- Opowiadanie: Krokus - Ilsa Geerhart musi zniknąć

Ilsa Geerhart musi zniknąć

Mój pierw­szy kry­mi­nał i tekst mocno opar­ty o wy­da­rze­nia hi­sto­rycz­ne.

Krót­ki słow­ni­czek miejsc:

Bre­slau – Wro­cław

Lie­gnitz – Le­gni­ca

Hir­sch­berg – Je­le­nia Góra

Hir­sch­ber­ger Tal – Ko­tli­na Je­le­nio­gór­ska

Lot­ni­sko Kle­in-Gan­dau – le­żą­ce kie­dyś przy ulicy lot­ni­czej we Wro­cła­wiu, nie­ist­nie­ją­ce już lot­ni­sko.

 

Dzię­ku­ję Ali­cel­li za betę, a wszyst­kim uczest­ni­kom kon­kur­su dzię­ku­ję za udział – to była świet­na za­ba­wa. To teraz bierz­cie odwet ;) Życzę miłej lek­tu­ry!

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Ilsa Geerhart musi zniknąć

8 marca 1936 roku

 

Ilsa Ge­er­hart szła ko­ry­ta­rzem dru­gie­go pię­tra pa­ła­cu. Gu­bi­ła krok, po­ty­ka­ła się na czer­wo­nym dy­wa­nie, chcia­ła krzyk­nąć, ale z ust wy­do­był się je­dy­nie char­ko­tli­wy bul­got. Czuła jak coś spły­wa jej z ką­ci­ków ust. Trzy­ma­ła się za brzuch, spo­mię­dzy pal­ców cie­kła krew.

Wpa­dła na naj­bliż­sze drzwi. Za­mknię­te. Reszt­ka­mi sił prze­szła do na­stęp­nych, te rów­nież ani drgnę­ły, spró­bo­wa­ła jesz­cze raz. Czwar­te ustą­pi­ły.

Sta­nę­ła na­prze­ciw dwóch nie­zna­jo­mych. W jej oczach ­ma­lo­wa­ło się zdzi­wie­nie, potem cień na­dziei, wy­cią­gnę­ła do nich rękę, zwy­mio­to­wa­ła krwią i ru­nę­ła na pod­ło­gę.

– Ty idio­to! Za­po­mnia­łeś za­mknąć na klucz! Zna­la­zła nas! – wrzesz­czał jeden.

Drugi, nie­zra­żo­ny obe­lgą, pod­krę­cił kaj­ze­row­ski wąs.

– Ri­chard, przy­ja­cie­lu, wy­da­je mi się, że to już nie bę­dzie miało zna­cze­nia – po­wie­dział.

– Dick, masz mi mówić Dick – od­po­wie­dział Ri­chard, po czym ru­szył w stro­nę drzwi, ostroż­nie prze­stę­pu­jąc nad cia­łem ko­bie­ty.

– Zatem dokąd idziesz, Dick?

– Sikać. Nie będę robił do tego pie­przo­ne­go wia­dra – od­po­wie­dział, zo­sta­wia­jąc Henry’ego Mur­ray’a sa­me­go z tru­pem.

Henry chwi­lę jesz­cze przy­glą­dał się nie­ru­cho­mej Ilsie, pod­niósł me­lo­nik z szaf­ki, przy­ło­żył go do pier­si i po­chy­lił głowę. Trwał tak chwi­lę, po czym sam wy­mi­nął nie­pro­szo­ne­go go­ścia i udał się do wy­chod­ka.

Naj­pierw po­trze­by, a do­pie­ro potem py­ta­nia i, miał na­dzie­ję, od­po­wie­dzi.

Do Hir­sch­ber­ger Tal za­glą­da­ły pierw­sze pro­mie­nie słoń­ca.

