8 marca 1936 roku
Ilsa Geerhart szła korytarzem drugiego piętra pałacu. Gubiła krok, potykała się na czerwonym dywanie, chciała krzyknąć, ale z ust wydobył się jedynie charkotliwy bulgot. Czuła jak coś spływa jej z kącików ust. Trzymała się za brzuch, spomiędzy palców ciekła krew.
Wpadła na najbliższe drzwi. Zamknięte. Resztkami sił przeszła do następnych, te również ani drgnęły, spróbowała jeszcze raz. Czwarte ustąpiły.
Stanęła naprzeciw dwóch nieznajomych. W jej oczach malowało się zdziwienie, potem cień nadziei, wyciągnęła do nich rękę, zwymiotowała krwią i runęła na podłogę.
– Ty idioto! Zapomniałeś zamknąć na klucz! Znalazła nas! – wrzeszczał jeden.
Drugi, niezrażony obelgą, podkręcił kajzerowski wąs.
– Richard, przyjacielu, wydaje mi się, że to już nie będzie miało znaczenia – powiedział.
– Dick, masz mi mówić Dick – odpowiedział Richard, po czym ruszył w stronę drzwi, ostrożnie przestępując nad ciałem kobiety.
– Zatem dokąd idziesz, Dick?
– Sikać. Nie będę robił do tego pieprzonego wiadra – odpowiedział, zostawiając Henry’ego Murray’a samego z trupem.
Henry chwilę jeszcze przyglądał się nieruchomej Ilsie, podniósł melonik z szafki, przyłożył go do piersi i pochylił głowę. Trwał tak chwilę, po czym sam wyminął nieproszonego gościa i udał się do wychodka.
Najpierw potrzeby, a dopiero potem pytania i, miał nadzieję, odpowiedzi.
Do Hirschberger Tal zaglądały pierwsze promienie słońca.
20 godzin wcześniej
Dick Lennon podróżował po Europie od dwóch miesięcy. Odwiedzał najznamienitsze rody, przekazywał listy, mediował. Świat się zmieniał i oni o tym wiedzieli, tylko głowy państw Europy zdawały się patrzeć w przeciwnym kierunku.
Akurat czekał na samolot powrotny z Breslau do Berlina po wizycie u dalekiego krewnego, Eberharda, radcy kryminalnego tutejszej policji, gdy do hallu lotniska Klein-Gandau weszło dwóch mężczyzn w zimowych płaszczach. Rozmowa była krótka. Wyjaśnili, że po wprowadzeniu wojsk niemieckich do zdemilitaryzowanej Nadrenii sytuacja jest niepewna, a źródła donoszą o wzmożonym zainteresowaniu nazistów sprawami ich świata. Lotnisko, zamiast samolotem, opuścił na tylnej kanapie adlera, kierującego się w stronę Liegnitz. Gdy się oddalali, spojrzał wstecz – widział, jak dwa mercedesy podjeżdżają pod budynek lotniska i zatrzymują się w poślizgu.
Po opuszczeniu miasta kierowca skręcił w las i zatrzymał na niewielkiej polanie. Dick musiał się przesiąść na zamkniętą pakę ciężarowego opla. Wdrapał się i przecisnął do przodu pomiędzy koszami na pieczywo, gdzie siedział mężczyzna ubrany w czarny, trzyczęściowy garnitur, z melonikiem na głowie i siwiutkim, zakręconym po kajzersku wąsem pod nosem. Wyglądał jak sprzed wojny.
– Henry Murray – przedstawił się elegant, podnosząc melonik.
– Richard Lennon – odpowiedział, nie mając pojęcia czemu podał swoje pełne imię, którego tak nienawidził. – Dick. Po prostu Dick – poprawił się po chwili.
Resztę podróży milczeli. Choćby nawet próbowali rozmawiać, hałas silnika, trzeszczącej konstrukcji samochodu, deszczu uderzającego w plandekę i dziesiątków wiklinowych koszy uniemożliwiłby każdą inną komunikację niż na migi.
Dick podniósł wyszywany owczą wełną kołnierz lotniczej kurtki i wcisnął łysą głowę między ramiona, a Henry siedział z postawionymi na sztorc klapami marynarki, ale marcowy chłód i tak wciskał się pod ubranie. Po kilkugodzinnej podróży obaj mieli serdecznie dość. Ciężarówka zatrzymała się, chwilę później kierowca podniósł płachtę z tyłu samochodu i zaprosił ich na zewnątrz, na plac przed starym pałacem. Dostojnie ubrany mężczyzna rozłożył nad ich głowami wielki parasol.
– Franz Brunner, do usług – powiedział twardym, salonowym niemieckim.
Zaprowadził gości do swojego pana, Otto von der Ostena, spędzającego wieczór w sali kominkowej.
Nie byli jedynymi gośćmi. Na fotelu pod oknem palił cygaro Kurt Strohm, gruby przedsiębiorca z Görlitz, który na widok niespodziewanych wizytatorów tylko prychał i syczał. Na jego nietakt nie reagował gospodarz, von der Osten. I Dick, i Henry słyszeli o nim wcześniej. Pochodził ze starego, niemieckiego rodu, ale od lat nie mieszał się w sprawy szerokiego świata, pilnując swoich majątków z pałacu ukrytego pośród wzgórz wokół Hirschbergu.
