napisany. I nie męczący w odbiorze, co dla mnie, osoby upośledzonej w dziedzinach nauk ścisłych, jest sporym plusem ;)

Dziękuję bardzo :) I możemy sobie piątkę przybić, bo z naukami ścisłymi mam tak samo i może to dlatego nie męczy :)

 

Dziękuję Wam raz jeszcze za wizytę, uwagi, czas poświęcony na lekturę i napisanie komentarzy.

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Owszem, Outto, odczuwam mały niedosyt, ale żadną miarą nie będę sugerować, abyś zmieniał plany. Cieszę się, że łapanka okazała się przydatna. ;)

 

Gravel

Hebrajskiego nie znam. Posiłkowałam się SJP PWN: mane, tekel, fares  1. «przepowiednia upadku Babilonu» 2. «zapowiedź zagłady, groźba lub ostrzeżenie»

https://sjp.pwn.pl/szukaj/mane,%20tekel,%20fares.html

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Babolki już poprawione, Reg :) Raz jeszcze dziękuję.

Known some call is air am

Bardzo proszę, Outto, i PSNP. ;)

Biegnę do klikarni.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Uch, ostatnio wracam do domu taka padnięta, że już dwa razy zasnęłam na czytaniu komentarzy.

Sam tekst interesujący. Podobało mi się wprowadzenie Min. Gender pełną gębą. Zaskoczenie w końcówce, w jakiś magiczny sposób splatające się w klamrę z początkiem, też całkiem całkiem.

Mam wrażenie, że bohaterowie powinni być bardziej podekscytowani pierwszym kontaktem z czymś wytworzonym przez inną cywilizację. A oni zachowują się jak roboty. No, poza panią kapitan, która zupełnie bez sensu zabiera protagoniście ukochaną zabawkę. A ten z kolei podejrzanie często kieruje się niewytłumaczonymi impulsami.

Powinieneś, IMO, zawalczyć z przecinkami – wielu brakowało.

Nie było tego wiele i w zasadzie potwierdzało jedynie wcześniejsze obserwacje – Omuadua była obiektem długości sześciuset metrów,

Akurat Min nie było przypadkowym wyborem, osiągnięcia którymi mogło się pochwalić były całkiem imponujące. Było ambitne,

Byłoza.

Babska logika rządzi!

Świeżo po przeczytaniu. Lektura naprawdę zajmująca. Ja dość słabo znam sci-fi, ale świat po pół wieku pewnego zastoju znów staje teraz jakby przed nowymi rzeczami w związku z obecnością ludzkości w kosmosie. I pewne sprawy nabierają nowej aktualności.

Opowiadanie jest sprytne i jest tam coś ładnego, takie połączenie sci-fi z odwieczną mitologią.

Przychodzi mi w tej chwili taka drobna wątpliwość: Czy jeśli istota-ziarno – która w chwili, gdy rozmawia z bohaterem, przyswoiła już sobie to, czym byli Min i Chell, poznała w najdrobniejszych szczegółach ich język, myśli, więc także te odnoszące się do bohatera oraz całej historii misji – czy ona mogłaby zadawać te pytania, które tam zadaje? Przecież zna już odpowiedzi. Może jednak zadaje je nie po to, by się czegoś dowiedzieć?

Cześć!

 

Przylazłam zobaczyć, jak wysoko poprzeczkę zawiesiłeś w tym wyzwaniu. No i powiem Ci, że wysoko, bardzo wysoko. Podobało mi się. Porządnie zamknąłeś całą fabułę, mnie to oczywiście najbardziej pomysł na ziarno urzekł. Już Ci miałam nasmarować uwagę, że ten pierwszy dialog to bez sensu jest i jakiś taki sztuczny, ależ się zdziwiłam, jak dotarłam do końca :). Przemyciłeś też trochę obserwacji społecznych, może niezbyt subtelnie, ale ton wypowiedzi pasował do bohatera, więc się nie czepiam. Może mi umknęło, ale zastanawia mnie motywacja bohatera i to dlaczego zdecydował się na udział w misji. Po prostu nie miał wyboru, tak?

Aspektów naukowych to ja nie przeanalizuję, ale może trochę w walce z przecinkami pomogę ;).

– Proszę, John.

– Po co?

– John, chcę się dowiedzieć… Poznać motywacje.

Tu by chyba bardziej pasował pytanie “dlaczego”.

– Poznać motywacje? I co mam ci opowiedzieć? O ojcu, psycholu, który mnie bił i o zastraszonej matce, uciekającej w alkoholizm?! Że chciałem żyć inaczej i dlatego… Skąd będziesz wiedziała, że to nie bzdury, bo mój stary tak naprawdę był równym gościem, matka fajną babką i to dzięki ich wsparciu stałem się tym, kim jestem? Po co ci to?

Jak dla mnie ten wywód o ojcu alkoholiku jest zbędny, nic nie wnosi i zaburza tempo dialogu, które jest taką wymianą ciosów.

Kretyńska nazwa dla kosmicznego promu, przeznaczonego do eksploracji obiektu pozasystemowego, podejrzewanego o bycie wytworem obcej cywilizacji.

A nie chodziło Ci o obiekt pozaukładowy, w znaczeniu spoza Układu Słonecznego?

Myślę, że stać Cię na lepsze sformułowanie niż “podejrzewanego o bycie”.

Tylko, że te wcześniejsze planetoidy wyglądały i zachowywały się tak, jak na planetoidy przystało.

Zbędny przecinek.

Wiesz[+,] kogo to obchodziło?

 Tylko, że do tego dochodzimy po czasie, kiedy nic już nie można zrobić. 

Z drugiej strony patrząc, to jest chyba to[+,] co nas napędza, co pozwala się rozwijać…

W każdym razie, jeszcze nie wylecieliśmy, a media już rozsnuwały romantyczne wizje pierwszego kontaktu, zaś tuzy przemysłu rozrywkowego kombinowały[+,] jak mogły, starając się nabyć prawa do ekranizacji misji po jej zakończeniu.

Tak, wiem, miało być o misji, ale to ja mówię, ty słuchasz, więc mogę gadać[+,] co zechcę, czy ci się to podoba, czy nie.

Nie wiem[+,] co robiła reszta, ale ja zamknąłem się w swojej kajucie, połowę czasu przespałem, drugą połowę przegadałem z… Chell.

Gdybyśmy trzymali się sztywno tych wszystkich kretyńskich przepisów[+,] nadal latalibyśmy co najwyżej na Księżyc. 

Podprogram odpalił diagnostykę zabezpieczeń – poczułem[+,] jak wypełnione płynem antyprzeciążeniowym kieszenie naciskają coraz mocniej na brzuch oraz nogi.

Akurat Min nie było przypadkowym wyborem, osiągnięcia[+,] którymi mogło się pochwalić były całkiem imponujące. 

Cztery G to nie jest jakieś potężne przeciążenie, tym bardziej, że w specjalnych kombinezonach odczuwaliśmy zaledwie jego połowę.

Uciski skafandra, ograniczające wolną przestrzeń ciała[+,] do której mogłaby swobodnie odpłynąć krew, mnie nie ruszały.

 Nie wiedzieliśmy[+,] z czego zrobiony jest obiekt, więc braliśmy pod uwagę taką ewentualność.

Proces został wstrzymany awaryjnie, wiertła cofnęły się[+,] a pazury schowały.

Kiedy odzyskaliśmy kontrolę[+,] osadziłem SORĘ na obiekcie, korzystając z serwisowej komendy przeglądu, tak jakbym był na Ziemi i przygotowywał pąklę do rutynowej kontroli przed wylotem.

Nie wiem[+,] kiedy znów będziemy mogli porozmawiać.

Właz się zablokował, albo to ten skurwiel…

Wiesz[+,] co mnie wtedy najbardziej obchodziło?

Kilka sekund później poczuliśmy krótki, mocny wstrząs, któremu towarzyszył metaliczny zgrzyt[+,] a potem wszystko się uspokoiło.

Z jej perspektywy moje zachowanie pewnie wyglądało na jakiś rodzaj załamania nerwowego, stuporu, objawu nie radzenia sobie z zaakceptowaniem sytuacji[+,] w jakiej się znaleźliśmy.

nieradzenia 

Tyle, że ja już zaakceptowałem tę sytuację, jako jedyny mając pełną świadomość jej tragizmu.

Nie wiem[+,] ile czasu tak przesiedziałem.

 Zdecydowaliśmy sprawdzić[+,] z czego Oumuadua jest zrobiona.

Ja bym tu dodała “się”, ale nie jestem pewna.

Kiedy ja skupiałem uwagę na podłożu[+,] Min wolało przyglądać się sklepieniu. 

Początkowo nie wiedziałem[+,] co Min chce mi pokazać.

Wyraźnie widzieliśmy[+,] jak przed nami nierówne podłoże urywa się nagle, uskokiem tonącym w purpurowym, mocnym świetle.

To zdanie mi zgrzyta. Może: Wyraźnie widzieliśmy, jak przed nami nierówne podłoże urywa się nagle, tworząc uskok tonący w mocnym, purpurowym świetle.

Ścisnąłem sześcian jeszcze mocniej i tylko przyglądałem się nerwowo[+,] jak sięga ręką ku poświacie za brzegiem, a później odwraca się ku mnie uśmiechnięte.

– To chyba wejście, to miejsce[+,] z którego bije światło.

Przeczytałem . Ciekawe. 

Przeczytałem. Stylistycznie rewelacja. Niedawno przeczytałem “Ognisty Deszcz” Wattsa i szczerze mówiąc, wolę Twój styl od jego. Choć są pod pewnymi względami zbliżone (być może mam takie wrażenie przez pierwszoosobowość), to mam wrażenie, że Twoja narracja jest bardziej solidna. Choć to może być kwestia gustu.

W formie tak krótkiego opowiadania natomiast mam wrażenie, że jest to trochę przerost formy nad treścią. Zgadzam się z którymś z poprzednich komentarzy, że większość opowiadania sprawia wrażenie wstępu. Czyta się jakbyśmy zaczynali jakąś znakomitą ksiązkę sci-fi, aż do dosyć nagłego i niezbyt (dla mnie) satysfakcjonującego zakończenia. Główny bohater od początku sprawia wrażenie niestabilnego psychicznie i emocjonalnie, więc nienadającego się do takiej wyprawy. Nie przeszedłby żadnych testów psychologicznych, które bez wątpienia odbyłyby się podczas selekcji kandydatów. Nie to, że nie można użyć takiej postaci, w takim kontekście, ale bez żadnego wyjaśnienia takiego stanu rzeczy, sprawia to wrażenie czegoś nie na miejscu. Mam też wrażenie, że postacie reagują niezbyt realistycznie na to, co się dzieje. Ogólnie to postaciotwórstwo sprawia wrażenie pięknego, ale nielogicznego. John jest postacią wprawiającą czytalnika w depresję, kapitan sprawia wrażenie emocjonalnie niestabilnej, Min nie miało żadnego charakteru poza swoją bezpłciowością. Punkt widzenia Johna, z którego wszystko było opisywane, był piękny, ale to tylko stylistyka.

Pomysł z ziarnem jest fajny do momentu, do którego zaczyna ono rozmawiać z bohaterem, gdzie cała otoczka “science” rozpada się w pył, a przynajmniej to stało się z moim zawieszeniem niewiary. Chyba już wolałbym jakby bohaterowie zginęli tam w środku w tajemniczych okolicznościach i nastąpiła jakaś zmiana perspektywy. Żeby czyimiś ustami wyjaśnić to, co się wydarzyło, np. w formie opisu jakiegoś wymyślonego mitu. Po prostu… to jest zbyt odjechane do pokazania. Skoro John i tak miał tam zginąć, to nie było absolutnie żadnego powodu, żeby coś z nim rozmawiało. W tym miejscu przestaje być naukowo, a zaczyna być bajkowo, i to nonsensownie bajkowo. To moim zdaniem nie wyszło.

Tekst jest natomiast napisany miejscami tak pięknie, że dosyć skutecznie ukrywa swoje przywary przed czytelnikiem, który zwraca uwagę głównie na stylistykę. Naprawdę zazdroszczę i chyba będę czytał więcej Twoich tekstów z nadzieją, że mój styl na tym skorzysta :) .

Łukasz

Dziękuję za przeczytanie i podzielenie się uwagami. Odpowiem Wam indywidualnie w najbliższym czasie, poniewaz z powodów osobistych nie ma teraz do tego głowy.

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Cześć, Outta!

Przyszłam tu z ciekawości zobaczyć, co fantastycznie naukowego wyczarowałeś. No i fajne opowiadanie wyczarowałeś.

Jednak trudno było mi się zbliżyć do większości bohaterów i poczuć do nich sympatię. Najciekawszą postacią jest według mnie Min i sama Oumuadua. Sam koniec robi wrażenie. Bardzo ładna klamra.

Narracja super. Czytało się płynnie. Trochę za dużo “mięsa”. :P

Podsumowując: dobre opowiadanie.

No, to jest bardzo fajny tekst. Co prawda widać jakieś tam echa Odysei kosmicznej, a być może również bardzo odległe pogłosy twórczości Szmidta, ale opowiadanie mi się najzwyczajniej w świecie podobało. Wciągnęło, trzymało, nie nużyło, było ok. Nie jest takie SF, za jakie by chciało uchodzić, ale nie zmienia to faktu, ze satysfakcję czytelniczą daje.

Fajnie podłączyłeś tu różne wątki i smaczki.

Choćby dobór załogi – z czapy i z sufitu, a jednak zrobiłeś to w sposób taki, że widać, ze to nie błąd, a komentarz tego, w która stronę może iść to nasze cywilizacyjne planowanie sukcesów. Dać jedną osobę fachową, resztę zbieraninę jak popadnie na podstawie koneksji lub aspektów PR-owych. No jest coś w tym – i choć nie drążyłeś tego, to wygląda to w tekście naturalnie.

Albo grawitacja. To już w ogóle niby drobiazg, a smaczek niesamowity, dużo ważniejszy, niż zapewne planowałeś. Bo to jest coś, o czym w większości “kosmicznych” opowieści się zapomina, że przecież jeśli na jakimś obiekcie jest sztuczna grawitacja, to musi, to wpływać na sposób dokowania.

Albo i ostatnia scena, sama końcówka dialogu… Jakkolwiek sam dialog nie jest szczególnie lotny (ha, sam nie potrafię w pisanie dialogów), to ta końcówka bardzo konkretnie łączy się z tym, ze Oumuadua nauczyła się ludzkiego “myślenia” od SI. Nie wiem czy to tak celowo akurat w tym kierunku, ale jeśli tak – świetnie wyszło. Jeśli nie – świetnie wyszło przypadkiem, ale jednak.

Natomiast na minus – wspomniałem o echach i być może inspiracjach. Jeśli wśród ech i być może inspiracji było Ślepowidzenie, to to akurat nie wyszło, ani na poziomie spotkania obiektu, ani na poziomie doboru załogi (podejrzenie jej doboru jako efektu społecznego niż celowego zebrania “nietypowych” osób zdecydowanie bardziej się broni i trzyma kupy w przypadku Twojego opowiadania).

Brak mi jakiegoś ostrza, jakieś szpili pod koniec, a mimo wszystko jest coś w tym dopytywaniu…

I tak BTW, przyszło mi do głowy coś, co pewnie nie było Twoim zamierzeniem, ale pasowałoby tu bardzo, gdyby było leciuteńko zasugerowane… Bo wyobraźmy sobie, ze ta historia jest prequelem “naszego” świata, a ten okazuje się symulacją ;-)

I tylko czemu dwa ziarna po jednej trajektorii? Chociaż to akurat już czepianie.

Dobry tekst.

 

"tym bardziej, że w specjalnych kombinezonach"

– czy z perspektywy kosmonauty było w tych kombinezonach coś specjalnego, co różniło je od innych kombinezonów używanych w kosmosie? Bo to on jest narratorem…

 

"Jesteśmy niezniszczalne, John. Tylko my przetrwamy koniec. Wiele z nas… obumrze"

Czyli jednak zniszczalne.

 

"Wasza rasa wyginie w tym wszechświecie, ale dzięki tobie, dzięki Min, które wchłonęłam, zdobywając materiał genetyczny człowieka"

Jeszcze Neglieb. Tez się znalazł w środku, nawet jeśli martwy. No właśnie pytanie, czemu jego i Johna materiału obiekt nie chce przy okazji zabrać?

 

Hej. Moje życie nie wróciło do normy, ale kończę od nowa układać to, co musiałem w nim pozmieniać. W związku z czym odpowiem na Wasze komentarze dziś w nocy, chyba że walnie we mnie jakiś piorun z Saturna. Pozdrawiam – Q

Known some call is air am

Outta, przybyłem w ostatniej chwili, nie chcąc pozbawić Cię szansy na ewentualną nominację. 

Oto feedback:

 

Początek przegadany, za dużo informacji, za mało życia i interakcji między bohaterami. Do tego główny bohater wypowiada się w sposób irytująco-pogardliwy. Zniechęca do siebie czytelnika, a co za tym idzie, czytelnik podświadomie ekstrapoluje tę niechęć na cały tekst. Autor zaś nie daje niczego w zamian, by tę niechęć wynagrodzić.

Sam pierwszy dialog też pozostawia wiele do życzenia. Dużo w nim pustosłowia i niedopowiedzeń a treści niemal wcale. Intencje dobre, chciałeś wzbudzić ciekawość, ale efekt nie wyszedł taki jak powinien.

Tekst strasznie cierpi na tym, że to opowieść głównego bohatera (sucha, niemal jak sprawozdanie), a nie żywa akcja z żywymi ludźmi. To jest bardzo poważna wada. Zamiast przygody oferujesz czytelnikowi infodumpy.

 

Podczas krótkiej wizyty w punkcie libracyjnym odebraliśmy z Ziemi ostatnie dane, zebrane przez VLT i ELT, a także to, co udało się uzyskać z rozrzuconych po układzie słonecznym jednostek badawczych. Informacje, które otrzymaliśmy, jedynie potwierdzały wcześniejsze obserwacje Omuadua była obiektem długości sześciuset metrów, szerokości dwustu, przypominającym kształtem ziarno słonecznika. Podejrzewaliśmy, że najprawdopodobniej nadleciała z kierunku bliskiego apeksowi słońca. Jasność o wartości identycznaej z zaobserwowanym na początku tysiąclecia Oumuamua.

Oprócz tego brak komy i duża gęstość, oznaczająca materię skalną lub metaliczną. Zachowanie Oumuadua wskazywało na posiadanie jakiegoś rodzaju napędu, który pozwalał kompensować oddziaływania grawitacyjne mijanych ciał niebieskich.

Wczytaj się i zobacz jakie to ciężkie. Dużo niezrozumiałych terminów (VLT, ELT), dużo niepotrzebnych słów. Właściwie połowę z nich można by wyrzucić (patrz przekreślenia) a nadal czytelnik dostałby wszystkie niezbędne informacje. Ćwicz optymalizację języka, zwłaszcza w krótkich formach.