 

20 go­dzin wcze­śniej

 

Dick Len­non po­dró­żo­wał po Eu­ro­pie od dwóch mie­się­cy. Od­wie­dzał naj­zna­mie­nit­sze rody, prze­ka­zy­wał listy, me­dio­wał. Świat się zmie­niał i oni o tym wie­dzie­li, tylko głowy państw Eu­ro­py zda­wa­ły się pa­trzeć w prze­ciw­nym kie­run­ku.

Aku­rat cze­kał na sa­mo­lot po­wrot­ny z Bre­slau do Ber­li­na po wi­zy­cie u da­le­kie­go krew­ne­go, Eber­har­da, radcy kry­mi­nal­ne­go tu­tej­szej po­li­cji, gdy do hallu lot­ni­ska Kle­in-Gan­dau we­szło dwóch męż­czyzn w zi­mo­wych płasz­czach. Roz­mo­wa była krót­ka. Wy­ja­śni­li, że po wpro­wa­dze­niu wojsk nie­miec­kich do zde­mi­li­ta­ry­zo­wa­nej Nad­re­nii sy­tu­acja jest nie­pew­na, a źró­dła do­no­szą o wzmo­żo­nym za­in­te­re­so­wa­niu na­zi­stów spra­wa­mi ich świa­ta. Lot­ni­sko, za­miast sa­mo­lo­tem, opu­ścił na tyl­nej ka­na­pie ad­le­ra, kie­ru­ją­ce­go się w stro­nę Lie­gnitz. Gdy się od­da­la­li, spoj­rzał wstecz – wi­dział, jak dwa mer­ce­de­sy pod­jeż­dża­ją pod bu­dy­nek lot­ni­ska i za­trzy­mu­ją się w po­śli­zgu.

Po opusz­cze­niu mia­sta kie­row­ca skrę­cił w las i za­trzy­mał na nie­wiel­kiej po­la­nie. Dick mu­siał się prze­siąść na za­mknię­tą pakę cię­ża­ro­we­go opla. Wdra­pał się i prze­ci­snął do przo­du po­mię­dzy ko­sza­mi na pie­czy­wo, gdzie sie­dział męż­czy­zna ubra­ny w czar­ny, trzy­czę­ścio­wy gar­ni­tur, z me­lo­ni­kiem na gło­wie i si­wiut­kim, za­krę­co­nym po kaj­zer­sku wąsem pod nosem. Wy­glą­dał jak sprzed wojny.

– Henry Mur­ray – przed­sta­wił się ele­gant, pod­no­sząc me­lo­nik.

– Ri­chard Len­non – od­po­wie­dział, nie mając po­ję­cia czemu podał swoje pełne imię, któ­re­go tak nie­na­wi­dził. – Dick. Po pro­stu Dick – po­pra­wił się po chwi­li.

Resz­tę po­dró­ży mil­cze­li. Choć­by nawet pró­bo­wa­li roz­ma­wiać, hałas sil­ni­ka, trzesz­czą­cej kon­struk­cji sa­mo­cho­du, desz­czu ude­rza­ją­ce­go w plan­de­kę i dzie­siąt­ków wi­kli­no­wych koszy unie­moż­li­wił­by każdą inną ko­mu­ni­ka­cję niż na migi.

Dick pod­niósł wy­szy­wa­ny owczą wełną koł­nierz lot­ni­czej kurt­ki i wci­snął łysą głowę mię­dzy ra­mio­na, a Henry sie­dział z po­sta­wio­ny­mi na sztorc kla­pa­mi ma­ry­nar­ki, ale mar­co­wy chłód i tak wci­skał się pod ubra­nie. Po kil­ku­go­dzin­nej po­dró­ży obaj mieli ser­decz­nie dość. Cię­ża­rów­ka za­trzy­ma­ła się, chwi­lę póź­niej kie­row­ca pod­niósł płach­tę z tyłu sa­mo­cho­du i za­pro­sił ich na ze­wnątrz, na plac przed sta­rym pa­ła­cem. Do­stoj­nie ubra­ny męż­czy­zna roz­ło­żył nad ich gło­wa­mi wiel­ki pa­ra­sol.