*
Franz Brunner zszedł po butelkę schnappsa do piwnicy. Ze słów i gestów swojego pana wyczytał, że nie ma to być żaden specjał; ot zwykła wódka, jaką łatwo kupić w mieście. Wiadomo przecież, że Anglicy nie znają się na mocnych trunkach, ale przynajmniej rozgrzeją kości, opowiedzą co w szerokim świecie słychać i rzucą nowe światło na wydarzenia w Europie. Może to stłumi pronazistowskie tyrady Kurta Strohma, który od trzech dni zdawał się nie widzieć innych tematów. Ciągle tylko Hitler, partia i Deutschland, Deutschland über alles.
Gdy Franz wychodził z piwnicy, usłyszał ujadanie psów. Wyjrzał przez frontowe okno: aleją prowadzącą do pałacu szła zgarbiona postać z parasolem. Czym prędzej pobiegł do sali kominkowej, gdzie von der Osten podejmował gości.
Na wieść o zbliżającym się przybyszu światła chwilowo przygasły. Von der Osten skinął głową, a lokaj wziął ze sobą obcokrajowców i szybkim krokiem wyprowadził przez hall na schody. Zaskakująco łatwo wbiegł na drugie piętro, pilnując by Dick i Henry nie zostali zbytnio w tyle. Po pałacowych korytarzach poniósł się łomot kołatki zawieszonej na frontowych drzwiach.
Dwa razy skręcił w prawo i otworzył stare pomieszczenie dla służby na końcu korytarza. Wręczył klucz Henry’emu i polecił zamknąć się od środka, obiecując jednocześnie, że doniesie co trzeba. Kołatka odezwała się ponownie.
Zbiegł na dół, stanął przed drzwiami frontowymi. Przybysz znów załomotał, Franz w tym czasie uspokajał oddech. Otworzył.
Za drzwiami stała kobieta w sile wieku. Przedstawiła się jako Ilsa Geerhart, a najście tłumaczyła nagłą ulewą, która złapała ją w drodze. Lokaj zbył to milczeniem: padało bez przerwy już drugi dzień.
Franz zaprowadził ją do sali kominkowej, proponując jednocześnie suche odzienie, ale odmówiła, tłumacząc, że wyschnie przy ogniu. Panowie von Der Osten i Strohm przywitali niespodziewanego gościa, a Ilsa przyjęła od lokaja szklaneczkę podłego schnappsa.
Jej policzki poczerwieniały, z kolei Otto pobladł. Tylko Kurt zdawał się nie zmieniać, z każdym kolejnym łykiem pogrążając się we własnych myślach. Tak przynajmniej widział to Franz.
Krótko potem odprowadził panią Geerhart do naprędce wyszykowanego pokoju na pierwszym piętrze, po czym zaniósł jeszcze kilka rzeczy kondygnację wyżej: butelkę równie marnego schnappsa Kurtowi oraz wiadro na nieczystości i dzbanek z wodą dla Dicka i Henry’ego.
Sam udał się na spoczynek, do swojego pokoju obok jadalni.
*
Gdy rano hałasy wypłoszyły Franza z łóżka i dowiedział się o martwej Ilsie, niechętnie ruszył do von der Ostena.
Stanął przed drzwiami do pokoju swego pana, wziął głęboki oddech i drżącą dłonią zapukał trzykrotnie. Odczekał chwilę, po czym ponowił kołatanie.
Tym razem wszystkie światła na korytarzu nieco przygasły. Lokaj spodziewał się tego. Wciągnął powietrze i na jednym wydechu powiedział:
– Panie Otto, Ilsa Geerhart nie żyje, zginęła zasztyletowana.
Światła na korytarzu przygasły niemal zupełnie, a drzwi i okiennice w całym domu zamknęły się z trzaskiem, niektóre otwarły się i znów uderzyły o ramy.
Gdy wszystko ucichło, Franz odczekał chwilę, po czym udał się do trójki spośród czterech pałacowych gości: dwóch Anglików i martwej Niemki.
*
Dick przewrócił denatkę na plecy i zaczął przeszukiwać. W międzyczasie wrócił lokaj, stanął tuż przed drzwiami i patrzył Anglikowi na ręce.
Wszyscy zmarszczyli brwi, gdy Dick wyciągnął z wewnętrznej kieszeni żakietu zmięty kawałek papieru. Wyglądał jak dowód osobisty albo legitymacja. Anglik przyglądał mu się chwilę, po czym wzruszył ramionami i podał Franzowi.
– To legitymacja Ahnenerbe – powiedział. – Organizacji badawczej. Spodziewaliśmy się tego.
– Kryliście nas przed jakąś uczoną? – Dick zmrużył oczy i przyglądał się z niedowierzaniem lokajowi.
– Kryliśmy panów przed nazistką. Ahnenerbe to właściwie SS.
– Trzeba to gdzieś zgłosić. – Dick wskazał na trupa. – Będą jej szukać.
Lokaj zacisnął usta.
– Nie, nic nie będziemy zgłaszać – odparł stanowczo.
Henry poczuł ukłucie niepokoju, ale nie dał nic po sobie poznać. Za to Dick nie krył swojego zdziwienia i uważnie przyglądał się Niemcowi.
– Obawiam się – kontynuował lokaj – że i ja, i pan Otto, a może i pan Kurt, również udamy się w podróż na zachód.
– Wspaniała wiadomość – odparł Henry uprzejmie. – Dobrze mieć takich towarzyszy podróży.
Franz uśmiechnął się smutno.
– Mam nadzieję, że pan Otto będzie miał podobne zdanie. Ale nie chcielibyśmy – popatrzył w oczy Henry’ego – uciekać z mordercą.
Anglik wytrzymał spojrzenie. Ciszę przerwał Dick.
– Dobra, dość pieprzenia. Co robimy z truchłem?