 

Tym razem nie musieliśmy gonić króliczka. To on zmierzał w naszą stronę, a my uciekaliśmy, aby w końcu dać się złapać w precyzyjnie wyliczonym miejscu i czasie. Mene, tekel, fares. Co do setnej części sekundy. No, prawie

Przyspieszanie skokowe w trzech fazach. Pierwsza do trzynastu, druga do dwudziestu sześciu kilometrów na sekundę. Ostatnia, trzecia, do czterdziestu jeden przecinek dwa, w chwili, w której obiekt miał się znaleźć niecałe trzy tysiące kilometrów za rufą promu.

A teraz wyobraź sobie, że pokazujesz to w czasie rzeczywistym, a powyższe zdania są komendami rzucanymi przez kapitan statku. Byłby napięcie, ciekawość… a tak czytelnik tylko przewraca oczami i chce powiedzieć… „No kończ już, do rzeczy. Wróćmy do rzeczywistości i niech się coś w końcu zacznie dziać tu i teraz”.

 

Pieprzona Hout wpadła do mojej kabiny, wściekła jak zwykle. Niezadowolona służbistka z wiecznym PMS-em.

I od tego momentu dopiero zaczyna się właściwa opowieść. Dlaczego tak późno? Cały ten wcześniejszy infodump powinieneś przedstawić w takiej właśnie formie jak teraz.

 

Myślisz, że ciebie nie dotyczą procedury, Flannagan?! Znów się zagadałeś z tą dziwką i nie usłyszałeś wezwania!

Widzę, że nie tylko Flannagan zniechęca swoją osobą czytelnika ;).

 

Neglieb oraz Posehn byli pilotami, więc ich miejsca znajdowały się na samym przedzie, blisko paneli oraz konsol sterujących.

Optymalizacja tekstu -> Piloci Neglieb oraz Posehn leżeli na samym przedzie, blisko paneli sterujących.

 

Posehna, który nie potrafił sobie darować uraczenia nas kolejną szczegółową historyjką o tym, jakie rzeczy można robić z panienkami lecącymi na kosmonautów.

Kolejna postać wzbudzająca sympatię ;).

 

Min, bo miało go w dupie

Czy to celowe?

 

A mnie dobrze rozmawiało się tylko z Chell.

Flannagan się nieco rehabilituje.

 

Dalej masz znowu długi infodump o kompetencjach załogi i nepotyzmie w agencji. Pierwsze możnaby skrócić, drugie… wtórne… więc tym bardziej ograniczyć do minimum.

 

uszczypliwości pod adresem neutralnego płciowo Min.

Ten motyw fajny.

 

Najbardziej nie lubiłem podawanego do hełmu niskiego ciśnienia powietrza oddechowego. Uciski skafandra, ograniczające wolną przestrzeń ciała do której mogłaby swobodnie odpłynąć krew, mnie nie ruszały.

Aż się prosi to pokazać, zamiast opisywać. Wsadzasz czytelnika w hełm i dajesz mu czuć to przeciążenie, ciśnienie, odpływającą krew. Niech czytelnik to czuje.

Oj, Outta, Outta. Dlaczego?

 

Nie czujesz, Karen? Min zwracało się do wszystkich po imieniu. Tylko nie do Posehna. Nie lubiło naszego playboya i chyba w ten sposób okazywało mu swoje lekceważenie.

Póki co, to Min wyszło Ci najlepiej. Nieszablonowa postać, dajesz jej nieporównywanie głębszą osobowość niż bardzo szablonowej reszcie.

 

Czyli mamy do czynienia z pozaziemską technologią odezwałem się pomimo bólu i metalicznego smaku rozlewającego się w ustach.

Chyba niepotrzebne. Lepiej niech to wynika z kontekstu lub zostanie wypowiedziane mimochodem.

 

To, co nazywaliśmy pąklą, było stalową, pancerną puszką długości sześciu i szerokości czterech metrów, wypchaną różnego rodzaju próbnikami, sprzętem do analiz oraz inną aparaturą pomiarową. Ten używany od kilkunastu lat moduł nosił nazwę kodową SORA, a nazywaliśmy go po swojemu, ponieważ tak jak ziemski skorupiak przyczepiał się do kadłubów statków, tak moduł kotwiczył na obiektach kosmicznych, dając załodze możliwość przeprowadzenia analiz na miejscu. Zazwyczaj badania trwały od jednej do czterech dób, po czym prom z załogą odlatywał, a pąkla zostawała, ulatując w czerń kosmosu, aby co jakiś czas przesyłać pakiety danych na Ziemię. Podobnych zabawek zostawiliśmy już w kosmosie kilkanaście.

Znowu przegadane. Do skrócenia. Kontent istotny, natomiast nie wszystko jest istotne dla fabuły. Na przykład to: Ten używany od kilkunastu lat moduł nosił nazwę kodową SORA.

 

Biorę to na siebie. Pełną odpowiedzialność za zignorowanie przepisów bezpieczeństwa i za następstwa mojej decyzji. Mamy zbadać ten obiekt i zrobimy to, choćbyśmy mieli się natknąć na kolejne nieprzewidziane problemy. A żeby nie było, że narażam tylko Flannagana i Min, też wejdę do pąkli. Ty, Eric, również idziesz z nami. Posehn zostanie na mostku i będzie pilnował czy wszystko w porządku.

Kapitan nie powinna się tłumaczyć (zwłaszcza językiem potocznym „a żeby nie było”) tylko wydawać rozkazy, do tego końcówka bardzo nijaka i niekonkretna.

 

Zanim Hout i Neglieb założyli skafandry kosmiczne i zeszli do cargo, wyciągnąłem holosześcian, wywołując Chell. Chciałem jej powiedzieć, że już jesteśmy, że są problemy, ale wszystko w porządku i nie musi się martwić.

W samym środku problematycznej akcji w przestrzeni kosmicznej on sobie gada z wirtualną dziewczyną?

 

Kurwa mać, Flannagan! Mamy wykonać zadanie, a ty znów wolisz mizdrzyć się do pierdolonego hologramu!

Właśnie.

 

Łap! Zamachnęła się, ciskając holosześcianem w stronę drugiego pilota. Kostka minęła o cal głowę Neglieba i spoczęła w dłoni Posehna.

Serio? Rzucają sobie urządzeniem pośród tej całej elektroniki i ciasnoty? Ich nieodpowiedzialność sprawia, że opowieść jest niewiarygodna.

 

Wewnątrz pąkli znaleźliśmy się w czwórkę: ja, Min, Hout i Neglieb. Posehn miał czuwać za sterami.

Powtórzenie informacji. Skład załogi był znany już po rozkazach kapitan.

 

 

Mniej więcej od tego momentu, gdzie przestaję się czepiać, opowiadanie wciąga i robi się bardzo dobre. Czyli od momentu, gdy przestajesz raczyć czytelnika infodumpami i filozofią, a pokazujesz akcje i niezwykłości. Tu już jest napięcie i jest ciekawość… tylko dlaczego tak późno? I po co był ten początek, który zdradza, że Flanagan przeżył (nawet jeśli nie przeżył)? Cały czas mam to z tyłu głowy i nie potrafię się o niego naprawdę bać. Gdyby nie ta informacja bałbym się bardziej, mocniej.

 

 

Jesteśmy niezniszczalne, John. Tylko my przetrwamy koniec. Wiele z nas obumrze, John, nie napotykając na swej drodze gatunku, który je zapyli.

Logika się buntuje. Skoro są niezniszczalne, to czemu obumrą?

 

 

Podsumowanie:

 

Pomysł dobry, warstwa hard SF przekonująca i nawet bardziej wiarygodna od Gekiego i Krara, natomiast poległeś na warstwie literackiej i to poległeś z kretesem.

Ten początek… nie mogłeś pisać od razu tak jak pod koniec?

Konstrukcja utworu z bardzo miałkim i strasznie przegadanym początkiem. Bohaterowie początkowo zniechęcający do siebie. Strasznie dużo infodumpów i narracja typu sprawozdanie. Wreszcie brak optymalizacji tekstu. Z tego początku można by wyciąć 5k tekstu bez jakiejkolwiek straty dla fabuły.

Gdybyś całość napisał tak jak końcówkę (nawet nie samo zakończenie, a to, co je poprzedza) to tekst miałby szansę na wyróżnienie.

 

Ocena: 4.8/6

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

A mnie się podobało, wciągnęło od początku i nie miałam wrażenia, że się dłuży. Dobrze napisane, zrozumiale i nawet mi to Min nie przeszkadzało w czytaniu – wyszło bardzo naturalnie. I generalnie lubię taką formę opowieści. Zakończenie bardzo na plus, myślałam, że gada z władzami, śledczymi, czy coś w tym guście i zastanawiałam się, jakim cudem wyszedł z tego żywy :)

Trochę się jednak poczepiam, żeby nie było zbyt laurkowo ;) Czemu Ziarno wzięło DNA tylko z Min? Im większa różnorodność tym lepiej, a miało Neglieba i samego bohatera. I druga sprawa: jakoś spokojnie do kwestii pierwszego kontaktu podchodzą. Za spokojnie. Niby profi, ale jednak chyba trochę powinni się ekscytować, w końcu mają być pierwszymi ludźmi, którzy spotkają obcych.

Ale generalnie na duży plus :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Irko, mnie się wydaje, że chodzi o to: Podróżujemy przez pustkę, oczekując, że… zostaniemy zapylone przez rasy zdolne do opuszczenia swoich ojczystych planet. To brzmi tak, jakby ziarno mogło wchłonąć tylko jeden materiał genetyczny.

Ja to bym chętnie przeczytała takie tekst z perspektywy ziarna, bardzo mi się to podoba.

 To brzmi tak, jakby ziarno mogło wchłonąć tylko jeden materiał genetyczny.

Możliwe, że masz rację, ale to jednak błąd ewolucyjny. Tylko jedna możliwość… A co jak się trafi materiał uszkodzony, albo nienajlepszej jakości?

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Może ziarno ma możliwość zdecydować czy brać, czy nie, ale wybiera tylko jeden materiał. Z dostępnych opcji widocznie najlepsze było Min.

Dobra, jestem wreszcie.

 

@Finkla

 

Mam wrażenie, że bohaterowie powinni być bardziej podekscytowani pierwszym kontaktem z czymś wytworzonym przez inną cywilizację. A oni zachowują się jak roboty. No, poza panią kapitan, która zupełnie bez sensu zabiera protagoniście ukochaną zabawkę. A ten z kolei podejrzanie często kieruje się niewytłumaczonymi impulsami.

Czy ja wiem, czy powinni być bardziej podekscytowani? Więcej osób zarzuca mi, że są zbyt powściągliwi w swoich reakcjach, więc pewnie jest coś na rzeczy. Czemu jednak wygląda to tak jak wygląda w tym opowiadaniu? Z jednej strony to jest relacja Flannagana, to jak on to widział. A Flannagan jest postacią dość ekscentryczną i wycofaną, nie jest skory do wybuchów entuzjazmu, czy jakichkolwiek innych wybuchów czegokolwiek. Z drugiej strony, choć ta piątka bohaterów wydaje się być zbieraniną dziwnych indywiduów, to jednak nadal są to profesjonalni kosmonauci, pomimo animozji i niesnasek pomiędzy sobą skupieni na zadaniu. Zabranie zabawki Flannaganowi jest rzeczywiście bez sensu, ale ma na celu pokazanie pewnych cech Hout – ona jest nastawiona na sukces, na zaszczyty, na to, że wszystko pójdzie tak jak ona chce, po jej myśli, jako przywódczyni. Zaś co do Flannagana i jego kierowania się impulsami, to nie powiedziałbym, że one są niewytłumaczalne w kontekście jego charakteru i niechęci do socjalizowania się z resztą załogi, czy też z ludźmi w ogóle.

Dzięki za odwiedziny i podzielenie się uwagami :)

 

@Iwo

 

 

Opowiadanie jest sprytne i jest tam coś ładnego, takie połączenie sci-fi z odwieczną mitologią.

Ja nie potrafię w hard, mam za małą wiedzę, żeby całe opowiadanie do końca poprowadzić w tej konwencji, żeby ekstrapolować mozliwości, jakie daje nam technologia. Więc, żeby przykryć te niedobory zdecydowałem się na zakończenie, jak napisałeś, nieco mitologiczne. Celowałem też w zakończeniu w bardziej klasyczne sf, takie, które spotykałem w powieściach z lat osiemdziesiątych i starszych.

 

Przychodzi mi w tej chwili taka drobna wątpliwość: Czy jeśli istota-ziarno – która w chwili, gdy rozmawia z bohaterem, przyswoiła już sobie to, czym byli Min i Chell, poznała w najdrobniejszych szczegółach ich język, myśli, więc także te odnoszące się do bohatera oraz całej historii misji – czy ona mogłaby zadawać te pytania, które tam zadaje? Przecież zna już odpowiedzi. Może jednak zadaje je nie po to, by się czegoś dowiedzieć?

 

Ziarno nie przyswoiło myśli i osobowości Min. Mówi Johnowi: “Min pozwoli odbudować wasz gatunek, lecz nic więcej – ten sam zestaw genów, fizjologia, budowa ciała, zmysły, instynkty. Chell uzupełni go o wiedzę. “

Informacje jakie zdobyło pochodzą wyłącznie od Chell i może część z komputera pokładowego Warpstar. Wymysliłem sobie to tak, że Chell została skrojona pod Flannagana – to AI zawierające pełny zestaw wielu wzorców zachowań, ale niektóre z nich zostały wytłumione, jeszcze inne uwypuklone, kilka zupełnie wyłączonych. Oumuadua dostała wszystkie dane i wzorzec osobowości Chell, a jednocześnie świadomośc, że tę osobowośc można zmienić. Jasne, mogłaby próbować mieszać, eksperymentować i sprawdzać różne kombinacje, ale skoro ma u siebie Johna, to dopytuje o motywacje i o zachowania pozostałych członków załogi, by móc odbudować ludzkość, bazując na żywych istotach o których zdobywa w ten sposób wiedzę.

Dzięki za odwiedziny i komentarz :)

 

@Ali

 

 Porządnie zamknąłeś całą fabułę, mnie to oczywiście najbardziej pomysł na ziarno urzekł. Już Ci miałam nasmarować uwagę, że ten pierwszy dialog to bez sensu jest i jakiś taki sztuczny, ależ się zdziwiłam, jak dotarłam do końca :)

Cieszę się, że opowiadanie przypadło Ci do gustu. A dialog jest sztuczny własnie dlatego, że Oumuadua dopiero nauczyła się komunikować z ludźmi. Stąd te wielokropki, stąd to Johnowanie i cała reszta :)

 

. Przemyciłeś też trochę obserwacji społecznych, może niezbyt subtelnie, ale ton wypowiedzi pasował do bohatera, więc się nie czepiam. Może mi umknęło, ale zastanawia mnie motywacja bohatera i to dlaczego zdecydował się na udział w misji. Po prostu nie miał wyboru, tak?

Bohater miał wybór. Ale to jego praca, jest kosmonautą, wybrano go do misji i dlatego się jej podjął. Tak jak ja w pracy dostaję pewne zadania do wykonania, Ty pewnie też, więc wykonuję je, bo mam taką a taką pracę, takie stanowisko i pewien zakres kompetencji. Dostaję coś do zrobienia i to robię, nawet jeśli konkretne zadanie mi nie leży. Zaś co do motywacji, to pisałem juz wczesniej jaki klucz zastosować do pozostałej czwórki, jednak jesli chodzi o Johna, to nie jest tak prosto. Prawdę powiedziawszy, to Johnowi dałem wiele z siebie ;)

 

Ja to bym chętnie przeczytała takie tekst z perspektywy ziarna, bardzo mi się to podoba.

Niestety to jest niemożliwe. Wydaje mi się, że istota tak różna od nas jak Ziarno kierowałaby się niezrozumiałymi dla nas motywami, logiką mocno odstająca od naszej. Nie zrozumielibyśmy jej, więc jej perspektywy również. Pamiętasz to opowiadanie o kulach i sześcianach? Tamte istoty uczłowieczyłem pod kątem cech i motywacji, by mozna było zrozumieć ich świat, a tutaj pozostawiłem perpektywę Ziarna bez jakichkolwiek tłumaczeń. Bo to może da się zrobić a póxniej przełozyć na zrozumiałe dla nas motywacje, jednak nie spotkałem się jeszcze z tekstem, który zrobiłby to dobrze i w sposób, który by mnie usatysfakcjonował. Najbliżej był chyba Mieville w “Ambasadorii”, jednak to nadal nie to, a mnie do Mieville’a dalej niż Martyniukowi do Kaczmarskiego.

 

Może ziarno ma możliwość zdecydować czy brać, czy nie, ale wybiera tylko jeden materiał. Z dostępnych opcji widocznie najlepsze było Min.

A na to odpowiem poniżej, w poście skierowanym do Irki :)

Dzięki za odwiedziny i komentarz.

 

@Koala

 

Tobie równiez dziękuję za czas poświęcony na przeczytanie tekstu i pozostawienie po sobie śladu.

 

@Luken

 

Niedawno przeczytałem “Ognisty Deszcz” Wattsa i szczerze mówiąc, wolę Twój styl od jego. Choć są pod pewnymi względami zbliżone (być może mam takie wrażenie przez pierwszoosobowość), to mam wrażenie, że Twoja narracja jest bardziej solidna. Choć to może być kwestia gustu.

Weź, przestań. Gdzie mnie tam do Wattsa. A przywołana przez Ciebie dylogia jest jedną z moich ulubionych – zakochałem się w niej od pierwszego czytania :)

 

Czyta się jakbyśmy zaczynali jakąś znakomitą ksiązkę sci-fi, aż do dosyć nagłego i niezbyt (dla mnie) satysfakcjonującego zakończenia.

De gustibus i tak dalej. I wzorowałem się tutaj początkowo na Stephensonie, który pomiędzy akcję wplata to, co niżej Chro nazwał infodumpem, a co jest nim, ale ma konkretne zadanie – dodać hard do sf. To się może nie podobać, może męczyć, ale IMHO ma swój cel i urok.

 

Główny bohater od początku sprawia wrażenie niestabilnego psychicznie i emocjonalnie, więc nienadającego się do takiej wyprawy. Nie przeszedłby żadnych testów psychologicznych, które bez wątpienia odbyłyby się podczas selekcji kandydatów. Nie to, że nie można użyć takiej postaci, w takim kontekście, ale bez żadnego wyjaśnienia takiego stanu rzeczy, sprawia to wrażenie czegoś nie na miejscu. Mam też wrażenie, że postacie reagują niezbyt realistycznie na to, co się dzieje. Ogólnie to postaciotwórstwo sprawia wrażenie pięknego, ale nielogicznego. John jest postacią wprawiającą czytalnika w depresję, kapitan sprawia wrażenie emocjonalnie niestabilnej, Min nie miało żadnego charakteru poza swoją bezpłciowością. Punkt widzenia Johna, z którego wszystko było opisywane, był piękny, ale to tylko stylistyka.