– Franz Brun­ner, do usług – po­wie­dział twar­dym, sa­lo­no­wym nie­miec­kim.

Za­pro­wa­dził gości do swo­je­go pana, Otto von der Oste­na, spę­dza­ją­ce­go wie­czór w sali ko­min­ko­wej.

Nie byli je­dy­ny­mi go­ść­mi. Na fo­te­lu pod oknem palił cy­ga­ro Kurt Strohm, gruby przed­się­bior­ca z Görlitz, który na widok nie­spo­dzie­wa­nych wi­zy­ta­to­rów tylko pry­chał i sy­czał. Na jego nie­takt nie re­ago­wał go­spo­darz, von der Osten. I Dick, i Henry sły­sze­li o nim wcze­śniej. Po­cho­dził ze sta­re­go, nie­miec­kie­go rodu, ale od lat nie mie­szał się w spra­wy sze­ro­kie­go świa­ta, pil­nu­jąc swo­ich ma­jąt­ków z pa­ła­cu ukry­te­go po­śród wzgórz wokół Hir­sch­ber­gu.

 

*

 

Franz Brun­ner zszedł po bu­tel­kę schnap­p­sa do piw­ni­cy. Ze słów i ge­stów swo­je­go pana wy­czy­tał, że nie ma to być żaden spe­cjał; ot zwy­kła wódka, jaką łatwo kupić w mie­ście. Wia­do­mo prze­cież, że An­gli­cy nie znają się na moc­nych trun­kach, ale przy­naj­mniej roz­grze­ją kości, opo­wie­dzą co w sze­ro­kim świe­cie sły­chać i rzucą nowe świa­tło na wy­da­rze­nia w Eu­ro­pie. Może to stłu­mi pro­na­zi­stow­skie ty­ra­dy Kurta Stroh­ma, który od trzech dni zda­wał się nie wi­dzieć in­nych te­ma­tów. Cią­gle tylko Hi­tler, par­tia i Deutsch­land, Deutsch­land über alles.

Gdy Franz wy­cho­dził z piw­ni­cy, usły­szał uja­da­nie psów. Wyj­rzał przez fron­to­we okno: aleją pro­wa­dzą­cą do pa­ła­cu szła zgar­bio­na po­stać z pa­ra­so­lem. Czym prę­dzej po­biegł do sali ko­min­ko­wej, gdzie von der Osten po­dej­mo­wał gości.

Na wieść o zbli­ża­ją­cym się przy­by­szu świa­tła chwi­lo­wo przy­ga­sły. Von der Osten ski­nął głową, a lokaj wziął ze sobą ob­co­kra­jow­ców i szyb­kim kro­kiem wy­pro­wa­dził przez hall na scho­dy. Za­ska­ku­ją­co łatwo wbiegł na dru­gie pię­tro, pil­nu­jąc by Dick i Henry nie zo­sta­li zbyt­nio w tyle. Po pa­ła­co­wych ko­ry­ta­rzach po­niósł się łomot ko­łat­ki za­wie­szo­nej na fron­to­wych drzwiach.

Dwa razy skrę­cił w prawo i otwo­rzył stare po­miesz­cze­nie dla służ­by na końcu ko­ry­ta­rza. Wrę­czył klucz Henry’emu i po­le­cił za­mknąć się od środ­ka, obie­cu­jąc jed­no­cze­śnie, że do­nie­sie co trze­ba. Ko­łat­ka ode­zwa­ła się po­now­nie.

Zbiegł na dół, sta­nął przed drzwia­mi fron­to­wy­mi. Przy­bysz znów za­ło­mo­tał, Franz w tym cza­sie uspo­ka­jał od­dech. Otwo­rzył.

Za drzwia­mi stała ko­bie­ta w sile wieku. Przed­sta­wi­ła się jako Ilsa Ge­er­hart, a naj­ście tłu­ma­czy­ła nagłą ulewą, która zła­pa­ła ją w dro­dze. Lokaj zbył to mil­cze­niem: pa­da­ło bez prze­rwy już drugi dzień.