I wtedy wszyscy to usłyszeli: ktoś się krztusił na korytarzu. Stawiał kroki w zaburzonym rytmie, dobijał się do kolejnych drzwi. Wyszli na korytarz i zobaczyli ją. Zjawa o aparycji Ilsy odtwarzała swoje ostatnie chwile wśród żywych, ale gdy spostrzegła trzech mężczyzn, stanęła na środku korytarza. Wyprostowała się i popatrzyła na nich spode łba. Uśmiechnęła się nieprzyjemnie.
– Głupi sługa, łysy bandzior oraz fircyk z wąsem krętym, stoją patrząc krzywo przed się, wzrokiem trwogą ogarniętym – zachichotała – cóż tam chowasz, elegancie, w tej kieszeni z tyłu dupy? Ach, to dama nagusieńka, co się z nią wyprawia siupy!
Duch z upiornym śmiechem uleciał w korytarz. Henry stał patrząc tępo przed siebie i trzymając dłoń na prawym pośladku. Powoli odwrócił wzrok na dwóch pozostałych mężczyzn i gdy zobaczył, że obserwują go z podniesionymi brwiami, zrozumiał swój błąd. Odchrząknął, chwytając się za klapy marynarki i natychmiast poczerwieniał na twarzy.
– Panie Franz, czy pojawienie się tego… kłamliwego ducha zmienia naszą sytuację? – zapytał Henry, bacznie obserwując lokaja. Ten wciąż nie opuścił brwi.
– Tak – odpowiedział. – Może pomówimy o tym przy śniadaniu?
*
Przy ławie w jadalni na parterze mógł pomieścić się nawet tuzin gości, nie licząc fotela u szczytu, w którym siadał jedynie von der Osten. Henry i Dick usiedli na drugim końcu, za to bliżej kuchni, gdzie Franz uwijał się teraz, przygotowując jajecznicę i bratwursty. Wcześniej nalał Anglikom po kuflu weizena, warzonego w pałacowych piwnicach. Dick popatrzył nieufnie na pełne szkło i nie zdecydował się choćby na łyk; Henry zaś, przyzwyczajony do angielskich stoutów, przyglądał się mętnej, złotej cieczy, jakby próbował odczytać pochodzenie ziaren pszenicy i szyszek chmielu. Albo szukając śladów trucizny.
Lokaj przyniósł dwa talerze z parującymi specjałami i postawił je przed gośćmi, obok kosza wypełnionego pieczywem. Chwilę później rozsiadł się vis-a-vis Anglików z własnym piwem i talerzem. Dick zauważył, że kufel Niemca jest już prawie pusty, a na ściankach zalegają ślady po pianie. Uspokoiło go to i pociągnął wielki łyk orzeźwiającego napoju.
– Zatem, panie Franz – zaczął Henry, wciąż czerwony na policzkach. – Cóż zmienia w naszej sytuacji obecność ducha pani Ilsy?
– Spodziewaliśmy się Ahnenerbe. Ich agenci chodzili już wcześniej po okolicznych dworach, za każdym razem z podobnym pretekstem. Tam gdzie ich nie przyjęto, na następny dzień zjawiały się bojówki SS. – Upił łyk piwa. – Specjalne bojówki, z guślarzami, a nawet czarownikami.
– Czarownicy w SS? – Zmarszczył brwi Dick.
– Ahnenerbe założono rok temu jako organizację badającą spuściznę niemieckich przodków. Podlegają Himmlerowi. Głównie interesuje ich magia, okultyzm, starożytne artefakty, czarownice, wilkołaki, no i… wampiry.
Dick zerknął na Henry’ego, ale ten obserwował lokaja ze stoickim spokojem i pianą na wąsie.
– Formują specjalne oddziały SS. Próbują wcielić do wojska wiedźmy, magów, czy nas właśnie. Idzie wojna. Kolejna, straszniejsza. Niemiecka armia weszła do Nadrenii – westchnął. – Między innymi dlatego zdecydowano o waszej potajemnej deportacji. Gdyby Ahnenerbe dowiedziało się, kim jesteście, byłoby to niebezpieczne dla wszystkich. Natomiast z pewnością wiedzą, że pani Geerhart przybyła do naszego pałacu, więc prędzej czy później ktoś znów zapuka do drzwi i wtedy będzie zadawał już bezpośrednie pytania. Duch natomiast…
– Duch musi zniknąć – dopowiedział stanowczy głos.
W drzwiach do jadalni stał von der Osten. Blada skóra kontrastowała z czarnym, staromodnym frakiem, do elegancji którego nie przystawała zgarbiona postura. Franz zerwał się z krzesła i potrzebował kilku chwil, by ochłonąć. Henry wstał i skłonił się na powitanie, a Dick obserwował gospodarza z udawaną obojętnością. Sam przed sobą nie chciał przyznać, że się boi.
– Będą jej szukać i znajdą. Zbyt dużo wie i zbyt dużo może się dowiedzieć. Przegnajcie ją, to jedyna zapłata, jakiej oczekuję za schronienie. – Odwrócił się i zniknął w pałacowym korytarzu.
Dick zagotował się w środku, choć na zewnątrz zachował pozory spokoju. Wiedział, że akcja ewakuacji z lotniska uratowała go przed gorszym losem, ale nie pisał się na intrygi z duchami w roli głównej. Jutro mieli go wywieźć na zachód, a co zostawi za sobą, mało go już interesowało.
W międzyczasie Franz zebrał ze stołu puste kufle i wrócił z pełnymi. Dick z ulgą wypił wielki łyk, który nieco uspokoił nerwy, ale też wyraźnie wzmógł ucisk na pęcherz. Przeprosił towarzyszy i wyszedł do toalety.