No i tutaj widać, że ilu ludzi, tyle opinii. Niżej w komentarzach znów ktoś chwali Min. Co do postaci, to pisałem juz wczesniej, że zostały zbudowane w oparciu o cztery podstawowe typy motywacji, reszta została do nich dopisana na podstawie obserwacji pewnych zachowań ludzi, z którymi mam kontakt i którzy wykazują się podobnymi motywacjami. Kłóciłbym się jednak co do tego, czy John przeszedłby testy – czasem jest tak, że pewne cechy charakteru nabierają z wiekiem rozpędu, coś co było początkowo niewielkim wycofaniem i trudnościami w nawiązywaniu relacji może przerodzić się w otwartą niechęć do jakichkolwiek relacji. John został kosmonautą, jest dobry w tym, co robi. Ma swoje dziwactwa, ale nadal jest profesjonalistą, który wie, co robi i jak to sie robi i własnie dlatego pozwala mu się na pewne dziwactwa. Trochę u nas pokutuje stereotyp, że kosmonauta to powazny człowiek, oddany w każdym calu swojej profesji, ale uważam, że to bzdura. To też są tylko ludzie, postaci z krwi i kości, z poglądami, problemami, ambicjami i całą resztą bagażu emocjonalnego. Inna sprawa jest taka, że dziś astronauci to elita, wąskie grono, hermetyczne, więc robi wrażenie. Ale za kilkadziesiąt lat, kiedy ten zawód nadal będzie elitarny, lecz ilość astronautów mocno zwiększy się wraz z mozliwościami, ta elitarność bardzo spowszednieje. To tak jak z pilotami na przykład – kiedyś wow, pilot, to musi mieć skill, opanowanie, wiedzę i umiejętności. Dziś możesz zostać pilotem, latać sobie jakąś awionetką czy innym małym ustrojstwem, wystarczy, że medycznie nie ma przeciwwskazań i masz na to kasę oraz odpowiednią ilość chęci.

 

Pomysł z ziarnem jest fajny do momentu, do którego zaczyna ono rozmawiać z bohaterem, gdzie cała otoczka “science” rozpada się w pył, a przynajmniej to stało się z moim zawieszeniem niewiary. Chyba już wolałbym jakby bohaterowie zginęli tam w środku w tajemniczych okolicznościach i nastąpiła jakaś zmiana perspektywy. Żeby czyimiś ustami wyjaśnić to, co się wydarzyło, np. w formie opisu jakiegoś wymyślonego mitu. Po prostu… to jest zbyt odjechane do pokazania. Skoro John i tak miał tam zginąć, to nie było absolutnie żadnego powodu, żeby coś z nim rozmawiało. W tym miejscu przestaje być naukowo, a zaczyna być bajkowo, i to nonsensownie bajkowo. To moim zdaniem nie wyszło.

Masz rację, że całe science rozpada sie w pył i zostaje tylko fiction – pisałem juz wcześniej, że celowałem w pewne klasyki, które czytałem. Klasyki, gdzie mocne science ustępowało miejsca nieskrępowanej fantazji twórców gdzieś tak przy końcu. Bo ja nie potrafię w science, dlatego wybrałem początek science, środek action plus science i końcówkę fiction, i to na pełnej ;) Napisałem ten tekst w oparciu o schemat, który spowodował, że zakochałem sie w starym sf, w Clarke’u, Saganie, Aldissie, Nivenie, Silverbergu.

No i nie zgodzę się, że nie było żadnego powodu, żeby Ziarno z Johnem rozmawiało. Możesz to uznać za usprawiedliwanie się, jednak podczas wymyslania fabuły obracam w głowie każdy motyw i przyglądam mu się z każdej strony, żeby przekonać się, czy ma sens, czy jest dla niego logiczne usprawiedliwienie, czy da się uzyskać jakikolwiek ciąg przyczynowo skutkowy, który do niego prowadzi i czy z niego da się wyprowadzić coś dalej, czy ten element, ten puzzle, pasuje do reszty. Więc jest powód, napisałem jaki w tym komentarzu, przy okazji odpowiedzi na pytanie Iwo Bylicy.

Dziękuję serdecznie za przeczytanie, mnóstwo miłych słów i podzielenie się uwagami :)

 

@Sara

 

Jednak trudno było mi się zbliżyć do większości bohaterów i poczuć do nich sympatię. Najciekawszą postacią jest według mnie Min i sama Oumuadua. Sam koniec robi wrażenie. Bardzo ładna klamra.

Narracja super. Czytało się płynnie. Trochę za dużo “mięsa”. :P

Ci bohaterowie nie są po to by ich lubić :) Oni mają konkretne zadanie, czyli pokazać swoja odmienność. Zaś do Min chyba wzystkim najbliżej, bo Min jest motywowane wewnętrznie, czyli w sposób najbardziej uczciwy względem siebie oraz otoczenia. Cieszę się, że klamra Ci się spodobała. A przez “mięso” rozumiesz technikalia, tak? Trochę tego jest tutaj, bo miało byc trochę hard ;)

Dzieki za wizytę i komentarz :)

 

Wilku, Chro, Irko – Wam odpowiem nieco później. I mam zamiar pokłócić się z Chro w kilku kwestiach. Ale tak łagodnie, bez spiny ;)

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

mam zamiar pokłócić się

Outta_Luz ;)

 

 

To jedziemy dalej :)

 

@Wilk

 

 Co prawda widać jakieś tam echa Odysei kosmicznej, a być może również bardzo odległe pogłosy twórczości Szmidta

Akurat Szmidta czytałem jeden zbiór opowiadań tylko i nie było w tym zbiorze niczego w ten deseń. Z tą Odyseją kosmiczną to już bliżej, choć pisząc z tyłu głowy miałem cały czas “Spotkanie z Ramą”. No i wspomniany już Watts, ale to bardziej w sferze nie samego kontaktu i tego co było dalej, ale bardziej w sferze przygotowań do kontaktu. No i również już wspomniany Stephenson, a konkretnie “7ew”, tylko tutaj nie inspiracja motywami, a bardziej sposobem przedstawienia wydarzeń i zarzucaną przez Chro infodumpowością.

 

Choćby dobór załogi – z czapy i z sufitu, a jednak zrobiłeś to w sposób taki, że widać, ze to nie błąd, a komentarz tego, w która stronę może iść to nasze cywilizacyjne planowanie sukcesów. Dać jedną osobę fachową, resztę zbieraninę jak popadnie na podstawie koneksji lub aspektów PR-owych. No jest coś w tym – i choć nie drążyłeś tego, to wygląda to w tekście naturalnie.

I nie bez kozery wspominam koneksje Hout, a także “marketingową otoczkę”, która przy tej wyprawie miała znaczenie dla ISEA (International Space Exploration Agency) ;) Inna sprawa, to ta, że zbudowałem te postacie na bazie motywacji i tego co nimi kieruje.

 

Albo grawitacja.

Tutaj podziękowania należą się krarowi, który zwrócił na becie uwagę niedorzeczność mojego sposobu lądowania. Ten fragment został mocno przepracowany, żeby dostosować go do fizyki.

 

 Nie wiem czy to tak celowo akurat w tym kierunku, ale jeśli tak – świetnie wyszło. Jeśli nie – świetnie wyszło przypadkiem, ale jednak.

Celowo. Serio. Stąd te wielokropki przy wypowiedziach Ziarna, tak jakby szukało odpowiednich słów, zrozumiałych terminów i analogii. Stąd też powtarzane w każdej wypowiedzi “John”, bo Oumuadua nie rozumie jeszcze do końca jak komunikować się poprawnie.

 

Jeśli wśród ech i być może inspiracji było Ślepowidzenie, to to akurat nie wyszło, ani na poziomie spotkania obiektu, ani na poziomie doboru załogi

Jak pisałem wcześniej – jakieś tam było, ale nie zasadzało się na spotkaniu i jego wyniku, ale na hardesefowości samej podróży i procedur.

 

I tak BTW, przyszło mi do głowy coś, co pewnie nie było Twoim zamierzeniem, ale pasowałoby tu bardzo, gdyby było leciuteńko zasugerowane… Bo wyobraźmy sobie, ze ta historia jest prequelem “naszego” świata, a ten okazuje się symulacją ;-)

Roztrząsałem kwestię tego, do czego może prowadzić odradzanie się ras w nowym wszechświecie. Bo co, jeśli wszechświat dąży do zapełnienia się istotami rozumnymi? Powoli, wszechświat za wszechświatem odtwarza ten sam scenariusz istnienia, gdzie jedynymi zmiennymi są Ziarna oraz rasy przeniesione z poprzedniego wszechświata i ich działania? Ziarna to sposób na dodanie w kolejnym wszechświecie kolejnych ras, zdolnych zamieszkać kolejne planety, na których w poprzednim wszechświecie nie powstało życie. Dzięki nim w którejś z iteracji cały wszechświat zapełniłby się życiem i wtedy… w sumie nie wiem, co byłoby wtedy, ale sama myśl wydała mi się ciekawa :)

 

I tylko czemu dwa ziarna po jednej trajektorii? Chociaż to akurat już czepianie.

Wcale nie, to nie jest czepianie się. I to też roztrząsałem zanim zacząłem pisać. Gdyby jeden z nas chciał z Katowic jechać do Łodzi, a drugi do Warszawy, to nasze trasy do pewnego momentu pokrywałyby się, tak? No więc załóżmy, że tutaj jest podobnie :) ;)

 

Czyli jednak zniszczalne.

Chodziło mi o to, że nie może ulec zniszczeniu pod wpływem jakichkolwiek czynników zewnętrznych. Ale starzeje się i niezapylone obumiera, a zapylone umiera po odtworzeniu przenoszonej rasy.

 

Jeszcze Neglieb. Tez się znalazł w środku, nawet jeśli martwy. No właśnie pytanie, czemu jego i Johna materiału obiekt nie chce przy okazji zabrać?

W zasadzie nie ma satysfakcjonującego wytłumaczenia. Zakładałem, że jedna istota z rasy zdolnej do zapylenia zostaje wchłonięta, tak jak tylko jeden plemnik ma szansę zapłodnić komórkę jajową. Taki antropocentryczny jestem :P

 

Dobra, jest prawie czwarta, nie mam już siły dalej pisać. Pokłócę się z Chro jutro ;)

 

Dzięki za odwiedziny i komentarz.

Pozdrawiam serdecznie

Q

 

Known some call is air am

To ja jeszcze dodam, że Schmidta czytałem i rzeczywiście jest podobieństwo, choć dopiero jak Wilk o tym wspomniał to skojarzyłem.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Cześć, Outta!

 

Wyżej sporo już zachwytów i ja się do nich dołączę. Kawał dobrego tekstu, napisany sprawnie, fabuła spójna, bohaterowie wyraziści. Podbiłeś swój znak jakości.

A teraz podrzucę kilka rzeczy, które mi nie podpasowały, aczkolwiek zaznaczę od razu, że odbiór pozostaje bardzo dobry.

Misję w jaką lecą, przedstawiłeś tak, że marketing ponad wszystko – to trochę oklepany ostatnio motyw, z którym się tak do końca nie zgodzę. W obecnych czasach (a w opku są lata ‘60 – nie chwytam aż tak drastycznych zmian w nastawieniu) jednak ryzykowanie życiem ludzkim jest dość mocno cenzurowane. Firma, która wysłałaby w ten sposób ludzi i straciła z nimi kontakt, mocno poleciałaby na giełdzie. Bardziej obstawiałbym, że “usiądą” na powierzchni jakimś bezzałogowcem i za odpowiednią opłatą będzie można obserwować wszystko jego oczami w VR.

Ludzie tam ewidentnie nie oglądali “Marsjanie Atakują”, czy “Dnia Niepodległości”. Plan na kontakt z obcym statkiem jest taki, że lądują i… zaczynają w nim wiercić. Pomijając już fakt, że wiercenie w statku kosmicznym podczas lotu może doprowadzić do katastrofy, to siadanie na statku spoza układu (czyli dużo bardzo zaawansowanym technologicznie) i wiercenie w nim, to trochę tak jakby osa siadła Ci na ręce i wbiła żądło. No ja bym się bronił.

Ostatecznie uczestnictwo w misji Johna jest też dla mnie trochę dziwne, bo gość jest trochę nieprzewidywalny. Nie badali go pod tym kątem? Marketing marketingiem, ale jak już się wysyła ludzi na taką misję, to ryzykuje się miliardy zielonych. Zamkniesz w puszce piątkę ludzi, z który co najmniej dwójka się nienawidzi, w tym jeden jest trochę… szurnięty ze swoim holo? I do tego puścisz ich na taką misję? Zachowanie Johna z ponownym wejściem do SORY jest trochę dziwne, bo gość wg. mnie spanikował. Nie puściłbym na misję gościa, który panikuje, a przecież musieli wziąć pod uwagę możliwość konfrontacji i ewentualnej śmierci. Czasu na przygotowanie było mało, ale przecież szykowali się do tego od jakiegoś już czasu.

No i takie SF to lubię. Znawcą gatunku nie jestem, ale pod koniec trochę już wyszło chyba poza Hard SF, a weszło w hmm… fantasy(?).

Powodzenia w dalszym pisaniu, ale przede wszystkim w tych ważniejszych, pozapisarskich sprawach ;)

 

Trzymaj się! 

 

 

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Pomijając już fakt, że wiercenie w statku kosmicznym podczas lotu może doprowadzić do katastrofy, to siadanie na statku spoza układu (czyli dużo bardzo zaawansowanym technologicznie) i wiercenie w nim, to trochę tak jakby osa siadła Ci na ręce i wbiła żądło.

Poprę tu Krokusa. I nawet nie chodzi o to samo wiercenie, ale o to, że oni nie wiedzą nawet, w czym wiercą… a gdzie cała gama sond, które są w stanie określić wstępne parametry obiektu, łącznie z chemizmem, gęstością? Zabrakło tu tego.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Oh cholera, spodziewałam się kolejnej historyjki o Brzydkich Złych Obcych, którzy zjadają Brzydkich Niespodziewających Się Niczego Ludzi, a tu zaserwowałeś coś zgoła innego. Nie jest idealnie – widzę podobne do poprzednich komentujących potknięcia, między innymi to wiercenie w lecącym statku – ale to nadal naprawdę bardzo dobry tekst.

Na początku odrobinę mi się dłużył przez gadkę o wszelkich zmianach klimatycznych, które też należą już chyba do kanonu wszelkiego sci-fi, ale potem czytałam z coraz większym i większym zainteresowaniem. Jestem usatysfakcjonowana lekturą oraz wcale niebanalnym motywem ziarna. Tym drugim może nawet bardziej.

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Na początku zachwyty – piszesz tak fajnie, że chyba nawet książka telefoniczna w Twoim wydaniu byłaby zajmującą lekturą :) Dlatego sam bym posłał klika do biblioteki, gdyby to nie była musztarda po obiedzie.

I swoją drogą jest to klasyczny przykład, że pogwałcenie pewnych reguł pisarskich wcale niekoniecznie musi oznaczać, że opowiadanie jest z gruntu złe. Bo to – ogólnie – jest według mnie bardzo, ale to bardzo fajne, mimo że lista zgrzytów może wskazywać na coś innego.

Główne zgrzyty:

– Podlatują do statku obcych (kiedy jest już oczywiste, że nie mają do czynienia z planetoidą czy czymś w tym guście) i usiłują na nim wylądować, a następnie przewiercić pancerz… Really? :P Przypuszczam, że najbardziej logiczną procedurą w takim wypadku byłaby próba komunikacji z obiektem wszelkimi dostępnymi środkami i skanowanie / analiza obiektu z bezpiecznej odległości. Taka procedura byłaby przemyślana przez sztab naukowców, skoro misja miała w założeniu zbadać obiekt / statek, który prawdopodobnie był dziełem jakiejś obcej technologii. Nie wierzę, żeby ryzykowali otwarty konflikt z bardziej zaawansowaną technologicznie cywilizacją.

– Opko ma jakby dwie części, narrator z pierwszej posługuje się luzackim językiem, klnie jak szewc itd. Narrator drugiej części jest znacznie bardziej neutralny i prawdę mówiąc to ta druga część przemawia do mnie bardziej. Przede wszystkim nie jest aż tak infodumpowa, bardziej pokazujesz niż opisujesz. Niestety mam wrażenie, że ta lepsza część jest przytłoczona przez drugą. 

 

Ale – jak napisałem – historia mimo tego jest na tyle fajna, że czytało się z przyjemnością i oby więcej takich pojawiało się na portalu NF. 

Swoją drogą ile razy czytam narzekania na infodumpy, tyle razy kusi mnie zorganizowanie konkursu infodumpowego :D

Jest jeszcze dziś, choć dla mnie, po pracy na nocnej zmianie, o w zasadzie jest jak jutro, a za ponad godzinę będzie i pojutrze ;)

 

No i dochodzimy do Pana Chro, z którym miałem się pokłócić, ale mi się nie chce :P Więc odpowiem bez spiny, Outta_Luz, jak podrzucił Wilk, albo na chłodno, Outta-zimowy ;)

 

Początek przegadany, za dużo informacji, za mało życia i interakcji między bohaterami. Do tego główny bohater wypowiada się w sposób irytująco-pogardliwy. Zniechęca do siebie czytelnika, a co za tym idzie, czytelnik podświadomie ekstrapoluje tę niechęć na cały tekst.

Te postacie, Chro, nie mają dać się lubić. One mają być właśnie takie, jakie są. Jeśli ekstrapolujesz niechęć do postaci głównego bohatera na resztę opowiadania, to ja nic nie poradzę niestety, bo to problem w Twojej głowie <ulubiona_emotka_baila> :)

 

Sam pierwszy dialog też pozostawia wiele do życzenia. Dużo w nim pustosłowia i niedopowiedzeń a treści niemal wcale. Intencje dobre, chciałeś wzbudzić ciekawość, ale efekt nie wyszedł taki jak powinien.

Tak. Masz rację. Ten dialog niewiele mówi i pełno w nim niedopowiedzeń. To celowe, bo było przygotowane pod klamrę, to raz. A dwa, jest jaki jest z powodu Oumuaduy, której sposób komunikacji pozostawia wiele do życzenia, bo dopiero się nauczyła komunikować. Jeśli nie wyszło, to szkoda, może kiedy indziej :)

 

Tekst strasznie cierpi na tym, że to opowieść głównego bohatera (sucha, niemal jak sprawozdanie), a nie żywa akcja z żywymi ludźmi. To jest bardzo poważna wada. Zamiast przygody oferujesz czytelnikowi infodumpy.

Tak, zdawałem sobie sprawę pisząc to opowiadanie, że opowieść głównego bohatera i narracja pierwszoosobowa mogą zrobić krzywdę tekstowi. Ale uznałem, że to jedyny sposób w jaki da się to opowiedzieć, żeby koniec skleił się z początkiem. Pewnie dałoby rade inaczej, ale ja jeszcze nie potrafię.

 

Wczytaj się i zobacz jakie to ciężkie. Dużo niezrozumiałych terminów (VLT, ELT), dużo niepotrzebnych słów. Właściwie połowę z nich można by wyrzucić (patrz przekreślenia) a nadal czytelnik dostałby wszystkie niezbędne informacje. Ćwicz optymalizację języka, zwłaszcza w krótkich formach.