Franz za­pro­wa­dził ją do sali ko­min­ko­wej, pro­po­nu­jąc jed­no­cze­śnie suche odzie­nie, ale od­mó­wi­ła, tłu­ma­cząc, że wy­schnie przy ogniu. Pa­no­wie von Der Osten i Strohm przy­wi­ta­li nie­spo­dzie­wa­ne­go go­ścia, a Ilsa przy­ję­ła od lo­ka­ja szkla­necz­kę pod­łe­go schnap­p­sa.

Jej po­li­czki po­czer­wie­nia­ły, z kolei Otto po­bladł. Tylko Kurt zda­wał się nie zmie­niać, z każ­dym ko­lej­nym ły­kiem po­grą­ża­jąc się we wła­snych my­ślach. Tak przy­naj­mniej wi­dział to Franz.

Krót­ko potem od­pro­wa­dził panią Ge­er­hart do na­pręd­ce wy­szy­ko­wa­ne­go po­ko­ju na pierw­szym pię­trze, po czym za­niósł jesz­cze kilka rze­czy kon­dy­gna­cję wyżej: bu­tel­kę rów­nie mar­ne­go schnap­p­sa Kur­to­wi oraz wia­dro na nie­czy­sto­ści i dzba­nek z wodą dla Dicka i Henry’ego.

Sam udał się na spo­czy­nek, do swo­je­go po­ko­ju obok ja­dal­ni.

 

*

 

Gdy rano ha­ła­sy wy­pło­szy­ły Fran­za z łóżka i do­wie­dział się o mar­twej Ilsie, nie­chęt­nie ru­szył do von der Oste­na.

Sta­nął przed drzwia­mi do po­ko­ju swego pana, wziął głę­bo­ki od­dech i drżą­cą dło­nią za­pu­kał trzy­krot­nie. Od­cze­kał chwi­lę, po czym po­no­wił ko­ła­ta­nie.

Tym razem wszyst­kie świa­tła na ko­ry­ta­rzu nieco przy­ga­sły. Lokaj spo­dzie­wał się tego. Wcią­gnął po­wie­trze i na jed­nym wy­de­chu po­wie­dział:

– Panie Otto, Ilsa Ge­er­hart nie żyje, zgi­nę­ła za­szty­le­to­wa­na.

Świa­tła na ko­ry­ta­rzu przy­ga­sły nie­mal zu­peł­nie, a drzwi i okien­ni­ce w całym domu za­mknę­ły się z trza­skiem, nie­któ­re otwar­ły się i znów ude­rzy­ły o ramy.

Gdy wszyst­ko uci­chło, Franz od­cze­kał chwi­lę, po czym udał się do trój­ki spo­śród czte­rech pa­ła­co­wych gości: dwóch An­gli­ków i mar­twej Niem­ki.

 

*

 

Dick prze­wró­cił de­nat­kę na plecy i za­czął prze­szu­ki­wać. W mię­dzy­cza­sie wró­cił lokaj, sta­nął tuż przed drzwia­mi i pa­trzył An­gli­ko­wi na ręce.

Wszy­scy zmarsz­czy­li brwi, gdy Dick wy­cią­gnął z we­wnętrz­nej kie­sze­ni ża­kie­tu zmię­ty ka­wa­łek pa­pie­ru. Wy­glą­dał jak do­wód oso­bi­sty albo le­gi­ty­ma­cja. An­glik przy­glą­dał mu się chwi­lę, po czym wzru­szył ra­mio­na­mi i podał Fran­zo­wi.

– To le­gi­ty­ma­cja Ah­ne­ner­be – po­wie­dział. – Or­ga­ni­za­cji ba­daw­czej. Spo­dzie­wa­li­śmy się tego.