Wesoło pogwizdywał, gdy z rozpiętymi spodniami stanął nad klozetem. Nie był nawet w połowie, gdy tuż przed jego oczami pojawił się duch.
– Bu!
Dick wrzasnął i przytrzymując spodnie, wypadł z toalety do hallu. Zaalarmowani Franz i Henry wyjrzeli z jadalni. Ich towarzysz leżał na podłodze i rozpaczliwymi ruchami zapinał zmoczone spodnie. Nad jego głową krążył duch.
– Łysy silny jak odyniec, ma bicepsy jak dwie dynie. – Dick zmarszczył czoło, a pod nosem wykwitł mu głupkowaty uśmieszek. – Ale cóż z ramienia tego, skoro siurka ma…
– Dooość! – wrzasnął Dick, a duch z chichotem odleciał.
Henry i Franz patrzyli pod nogi, splatając ręce za plecami.
– Duch musi zniknąć – wycedził łysy Anglik. Towarzysze potaknęli.
*
Pozbycie się ducha było pozornie łatwe. Franz zdawał sobie sprawę, że jest to dusza uwięziona między życiem a śmiercią, która żąda wyjaśnienia sprawy swojego morderstwa. Morderstwa, którego mogły dokonać tylko osoby obecne w pałacu: dwóch Anglików, Kurt Strohm, albo Otto von der Osten. Swojego pana wykluczył z kręgu podejrzanych – agentka Ahnenerbe nie była mile widzianym gościem, ale jej śmierć tylko przysporzyła mu problemów. Do pozostałych gości pałacu nie mógł mieć pewności. Co gorsza, odnosił wrażenie, że dusza Ilsy wcale nie chce zostać uratowana – w tej formie łatwiej infiltrować pałac i zbierać informacje, które potem może przekazać Ahnenerbe.
Postanowił popychać sprawę do przodu, jednocześnie nie tracąc podejrzanych z oczu. Miał nadzieję, że pod presją ktoś w końcu popełni błąd. Zaproponował zbadanie śladów na korytarzu drugiego piętra, co Anglikom wydało się rozsądnym działaniem.
Znów stanęli obok trupa. Poszli śladami zostawionymi przez Ilsę, od drzwi nocnej kryjówki Anglików w prawo. Na czerwonym dywanie ciemniały plamy krwi. Przy sąsiednich drzwiach było jej całkiem sporo, przy kolejnych również, ale im dalej, tym mniej, aż doszli do miejsca, gdzie w lewo odchodził drugi korytarz, w stronę schodów. Tu ślad krwi się urywał.
Wtem z głośnym śmiechem znów pojawił się duch.
– Franz to sługa trochę głupi, byle jaką wódkę kupi, jako dobrą da dla gości, myśli, że to ludzie prości – wysyczała.
Franz poczerwieniał pod wzrokiem Dicka i Henry’ego.
– Ty wredna wywłoko! – krzyknął i rzucił w ducha pękiem kluczy, bo tylko to miał pod ręką.
Zjawa wykonała w powietrzu niepotrzebny unik i roześmiała się jeszcze głośniej.
– Jak ten sługa wciąż tak może, że w wampirzym, starym dworze, za swego pana plecami wciąż zajmuje się czarami?!
Z ust Franza posypały się bluzgi, kompletnie nie przystające do eleganckiego stroju pałacowego sługi, a z jego palców wystrzeliły dwie błyskawice. Duch wrzasnął z przerażeniem, ale tych pocisków również uniknął i znów roześmiał się z pełną mocą. Błyskawice trafiły w ścianę, posypały się drzazgi. Światła na korytarzu przygasły na chwilę. Zjawa odleciała.
Dick i Henry ugięli nogi, jakby szykując się do skoku. Wyszczerzyli wampirze kły w stronę Franza. Ten odskoczył do tyłu wyciągając ręce w obronnym geście.
– Nie, nie! Jestem mieszańcem! – krzyknął, prezentując zbyt długie, jak na człowieka, zęby.
Anglicy wymienili spojrzenia. Wyprostowali się i rozluźnili.
Wtedy z korytarza po lewej doszedł ich dźwięk otwieranego zamka. Z przekleństwami na ustach, na korytarzu pojawił się Kurt Strohm. Zaspany grubas, w kraciastej piżamie i szlafmycy.
– Co tu się wyprawia, do cholery?! Angielskie knury! Nie widzicie, że Niemcy jeszcze śpią?!
Henry chwycił mocno Dicka za ramię, bo ten już chciał ruszać w stronę Strohma, a na skroni zapulsowała mu niebieska żyła.
– Panie Strohm – zaczął Henry. – Ilsa Geerhart nie żyje.
Oczy grubego Niemca otworzyły się szeroko, ale równie szybko zmrużyły, wpatrując w eleganckiego Anglika.
– Mam to w dupie. Franz! Śniadanie! – rozkazał Strohm i zniknął w swoim pokoju, trzaskając drzwiami.
Franz wiedział, że „śniadanie” w nomenklaturze grubasa oznacza obiad. Spojrzał nerwowo na Anglików. Dick przyglądał się korytarzowi na wprost, zrobił kilka kroków w głąb.
– Na cholerę takie miejsce, gdzie nie ma ani okien, ani drzwi? – rzucił przez ramię. – Musiała przyjść z lewej.
Wskazał drogę, która biegła przed pokojem Strohma i prowadziła do schodów.
– Pan Strohm jada na dole? – zapytał Henry.
Lokaj kiwnął twierdząco głową.