To ma być ciężkie. To opowiadanie słowami, jakich użyłby Flannagan, z tymi wszystkimi terminami i cała resztą, która ma utwardzić sf. Wspominałem wcześniej, że wzorowałem się w tej infodumpowości hard sf na Stephensonie, a konkretnie na powieści “7ew”. U Stephensona akcja jest przerywana całymi blokami tekstu zawierającymi technikalia, tłumaczącymi czytelnikowi dlaczego tak, a nie inaczej. To jest cięzkie, owszem, nie przeczę, bo sam miałem momentami ochotę w diabły rzucić te powieść. Ale to jest własnie to, co u Stephensona sprawia, że wydarzenia stają się bardziej wiarygodne, pozwalają zrozumieć technologie, które są przez bohaterów wykorzystywane i dlaczego akurat te technologie. Wiem, że to może się nie podobać i może rzeczywiście przeszarżowałem, choć mnie wydawało się, że udało mi się pożenić te infodumpy z akcją w sposób nawet mniej ciężki niż u wspomnianego autora.

 

I od tego momentu dopiero zaczyna się właściwa opowieść. Dlaczego tak późno? Cały ten wcześniejszy infodump powinieneś przedstawić w takiej właśnie formie jak teraz.

Jak wyżej.

 

Optymalizacja tekstu -> Piloci Neglieb oraz Posehn leżeli na samym przedzie, blisko paneli sterujących.

Postaram się na przyszłośc optymalizować, ale właśnie w takich fragmentach, jak ten z tego przykładu. Tę uwagę uznaję za uzasadnioną :)

 

 

Dalej masz znowu długi infodump o kompetencjach załogi i nepotyzmie w agencji. Pierwsze możnaby skrócić, drugie… wtórne… więc tym bardziej ograniczyć do minimum.

 

Możliwe, że wtórne. Ten infodump ma na celu przybliżenie kilku postaci.

 

Póki co, to Min wyszło Ci najlepiej. Nieszablonowa postać, dajesz jej nieporównywanie głębszą osobowość niż bardzo szablonowej reszcie.

Zastanawiałem się, dlaczego większośc tak chwali Min. Bo chyba nie dlatego, że jest neutralne płciowo? Ale wyszło mi, że jego motywacja – motywacja wewnętrzna (Mininner) – jest najbardziej, jak mówi Flannagan, uczciwa i dlatego łatwiej się z nim identyfikować, polubić je. Ono jest pozytywne i nie ma w opowiadaniu żadnych uwypuklonych wad.

 

Znowu przegadane. Do skrócenia. Kontent istotny, natomiast nie wszystko jest istotne dla fabuły. Na przykład to: Ten używany od kilkunastu lat moduł nosił nazwę kodową SORA.

A tu się bardzo mocno nie zgadzam i protestuję :) Podany przez Ciebie przykład jest bardzo istotny, nie dla fabuły ale dla konstrukcji tekstu. Pąkla to element, który jest często wspominany, bo dalsza akcja dzieje się wewnątrz niej. Potrzebowałem synonimów, żeby nie pisać pakla to, pąkla tamto. Więc mamy jeszcze moduł i nazwę SORA, co pozwala unikać powtórzeń.

 

Kapitan nie powinna się tłumaczyć (zwłaszcza językiem potocznym „a żeby nie było”) tylko wydawać rozkazy, do tego końcówka bardzo nijaka i niekonkretna.

To jest jeden z Twoich zarzutów, co do których masz całkowitą rację i zgadzam się z Tobą. Przerobię tę wypowiedź.

 

W samym środku problematycznej akcji w przestrzeni kosmicznej on sobie gada z wirtualną dziewczyną?

 

– Kurwa mać, Flannagan! Mamy wykonać zadanie, a ty znów wolisz mizdrzyć się do pierdolonego hologramu!

Właśnie.

 

Tak. Właśnie. Flannagan ma trochę zaburzone priorytety, jego motywacje nie dają się tak łatwo szufladkować jak w przypadku reszty załogi.

 

Serio? Rzucają sobie urządzeniem pośród tej całej elektroniki i ciasnoty? Ich nieodpowiedzialność sprawia, że opowieść jest niewiarygodna.

Akurat cargo wcale nie jest takie ciasne i nie wypełnia je elektronika. To przestrzeń magazynowa zawierająca SORĘ i sporo miejsca, potrzebnego na ewentualne prace naprawcze na miejscu.

 

 I po co był ten początek, który zdradza, że Flanagan przeżył (nawet jeśli nie przeżył)? Cały czas mam to z tyłu głowy i nie potrafię się o niego naprawdę bać. Gdyby nie ta informacja bałbym się bardziej, mocniej.

Początek miał być częścią klamry i miał zwieść czytelnika, że Flannagan przeżył i gada z jakimś śledczym. Nuff said.

 

Pomysł dobry, warstwa hard SF przekonująca i nawet bardziej wiarygodna od Gekiego i Krara, natomiast poległeś na warstwie literackiej i to poległeś z kretesem.

 

A zastanowiłeś się dlaczego, Chro? Czy to nie przez ten niepotrzebny podobno początek, pełen infodumpów, które powiedziały Ci co, jak i dlaczego, jeśli chodzi o tę warstwę hard?

 

Gdybyś całość napisał tak jak końcówkę (nawet nie samo zakończenie, a to, co je poprzedza) to tekst miałby szansę na wyróżnienie.

Okej. Następnym razem spróbuję napisać coś bardziej zoptymalizowanego językowo, bez silenia się na nasladownictwo ;)

Dzięki za przybycie i całkiem dobrą ocenę, jak na te kilka ton marudzenia, którymi mnie uraczyłeś :D

 

@Irka

 

Czemu Ziarno wzięło DNA tylko z Min? Im większa różnorodność tym lepiej, a miało Neglieba i samego bohatera.

Jedno jajeczko, jeden plemnik ;)

 

I druga sprawa: jakoś spokojnie do kwestii pierwszego kontaktu podchodzą. Za spokojnie. Niby profi, ale jednak chyba trochę powinni się ekscytować, w końcu mają być pierwszymi ludźmi, którzy spotkają obcych.

Powiem tak: masz rację, jeśli pisałbym to w formie trzecioosobowej. Ale jest napisane w pierwszoosobowej, czyli przefiltrowane przez wspomnienia i sposób postrzegania Flannagana, który jest postacią mocno aspołeczną. Inna sprawa, to ta, że chciałem tę część jak najbardziej skrócić i przejść już do akcji właściwej. Możliwe, że tekst stracił przez to na wiarygodności.

 

Możliwe, że masz rację, ale to jednak błąd ewolucyjny. Tylko jedna możliwość… A co jak się trafi materiał uszkodzony, albo nienajlepszej jakości?

Jedno jajeczko, jeden plemnik. Nasza ewolucja też jest pełna baboli? ;)

 

Dzięki za wizytę i podzielenie się uwagami :)

 

No i z 22:32 zrobiła się 23:53 :) Reszcie odpowiem już jutro, czyli za chwilę, tylko może nieco dłuższą ;)

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Te postacie, Chro, nie mają dać się lubić. One mają być właśnie takie, jakie są. Jeśli ekstrapolujesz niechęć do postaci głównego bohatera na resztę opowiadania, to ja nic nie poradzę niestety, bo to problem w Twojej głowie <ulubiona_emotka_baila> :)

No ja wiem, że to nie fair. Ale to tak działa. Portal ma Cię przygotować, by wyjść w szeroki świat, więc dzielę się doświadczeniem. Jak czytelnik nie polubi bohatera (a nie dasz mu nic w zamian) to wydawca powie NIE.

To celowe, bo było przygotowane pod klamrę, to raz. A dwa, jest jaki jest z powodu Oumuaduy, której sposób komunikacji pozostawia wiele do życzenia, bo dopiero się nauczyła komunikować. Jeśli nie wyszło, to szkoda, może kiedy indziej :)

Wyszło dobrze. Wiarygodnie… ale dopiero gdy zna się kontekst. Gdy się kontekstu nie zna, jest nieatrakcyjne.

Poślesz taki początek wydawcy, to nie usłyszysz nawet NIE, bo nie dostaniesz odpowiedzi.

Pewnie dałoby rade inaczej, ale ja jeszcze nie potrafię.

Potrafisz. W drugiej części potrafiłeś.

To ma być ciężkie. To opowiadanie słowami, jakich użyłby Flannagan, z tymi wszystkimi terminami i cała resztą, która ma utwardzić sf.

Nie musisz na siłę utwardzać sf. Po co? I po co na siłę kopiować styl autora, którego powieść sam chciałeś rzucić w diabły. Zrób to lepiej ;).

Zastanawiałem się, dlaczego większośc tak chwali Min. Bo chyba nie dlatego, że jest neutralne płciowo?

Nie, nie dlatego. Dlatego że nadałeś jej głębię. I wystarczyły na to 2-3 zdania. To, że mówi (prawie) wszystkim po imieniu. To, że nie potępia Fannagana za flirtowanie z AI. To te drobnostki zrobiły z niej prawdziwą postać na tle pozostałych szablonowych egocentryków. Płeć neutralna to raczej ciekawostka, o tyle atrakcyjna, że “futurystyczna” w warstwie socjologicznej.

 

A tu się bardzo mocno nie zgadzam i protestuję :) Podany przez Ciebie przykład jest bardzo istotny, nie dla fabuły ale dla konstrukcji tekstu. Pąkla to element, który jest często wspominany, bo dalsza akcja dzieje się wewnątrz niej.

Nie zrozumiałeś. Nie sugeruję wywalenie pąkli i jej synonimu, a ograniczenie informacji, które nic nie wnoszą a niepotrzebnie skupiają uwagę czytelnika:

Ten używany od kilkunastu lat moduł nosił nazwę kodową SORA.

Potrzebujesz tylko to, co boldem…to, że używali go kilkanaście lat jest bez znaczenia, a niepotrzebnie skupia uwagę czytelnika. I gdyby to było jedno zdanie to ok, ale tam masz w akapicie ich kilka i tylko obciążają tekst. Podczas gdy Ty potrzebujesz jedynie zdefiniować synonim. 

 

A zastanowiłeś się dlaczego, Chro? Czy to nie przez ten niepotrzebny podobno początek, pełen infodumpów, które powiedziały Ci co, jak i dlaczego, jeśli chodzi o tę warstwę hard?

Tak, zastanawiałem się. Myślę, że nie chodzi o ilość technikaliów opisanych w początku (często zbędnych), a o samą koncepcję, i to, że dobrałeś w miarę realistyczną technologię do potrzeb. Nie wymyślałeś niestworzonych rzeczy (oprócz obcych) i się przygotowałeś.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Yo!

 

@Krokus

 

Misję w jaką lecą, przedstawiłeś tak, że marketing ponad wszystko – to trochę oklepany ostatnio motyw, z którym się tak do końca nie zgodzę. W obecnych czasach (a w opku są lata ‘60 – nie chwytam aż tak drastycznych zmian w nastawieniu) jednak ryzykowanie życiem ludzkim jest dość mocno cenzurowane. Firma, która wysłałaby w ten sposób ludzi i straciła z nimi kontakt, mocno poleciałaby na giełdzie. Bardziej obstawiałbym, że “usiądą” na powierzchni jakimś bezzałogowcem i za odpowiednią opłatą będzie można obserwować wszystko jego oczami w VR.

Jakichś drastycznych zmian nie ma, to fakt. Tutaj jednak chciałem pokazać, że marketing ponad wszystko, nawet jeśli to oklepane i nie do końca pasuje do dzisiejszych czasów. Oni tam potrzebują tematów zastępczych, bohaterów, kogoś/czegoś co odciągnie ludzi od myslenia o tym, że na Ziemi jest coraz gorzej. ISEA to taki międzynarodowy twór który zastępuje NASA, czyli moloch kierowany nie przez ludzi z kompetencjami, dbających o wizerunek firmy, tylko kolejna rządowa maszynka – a każda rządowa maszynka może słuzyć do mydlenia oczu. Flannagan o tym mówi na początku :)

 

Ludzie tam ewidentnie nie oglądali “Marsjanie Atakują”, czy “Dnia Niepodległości”. Plan na kontakt z obcym statkiem jest taki, że lądują i… zaczynają w nim wiercić. Pomijając już fakt, że wiercenie w statku kosmicznym podczas lotu może doprowadzić do katastrofy, to siadanie na statku spoza układu (czyli dużo bardzo zaawansowanym technologicznie) i wiercenie w nim, to trochę tak jakby osa siadła Ci na ręce i wbiła żądło. No ja bym się bronił.

 

Tu, przyznaję, dałem ciała. Czytając o Oumuamua dotarłem do artykułów kilku naukowców, którzy twierdzili, że to badawczy statek kosmiczny, którego załoga dawno nie żyje i teraz sobie tylko obiekt dryfuje przez przestrzeń. Spodobał mi sie ten pomysł, założyłem, że w przypadku Oumuadua próbowano podjąć próby kontaktu, jednak te się nie powiodły. Co więc robić? Pozwolic obiektowi odlecieć i spekulować latami nad tym, czym mógł być, czy jednak podjąć ryzyko, w nadziei wydarcia kosmosowi kolejnej tajemnicy, może zdobycia jakiejś wiedzy? Nawet jesli tą wiedzą byłaby wyłacznie pewność, że nie jesteśmy we wszechświecie sami? Moim zdaniem nie pozwolono by obiekt uciekł i podjęto by nawet najbardziej ryzykowne działania, bo to, być może, jedyna okazja, aby się dowiedzieć. Zwyczajnie zapomniałem o tym napisać w opowiadaniu. Ale fear not, dodałem kilka słów tu i tam, coś o ostatniej próbie nawiązania kontaktu, coś o skąpych danych z urządzeń pomairowych, które nie są w stanie podać dokładniejszych informacji na temat obiektu.

 

Ostatecznie uczestnictwo w misji Johna jest też dla mnie trochę dziwne, bo gość jest trochę nieprzewidywalny. Nie badali go pod tym kątem? Marketing marketingiem, ale jak już się wysyła ludzi na taką misję, to ryzykuje się miliardy zielonych. Zamkniesz w puszce piątkę ludzi, z który co najmniej dwójka się nienawidzi, w tym jeden jest trochę… szurnięty ze swoim holo? I do tego puścisz ich na taką misję? Zachowanie Johna z ponownym wejściem do SORY jest trochę dziwne, bo gość wg. mnie spanikował. Nie puściłbym na misję gościa, który panikuje, a przecież musieli wziąć pod uwagę możliwość konfrontacji i ewentualnej śmierci. Czasu na przygotowanie było mało, ale przecież szykowali się do tego od jakiegoś już czasu.

John jest specyficzny, to fakt. Ale jest też świetnym specjalistą :) Zaś co do spanikowania, to zauważ, że on jest zafiksowany na Chell – w zasadzie AI jest dla niego najważniejsze. On planuje w czasie rzeczywistym swoje działania pod kątem Chell, żeby móc z nią być, spędzić chocby ostatnie chwile na rozmowie z nią. Z tym powrotem do SORY to jest tak – albo odpalający losowe funkcje wahadłowiec, który już zabił jednego z członków załogi, albo SORA, również niesprawna, ale o wiele bliższa Flannaganowi. On i Min są specjalistami od pąkli, natomiast ich wiedza na temat pilotowania i obsługi wahadłowca jest raczej znikoma. John uciekł z SORY, bo widział, że elektronika wariuje, więc bezpieczniej dla niego było na Warpstar. Ale kiedy zdobył już Chell i zrozumiał, że na wahadłowcu jest nie lepiej, postanowił wrócić tam, gdzie jakoś się ogarniał, bo miał wiedzę na temat modułu.

 

 

Powodzenia w dalszym pisaniu, ale przede wszystkim w tych ważniejszych, pozapisarskich sprawach ;)

 

Dzięki. Jest już nieco lepiej, zmieniliśmy trochę priorytety, będziemy musieli zmienić trochę nasze zycie, ale zaczynam się przyzwyczajać i cały czas powtarzam sobie, że jakoś to będzie. Bo musi jakoś to być.

 

@Chro

 

Poprę tu Krokusa. I nawet nie chodzi o to samo wiercenie, ale o to, że oni nie wiedzą nawet, w czym wiercą… a gdzie cała gama sond, które są w stanie określić wstępne parametry obiektu, łącznie z chemizmem, gęstością? Zabrakło tu tego.

Odpowiedziałem juz Krokusowi, możesz spojrzeć wyżej, w odpowiedzi do niego, bo nie będę sie potarzać. I tak, macie rację, tego zabrakło, przez niedopatrzenie ;)

 

Dobra, muszę znów uciekać, więc dalsza dyskusja zostaje, z mojej strony, przełozona na jutro, czyli dziś, chyba, że na jutro-jutro, czyli dla mnie chyba już pojutrze :D

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

@Verus

 

Na początku odrobinę mi się dłużył przez gadkę o wszelkich zmianach klimatycznych, które też należą już chyba do kanonu wszelkiego sci-fi

Cóż poradzić, kiedy uważam, że “Ślepe stado” Brunnera to jedno z lepszych sf, jakie czytałem ostatnimi laty :)

 

Cieszę się bardzo, że spodobał ci się pomysł z Ziarnem. A jeszcze bardziej cieszę się, że postanowiłaś podzielić się swoimi uwagami i nominacją, która z góry skazana jest na niepowodzenie, ale furda! ważne, że jest ;) Tylko nie mów Alicelli, że Ci też tutaj podziękowałem, bo mnie zje :D

 

@silver

 

Podlatują do statku obcych (kiedy jest już oczywiste, że nie mają do czynienia z planetoidą czy czymś w tym guście) i usiłują na nim wylądować, a następnie przewiercić pancerz… Really? :P Przypuszczam, że najbardziej logiczną procedurą w takim wypadku byłaby próba komunikacji z obiektem wszelkimi dostępnymi środkami i skanowanie / analiza obiektu z bezpiecznej odległości.

Masz rację, silverze. Zresztą wytknięto mi to już wcześniej. Cóż, moje niedopatrzenie, zbyt wiele naczytałem się spekulacji na temat Oumuamua i gdzieś mi umknęło zaznaczenie w tekście, że próby komunikacji nic nie dały, a analiza okazała się niemożliwa. Co do tego wiercenia, to napisałem na temat tej wątpliwości we wcześniejszym komentarzu, kiedy odpowiadałem Krokusowi.

 

Opko ma jakby dwie części, narrator z pierwszej posługuje się luzackim językiem, klnie jak szewc itd. Narrator drugiej części jest znacznie bardziej neutralny i prawdę mówiąc to ta druga część przemawia do mnie bardziej. Przede wszystkim nie jest aż tak infodumpowa, bardziej pokazujesz niż opisujesz. Niestety mam wrażenie, że ta lepsza część jest przytłoczona przez drugą.

Na to też już odpowiedziałem wcześniej. Trochę próbowałem Stephensona naśladować. Jesli zaś chodzi o sposób wypowiedzi Flannagana, to zmienia się on wraz z czasem, z coraz mniejszą ilością tlenu, z coraz większą pewnością, że zaraz umrze. On to opowiada w czasie rzeczywistym, dlatego też razem z tokiem jego opowieści zmienia się sposób jego wypowiedzi.

 

@Chro once again

 

Wyszło dobrze. Wiarygodnie… ale dopiero gdy zna się kontekst. Gdy się kontekstu nie zna, jest nieatrakcyjne.