– Kry­li­ście nas przed jakąś uczo­ną? – Dick zmru­żył oczy i przy­glą­dał się z nie­do­wie­rza­niem lo­ka­jo­wi.

– Kry­li­śmy panów przed na­zist­ką. Ah­ne­ner­be to wła­ści­wie SS.

– Trze­ba to gdzieś zgło­sić. – Dick wska­zał na trupa. – Będą jej szu­kać.

Lokaj za­ci­snął usta.

– Nie, nic nie bę­dzie­my zgła­szać – od­parł sta­now­czo.

Henry po­czuł ukłu­cie nie­po­ko­ju, ale nie dał nic po sobie po­znać. Za to Dick nie krył swo­je­go zdzi­wie­nia i uważ­nie przy­glą­dał się Niem­co­wi.

– Oba­wiam się – kon­ty­nu­ował lokaj – że i ja, i pan Otto, a może i pan Kurt, rów­nież udamy się w po­dróż na za­chód.

– Wspa­nia­ła wia­do­mość – od­parł Henry uprzej­mie. – Do­brze mieć ta­kich to­wa­rzy­szy po­dró­ży.

Franz uśmiech­nął się smut­no.

– Mam na­dzie­ję, że pan Otto bę­dzie miał po­dob­ne zda­nie. Ale nie chcie­li­by­śmy – po­pa­trzył w oczy Henry’ego – ucie­kać z mor­der­cą.

An­glik wy­trzy­mał spoj­rze­nie. Ciszę prze­rwał Dick.

– Dobra, dość pie­prze­nia. Co ro­bi­my z tru­chłem?

I wtedy wszy­scy to usły­sze­li: ktoś się krztu­sił na ko­ry­ta­rzu. Sta­wiał kroki w za­bu­rzo­nym ryt­mie, do­bi­jał się do ko­lej­nych drzwi. Wy­szli na ko­ry­tarz i zo­ba­czy­li ją. Zjawa o apa­ry­cji Ilsy od­twa­rza­ła swoje ostat­nie chwi­le wśród ży­wych, ale gdy spo­strze­gła trzech męż­czyzn, sta­nę­ła na środ­ku ko­ry­ta­rza. Wy­pro­sto­wa­ła się i po­pa­trzy­ła na nich spode łba. Uśmiech­nę­ła się nie­przy­jem­nie.

– Głupi sługa, łysy ban­dzior oraz fir­cyk z wąsem krę­tym, stoją pa­trząc krzy­wo przed się, wzro­kiem trwo­gą ogar­nię­tym – za­chi­cho­ta­ła – cóż tam cho­wasz, ele­gan­cie, w tej kie­sze­ni z tyłu dupy? Ach, to dama na­gu­sień­ka, co się z nią wy­pra­wia siupy!

Duch z upior­nym śmie­chem ule­ciał w ko­ry­tarz. Henry stał pa­trząc tępo przed sie­bie i trzy­ma­jąc dłoń na pra­wym po­ślad­ku. Po­wo­li od­wró­cił wzrok na dwóch po­zo­sta­łych męż­czyzn i gdy zo­ba­czył, że ob­ser­wu­ją go z pod­nie­sio­ny­mi brwia­mi, zro­zu­miał swój błąd. Od­chrząk­nął, chwy­ta­jąc się za klapy ma­ry­nar­ki i na­tych­miast po­czer­wie­niał na twa­rzy.

– Panie Franz, czy po­ja­wie­nie się tego… kłam­li­we­go ducha zmie­nia naszą sy­tu­ację? – za­py­tał Henry, bacz­nie ob­ser­wu­jąc lo­ka­ja. Ten wciąż nie opu­ścił brwi.

– Tak – od­po­wie­dział. – Może po­mó­wi­my o tym przy śnia­da­niu?