– Tutaj widzieliśmy już chyba wszystko, zatem poczekajmy na niego w jadalni.
*
Dick wszedł do kuchni za Franzem, bez pytania sięgnął po czysty kufel i sam nalał do niego weizena. W myślach obiecał sobie, że jak znów przyciśnie go pęcherz, pójdzie sikać na zewnątrz, choćby w największą ulewę.
Siadł na końcu stołu, obok Henry’ego, który poprosił o kawę, a krzesło naprzeciwko odsunął – miał nadzieję, że skłoni to Strohma, by na nim usiadł, ale rozsądek podpowiadał, że to tylko czcze oczekiwania.
Nie mylił się. Pół godziny później Kurt Strohm ostentacyjnie usiadł przy drugim końcu stołu, opierając się niedbale jakby chciał przyciąć komara. Jeszcze długo po wejściu do jadalni mrużył przekrwione oczy. Franz już niósł talerze z obiadem.
Henry odchrząknął, ale nie doczekał się reakcji. Dick patrzył z przekrzywioną głową na Strohma – Niemiec go denerwował, ale czuł, że lepiej postępować ostrożnie.
W końcu Henry skrótowo przedstawił sytuację: powiedział o morderstwie, przemilczając ślady krwi na korytarzu. Kurt jadł, nie przejąwszy się ani trochę, choć było widać, że słucha uważnie. Anglicy wymienili spojrzenia.
– Wychodził pan z pokoju w nocy?
Kurt przerwał żucie polędwiczki wieprzowej i podniósł powoli głowę. Wpatrywał się w Henry’ego ze zmarszczonymi brwiami.
– Zamknij się, wyspiarzu, przyszedłem tu zjeść, a nie na przesłuchanie – odpowiedział. – Zresztą nie będzie mnie wypytywał jakiś angol.
Dick siedział na krześle, ale trzymała go na nim tylko ręka Henry’ego. Był niemym gwizdkiem czajnika z wrzącą wodą, który ostatkiem sił trzyma się na dziubku.
– Wychodziłeś z pokoju, Kurt? – powiedział Otto von der Osten, pojawiając się w drzwiach jadalni.
Strohm podniósł gwałtownie głowę i wpatrzył się w gospodarza.
– Otto, przyjacielu! – zakrzyknął łamiącym się głosem.
Popatrzył w stronę Anglików. Na pulchnej twarzy zagościł udawany uśmieszek. Henry zakołysał wąsem, gdy poczuł swąd palonego papieru.
– Otwierałeś w nocy drzwi? – syknął von der Osten.
Mina grubasa zrzedła. Zaprzeczył szeptem, spuścił wzrok.
Wtedy wszyscy usłyszeli z głębi pałacu złowieszczy rechot, który narastał z każdą chwilą. Nagle ponad głową von der Ostena duch Ilsy wleciał do jadalni i zatoczył krąg wokół mężczyzn.
– Przyszedł wreszcie stary pryk, gruby zamilkł nagle, w mig! – zarechotała. – Kurt, kochanie, powiedz przecie z kim szukałeś rogu w świecie?
Światło przygasło, pałac zadrżał od trzaskających skrzydeł drzwi i okien. Duch roześmiał się upiornie i przeleciał tuż nad głową von der Ostena, wpatrzonego wprost w Kurta Strohma.
– Och, mój Otto, panie miły, kiedy żyły ci się śniły, Kurt otwierał drzwi wytrychem, może on mnie zabił sztychem?
– To wiedźma! Nie słu…
Otto von der Osten znalazł się przy Kurcie tak szybko, że zostawił za sobą cień, który teraz opadał na podłogę jak rzucony czarny welon. Gospodarz ściskał gardło grubasa.
– Nie rozszarpię cię od razu tylko ze względu na starą przyjaźń, ale nie myśl, że mi umknęło, że jesteś taki jak ona. Jesteś nazistą, Kurt. Od tygodnia z fascynacją godną tego wąsatego kurdupla opowiadasz o „Wielkich Niemczech”, hołubisz Aryjczyków i utyskujesz na Żydów, których sam masz w rodowodzie. – Kurt próbował kręcić głową, ale Otto wzmocnił uchwyt. – Sprawdzę, czy widziałeś się w nocy z Ilsą. Wszyscy sprawdzicie się nawzajem, ale wiedz jedno: to są twoje ostatnie chwile w tym pałacu, rozumiesz, ćwierć-żydzie hipokryto?!
Zamaszystym ruchem ręki pchnął grubasa, tak że ten zatoczył się i runął na podłogę, niezgrabnie jak dziecko.
– Franz, przygotuj wszystko, cofnij zegar o osiemnaście godzin.
W milczeniu obserwowali jak gospodarz odwrócił się i zniknął w głębi pałacu.
*
Anglicy spojrzeli na lokaja, który już wychodził z jadalni.
– Jak mamy to rozumieć, panie Franz? – zapytał Henry. Wraz z Dickiem szedł tuż obok Niemca.
– Pan Otto jest… Ten pałac i jego gospodarz są jakby połączeni – tłumaczył Franz. – Drzwi, okna, światło, a nawet temperatura w środku, czy, hmm… stan techniczny, zależą od pana Otta. W drugą stronę, Pan Otto posiada pamięć, a ściślej ujmując, potrafi odtworzyć otwieranie oraz zamykanie drzwi i okien. Za chwilę zapadnie w sen, a razem z nim zaśnie pałac. Będziemy świadkami sekwencji otwieranych drzwi z osiemnastogodzinnym opóźnieniem.