Rozumiem co masz na myśli. Tylko na opowiadanie, powieść, film czy cokolwiek innego powinno się patrtrzeć przede wszystkim jak na całość, a dopiero później rozbierać utwór na czynniki. Jeśli komuś niepotrzebny jest kontekst, by ocenić utwór, to tak jakby oceniał książkę po okładce. <ulubiona_emotka_baila>

 

Nie musisz na siłę utwardzać sf. Po co? I po co na siłę kopiować styl autora, którego powieść sam chciałeś rzucić w diabły. Zrób to lepiej ;).

Bo maras chciał hard, a ja hard nie umiem, więc chciałem dać jak najwięcej tego hard, zanim przejdę do soft ;) I postaram się lepiej następnym razem, choć styl Stephensona uważam za na tyle ciekawy, że warto się na nim wzorować.

 

Potrzebujesz tylko to, co boldem…to, że używali go kilkanaście lat jest bez znaczenia, a niepotrzebnie skupia uwagę czytelnika. I gdyby to było jedno zdanie to ok, ale tam masz w akapicie ich kilka i tylko obciążają tekst. Podczas gdy Ty potrzebujesz jedynie zdefiniować synonim.

Częściowo przyznaję Ci rację. Jednak informacja o tym, że moduł jest uzywany od kilkunastu lat jest IMHO istotna. Oznacza, że Min i Flannagan mają z nim obycie, wiedzą jak go używać, jak się z nim obchodzić, co to cudo może, a czego nie. Chciałem zaznaczyć, że to nie jest żadne novum, z którym astronauci musza się oswajać, tylko coś, co dobrze znają, bo już kilka razy go używano przy okazji innych misji. To ma też na celu w pewien sposób usprawiedliwić ich zachowania – w przypadku na przykład nowych myśliwców pierwsze loty wykonywane są przez najlepszych profesjonalistów, ekspertów i wyjadaczy, ale kiedy trafiają do seryjnej produkcji i są używane na co dzień, wówczas pozwala sie ich używać profesjonalistom o mniejszym skillu.

 

Myślę, że nie chodzi o ilość technikaliów opisanych w początku (często zbędnych), a o samą koncepcję, i to, że dobrałeś w miarę realistyczną technologię do potrzeb. Nie wymyślałeś niestworzonych rzeczy (oprócz obcych) i się przygotowałeś.

Rozumiem. Ta realistyczna – w miarę – technologia sama się narzuciła, kiedy zacząłem czytać na temat zabawek używanych przez astronautów. A naczytałem się sporo, bo chciałem by wypadło jak najbardziej realistycznie. I tutaj tez miałem w głowie Stephensonowy “7ew”, który ekstrapoluje użycie dzisiejszych technologii w sytuacji kryzysowej, kiedy trzeba przenieść na ISS kilkaset osób, by mogły tam przetrwać. We wspomnianej powieści zachwycał mnie poziom wiedzy autora w zakresie najnowszych technologii, choć czasem przez niektóre opisy brnąłem.

 

Raz jeszcze dzięki, Chro, za bardzo konstruktywny i profesjonalny feedback :)

 

PS. Alicello, wybacz, że dopiero teraz, ale BARDZO Ci dziękuję. Wiesz za co ;)

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Dodam, że mnie osobiście męczyła – nie literacko bynajmniej – świadomość, że ten kieszonkowy Bóg nawet nie próbował ratować swoich gości, ba – można odnieść wrażenie, że wręcz świadomie ich uśmiercił. On nie jest zły, ale skrajnie niekompetentny moralnie. Przynajmniej w moim odbiorze.

Próba uspokojenia Johna w ostatniej scenie, budzi silne skojarzenie z Lemowskim Wuchem, jakże serdecznym przyjacielem Automateusza ;)

Co prawda Pan/Pani Ziarno buńczucznie odgraża się, że stworzy ludzkość w lepszej wersji niż poprzednio, myślę jednak, że nie bardzo chciałbym wziąć udział w tym przedsięwzięciu, biorąc pod uwagę to, że Demiurg ma mentalność trzylatka, który przecina napotkanej żabce brzuch kawałkiem potłuczonego szkła, tylko po to, by zaspokoić ciekawość dotyczącą tego co jest w środku…

Ja tego Oumuadua zwyczajnie nie polubiłem…

 

Ołkej, jestem tutaj i ja :)

 

Tekst mi się podoba, fajna jest ta iluzja rozmowy, ten haczyk na czytelnika – no końcu okazuje się, że bohater rozmawia tak naprawdę na progu śmierci, choć początek sugeruje jakieś przesłuchanie, rozmowę z terapeutą – tak przynajmiej ja to odebrałem. Nie czuję tych wątpliwości pojawiających się w komentarzach wyżej, dla mnie dobrze to zagrało.

 

Całość porządnie napisana, choć, sorry Outta, do Ślepowiedzenia nie ma porównania, bo Watts stworzył, IMHO małe arcydzieło ;)Ale, ale – umiejętnie nawiązałeś, stworzyłeś klimatyczną, ciekawą i przede wszystkim Twoją opowieść, cenię to :) No i nie zapominajmy o s-f, myślę, że Maras będzie zadowolony (albo już jest) :)

 

Z nawiązań jeszcze wspomniałbym Dukaja i jego Perfekcyjną niedoskonałość, tam również jest narracja z perspektywy istoty pozbawionej niejako płci, choć Dukaj idzie, mam wrażenie, nieco dalej językowo. Zabieg to ciekawy, do współczenych czasów przystający, duży plus za to :)

 

Wspomniałbym jeszcz Grę Endera, bo choć fabularnie różni się, to postawiłbym ją obok Ślepowiedzenia, w kontekście nawiedzenia nas przez obcą cywilizację i nasze, ludzkości, przygotowania na drugi kontakt. Tego trochę zabrakło mi u Ciebie – tego konfliktu, tego strachu, tych konsekwencji pierwszego kontaktu. U Carda była to wojna, uderzenie wyprzedzające, podobnie u Wattsa, choć teoretycznie ubrane w szaty wyprawy badawczej. A co mamy tutaj? Po co bohaterowie lądują na obcym statku? Głód wiedzy, chęć poznania? Jakieś mdłe te motywy w porówananiu do poprzednich historii.

Choć może niekoniecznie jest to wada, bo z drugiej strony dostarczyłeś nam przez to historię oryginalną, bez wojny zabijania się, strachu. Zabrakło mi jedynie jakiegoś odpowiednika tych emocji, spiritus movens dla historii

 

Z drugiej strony miałem niedosyt opisu głównych bohaterów, znów porównując do Wattsa czy Carda – tam mieliśmy zespół indywidualności obdarzonych niezwykłymi cechami. A wsród nich głównych bohater, który jest jednostką arcy interesującą. Nie mogę tego samego powiedzieć o Johnie, czasem wręcz przeciwnie, czytając jego konstatacje, nieraz mruczałem pod nosem: “No shit, Sherlock…’ Np.

 

– Pani kapitan – do rozmowy włączył się Posehn, szczerząc zęby zza poliwęglanowego wizjera hełmu. – Wygląda na to, że mamy tutaj grawitację.

– Jak to jest możliwe? – dopytywała dowódczyni. – Jak silną?

– Według wskazań: osiemdziesiąt procent ziemskiej.

– Czyli mamy do czynienia z pozaziemską technologią – odezwałem się pomimo bólu i metalicznego smaku rozlewającego się w ustach.

– Nie żyje.

Neglieb leżał kilkanaście metrów od otworu, w rękach wciąż ściskał wiertnicę, wyrwane kable zasilania oplecione miał wokół uda. Urządzenie było zwrócone wrzecionem w jego stronę, a ponad dwadzieścia centymetrów wiertła zagłębiało się w ciele Erica, na wysokości piersi.

Sklepienie zdawało się być w tym miejscu wyżej, co potwierdzało wrażenie obniżania się terenu.

– Zwęża się – rzuciłem krótko.

 

IMHO, przydałoby się kilka k znaków więcej, żebyśmy lepiej poznali załogę i ich motywy, które popchnęły ich na tę wyprawę. Bo mimo, że tekst ma ponad 40k znaków czyta się go lekko i śmiało można by jeszcze dołożyć treści. Histria, wg mnie, tylko by na tym zyskała.

 

Powyższe zaważyło na mojej decyzji – głosował będę na NIE dla piórka.

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Ja z kolei piórkowo będę na TAK.

Tekst efektownie ogrywa zestaw znanych klocków z pogranicza SF i horroru kosmicznego. Tworzysz w nim udane, nawet jeśli momentami wybitnie niesympatyczne, postacie, i ciekawie, “filmowo”, powiedziałabym, ogrywasz tytułowy motyw. Zgadzam się z Chrościskiem, że niejakie poszerzenie tekstu by mu dobrze zrobiło, ale akurat dla mnie nie jest to na tyle istotny mankament, by zaważyć na piórkowej ocenie.

Z drobiazgów – bardzo mi się podoba to, jak mimochodem wzmiankujesz, co się dzieje na Ziemi i skąd w ogóle pomysł na tę ekspedycję, lubię takie socjologiczne niuanse w SF.

ninedin.home.blog

Jedno z dwóch opowiadań, które przysporzyły mi największego decyzyjnego kłopotu. Jest oryginalny pomysł, widać risercz, technicznie bez wyraźnych wpadek (poza twardymi oczami), nieźle rozegrane wprowadzenie wielu bohaterów, dobrze dobrane imiona, które się nie mylą, no i mój ulubiony bladerunnerowy motyw związku z SI ;) Pewnie wolałbym, żeby zaczątkiem nowej ludzkości byli Chell i John, ale pomysł z Min jest intrygująco dwuznaczny. W ogóle podoba mi się motyw wymuszonej poprawności politycznej w wydaniu Spinozy i Neglieba.

Z drugiej strony, jak na prawie dwupokoleniową odległość w czasie brakuje mi tu nowych problemów ludzkości i nowych technologii – są klasyczne: przeludnienie, degradacja środowiska i kryzys energetyczny, technologicznie poza holosześcianem też bez oryginalnych gadżetów. Zwraca uwagę iście hollywoodzki sposób organizacji wyprawy, niefrasobliwość i tempo działań jej członków. Są to wprawdzie rzeczy limitowane atrakcyjnością opowieści, ale może trzeba było zacząć od zdalnie sterowanej sondy wgryzającej się w powierzchnię Ziarna, a dopiero po jej awarii postawić tam człowieka z młotem pneumatycznym?

Początek niezachęcający, choć ładnie klamrujący z epilogiem. Dialogi nie zawsze naturalne, momentami infodumpowe:

Spodziewaliśmy się, że Oumuadua jest wytworem obcej cywilizacji. W zasadzie, to mieliśmy na to nadzieję, więc nic się nie zmienia. Musimy jakoś poradzić sobie z nieprzewidzianymi drobnymi niedogodnościami.

 

Długo myślałam, co zrobić w głosowaniu z tym opkiem. I, prawdę mówiąc, siadając do komentarza nadal nie wiedziałam, więc przełożyłam jego napisanie na później… Było to o tyle trudniejsze, że z powodu bycia w rozjazdach i dużej liczby długich tekstów do przeczytania piórkowego głosowałam na samym końcu, a to miało pewne konsekwencje, o których się zaraz dowiesz.

Bo tak. Mamy tu kawałek solidnej fantastyki, takiej miejscami rodem ze Star Treka czy innej klasyki. Takiej raczej jak dla mnie space opery niż science fiction sensu stricto, ale space opery mającej w sobie więcej elementów hard sf niż space fantasy. Z drugiej strony te elementy sf są dość rozmyte i ogólnikowe, nie stanowią trzewi opowiadania. Masz technobełkot oraz typowe kosmiczne zagrożenia, ale całość wokół pomysłu sf się nie obraca. To jednakowoż nie jest zarzut, raczej próba umieszczenia tego opowiadania na mapie konwencji fantastycznych. Anyway, to zasadniczo wypada na plus, bo masz taki niemalże oldskulowy klimacik. Może jak na tę oldskulowość nieco za dużo wulgaryzmów, ale ja w ogóle nie lubię wulgaryzmów w literaturze bez bardzo zdecydowanego uzasadnienia. I tu widziałabym je w najbardziej dramatycznych sytuacjach, a nie rozsiane jednak po całym tekście jako coś zwyczajnego.

Teraz bohaterowie. Mój największy zgryz w tym tekście. Nie polubiłam żadnego z nich, żadne też nie jest jakoś szczególnie rozwinięte psychologicznie czy biograficznie. Są typami. Ale zaraz – przecież właśnie w klasycznej sf czy space operze tak właśnie jest. U Lema to wręcz bywa Biolog, Cybernetyk, Fizyk, bezimienni przedstawiciele profesji niezbędnych podczas misji. Czyli pewne nieistnienie Twoich bohaterów jako jednostek ludzkich nie jest błędem w takiej kreacji literackiej. Może mi utrudniać immersję, bo teraz się tak rzadziej pisze, może mi utrudniać immersję przez złamanie pewnych cech oldskulowości, ale jest legitne w konwencji. Pewne elementy kreacji postaci, to poprzez co ich charakteryzujesz, wręcz mnie irytowały sztampowością (facet opowiadający o panienkach lecących na kosmonautów, zieew).

Fabuła. Szczątkowa. I tu jest kolejny problem: jak na jej szczątkowość, tekst jest zdecydowanie za długi. Albo, paradoksalnie, za krótki, bo gdybyś to rozwinął w powieść, miałbyś szanse wrzucić trochę akcji oraz psychologii postaci. Obrana długość jest jak dla mnie, eufemistycznie mówiąc, daleka od optymalnej. Za dużo jest tu infodumpu na początku, a potem przepychanek na mostku, że tak to ujmę, za mało mięcha fabularnego. W drugiej połowie robi się lepiej, jak zaczynają umierać.

Zakończenie. No właśnie. Klamra początek-koniec jest zdecydowanie najmocniejszym punktem tego tekstu, bo jej domknięcie wali człowieka po łbie obuchem. Niemniej troszkę mi to zespojlowałeś, bo jak zaczęli umierać, to miałam przed oczami “2001” Kubricka. Jest to jeden z moich filmów wszechczasów i znam go na pamięć, więc te kolejne odchodzące postacie skojarzyły mi się z Halem-9000 uśmiercającym astronautów. I w sumie w związku z tym ten twist z nową ludzkością też mi pod aluzje do 2001 podszedł. Nawet w sumie ten pierwszy posłaniec (ponoć po hawajsku znaczy to też zwiadowca i w sumie bardziej by mi nawet pasowało) ostatecznie kojarzył mi się z “the sentinel” – monolitem z filmu. Ale może to już moje zboczenie ;)

Wybór przez Oumuamua Min jest interesujący i w sumie poczytałabym o tym nowym świecie i nowej ludzkości. Bo istota neutralna płciowo niekoniecznie jest dwupłciowa, więc ta ludzkość może być bardzo ciekawa jako pomysł na sequel już po jej wyewoluowaniu.

 

Przejdźmy jednakowoż do podsumowania i meritum w kwestii piórkowej. Jak chyba dość jasno wynika z przedstawionej powyżej krytyki, wszystko we mnie krzyczy, że to piórko nie jest. Mimo to po długich wewnętrznych walkach zagłosowałam na TAK, z jednego prostego powodu. Uważam, że to jest tekst zasługujący na antologię, w stopniu może nawet większym niż parę tekstów piórkami wyróżnionych w różnym portalowym czasie. Zasługuje, bo ostatecznie opowiadasz w nim coś ciekawego, ważnego. Może opartego na zgranych elementach, ale jednak w tym klamrowym Nie mogę oczywiście Cię do niczego zobowiązywać (bo wiem już, jaki jest werdykt, nie przypadkiem wspomniałam, że głosowałam ostatnia i stąd dodatkowy ciężar odpowiedzialności), ale sugerowałabym, żebyś w redakcji przemyślał nieco ten długi środek fabularny, uczynił go lepiej czytelnym, nieco lżejszym, a zarazem bardziej mięsistym. To oczywiście tylko sugestia. Chodzi jednak również o to, żeby klamra lepiej wybrzmiała – a w tym celu przydałoby się czytelnika bardziej przywiązać do bohaterów, którzy odchodzą.

Jest to więc TAK “z poważnymi zastrzeżeniami”, ale jednak ogół a nie szczegół przeważył na TAK.

http://altronapoleone.home.blog

Hej!

 

Dziękuję bardzo za Wasz komentarze, za TAKi i za NIEty również, a przede wszystkim za uwagi i konstruktywną krytykę. Postaram się Wam odpowiedzieć do końca tygodnia, bo na razie tak mnie życie i obowiązki cisną, że mam czas tylko wpadać tutaj, na NF, na kilka minut i muszę uciekać, więc o bardziej rozbudowany komentarz i ewentualną polemikę z Wami nawet się nie pokusiłem, bo musiałbym to rozłozyć na wiele drobnych rat.

 

Na razie pozdrawiam serdecznie i raz jeszcze dziękuję za feedback

Q

Known some call is air am

Hej :)

 

Wybaczcie, że tak długo nie odpowiadałem, ale czasem dopada mnie taki marazm, że nie potrafię się zmusić do odpowiadania na komentarze nawet. Ale po kolei.

 

@Silver

 

Ale ten kieszonkowy bóg nie miał za zadanie ratować kogokolwiek. Miał zdobyć materiał genetyczny i tyle. To, że wszedł w jakąkolwiek interakcję z Johnem jest wynikiem wchłonięcia Chell, w pewnym stopniu zrozumienia, jakie dało Ziarnu AI. Ziarno nie jest demiurgiem, jest tylko narzędziem, jednym z wielu mechanizmów wszechświata, służącym w tym przypadku do przenoszenia części tego co jest, istnieje, do kolejnego wszechświata, by mogło zaistnieć i tam.

 

@BK

 

Z nawiązań jeszcze wspomniałbym Dukaja i jego Perfekcyjną niedoskonałość, tam również jest narracja z perspektywy istoty pozbawionej niejako płci, choć Dukaj idzie, mam wrażenie, nieco dalej językowo.

“Perfekcyjna niedoskonałość” to była pierwsza książka, w której spotkałem się z tymi formami bezpłciowymi, potem jeszcze kilka było, ale to właśnie Dukajowym językiem tamtej powieści się kierowałem :)

 

U Carda była to wojna, uderzenie wyprzedzające, podobnie u Wattsa, choć teoretycznie ubrane w szaty wyprawy badawczej. A co mamy tutaj? Po co bohaterowie lądują na obcym statku? Głód wiedzy, chęć poznania? Jakieś mdłe te motywy w porówananiu do poprzednich historii.