 

*

 

Przy ławie w ja­dal­ni na par­te­rze mógł po­mie­ścić się nawet tuzin gości, nie li­cząc fo­te­la u szczy­tu, w któ­rym sia­dał je­dy­nie von der Osten. Henry i Dick usie­dli na dru­gim końcu, za to bli­żej kuch­ni, gdzie Franz uwi­jał się teraz, przy­go­to­wu­jąc ja­jecz­ni­cę i bra­twur­sty. Wcze­śniej nalał An­gli­kom po kuflu we­ize­na, wa­rzo­ne­go w pa­ła­co­wych piw­ni­cach. Dick po­pa­trzył nie­uf­nie na pełne szkło i nie zde­cy­do­wał się choć­by na łyk; Henry zaś, przy­zwy­cza­jo­ny do an­giel­skich sto­utów, przy­glą­dał się męt­nej, zło­tej cie­czy, jakby pró­bo­wał od­czy­tać po­cho­dze­nie zia­ren psze­ni­cy i szy­szek chmie­lu. Albo szu­ka­jąc śla­dów tru­ci­zny.

Lokaj przy­niósł dwa ta­le­rze z pa­ru­ją­cy­mi spe­cja­ła­mi i po­sta­wił je przed go­ść­mi, obok kosza wy­peł­nio­ne­go pie­czy­wem. Chwi­lę póź­niej roz­siadł się vis-a-vis An­gli­ków z wła­snym piwem i ta­le­rzem. Dick za­uwa­żył, że kufel Niem­ca jest już pra­wie pusty, a na ścian­kach za­le­ga­ją ślady po pia­nie. Uspo­ko­iło go to i po­cią­gnął wiel­ki łyk orzeź­wia­ją­ce­go na­po­ju.

– Zatem, panie Franz – za­czął Henry, wciąż czer­wo­ny na po­li­czkach. – Cóż zmie­nia w na­szej sy­tu­acji obec­ność ducha pani Ilsy?

– Spo­dzie­wa­li­śmy się Ah­ne­ner­be. Ich agen­ci cho­dzi­li już wcze­śniej po oko­licz­nych dwo­rach, za każ­dym razem z po­dob­nym pre­tek­stem. Tam gdzie ich nie przy­ję­to, na na­stęp­ny dzień zja­wia­ły się bo­jów­ki SS. – Upił łyk piwa. – Spe­cjal­ne bo­jów­ki, z gu­śla­rza­mi, a nawet cza­row­ni­ka­mi.

– Cza­row­ni­cy w SS? – Zmarsz­czył brwi Dick.

– Ah­ne­ner­be za­ło­żo­no rok temu jako or­ga­ni­za­cję ba­da­ją­cą spu­ści­znę nie­miec­kich przod­ków. Pod­le­ga­ją Him­m­le­ro­wi. Głów­nie in­te­re­su­je ich magia, okul­tyzm, sta­ro­żyt­ne ar­te­fak­ty, cza­row­ni­ce, wil­ko­ła­ki, no i… wam­pi­ry.

Dick zer­k­nął na Henry’ego, ale ten ob­ser­wo­wał lo­ka­ja ze sto­ic­kim spo­ko­jem i pianą na wąsie.

– For­mu­ją spe­cjal­ne od­dzia­ły SS. Pró­bu­ją wcie­lić do woj­ska wiedź­my, magów, czy nas wła­śnie. Idzie wojna. Ko­lej­na, strasz­niej­sza. Nie­miec­ka armia we­szła do Nad­re­nii – wes­tchnął. – Mię­dzy in­ny­mi dla­te­go zde­cy­do­wa­no o wa­szej po­ta­jem­nej de­por­ta­cji. Gdyby Ah­ne­ner­be do­wie­dzia­ło się, kim je­ste­ście, by­ło­by to nie­bez­piecz­ne dla wszyst­kich. Na­to­miast z pew­no­ścią wie­dzą, że pani Ge­er­hart przy­by­ła do na­sze­go pa­ła­cu, więc prę­dzej czy póź­niej ktoś znów za­pu­ka do drzwi i wtedy bę­dzie za­da­wał już bez­po­śred­nie py­ta­nia. Duch na­to­miast…

– Duch musi znik­nąć – do­po­wie­dział sta­now­czy głos.