– Nie będę brał udziału w tej hucpie – prychnął Strohm, który jak się okazało, szedł kilka kroków za nimi. – Przynieś mi butelkę schnappsa, bym miał choć trochę uciechy. Tylko lepszego niż zeszłej nocy.
Franz wysłuchał grubasa nie zmieniając wyrazu twarzy.
– Wedle życzenia, panie Strohm. Niemniej jednak żałuję, że nie będzie pan mógł zweryfikować prawdomówności naszych braci z Anglii. Pałac jest duży i żeby prześledzić historię zeszłej nocy będziemy musieli się podzielić. Tylko ja i pan możemy być obiektywnymi obserwatorami drzwi pokoju, gdzie spędzili noc nasi niespodziewani goście.
Kurt wyglądał jak kocioł z ledwie trzymającym zaworem bezpieczeństwa. Weszli do sali kominkowej. Henry zapamiętał ją z poprzedniego wieczora w ciepłym świetle ognia z kominka. Teraz na podłodze odznaczały się jasne trapezy przedpołudniowego słońca, wpadającego przez wielkie okna. Do tej pory nie zorientował się, że po raz pierwszy od wielu dni chmury ustąpiły i odsłoniły wczesnowiosenny krajobraz okolicznych gór.
Franz podszedł do zegara, stojącego naprzeciwko kominka. Zatrzymał wahadło i wtedy Henry’emu zadzwoniło w uszach. Świat jakby zmatowiał, stracił cały blask, a szyby w oknach wyszarzały, niby okopcone dymem ze świecy. Tymczasem Franz chwycił większą wskazówkę i z niemałym wysiłkiem zaczął nią kręcić w odwrotnym kierunku.
Henry aż się zachwiał, gdy zobaczył jak przygaszone plamy światła na podłodze wędrują po łuku w prawo. Pałac cofał się w czasie.
Franz wysunął szufladę komody i wyciągnął z niej kilka zegarków kieszonkowych. Każdym potrząsnął przy uchu, a te które uznał za sprawne, nakręcił, nastawił i rozdał. Z drugiej szuflady wygrzebał oprawione w skórę notatniki i po jednym ołówku dla każdego. Chwilę później kręcił się już po kuchni, by nikomu nie zabrakło kawy w blaszanych termosach i kanapek zawiniętych w wykrochmalone szmatki. Na końcu pobiegł do piwnicy, by Strohm mógł wybierać między kawą, a schnappsem.
– Ja i pan Lennon zostaniemy na parterze. – Organizował obserwację lokaj. – A pan Strohm i pan Murray pójdą na drugie piętro. A teraz zajmijmy pozycję, bo zdaje się, że pani Geerhart idzie już aleją.
– A duch? – zapytał Dick.
– O tej porze jeszcze go nie było, zatem nie musimy się nim martwić.
Henry ruszył na piętro, oglądając się niezbyt dyskretnie. Strohm szedł przyglądając się zmrużonymi oczami etykiecie na flaszce.
Gdy dotarli na drugie piętro, drzwi pokoju Anglików otwarły się, by zaraz trzasnąć. Chwilę później drzwi frontowe wpuściły do środka wiatr, chłód i niewidzialną Ilsę Geerhart. Wszystko się zgadzało.
*
Kwadrans przed szóstą skrzypnięcie drzwi do pokoju grubego Niemca wyrwało Hanry’ego z apatii. Wyginał szyję i mrużył oczy, ale szpara była zbyt mała, by zobaczyć cokolwiek w środku. Spojrzał na Strohma siedzącego nieopodal. Spał, oparty o ścianę i chrapał. Wyglądało na to, że poprzedniej nocy uchylił drzwi, by podsłuchać to co się działo na korytarzu. Albo porozmawiać z Ilsą.
Dziesięć minut później drzwi obok miejsca, gdzie kończyły się ślady krwi zadrżały. Chwilę później kolejne na prawo. Strohma obudził dopiero gwałtownie otwarty pokój gdzie spali Anglicy. Henry zamknął notes. Do pałacu wracały barwy, hall rozświetlił się promieniami słońca. Anglik chwiejnym ze zmęczenia krokiem zaczął schodzić po schodach.
Na pierwszym piętrze minął von der Ostena, ciągnącego za sobą cienisty tren.
– Otto, przyjacielu, ci cholerni angole dwa razy otwierali drzwi. – Strohm trzymał notes przed sobą. – Skurwiele, niegodni twej gościny! Mówiłem ci to już wcześniej.
Von der Osten nie zwolnił. Z niespodziewaną lekkością chwycił grubasa za boki i pchnął przed siebie. Strohm wpadł na ścianę.
– Możesz kłamać na różne sposoby, mógłbyś skłamać z godziną, czy mówić, że trzaskali, zamiast spokojnie zamknąć, ale nie skłamiesz, mówiąc, że otwarli, gdy drzwi trwały zamknięte – mówił von der Osten. Strohm próbował odkaszlnąć i złapać dech. – Śmierdziałeś od pierwszego dnia swojej wizyty. Chciałem pytać, gdzie się podział mój przyjaciel Kurt, ale bałem się. Bałem się setek lat przyjaźni między naszymi rodzinami. Setek… – Pokiwał głową. – Setki lat budowania, byś w jedną noc wszystko zburzył!
– Nie, nie, Otto! Żadnego burzenia! Ja chcę budować – mówił. Von der Osten stanął nad nim, patrząc z pogardą. – Idą zmiany, wiesz o tym. Nie opieraj się, chodź ze mną, z przyjacielem. – Wyciągnął przed siebie rękę, opanował swój ton, mówił spokojnie.