U Carda mamy ludzkość rozwiniętą o wiele bardziej, wszak podróżują ludzie daleko, w swoich statkach kosmicznych. U Wattsa jest jeszcze inaczej, bo ludzkość jako gatunek też jest wyżej rozwinięta. Piszesz, że tutaj motyw jest mdły w porównaniu z tamtymi. Może, tylko weź pod uwagę, że tutaj daleko się jeszcze człowiek nie zapędził w ekploracji kosmosu. Wiedza nadal jest tutaj priorytetem, a każda stracona szansa na jej pogłębienie, jest nie do odzyskania. Stąd własnie wydarzenia wyglądają tak, jak wyglądają – szybko, szybko, musimy się dowiedzieć, może to pozwoli pchnąć do przodu nasz podbój kosmosu, nie możemy zaprzepaścić szansy, ludzie się nie liczą, liczy się wiedza i dołożenie kolejnej cegiełki do wieży, która pozwoli nam w końcu wspiąć się wyżej, by być bliżej gwiazd. Tak sobie wyobrażam te motywacje, które kierowały całą operacją :)

 

Nie mogę tego samego powiedzieć o Johnie, czasem wręcz przeciwnie, czytając jego konstatacje, nieraz mruczałem pod nosem: “No shit, Sherlock…’ Np.

Masz rację, te jego konstatacje nie są zbyt odkrywcze. Ale są konsekwentne, taki jest John, takiego go widzę, z tymi zachowaniami, aspołecznością i całą resztą. On nie jest szczęśliwy i nigdy nie był, w mojej głowie jest mocno zblazowany i wycofany, skupiony tylko na tym, na czym mu zależy – czyli na Chell.

 

Dzięki za rozbudowany komentarz i podzielenie się uwagami :)

 

@ninedin

 

i ciekawie, “filmowo”, powiedziałabym, ogrywasz tytułowy motyw.

Filmowo, to jest to słowo, które czasami pada przy moich tekstach. Pewnie wpływ ma na to fakt, że ja to sobie wyobrażam z wieloma detalami, odgrywam w głowie jak film, planując przeskoki pomiędzy scenami, a nawet to jak i z której strony, pod jakim kątem powinna patrzeć kamera, na kim się skupiać, co pokazywać w tle i tak dalej. Nawet kiedy czytam czyjeś teksty, to czasem przystaję, bo potrzebuję więcej czasu na zwizualizowanie sobie opisywanych wydarzeń, tak, żeby to co czytam w głowie rozgrywało się jak film :)

 

Z drobiazgów – bardzo mi się podoba to, jak mimochodem wzmiankujesz, co się dzieje na Ziemi i skąd w ogóle pomysł na tę ekspedycję, lubię takie socjologiczne niuanse w SF.

A dzieje się to, co dzieje się obecnie, tylko że bardziej, jest posunięte w czasie :) To też celowe, to dorzucenie takiej warstwy.

 

Dziękuję bardzo za odwiedziny i miły komentarz :)

 

@cobold

 

no i mój ulubiony bladerunnerowy motyw związku z SI ;)

A tutaj bingo, bo przed oczami miałem właśnie piękną Anę de Armas i jej relacje z K.

 

pomysł z Min jest intrygująco dwuznaczny. W ogóle podoba mi się motyw wymuszonej poprawności politycznej w wydaniu Spinozy i Neglieba.

Miał być dwuznaczny :) Ta wymuszona poprawnośc polityczna też jest celowa, bo to jedna z tych rzeczy, które dzieją sie na naszych oczach. Ja nie mam problemu z osobami homoseksualnymi, z tym, co określa się jako “środowiska LGBT”, nawet mam kilku znajomych wśród tych ludzi. I ja popieram to, że każdy ma prawo do wolności, tak długo jak ta wolność nie ogranicza swobód innych. I okazuje się, że to ostatnie jest najczęstszym powodem moich sporów z tymi znajomymi, którzy postulując, że to co oni reprezentują jest normalne i nie powinno być piętnowane (z czym się całkowicie zgadzam), jednocześnie domagają się ograniczenia swobód tych osób, które mają inne poglądy. Ja nie mam ochoty przepraszać za to kim jestem, a niektórzy się tego domagają. Dlatego napisałem, że parytety to idiotyzm, a drobne, nie podszyte nienawiścią, uszczypliwości i złośliwostki, potrafią złamać czyjąś karierę, choć nic złego się nie stało.

 

Z drugiej strony, jak na prawie dwupokoleniową odległość w czasie brakuje mi tu nowych problemów ludzkości i nowych technologii – są klasyczne: przeludnienie, degradacja środowiska i kryzys energetyczny, technologicznie poza holosześcianem też bez oryginalnych gadżetów.

 

Może się mylę, ale te problemy będą nadal aktualne, tylko poważniejsze, bliższe każdemu z nas, bo o wiele bardziej odczuwalne. Nie wiem, jakie porblemy mogłyby jeszcze do tego dojść, ale obawiam się, że powoli zbliżamy się do masy krytycznej ilości problemów, dlatego wolę myśleć, że istnieją problemy współczesne, bo dorzucenie do nich kilku kolejnych może skutkować czymś, o czym nawet nie chcę myśleć, bo mnie nieco przerażają perspektywy na najbliższe kilkadziesiąt lat. Z gadżetami nigdy mi nie było po drodze jakoś, sam nie jestem gadżeciażem, więc nie bardzo wiem w którą stronę zmierzają dzisiejsze trendy, ciężko mi też ekstrapolować rozwój technologii przez to. Może z synem pogadam, kiedy następnym razem wezmę się za tekst, w którym będę potrzebował jakichś nowoczesnych, wypasionych rekwizytów :)

 

Są to wprawdzie rzeczy limitowane atrakcyjnością opowieści, ale może trzeba było zacząć od zdalnie sterowanej sondy wgryzającej się w powierzchnię Ziarna, a dopiero po jej awarii postawić tam człowieka z młotem pneumatycznym?

Tak, trzeba było, tutakj się kłócić nie ma zamiaru. Dodałem nawet już jakiś czas temu wzmiankę, że próby nawiązania kontaktu były nieudane. Od zauważenia obiektu do momentu rozpoczęcia wyprawy nie było wiele czasu, zaledwie kilka miesięcy, myślę więc, że i takich prób posadzenia na obiekcie sond nie mogłoby być za wiele, jeśli w ogóle jakakolwiek. Załozyłem, że szansa jest jedna, kiedy Ziarno będzie mijało Ziemię, co w jakimś stopniu się pokrywa z założeniami projektu Lyra, który nie jest moim wymysłem, ale realnym projektem NASA. Stąd postawienie wszystkiego na jedną kartę.

 

Dzięki za odwiedziny i komentarz :)

 

@Drakaina – Tobie odpowiem później, bo musze się do pracy zbierać :)

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

 

Known some call is air am

@drakaina

 

Takiej raczej jak dla mnie space opery niż science fiction sensu stricto, ale space opery mającej w sobie więcej elementów hard sf niż space fantasy.

Bo też nie chciałem zbyt wiele tego space fantasy dawać, choć bardzo je lubię :)

 

Może jak na tę oldskulowość nieco za dużo wulgaryzmów, ale ja w ogóle nie lubię wulgaryzmów w literaturze bez bardzo zdecydowanego uzasadnienia. I tu widziałabym je w najbardziej dramatycznych sytuacjach, a nie rozsiane jednak po całym tekście jako coś zwyczajnego.

Rozumiem zarzut, postaram sie na przyszłość hamować, choć tutaj uważam, że te wulgaryzmy pokazują w pewnym stopniu charakter postaci oraz ich relacje.

 

Nie polubiłam żadnego z nich, żadne też nie jest jakoś szczególnie rozwinięte psychologicznie czy biograficznie. Są typami. Ale zaraz – przecież właśnie w klasycznej sf czy space operze tak właśnie jest.

Bo i też nie są postaciami do polubienia, to raczej zbiór cięzkich przypadków ;) I ten podział na funkcje, taki jak bywał w klasycznym sf, mi pasował. Wzorowałem się na takich własnie powieściach, gdzie bohaterowie w jakiejś części określani są przez swoje funkcje, zaś te funkcje właśnie sprawiają, że w ogóle się bohaterowie pojawiają. Każdy ma swoje zadanie, dlatego jest ich piątka, nie ma zbędnego koła u wozu.

 

Pewne elementy kreacji postaci, to poprzez co ich charakteryzujesz, wręcz mnie irytowały sztampowością (facet opowiadający o panienkach lecących na kosmonautów, zieew).

Sztampowe, jasne. Ale zamierzone, zbudowane pod odmienność motywacji każdego z bohaterów.

 

Obrana długość jest jak dla mnie, eufemistycznie mówiąc, daleka od optymalnej. Za dużo jest tu infodumpu na początku, a potem przepychanek na mostku, że tak to ujmę, za mało mięcha fabularnego. W drugiej połowie robi się lepiej, jak zaczynają umierać.

Notuję: jak postacie umierają, to jest fajnie ;) A tak serio, to biłem się z myslami, czy by tekstu nie napompować jeszcze jakimiś 20k znaków, ale jakiś chochlik mi podpowiedział, że nikt tego nie będzie chciał czytać, więc od pewnego momentu zacząłem kompresować fabułę, co chyba nie zrobiło dobrze tekstowi, sądząc po Twoich uwagach, oraz po uwagach innych czytających.

 

Nawet w sumie ten pierwszy posłaniec (ponoć po hawajsku znaczy to też zwiadowca i w sumie bardziej by mi nawet pasowało) ostatecznie kojarzył mi się z “the sentinel” – monolitem z filmu. Ale może to już moje zboczenie ;)

Mnie tez się skojarzył :) Wspominałem wcześniej, że “Spotkanie z Ramą” mocno mi w głowie siedziało podczas pisania, więc jak nie ten Clarke, to inny ;)

 

Dziękuję za Taka i za potęzny feedback, zarówno z Twojej, jak i pozostałych lożan strony. Myślę, że dam radę poprawić ten środek, by czytający bardziej polubili choć jednego z bohaterów. Raz jeszcze dzięki :)

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Komentarz sprzed dobrych kilku tygodni.

Sf, będzie czytane! :-) Dla mnie sf nie musi być twarda wynikami, bo one powstają w innych miejscach i inaczej się je pisze. Oumuadua, znaczy tytuł, jasny. Ten obiekt jest/był dziwaczny i fascynujący. Dua – freefloating, znaczy Twoje Ziarno – logiczne, nie może być inaczej, bo cóż on mógł innego nieść.

 

Tekst dobry, umotywowany i trzeba byłoby jedynie wypłukać piasek z trybów narracyjnych dla płynności. Z grzybami – kurkami – łatwa sprawa: posypujemy je solą, zalewamy wrzątkiem i kilka minut mieszamy, aby paprochy i piasek opadły na dno. Czynność powtarzamy przynajmniej dwukrotnie. Na zakończenie odkładamy grzyby na papierowy ręcznik do osuszenia. Gotowe. Ani jedno ziarnko nie zachrzęści w zębach w czasie jedzenia jajecznicy. ;-) Przy pisaniu trudniej zastosować taką mechanikę.  

W opowiadaniu realnie rozwijasz pewien ludzki lęk i towarzyszącą mu narrację. To jest dobre. Nie epatujesz cudami, lecz konkretami, a jeśli ktoś chce łzawych historii i narracyjnych uniesień, cóż, one są najczęściej przeżywane w milczeniu i oddaleniu (dwa "-niu" stojące obok siebie zarejestrowałam, lecz postanowiłam nie zwracać uwagi na aliteracje, pewnie zajmie mi sporo czasu, aby się od skupienia na tej  kwestii odczepić) od tabloidów i wywiadów. Jednym słowem – wprowadzenie dobre i się nie dłuży (prócz tych rodzynków w cieście, znaczy paprochów w grzybach, idąc za wcześniejszą metaforą).

Bardzo fajnie dbasz o wiarygodność detali, vide punkt libracyjny. Nie pomijasz przy tym samych postaci, tj. dbasz o ich uprawdopodobnienie, łącząc to, co znamy z tym, co być może. Reakcje prawdopodobne.

 

Przykładowe drobiazgi:

poczułem jak wypełnione płynem antyprzeciążeniowym kieszenie naciskają coraz mocniej na brzuch oraz nogi

To mnie rozbawiło, znaczy brzuch i kieszenie; całość by uciskała bardziej na klatę, ale… ;-)

 

Przeleżałem ten czas w milczeniu, słuchając przechwałek Posehna, który nie potrafił sobie darować uraczenia nas kolejną szczegółową historyjką o tym, jakie rzeczy można robić z panienkami lecącymi na kosmonautów. Tylko to się dla niego liczyło – być pieprzonym celebrytą, zbierać zaszczyty, spijać śmietankę, udzielać wywiadów i opowiadać o swoich heroicznych przygodach w kosmosie, robiąc z siebie bohatera. Wszyscy mieliśmy go dość, ale nikt mu nie przerywał: Hout, bo wiedziała, że i tak się nie zamknie; Min, bo miało go w dupie; Neglieb, bo bał się podpaść, gdyby coś mu się znów nieopatrznie wymsknęło. No i ja, bo to jego pierdolenie zmniejszało szanse, że któremuś z pozostałych zechce się ze mną gadać.

A mnie dobrze rozmawiało się tylko z Chell.

Jeden przykład tych moich rodzynków – podkreślone, chyba zbędne, choć może nie wszystkie, trzeba byłoby się uważniej przyjrzeć i wziąć pod uwagę narrację w pierwszej osobie.

 

Ale tak to jest, jak się nie bierze ludzi, którzy mają doświadczenie, tylko pełnych ambicji dupków, z szerokimi plecami w ISEA oraz wysoko postawionymi krewnymi w rządzie.

Tu jeszcze drugi przykład, bo odmienny, lecz charakterystyczny. Zerknij, multiplikujesz info i choć zakresy ciut się różnią, raczej mamy do czynienia z powielaniem i zastanawiam się, czy warto. ;-)

 

jak w jednym z pierwszych wywiadów Spinozie wymsknęło się kilka, niewinnych w gruncie rzeczy, uszczypliwości pod adresem neutralnego płciowo Min.

No, weź, wstaw innego filozofa, Arystotelesa albo Platona, z tych wielkich, lub kogo innego, akurat Spinoza był panteistą, strasznym wolnościowcem, chyba że czegoś nie wiem? ;-) Sorry, za tę uwagę, ale Spinoza jest jednym z moich ulubionych myślicieli.

 

Akurat Min nie było przypadkowym wyborem, mogło się pochwalić całkiem imponującymi osiągnięciami. Miało duże ambicje, ale z tego, co zdążyłem się zorientować, nie robiło niczego dla chwały, pozycji czy pieniędzy. Ono po prostu to lubiło – udowadniać sobie, że potrafi, że daje radę. Podobało mi się to podejście, było uczciwe.

I jeszcze jedne rodzynki. 

 

Co mi się najbardziej podobało: Oumuadua, z postaci – Min (nie "bede" oryginalna), no i klarowny koncept plus podporządkowana jemu konstrukcja – zrealizowana. :-)

 

Gratuluję piórka! :-) Bardzo przyjemne odczucie, że zainteresował Ciebie ten obiekt i zbudowałeś opko na wyprawie do niego. Też bym przyłożyła rączkę do nominacji. :-)

pzd srd

a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Cześć, Asylum :)

 

Tekst dobry, umotywowany i trzeba byłoby jedynie wypłukać piasek z trybów narracyjnych dla płynności.

Na grzybach trochu się znam, niestety na pisaniu jeszcze nie, ale staram się :) Mam nadzieję, że w kolejnych tekstach tego piasku będzie mniej, w miarę rozwoju, dyktowanego Waszymi uwagami :)

 

Bardzo fajnie dbasz o wiarygodność detali, vide punkt libracyjny.

W tekście pojawia się kilka “fantazji” i własnych widzimisię, ale większość jest umotywowana wcześniejszym riserczem, który zajął mi kilka dni.

 

To mnie rozbawiło, znaczy brzuch i kieszenie; całość by uciskała bardziej na klatę, ale… ;-)

A to jest jedna z tych kwestii, co do których robiłem risercz. Cytat z wikipdeii (może to nie jest zbyt wiarygodne źródło, ale zawsze ;)): Wypełnione pęcherze powodują silny ucisk na nogi i brzuch, ograniczając w ten sposób wolną przestrzeń ciała do której krew mogłaby swobodnie odpłynąć pod działaniem przeciążenia.

 

No, weź, wstaw innego filozofa, Arystotelesa albo Platona, z tych wielkich, lub kogo innego, akurat Spinoza był panteistą, strasznym wolnościowcem, chyba że czegoś nie wiem? ;-) Sorry, za tę uwagę, ale Spinoza jest jednym z moich ulubionych myślicieli.

W sumie mógłbym, bo prawda jest taka, że nie miałem na myśli Barucha Spinozy. Takie nazwisko pojawiło mi się w głowie w trakcie pisania i takie zostało uzyte :)

 

Dzięki Asylum za wizytę i komentarz. Dziękuję również za deklarację :)

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Na początku miałem wstawić ten sam wstęp o powodach opóźnienia komentarza co u Krara, ale już sobie daruję. W skrócie – fajnie, że jest piórko, nie chciałem, żeby moje krytyczne uwagi komuś podsunęły wątpliwości przy głosowaniu. Ja w głosowaniu byłby na NIE, ale jednocześnie cieszę się, że opowiadanie trafi do antologii. Taki to paradoks.

Zacznijmy może od plusa, zanim przesłonią go nam minusy. Otóż Twoje podejście do sedna/jądra/fundamentu opowiadania science-fiction podoba mi się znacznie bardziej niż u Krara, bo nie ograniczasz się do dekoracji, tylko proponujesz nam pomysł oparty na hipotezach naukowych i jeszcze go/je rozwijasz. Jesteś zatem bliższy tego, o co mi chodzi, gdy mówię o prawdziwym science fiction, a nie science obecnym tylko w ramach scenografii.

W tym podejściu zbliżasz się do tego “ideału” nawet bardziej niż Gekikara w “Planecie Woda”, bo on tam tylko dosyć nieśmiało zaszalał i zasugerował życia w oceanach pod lodową powierzchnią Europy, co też nie jest jego pomysłem, tylko rozwinięciem hipotez naukowych (podobne dotyczyły też Ganimedesa), a jego oryginalnym konceptem jest w zasadzie tylko forma tego życia. Plus oczywiście niezła scenografia.

U Ciebie mamy również nawiązanie do pewnych hipotez związanych z kosmicznym gościem nazwanym Oumuamua. Wielkim zwolennikiem hipotezy, że był to statek obcej cywilizacji, jest Avi Loeb (jego książka “Pozaziemskie. Pierwsze ślady życia rozumnego poza Ziemią” czeka u mnie w kolejce). Ty rozwijasz jednak te hipotezy (naukowe czy nienaukowe, ale Loeb to prawdziwy naukowiec i astrofizyk, związany z Uniwersytetem Harvarda i nawet jeśli chodzi mu wyłącznie o granty i popularność, to jednak nie jest jakimś amatorem) i proponujesz swojego oryginalnego gościa Oumuadua i robisz krok dalej – czynisz z owych gości (a może tylko z tego drugiego, bo nie wyjaśniasz tego precyzyjnie w tekście) kosmiczne „ziarna życia”. To oczywiście też nie jest jakiś wybitnie oryginalny pomysł, bo sama teoria panspermii nie jest nowa, a zamysł, że życie pochodzi od innego, pozaziemskiego życia i nasze, ziemskie może być przywleczone np. przez komety lub być inteligentnym projektem (nie mówię tutaj o kreacjonistach sprowadzających Stworzenie do dzieła boskiego) innych cywilizacji też nie jest nowy.