W drzwiach do ja­dal­ni stał von der Osten. Blada skóra kon­tra­sto­wa­ła z czar­nym, sta­ro­mod­nym fra­kiem, do ele­gan­cji któ­re­go nie przy­sta­wa­ła zgar­bio­na po­stu­ra. Franz ze­rwał się z krze­sła i po­trze­bo­wał kilku chwil, by ochło­nąć. Henry wstał i skło­nił się na po­wi­ta­nie, a Dick ob­ser­wo­wał go­spo­da­rza z uda­wa­ną obo­jęt­no­ścią. Sam przed sobą nie chciał przy­znać, że się boi.

– Będą jej szu­kać i znaj­dą. Zbyt dużo wie i zbyt dużo może się do­wie­dzieć. Prze­gnaj­cie ją, to je­dy­na za­pła­ta, ja­kiej ocze­ku­ję za schro­nie­nie. – Od­wró­cił się i znik­nął w pa­ła­co­wym ko­ry­ta­rzu.

Dick za­go­to­wał się w środ­ku, choć na ze­wnątrz za­cho­wał po­zo­ry spo­ko­ju. Wie­dział, że akcja ewa­ku­acji z lot­ni­ska ura­to­wa­ła go przed gor­szym losem, ale nie pisał się na in­try­gi z du­cha­mi w roli głów­nej. Jutro mieli go wy­wieźć na za­chód, a co zo­sta­wi za sobą, mało go już in­te­re­so­wa­ło.

W mię­dzy­cza­sie Franz ze­brał ze stołu puste kufle i wró­cił z peł­ny­mi. Dick z ulgą wypił wiel­ki łyk, który nieco uspo­ko­ił nerwy, ale też wy­raź­nie wzmógł ucisk na pę­cherz. Prze­pro­sił to­wa­rzy­szy i wy­szedł do to­a­le­ty.

We­so­ło po­gwiz­dy­wał, gdy z roz­pię­ty­mi spodnia­mi sta­nął nad klo­ze­tem. Nie był nawet w po­ło­wie, gdy tuż przed jego ocza­mi po­ja­wił się duch.

– Bu!

Dick wrza­snął i przy­trzy­mu­jąc spodnie, wy­padł z to­a­le­ty do hallu. Za­alar­mo­wa­ni Franz i Henry wyj­rze­li z ja­dal­ni. Ich to­wa­rzysz leżał na pod­ło­dze i roz­pacz­li­wy­mi ru­cha­mi za­pi­nał zmo­czo­ne spodnie. Nad jego głową krą­żył duch.

– Łysy silny jak ody­niec, ma bi­cep­sy jak dwie dynie. – Dick zmarsz­czył czoło, a pod nosem wy­kwitł mu głup­ko­wa­ty uśmie­szek. – Ale cóż z ra­mie­nia tego, skoro siur­ka ma…

– Do­oość! – wrza­snął Dick, a duch z chi­cho­tem od­le­ciał.

Henry i Franz pa­trzy­li pod nogi, spla­ta­jąc ręce za ple­ca­mi.

– Duch musi znik­nąć – wy­ce­dził łysy An­glik. To­wa­rzy­sze po­tak­nę­li.

 

*

 

Po­zby­cie się ducha było po­zor­nie łatwe. Franz zda­wał sobie spra­wę, że jest to dusza uwię­zio­na mię­dzy ży­ciem a śmier­cią, która żąda wy­ja­śnie­nia spra­wy swo­je­go mor­der­stwa. Mor­der­stwa, któ­re­go mogły do­ko­nać tylko osoby obec­ne w pa­ła­cu: dwóch An­gli­ków, Kurt Strohm, albo Otto von der Osten. Swo­je­go pana wy­klu­czył z kręgu po­dej­rza­nych – agent­ka Ah­ne­ner­be nie była mile wi­dzia­nym go­ściem, ale jej śmierć tylko przy­spo­rzy­ła mu pro­ble­mów. Do po­zo­sta­łych gości pa­ła­cu nie mógł mieć pew­no­ści. Co gor­sza, od­no­sił wra­że­nie, że dusza Ilsy wcale nie chce zo­stać ura­to­wa­na – w tej for­mie ła­twiej in­fil­tro­wać pałac i zbie­rać in­for­ma­cje, które potem może prze­ka­zać Ah­ne­ner­be.