– Jesteś…
– Będziemy budować siłę narodu niemieckiego! Wyplenimy zło, przegnamy komunistów, żydów, czarnych…
– Dość! – krzyknął pan Otto i znów w całym domu trzasnęły okna i drzwi. Światło zamrugało. – Jestem wierny jedynie rodzinie, a nie przemijającym ideologiom. Gdybyś po prostu stąd odszedł… ale ty ją zabiłeś. Nie mam wyjścia.
– Panie Otto – powiedział Henry, ale nikt go nie usłyszał.
– Ja jej nie… – Strohm z szeroko otwartymi oczami kiwał przecząco głową. Otto von der Osten wystrzelił na niego jako ciemna smuga. Zaatakowany zdołał jeszcze się uchylić, błysnęły długie kły, znów stanęli naprzeciw siebie. Oczy błyszczały morderczym szałem, klatki piersiowe pracowały intensywnie.
– Panie Otto – odezwał się jeszcze raz Henry, ponownie zignorowany.
Nagle obaj zmienili się w czarne cienie i pognali ku sobie, zderzając się i kłębiąc w chmurze kotłujących się zwidów. Okiennice trzaskały, gdzieś w dali tłukły się szyby. Światło migotało, raz po raz pogrążając pałac w cieniu. Jazgot burzy przerodził się w żałosny skowyt. Chmura rozpadła się na dwie cieniste wstęgi, z których wyłoniły się postacie. Kurt Strohm klęczał, opierając się na rękach i pluł krwią. Pod brzuchem rosła ciemna kałuża. Von der Osten siedział oparty o ścianę. Ciężko oddychał, krwawiąc z rozoranego policzka. Franz wyciągnął chusteczkę z kieszeni i przyłożył do rany, Dick i Henry dali, co mieli, by jak najszybciej zatamować krew. Chwilę później cała czwórka zobaczyła jak Strohm przewrócił się na bok i zastygł na wieki.
– Panie Otto – zaczął ponownie Henry – Strohm nie mógł zabić pani Geerhart. Uchylił drzwi, ale tylko na tyle, by mogli ze sobą porozmawiać. Nie było mowy o tym, by jedno bądź drugie przecisnęło się przez szparę albo żeby zadać cios.
W głębi pałacu usłyszeli diaboliczny śmiech. Duch Ilsy zatoczył koło nad martwym Niemcem.
– Pożegnajcie już grubego, choć niewinny mordu tego. Ale śmieszne miny macie i zapewne pełne gacie!
Roześmiała się jeszcze głośniej, zawirowała nad ciałem Strohma i poleciała na drugie piętro. Franz chwycił to co miał pod ręką i rzucił w oddalającego się ducha. Rzut nie był nawet blisko celu, ale gdy patrzył za oddalającym się pociskiem, zorientował się, że rzucił klepką z parkietu. Podobne walały się wszędzie dookoła, zaś dywany straszyły postrzępionymi dziurami, na ścianach boazeria i tapety zwisały smętnie, jakby przez korytarz przeszło stado walczących ze sobą lwów.
Franz zerknął na von der Ostena. Nie widział go nigdy w takim stanie – pokiereszowanego, zmęczonego i… smutnego.
– Drzwi w miejscu, gdzie kończą się ślady krwi zadrżały. Musiała na nie wpaść – kontynuował Henry. – Kolejne również.
Lokaj zacisnął zęby i popędził za duchem, Anglicy wymienili spojrzenia, po czym Dick ruszył śladem Franza.
Gdy Niemiec wszedł na drugie piętro, zobaczył jak promienie słońca przeciskają się pod drzwiami na wprost – tymi, o których mówił Henry. Ale tuż za drzwiami coś leżało, przerywając jasną szczelinę cieniem. Franz podszedł do drzwi i z kieszeni kamizelki wyciągnął pęk kluczy. Przemieszał je w palcach, po czym wybrał właściwy. Dick zaglądał mu przez ramię.
Gdy drewniane skrzydło się otworzyło, lokaj nie uwierzył w to co zobaczył. Podniósł zakrwawiony kawałek metalu i pobiegł do von der Ostena.
– Panie Otto, panie Otto! Ona… – Pokazał narzędzie zbrodni. – Musiała tam wejść.
Światła zgasły. Korytarz spowił półmrok przecinany promieniami słońca, które z trudem przebijały się przez zamknięte okiennice. Otto von der Osten zamknął oczy.
*
Franz prowadził Anglików do pokoju swego pana.
– To jedno z zabezpieczeń mojego autorstwa – mówił, pokazując krwawe ostrze. – W korytarzu na drugim piętrze znajdują się ukryte drzwi. Chowamy tam skarb rodziny von der Ostenów od setek lat. Skarb i jednocześnie brzemię. Będziemy musieli uciekać razem z nim.
– Cóż to za skarb, panie Franz? – zapytał Henry, wyobrażając sobie, jak taszczą ciężką, okutą skrzynię wypełnioną kosztownościami.
Lokaj milczał. Weszli do pokoju von der Ostena. W kominku tliły się niedopalone kartki, po całym pokoju latał spopielony papier. Na środku leżało kilka ksiąg z powyrywanymi stronicami.
Franz podszedł do regału, sięgnął za oprawione w czarną skórę księgi, gmerał tam przez chwilę, aż zaklekotał mechanizm i mebel otworzył się niczym grube, drewniane drzwi do niewielkiego pokoiku. Lokaj obrócił się w stronę gości.
– Na drugim piętrze ukryty jest Gjallarhorn.
Henry aż podskoczył, a Franz mógłby przysiąc, że jego wąs na chwilę się wyprostował. Dick tylko zmarszczył brwi.