Takie hipotezy głoszone były i są przez wielu uznanych naukowców, między innymi znakomitego astrofizyka (i autora powieści fantastycznych) Freda Hoyle’a. Ale wróćmy lepiej do Outta Sewera. Twoja idea kosmicznych ziaren połączona poprzez rzeczywistego Oumuamue z wymyślonym Oumuadue, to jest wreszcie jakaś tam próba uczynienia hipotezy naukowej podstawą opowiadania science-fiction. Niestety, sama w sobie jest tak mało naukowa, że bliżej jej do pseudonauki w postaci paleoastronautyki, wywodów Danikena czy, wracając na nasze podwórko, fantazji Ridleya Scotta w mitologii Obcego (inżynierowie-giganci tworzący życie). Ale i to nie byłoby wadą, bo przecież u podstawy swojej opowieści założyłeś hipotezy realnie rozpatrywane przez naukę. Wadą jest to, że pomysł Twoich ziaren jest pozbawiony sensu przez kilka niepotrzebnych elementów.

Po pierwsze nie wiadomo, czy Oumuadue jest wytworem jakiejkolwiek obcej cywilizacji (choćby i z poprzedniego wszechświata). Z Twoich wyjaśnień wynika raczej, że to jakieś samoistne twory, które powstają w chwili narodzin nowego wszechświata, posiadają świadomość (posługują się co prawda osobowością Chlee ale coś tam w ziarnie myśli skoro jest ciekawe i chce pogadać) i niejako żyją niemal (skoro umierają). Zatem to nie sztuczne obiekty, tylko raczej istoty pozaziemskie, pozawszechświatowe, przy tym nieboskie, tylko znacznie ograniczone w mocach, ale posiadające cel i latające sobie tu i tam licząc na fuksa przez całe eony. Czyli nietypowi kosmici. Ja się tutaj później odniosę do „Solaris” Lema, ale od razu zaznaczę, że Twoja idea ziaren-istot jest niemal bajkowa, i jeśli u Lema mamy m.in. ważne z punktu widzenia nauki pytanie o możliwość kontaktu i porozumienia z odmiennymi bytami, to u Ciebie mamy powstające same z siebie twory istniejące wbrew jakiejkolwiek hipotezie naukowej, o teoriach nie wspominając, popędzane jakimś imperatywem zasiewania istniejących cywilizacji w nowych wszechświatach. Od kogo ta misja? Jak stała się celem ziaren? A może jak wyewoluowała w przebiegu ich istnienia, czy może została zaprogramowana (przez Boga?). Żeby było jasne, skupmy się może najpierw na tym, czym są w Twoim opowiadaniu owe ziarna:

“każdy wszechświat ma swój początek oraz koniec? Kiedy rodzi się nowy, razem z nim powstają ziarna, takie jak ja. Wiele ziaren, John. Podróżujemy przez pustkę, oczekując, że… zostaniemy zapylone przez rasy zdolne do opuszczenia swoich ojczystych planet. Po to, by pozwolić im się odrodzić. Jesteśmy niezniszczalne, John. Tylko my przetrwamy koniec. Wiele z nas… obumrze, John, nie napotykając na swej drodze gatunku, który je zapyli”.

Jeśli zatem dobrze zrozumiałem, owe ziarna powstają same z siebie, a nie są wytworem obcej technologii. Ale nie podróżują przez nasz wszechświat z planety na planetę w celu roznoszenia życia (jak to ma miejsce w hipotezie panspermii) tylko przenoszą (“zapylone” przez kontakt z jakąś cywilizacją) życie z umierającego wszechświata do kolejnego, który się narodzi. Liczą przy tym na nieprawdopodobnego fuksa, że akurat przelatywać będą obok cywilizacji na poziomie technicznym pozwalającym na samodostarczenie egzemplarzy/przedstawicieli owej cywilizacji na powierzchnię ziarna w celu „zapylenia” – przekazania materiału genetycznego. Nie wiem czyj to plan (jakiego Stwórcy czy Przypadku), ale serio nie wygląda najsensowniej. [Inna sprawa, że mi się rozjeżdża zupełnie skala. Mamy czas liczony w miliardach lat, mamy jakieś mistyczne ziarna wszechświatowe, a one gadają z przypadkowym ludzikiem za pośrednictwem osobowości SI o próbkach DNA, wiedzy zapisanej w pamięci SI. I to jest jakieś zupełnie nieprzystające do ich majestatu, skali procesu, wręcz trywialne, współczesne, ograniczone, jak anachronizm, jak… no nie wiem, jak co… No i co one biedne poczynają, gdy im się nie trafi takim nieprawdopodobnym cudem, taki gotowy zestaw (DNA plus SI) na odpowiednim poziomie? Latają bez sensu po całym wszechświecie przez miliardy lat, z prędkością nawet nie zbliżoną do świetlnej? Starcza im czasu i prawdopodobieństwa na upolowanie czegoś, co by je zapyliło???? Wszak to i bilion lat może nie wystarczyć].

Tutaj dodam, że to tylko początek moich wątpliwości. Zastanawiam się na przykład, że jeśli przypadkiem pierwszy gość w naszym układzie, czyli Oumuamua też miałaby być takim ziarnem w domyśle, to jakie jest prawdopodobieństwo, że w całym rozległym na miliardy lat świetlnych wszechświecie, w jego miliardowej historii, akurat w pobliże Ziemi przyleciałyby w kilkudziesięcioletnim odstępie czasu dwa ziarna… Cóż to byłoby za kosmiczne marnotrawstwo! No ale nie mamy wprost wyrażonej takiej sugestii, więc to tylko dygresja.

Ale idźmy dalej tropem Twoich wyjaśnień.

„Wasza rasa wyginie w tym wszechświecie, ale dzięki tobie, dzięki Min, które wchłonęłam, zdobywając materiał genetyczny człowieka, ludzkość znów zaistnieje w nowym. To wam ludzkość zawdzięczać będzie przetrwanie, John.

(…) Ale nie to jest najważniejsze, John. Min pozwoli odbudować wasz gatunek, lecz nic więcej – ten sam zestaw genów, fizjologia, budowa ciała, zmysły, instynkty. Chell uzupełni go o wiedzę. W nowym wszechświecie stworzę was bardziej świadomych, mądrzejszych, wyżej rozwiniętych. Gotowych zdobyć więcej niż zdobyliście w tym, John. A później też umrę, tak jak ty. Takie jest moje przeznaczenie. Pomyśl więc, John, że twoim przeznaczeniem było dotrzeć do mnie wraz z holosześcianem AI, aby wasz gatunek stał się lepszy. Czy to nie dostateczny powód, żeby pogodzić się z własną śmiercią (…)”

Pomijając sens i wiarygodność tego typu pogaduszek i ich przebiegu istoty żyjącej miliardy (a może biliony jak wykażę niżej) z dosyć nierozgarniętym facetem (Oumuadua pyta o motywacje a w odpowiedzi słyszy historię misji z dziwnymi dygresjami skierowanymi do czytelnika. Pomijając pytanie, po co jej właściwie taka wiedza w jej transcendentalnej misji i po co jej ta wiedza skoro ma już wiedzę Chell i Min itd.) rodzi się tutaj szereg moich pytań – jak ta ludzkość zaistnieje w nowym wszechświecie dzięki materiałowi genetycznemu Min, skoro życie na Ziemi pochodzi zapewne od bakterii? W nowym wszechświecie ziarno po prostu wypluje gotowych ludzi losowo wybierając sobie miliard lat istnienia jakiegoś świata, mówiąc “O tu i teraz zaczniemy” i zapoczątkowując cywilizację? Na jakieś obcej planecie w nowym wszechświecie? Tylko ludzie na przykład? Zero innych stworzeń z tej samej biosfery?

Czy to znaczy, że życie na Ziemi też zostało wyprodukowane w gotowej postaci przez ziarno przy ostatnich narodzinach? To przecież nie ma nic wspólnego z nauką. To bliższe jest religii. A co z resztą życia, innymi jego formami na Ziemi? Plum i sobie ludzkość w nowym wszechświecie będzie istniała? Od razu w gotowej formie? Na wysokim etapie rozwoju cywilizacyjnego? Czy to znaczy może, że jedne cywilizacje przechodzą cały cykl od bakterii, a inne są zaimplantowane z poprzedniego wszechświata? A potem już dowolnie, wszystkie jakie się nawiną, jak leci, implantowane są do kolejnych wszechświatów? Cholernie nie fair, skoro jedne mają od razu handicap w postaci gotowej formy przeniesionej z ziarna i już mogą czekać ze swoimi statkami kosmicznymi na kolejne wizyty ziaren i przeszczepienie. Oczywiście taka perspektywa ich pewnie nie jara za bardzo, bo to zaszczepienie nastąpi za miliardy lub biliony lat, ale zawsze to jakaś perspektywa ;)

Ok. To teraz inaczej. Przyznam, że rozmach Twojej idei mi imponuje. Przypomina mi się od razu Colin Kapp i jego dylogia o Chaosie, gdzie cywilizacja ze starego i umierającego wszechświata atakuje nasz wszechświat, aby go podbić i przetrwać. Ale u Kappa to jednak szalona space-opera, a nie science fiction. Nie wiem, na ile znasz stan obecnej wiedzy i aktualne hipotezy czy teorie kosmologiczne, ale (wciąż pamiętając o tym, że wszystkie przytoczone dalej koncepcje, są raczej niesprawdzalne i snute przez fizyków teoretycznych, kosmologów i filozofów nauki) nawet pobieżny przegląd obecnych hipotez naukowych czyni Twój pomysł absurdalnym. Weźmy takiego noblistę Rogera Penrose i jego Konformalną Kosmologię Cykliczną, model, w którym zakładamy, że wszechświaty pojawiają się cyklicznie i powstają z czarnych dziur. W tym modelu ekspansja wszechświata postępuje, aż wszystkie obiekty wymrą. Na koniec pozostaną tylko czarne dziury, które zgodnie z tym, co twierdził Hawking, ostatecznie wyparują, emitując promieniowanie Hawkinga, aż wyparuje ostatnia i ostatnia cząstka obdarzona masą zniknie i będzie już tylko promieniowanie poruszające się z prędkością światła, a jak wiemy, dla światła czas nie istnieje (zgodnie z teorią Einsteina) więc zniknie też czas. I to będzie właśnie moment kolejnego Wielkiego Wybuchu, początek nowego eonu i nowego wszechświata. Śladami (i dowodami hipotezy) po poprzednim wszechświecie miałyby być tzw. punkty Hawkinga, gorące miejsca na mapie mikrofalowego promieniowania tła oraz pierścienie o jednolitej temperaturze w mikrofalowym promieniowaniu tła, zdaniem Penrose’a spowodowane przez fale grawitacyjne rozchodzące się po zderzeniu czarnych dziur w poprzednim wszechświecie. I to wszystko. Podobnie jest z hipotezą Kosmologicznego Doboru Naturalnego znakomitego fizyka Lee Smolina, zakładającą, że zapadająca się czarna dziura powoduje powstanie nowego wszechświata po „drugiej stronie”, a jego fundamentalne stałe fizyczne mogą być odmienne od wszechświata, w którym powstała czarna dziura. Być może nawet każda czarna dziura (raczej z tych, które pozostaną na koniec, pochłonąwszy inne, może zapoczątkować własny wszechświat. Ale pytanie – gdzie tutaj miejsce na Twoje ziarna przemykające od umierającego do rodzącego się uniwersum po miliard/bilion-letniej podróży z materiałem genetycznym jakiejś cywilizacji? Penrose, Smolin i inni kosmologowie rozważają różne opcje, od nieprzenikliwej osobliwości czarnej dziury, przez którą nic (nawet informacja) nie może się przedostać ze starego wszechświata do nowego, po jakieś niewyobrażalne małe szczeliny na poziomie kwantowym, przez które coś tam na poziomie długości Plancka się przeciśnie. Ale całe stado olbrzymich, złożonych obiektów, Outtasewerowych ziaren kosmicznych? No nie ma jak. Tego nie przewiduje żadna z tych hipotez czy teorii.

To nie koniec. Całkiem niedawno kilku uznanych naukowców (np. astrofizyk Paul Steinhardt) stworzyło Teorię Wielkiej Kraksy. Uważają oni, że ten model jest odpowiedzią, że zakładając zjawisko cykliczności wszechświata (jako rozszerzenie czy alternatywa dla teorii wieloświatów) rozwiązujemy problem brakującego czasu, z jakim zmagamy się przy obecnych wyliczeniach stałej kosmologicznej (jest zbyt mała), a przy obliczaniu wieku i wielkości wszechświata i prędkości jego rozszerzania (bo nie ratuje nas nawet model inflacyjny, który obecnie obowiązuje, ale też ma swoje słabości). Według Teorii wilekiej Kraksy Wielki Wybuch też nie był początkiem czasu, ale mamy do czynienia z ogromną liczbą cykli polegających na rozszerzaniu się i kurczeniu wszechświata. Po długoletniej ekspansji nadejdzie czas kurczenia (Wielkiego Kryzysu) ale i w tym modelu po Wielkim Wybuchu rozpoczął się okres inflacji kosmologicznej i w ułamku sekundy dochodzi do rozszerzenia materii upakowanej do niewyobrażalnie małych rozmiarów.

I znów. Gdzie tu miejsce na Twoje ziarna? Poza tym w tej hipotezie cykle wszechświata trwają nie miliardy, ale biliony lat! Te najnowsze hipotezy łączą jeszcze wieloświat z owymi cyklami i proponują wizję bran zderzających się ze sobą raz na bilion lat, a nasz Wielki Wybuch sprzed 14,5 miliarda lat uznają za takie właśnie zderzenie bran. Bilion lat, Outta! Bilion lat latają po niezmierzonym wszechświecie ziarna szukające cywilizacji na odpowiednim poziomie, latają dosyć wolno jak na kosmiczne warunki, są niezniszczalne, nie emitują niczego, co świadczyłoby o wykorzystywaniu energii, nie wiadomo, dlaczego tak latają itd. To żadne science moim zdaniem. To czysta metafizyka. A Ty jeszcze ustami Oumuaduy mieszasz w to wszystko Przeznaczenie! (Johna i ferajny).

Zatem podsumowując, moim zdaniem Twoja wizja nasion/ziaren, mimo że ciekawa i nawet efektowna w żaden sposób nie nawiązuje do współczesnego stanu wiedzy, omija ją szerokim łukiem lub wykracza poza najśmielsze i najdziwniejsze hipotezy i dlatego nie mogę jej uznać za fundament science dla Twojego opowiadania.

Gdybyś rozegrał to inaczej, gdybyś chociaż podjął się karkołomnej próby wyjaśnienia, jakim cudem owe ziarna przenikają między wszechświatami, co za nimi stoi, skąd ta misja, jak to niby ma wyglądać w praktyce… Zamiast tego w kilku zdaniach piszesz, że są takie i takie, i robią to i to. Ok. U Lema miałem żywy ocean, ale ja (i nauka) wciąż sobie mogę wyobrazić ewolucję jakiejś biosfery czy złożonego organizmu, który na drodze ewolucji zyskuje świadomość, czy coś podobnego do świadomości (największe organizmy na Ziemi to Pando – kolonia topoli osikowej z Utah albo gigantyczna grzybnia opieńki ciemnej w Oregonie), naukowcy zastanawiają się też czy czasem Internet nie osiągnie kiedyś progu samoświadomości itd. Ale u Ciebie ziarna po prostu są i coś robią. Coś niepraktycznego i nieprawdopodobnego. Równie dobrze mogą się zatem pojawić zielone jednorożce posługujące się językiem suahili i smażące powidła z gumojagód przy użyciu samej magii.

Jeszcze raz zapytam. Jak niby te ziarna przebywają miliardy (lub nawet biliony) lat, przeżywają kondensację wszystkich odmian materii, czasu, przestrzeni i czego tam jeszcze oraz początek, wielki wybuch, osobliwość zamieniającą miejscami czas i przestrzeń, wyparowanie całej materii, kwantową miazgę totalną, umierającego, a potem rodzącego się na nowo wszechświata? I transportują gotowe egzemplarze wysokorozwiniętych form życia do nowego wszechświata. Ale po co? Nauka krok po kroku wyjaśnia nam jak powstało życie na ziemi i jest to o wiele bardziej fascynująca wizja od Twoich ziaren.

Ok. To w skrócie tyle na temat science w Twoim fiction.

To teraz pokrótce o warsztacie, fabule, innych elementach Twojego tekstu.

Bohaterowie. Do Twojego bohatera/narratora, podobno dorosłego faceta (ja go oceniam mniej więcej na góra 18-20 lat), mam zastrzeżenia jeszcze większe niż do głównej postaci u Krara. Twój narrator gada, wysławia się, myśli i zachowuje jak dzieciak z liceum. Nadużywa epitetów (określenia kretyńskie, kiczowate itp.), prowadzi dosyć infantylne wywody jak na uczestnika misji kosmicznej. Misji z potencjałem na Pierwszy Kontakt! O niewiarygodności podejścia całej ziemskiej cywilizacji do tego wydarzenia nawet nie wspominam. Ok. Chciałeś nam pokazać komercjalizację i odmóżdżenie obecnego świata, ale nie chce mi się wierzyć w wysłanie bandy kretynów według jakiejś odgórnej listy w obliczu takich okoliczności. Co na to armia, świat nauki, rządy, organizacje międzynarodowe… Raczej nie musiałyby tak prymitywnie komercjalizować wyprawy o takim znaczeniu i potencjale, kierując się głosem publiki. Parytety zamiast kompetencji? Amatorzy zamiast naukowców, wojska, doświadczonych astronautów? Bo możesz pisać, że oni gdzieś już latali wcześniej, ale zachowuję się i tak jak banda dzieciaków.

Osobiście sam kopnąłbym Johna w dupę za jego zblazowana gimbazę w narracji (Pieprzona Hout wpadła do mojej kabiny, wściekła jak zwykle. Niezadowolona służbistka z wiecznym PMS-em (…) nie bierze ludzi, którzy mają doświadczenie, tylko pełnych ambicji dupków, z szerokimi plecami w ISEA oraz wysoko postawionymi krewnymi w rządzie. (…) Ale ona przecież mogła, była dowódczynią. Biedna hipokrytka (…) a dla służbistki jej pokroju procedury to niemalże świętość – zasrany aksjomat) w wypowiedziach i gadanie do Chlee w najmniej odpowiednich momentach (chyba widzę tu lekką inspirację „Blade Runner 2049”). Przecież to jest niepoważne. Ok, widzę także, że podobnie jak np. Becky Chambers w swoich space operach, próbujesz oswoić czytelnika z przyszłościowymi (i pewnie nieuniknionymi) procesami społecznymi, typu np. nowe gendery, albo SI traktowana jak świadoma, realna istota itd. i nawet w finale przewrotnie (ale zgodnie z poprawnością polityczną) te właśnie persony wysyłasz do nowego wszechświata jako przedstawicieli naszej cywilizacji.

Pozostałych bohaterów niby kreślisz w kilku zdaniach, ale poza nadpobudliwą kapitan nie zapamiętałem nikogo. Ok, Min przetrwało do końca, ale też było zupełnie nijakie mimo swoich nietypowych cech osobowości. Jak udało Ci się tego dokonać? A gdzie zniknęła reszta załogi, nie ma pojęcia. Rozmyli się jakoś w chaotycznym zamieszaniu.

Idźmy dalej. Świat przedstawiony. Nasyciłeś narrację terminami naukowymi, technicznymi i to jest, przyznam, na fajnym poziomie i mimo smarkaterii narratora nadaje całości odpowiedni sznyt. Co innego wykorzystanie i przedstawienie tej techniki w praktyce. Tutaj jest gorzej.

Już samo postępowanie Ziemian wobec pozaziemskiego obiektu jest dziwne. Dysponują technologią pozwalającą na latanie po Układzie Słonecznym, lądowanie na asteroidach itd., a nie wysyłają przodem żadnych sond? Samo zastosowanie SORA jest jakimś absurdem. Zamiast wysłać jakiś próbnik, sondę, robota, cokolwiek, lądują swoim wahadłowcem (?) na obcym obiekcie, potencjalnie wytworze obcej cywilizacji, żeby wypuścić z niego kolosa (6 na 4 m), który przyczepi się do obiektu i zacznie badania? Ale to jeszcze nie wszystko! W tym SORZE jest miejsce dla kilku osób, które przez kilka dni mają tam siedzieć w środku i prowadzić badania osobiście… Mało tego, SORA (jak to odmienić?) ma w zwyczaju pozostawać na stałe na jakimś obiekcie po tym jak załoga opuści pokład i lecieć z obiektem dalej, nadając sygnały, ale posiada system do odłączania się i odlatywania z tego obiektu… I co jeszcze posiada? Może silniki umożliwiające powrót na Ziemię? Kto wymyślił takie nieżyciowe coś do badania obiektów kosmicznych?

Ale idźmy dalej. Zamiast robić pewne rzeczy zdalnie, załoga dosiada obcy obiekt/statek kosmiczny osobiście i zaczyna w nim wiercić… Czy siadanie na wytworach obcej cywilizacji i wiercenie w niech z załogą na powierzchni to jest sensowna procedura? Pomijając względy bezpieczeństwa, to przecież jest jawny atak na taki obiekt. Co, jeśli zacznie się bronić? (przy okazji nie wiem, dlaczego przypomniałem sobie fajne opowiadanie Harry Harrisona „Kontrakt za miliard kredytek” [Fantastyka 9/86] ze świata Planety śmierci)

„– Nie mamy czasu. Tutaj jest grawitacja, prawda? Ustawcie moduł na powierzchni obiektu. Nie będziemy do niego umocowani, ale położona na Oumuadua pąkla nie wysunie się całkowicie z Warpstara. Wahadłowiec nas przytrzyma, a my wewnątrz będziemy mieli dobry dostęp do obiektu i dodatkowo podwójną ochronę – oznajmiła Hout”.

Powiem tak. Bohaterowie robią wszystko, żeby Autor mógł jakoś ich posadzić na powierzchni Oumuaduy. A Autor wytwarza nawet grawitację na powierzchni tego obiektu (w środku oczywiście też) i robi nawet osuwane korbką podłogi w SORA, żeby mogli jakoś wejść do środka. Co ciekawe, po zbliżeniu do obiektu załoga przeżywa szok na widok jego powierzchni, jakby pierwszy raz ją widziała (nie mieli tam kamer, teleskopów, spektroskopów i co tam jeszcze?). Kolejny raz za to stwierdzają, że mają do czynienia z pozaziemską technologią (chociaż to nie żadna pozaziemska technologia, tylko jakieś rodzące się z nowym wszechświatem ziarna i ja sam już nie wiem, czy Autor sam jest pewny, czym te ziarna są. Sztucznym tworem czy owocem narodzin wszechświata?). No ale za chwilę nasz bohater John, kosmiczny chłopek-roztropek zauważa:” – Czyli mamy do czynienia z pozaziemską technologią – odezwałem się pomimo bólu i metalicznego smaku rozlewającego się w ustach”.

Naprawdę nie rozumiem jego nierozgarnięcia.

I ogólnie mam sporo innych wątpliwości co do technicznej strony świata przedstawionego.

Zastanawia mnie na przykład kombinezon pilota, który zabija właściciela poprzez płyn pompowany rurami… Ale zostawmy już to.

Językowo jest w mojej opinii dobrze, warsztat masz niezły, dialogi nie zgrzytają tak, jak przemyślenia Johna. Szkoda tylko, że taki nieogarnięty bohater trafił się czytelnikowi jako narrator, ale są tu także dobre momenty i opisy. I jest ich nawet sporo.

Za to nie podobał mi się za bardzo początek tekstu. To często spotykany zabieg – wchodzimy z miejsca w dialog. Bez didaskaliów, bez wprowadzenia, czytelnik nie wie, kto gada, dowiaduje się o tym później, zazwyczaj, gdy klamra się zamyka. Tutaj ma nas zaciekawić, zapowiedzieć tajemnicę, ale cała późniejsza opowieść narratora jako odpowiedź na pytanie o motywację… Johna? Czy to jest do czegoś potrzebne kosmicznemu ziarnu, przed którym kolejne miliardy lat latania bez sensu (jest już zapylone a końca tego wszechświata jakoś nie widać) … Ma pamięć Mio, ma wiedzą Chlee, co przemierzającemu eony ziarnu po jakiś dywagacjach Johna? W czym to ma pomóc stworzyć ludzkość za bilion lat?

Także ten przeskok z narracji opowiadacza w czasie przeszłym do narracji teraźniejszej lekko mi zgrzyta. No i potem trudno uwierzyć, że narrator opowiada komuś takiemu jak Oumuadua słowami: „Wbiła we mnie ciemne, twarde jak granit oczy, zacisnęła usta, a potem odwróciła się i opuściła kajutę”. A właściwie robienie takich przejść, a potem prowadzenie narracji dalej, że to niby bohater coś opowiada, posługując się takimi opisami, zawsze wydaje mi się zabawne.

Tym bardziej że nie wiem, po co na przykład ta zblazowana gadka o ojcu i matce, zupełnie nie na miejscu i niepotrzebna w rozmowie z obcą istotą wstawka, której zresztą za chwilę bohater zaprzecza. To efekciarskie, ale raczej bez sensu w kontekście fabuły. Jaki jest sens rzucać takimi tekstami do Czegoś kosmicznego, co nie zna kontekstu? Przecież po chwili czytamy, że nie ma na to czasu (no właśnie, dlaczego nie ma czasu? Chodzi o tlen? No kurde trzeba było brać butle Min i drugiego trupa i jeszcze pogadać na spokojnie ;), a mi się przypomniało „Goonies”, gdy familia bandziorów przyciska dzieciaka z nadwagą, żeby wszystko im powiedział, a on zaczyna od podstawówki i historii o tym, jak puścił pawia w kinie.

Językowo wyłapałem co prawda jakieś zgrzyty, ale mi wcięło plik w notatniku i nie będę już robił ponownej łapanki (i tak były to tylko przykłady). Wiem już za to, że lubisz słowa stupor i kretyńskie.

Na koniec raz jeszcze wyrazu uznania, że podjąłeś próbę napisania opowiadania, w którym naprawdę u podstaw chodzi o ideę, pomysł (ziarna międzywszechświatowe) osadzony w jakichś aktualnych hipotezach, wydarzeniach (Oumuamua). Tym razem jeszcze nie było to moim zdaniem (co starałem się wyjaśnić) prawdziwe science, bo sama idee okazała się mocno nienaukowa, ale wykraczasz tą próbą poza s-f dekoracyjne i starałeś się odpowiedzieć na wyzwanie opowieścią przesiąkniętą pomysłem. Jeśli następnym razem będzie to pomysł naprawdę science, to wtedy będzie to wreszcie rasowe s-f.

 

Jeszcze kilka przykładowych zgrzytów:

 

Jak ty wszystko pamiętasz.

– jak ty to wszystko pamiętasz? Teraz to brzmi jakby babcia wyrażała podziw dla pamięci wnuka.

 

więc to co otrzymaliśmy,

– chyba przecinek zjadło

 

Zachowanie Oumuadua wskazywało na posiadanie jakiegoś rodzaju napędu,

– wskazywało na posiadanie. Takie formy nie brzmią nigdy zbyt dobrze.

 

Posehn przyjął rozkaz, otwarł luki podwozia i wysunął grube łapy amortyzatorów (…)

 

(…) skasowała błędy i otwarła właz.

– otworzył, otworzyła wyglądałoby lepiej.

 

 

Po przeczytaniu spalić monitor.

Wow! Super się czytało, choć początek nieco się dłużył. Czasami miałam też problemy z połapaniem się gdzie oni konkretnie są, chodzi tu o fragment z SORĄ. Miałam też problem z wspominaniem o pozaziemskiej cywilizacji, dużo tego było.

Końcówka dużo zmieniła, ciekawe rozwiązanie, chociaż kilka podobnych koncepcji już słyszałam. Ale czytało się nieźle, czułam ten strach kosmonautów ;)

No i warsztatowo, nie miałam się do czego przyczepić, ale ja sama ledwie piszę, więc pewnie mądrzejsi coś znajdą ;P

Dzięki za lekturę!

Nie wiem[+,] ile czasu tak przesiedziałem.

 

W historiach tego typu istnieje pewien schemat. Grupka postaci, zazwyczaj każda w inny sposób wyrazista i zazwyczaj jedna z nich wyjątkowo drażni głównego bohatera, lecą sobie gdzieś, lądują nie bez problemów, a na miejscu odkrywają, że sprawy nie idą tak, jak się spodziewali. I ogólnie, zdajesz się tutaj odhaczać kolejne elementy, zanim wreszcie docieramy do mięska. Ja to bym się chyba zdecydował rozpocząć od prób wiercenia. Jasne, wątek podróży służy przedstawieniu postaci, tylko mam wątpliwości, czy należało ich wszystkich tak dokładnie przedstawiać. Gość, który umarł jako pierwszy, został przedstawiony jako playboy, niewiele miał w zasadzie “czasu antenowego” na pokazanie swojego charakteru, motywacji, dążeń, czy wątpliwości. Podobnie, ten który wpadł do dziury i nabił się na wiertło – o nim nie jestem w stanie w ogóle powiedzieć nic charakterystycznego. Z drugiej strony John z jego napadami lękowymi, relacją z Chell, wypada całkiem pełnokrwiście. Egzotycznie prezentuje się także Min, choć tutaj określenia “jemu/jego” wybijały mnie z rytmu czytania; chyba starałbym się ich unikać, gdybym sam pisał o postaci niebinarnej. Kierowniczka statku to w ogóle ma chyba chorobę dwubiegunową, bo raz słodzi i troszczy się, a za chwilę wpada w dziki szał. Nie odebrałem jej jako zbyt wiarygodnej.

Sam przebieg misji jest dla mnie iście fantastyczny, bo to niezwykle mało prawdopodobne, że na taką wyprawę posłanoby załogową misję, a nie maszyny – i to już dziś, a co dopiero w przyszłości. Ludzi posyłało się od zawsze w niebezpieczne miejsca, bo tylko oni mogli najsprawniej i najefektywniej wykonać pewne zadania. Współczesna robotyka już dawno zapewniła jednostki dorównujące efektywności ludziom, a dzięki ich wykorzystaniu znika przecież istotne ryzyko strat w ludziach. Dopóki misja nie koncentrowałaby się na badaniu wpływu czegoś stricte na człowieka jako gatunek, nie widzę sensu w posyłaniu tam ludzi, na pewno nie w pierwszej kolejności.

Wyjaśnienia z końcówki przyjąłem w zasadzie z zadowoleniem. Jest to chyba najbardziej “soft” część tego opowiadania, przy całkiem twardym wstępie, niemniej kosmiczne ziarna uznaję za satysfakcjonujący pomysł. Ponadto nie ma happy endu, to na plus, i wydaje mi się, że dałoby radę troszkę ograniczyć infodump w dialogach w samej końcówce, gdy, nazwijmy go, ziarenko kilka razy powtarza do Johna, że za chwilę umrze, ale hej, powinien się cieszyć, bo właśnie powstało nowe ziarenko. Btw ziarenko pochodzi z DNA osoby niebinarnej, ciekawe czy jakoś to wpłynie na wygląd odtworzonego społeczeństwa. :p

Tyle ględzenia, niemniej muszę również nadmienić, że czytało mi się bardzo przyjemnie.

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Siedzę na służbie 24 h i pomyślałem mam chrapkę na Outta;) piórkowe opowiadanie wybrałem, bo chciałem przeczytać dobre sci-fi i się nie zawiodłem. Fajny pomysł i jeszcze lepsze wykonanie. Dobrze jak fajne pomysły wpadają do głów, które potrafią je opisać.:)

Witam.

Z dwóch opowiadań, które zostały nagrodzone ,,piórkiem’’ to jest zdecydowanie lepsze, może dlatego, że akcja dzieje się w kosmosie. Piszę komentarz po kilku dniach, ale pamiętam je doskonale, co nie zdarza się przy każdym opowiadaniu. Zapamiętałem szczegółów tak dużo, że odniosę się tylko do kilku z nich. Ciekawa koncepcja na cykliczne odradzanie się różnych ras po końcu wszechświata. Ziarenka które są zapładniane przez materiał genetyczny pobrany od odwiedzającej ziarenko rasy i artefakt, pozwalający na odtworzenie technologii. Uśmiechnąłem się czytając, że to bezpłciowy Min będzie służył do odtworzenia rasy ludzkiej, chociaż pewnie to nie jest zabawne. Czyli cała akcja spaliła na panewce i trzeba czekać na kolejne ziarenko. Lub rasa ludzka się nie odtworzy. Początkowo myślałem, że postać ta jest przejawem jakiegoś braku tolerancji, ale ,,ono’’ jest potrzebne do fabuły utworu.

Śmierć Johna zmusza do refleksji nad istotą życia. Uważamy że wszystko ma swój początek i koniec, że śmierć jest nieunikniona, czeka każdego z nas. Może w kosmosie są rasy, które nie umierają?

Dobrze przedstawiona jest misja kosmiczna, problemy osobiste bohaterów wywołane ich niepokornym charakterem, wredna pani kapitan.

Trochę mnie zaintrygowało zachowanie się wahadłowca i SORY. Dlaczego wahadłowiec odleciał, a potem SORA odczepiła się od Oumuadua? Zadziałały procedury bezpieczeństwa, bo nie chciano, aby ludzka technologia wpadła w ręce wroga? Początkowo dziwiłem się też, dlaczego obcy nie biorą jeńców, którzy byli by dla nich potrzebni do badań nad inną rasą. Potem wszystko stało się jasne.

Podsumowując, to chciałbym się jeszcze odnieść do ,,zapamiętania opowiadania’’. Tak właściwie to o nim zupełnie zapomniałem. Ale na hasło Oumuadua od razu wszystko pojawiło się jasno i wyraźnie. Czary?:)

Pozdrawiam.

 

audaces fortuna iuvat

Hej. 

 

Odgrzebales trupa, którego napisałem dość dawno temu, feniksie. Nie ma chyba sensu odpowiadać na starsze komentarze, więc tylko podziękuję marasowi, Gruszel, Anet i vrchampsowi za komentarze. Natomiast co do Twojego komentarza, feniksie, to pomysł na cykliczne odradzanie się rasy rzeczywiście tutaj występuje, z kolei artefakt w postaci holokostki jest naddatkiem, czymś czego ziarna nie zbierają. W opowiadaniu Chell jest jokerem, elementem który pozwolił ziarnku "nauczyć się" ludzi, ich technologii i zachowań, dzięki czemu rasa ludzka odrodzić się lepsza, bo uzupełniona o szerszą wiedzę. Fakt, że to z Min się odrodzi jest przekorny, niczego nie psuje, tylko daje inne możliwości – to nie jest przejaw nietolerancji, a wręcz przeciwnie. 

Charaktery postaci wynikają z ich motywacji, które są w przypadku wszystkich oprócz Flannagana zaznaczone nawet w ich imionach: negatywna u Neglieba, pozytywna u Posehna, zewnętrzna u Hout i wewnętrzna u Min. 

SORA i wahadlowiec zostały usunięte przez ziarno, stały się zbędne i ziarno je wyrzuciło w przestrzeń, jak pewnie to robiło już wielokrotnie przy każdej iteracji wszechświata. 

Dziękuję Ci za tak pozytywny komentarz i cieszę się, że tekst przypadł Ci do gustu. 

Pozdrawiam serdecznie 

Q

Known some call is air am

motywacji, które są w przypadku wszystkich oprócz Flannagana zaznaczone nawet w ich imionach: negatywna u Neglieba, pozytywna u Posehna, zewnętrzna u Hout i wewnętrzna u Min. 

Co to, u licha, jest motywacja negatywna?

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Może jak u Smerfa Marudy? A może kiedy człowiek robi coś powodowany negatywnymi uczuciami – strachem, zemstą itp.?

Babska logika rządzi!

Ulubiona_emotka_Baila.

 

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Ta motywacja występuje wtedy, kiedy ktoś wykonuje zadania, spowodowany strachem przed konsekwencjami, które mogą wyniknąć z nie wykonania tych zadań. Na przykład w dużych firmach, w których brak wyników może skutkować karami finansowymi a nawet zwolnieniem. Pracowałem dawno temu w takim kołchozie i możesz mi wierzyć, Tarnino, że to działało. 

Known some call is air am

Strach też jest czymś.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

No, racja, ale co z tego ma wynikać? 

Podam Ci konkretny przykład. Pracując w obszarze produkcyjnym A, można było uzyskać cztery premie: absencyjną (nie byłeś na L4 to ja dostawales), zadaniową (zrobiłeś swoje to ją dostawales), jakościową (nie narobiłeś zbyt wielu braków i ona wpadała) oraz obszarową (kiedy cały obszar produkcyjny wyrobił JIT, wtedy dostawali ja wszyscy pracownicy z danego obszaru). Skupmy się na tej ostatniej. Jeśli choć jeden pracownik olewał robotę, mając gdzieś swoje premie, to oznaczało, że cały obszar z jego powodu nie wyrobi JITu, więc wszyscy pozostali pracownicy z obszaru A nie dostaną tej premii. To powodowało niechęć, ostracyzm a nawet czasem agresję względem tego pracownika, okazywaną przez pozostałych pracowników obszaru. Taka osoba była więc zmotywowana negatywnie i – raz jeszcze – wierz mi, że to działało. 

Known some call is air am

Wierzę, moje zastrzeżenie jest ściśle językowe.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Uhum, rozumiem. Co zatem proponujesz? 

Known some call is air am

Hmmm. Po prostu – motywację strachem.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Co to, u licha, jest motywacja negatywna?

 

Jest to pojęcie naukowe z zakresu teorii zarządzania. 

 

OK. Przebacz ubogiej niebodze, która ma pojęcie jeno o marnej logice z ontologią i niewielkie o księgowości, że nie wiedziała rzeczy tak oczywistych.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Nowa Fantastyka