– To staronordycki artefakt, róg boga Heimdalla – tłumaczył lokaj, widząc brak zrozumienia. – Kto w niego zadmie, obwieści wielką wojnę. Nie może wpaść w ludzkie ręce. Musimy go stąd zabrać, ale też pozbyć się ducha. Za dużo wie, przekaże informacje Ahnenerbe, a oni… oni wiedzą jak z takiej wiedzy korzystać. Żeby przegnać Ilsę, potrzebujemy twardych dowodów, musimy wejść do ukrytego pokoju na drugim piętrze. Klucz do niego znajduje się za tym regałem.
Zaprosił Anglików gestem, a ci przeszli do niewielkiego pomieszczenia, gdzie stało tylko drewniane krzesło, dwie puste butelki po dobrym schnappsie, na ścianie wisiał portret szlachcianki i… nic więcej.
– Gdzie ten klucz? – Zirytował się Dick.
Franz wskazał głową obraz.
– Emilia von Dyhrn-Osten, śmiertelniczka, zmarła w tysiąc osiemset siedemdziesiątym piątym, żona pana Otto. Ona jest kluczem. Kluczem do jego serca. – Zawiesił głos. – Przypatrzcie się i chodźmy na drugie piętro.
*
Po drodze dołączył do nich Otto von der Osten z obwiązanym bandażami policzkiem. Utykał, ale wyglądał już znacznie lepiej, uspokoił oddech. W korytarzu, w którym wcześniej niczego nie było, znaleźli podwójne, zdobione drzwi i ducha. Ilsa syczała.
– Gdzie szukacie mego kata? Nie znajdziecie? Wasza strata! Przeszukajcie parter, śmiecie, nie korytarz pusty przecie.
Jednak gdy zorientowała się, że dwóch wyspiarzy widzi to, czego wcześniej nie mogli dostrzec, że sięgają do klamki tajnych drzwi, wrzasnęła, aż powietrze zadrżało.
– Wchodźcie! – krzyknął von der Osten głosem niecierpiącym sprzeciwu.
Zjawa, widząc, że nie może już w niczym przeszkodzić, pognała w dół pałacu, skowycząc żałośnie.
Za drzwiami wszystko stało się jasne. Na podłodze leżała latarka, a ze ściany wystawał metalowy pręt z dospawanymi przerdzewiałymi ostrzami. Jednego brakowało.
– Zatrzymała ją pierwsza pułapka, dalej są jeszcze dwie. O, tu – Franz nacisnął ledwie widoczne wybrzuszenie na dywanie – jest mechanizm spustowy. Trzydzieści lat, a zadziałało – dodał z dumą w głosie.
Henry i Dick zerknęli w głąb wąskiego pomieszczenia. Na końcu, na komodzie leżała niewielka skrzynka, a nad nią wisiał taki sam obraz, jak w pokoju von der Ostena.
– To oryginał, ten na dole to replika. Zrobiono jeszcze jedną, po której ślad zaginął. Widocznie trafiła na nią Ilsa.
– W takim razie uratujmy jej biedną duszę – powiedział Henry.
Dick popatrzył na rodaka pytająco.
– Och, Dick, spróbujmy dobrymi manierami.
Wyszli na korytarz. Plecami do tajnego pokoju, ze spuszczoną głową stał pan Otto.
– Duchu Ilsy Geerhart, zechciej nas wysłuchać – zawołał Henry.
Dick spojrzał na towarzysza, ten wzruszył ramionami. Z dołu poniósł się rozpaczliwy krzyk, narastał z każdą chwilą, aż zza rogu wyłonił się duch, jakby ciągnięty niewidoczną liną.
– Pani, znamy okoliczności twej śmierci, nie trzyma cię na tym świecie już żadna tajemnica, odejdź w pokoju.
Duch wykręcał się jak rażony prądem, ale kiwał przecząco głową.
– Zabiła cię chciwość – krzyknął Dick. – Zabiła cię twoja ideologia, twój wódz posłał cię na śmierć!
Duch zatoczył koło w powietrzu. Ewidentnie nigdzie się nie wybierał, choć nie kwapił się już do rymowanek. Franz zmarszczył brwi.
– Ja cię zabiłem – powiedział cicho. Duch zastygł w powietrzu. – Ja cię zabiłem – krzyknął ośmielony. – To moja pułapka, ja ją zrobiłem!
Twarz Ilsy wykrzywiło zdziwienie i strach, zesztywniała i zamieniła się w białą plamę, niczym papier, który od dołu zaczął się sypać jak śnieg. Kawałek po kawałku odpadał i niknął, zanim dotknął dywanu. Ilsa wrzasnęła wściekle, ale głos nie rozrywał już uszu. Gasł żałośnie jak odległy krzyk w tunelu.
*
Zamieniając się w czarną mgłę, von der Osten ominął kolejne pułapki i wyniósł Gjallarhorn z kryjówki, a zostawił kopię obrazu ukochanej. Do pokoju wrzucono też oba ciała.
W podróż zabrali tylko niezbędne rzeczy. Gdy byli gotowi, na drogę przed pałacem wjechały dwa mercedesy. Wyszli tyłem, przez jadalnię, a potem ruszyli w stronę lasu, przepływając ponad ogrodzeniem. Opuścili pałac w Hirschberger Tal. Jeden z wielu, które skazane zostały na niszczącą moc czasu i skrywanie tajemnicy. Zniknęli we mgle: Franz, Dick, Henry i Otto von der Osten, niosący pod marynarką Gjallarhorn. Nie mógł trafić w ludzkie ręce. Nie w czasach, które nadchodziły.