Po­sta­no­wił po­py­chać spra­wę do przo­du, jed­no­cze­śnie nie tra­cąc po­dej­rza­nych z oczu. Miał na­dzie­ję, że pod pre­sją ktoś w końcu po­peł­ni błąd. Za­pro­po­no­wał zba­da­nie śla­dów na ko­ry­ta­rzu dru­gie­go pię­tra, co An­gli­kom wy­da­ło się roz­sąd­nym dzia­ła­niem.

Znów sta­nę­li obok trupa. Po­szli śla­da­mi zo­sta­wio­ny­mi przez Ilsę, od drzwi noc­nej kry­jów­ki An­gli­ków w prawo. Na czer­wo­nym dy­wa­nie ciem­nia­ły plamy krwi. Przy są­sied­nich drzwiach było jej cał­kiem sporo, przy ko­lej­nych rów­nież, ale im dalej, tym mniej, aż do­szli do miej­sca, gdzie w lewo od­cho­dził drugi ko­ry­tarz, w stro­nę scho­dów. Tu ślad krwi się ury­wał.

Wtem z gło­śnym śmie­chem znów po­ja­wił się duch.

– Franz to sługa tro­chę głupi, byle jaką wódkę kupi, jako dobrą da dla gości, myśli, że to lu­dzie pro­ści – wy­sy­cza­ła.

Franz po­czer­wie­niał pod wzro­kiem Dicka i Henry’ego.

– Ty wred­na wy­wło­ko! – krzyk­nął i rzu­cił w ducha pę­kiem klu­czy, bo tylko to miał pod ręką.

Zjawa wy­ko­na­ła w po­wie­trzu nie­po­trzeb­ny unik i ro­ze­śmia­ła się jesz­cze gło­śniej.

– Jak ten sługa wciąż tak może, że w wam­pi­rzym, sta­rym dwo­rze, za swego pana ple­ca­mi wciąż zaj­mu­je się cza­ra­mi?!

Z ust Fran­za po­sy­pa­ły się blu­zgi, kom­plet­nie nie przy­sta­ją­ce do ele­ganc­kie­go stro­ju pa­ła­co­we­go sługi, a z jego pal­ców wy­strze­li­ły dwie bły­ska­wi­ce. Duch wrza­snął z prze­ra­że­niem, ale tych po­ci­sków rów­nież unik­nął i znów ro­ze­śmiał się z pełną mocą. Bły­ska­wi­ce tra­fi­ły w ścia­nę, po­sy­pa­ły się drza­zgi. Świa­tła na ko­ry­ta­rzu przy­ga­sły na chwi­lę. Zjawa od­le­cia­ła.

Dick i Henry ugię­li nogi, jakby szy­ku­jąc się do skoku. Wy­szcze­rzy­li wam­pi­rze kły w stro­nę Fran­za. Ten od­sko­czył do tyłu wy­cią­ga­jąc ręce w obron­nym ge­ście.

– Nie, nie! Je­stem mie­szań­cem! – krzyk­nął, pre­zen­tu­jąc zbyt dłu­gie, jak na czło­wie­ka, zęby.

An­gli­cy wy­mie­ni­li spoj­rze­nia. Wy­pro­sto­wa­li się i roz­luź­ni­li.

Wtedy z ko­ry­ta­rza po lewej do­szedł ich dźwięk otwie­ra­ne­go zamka. Z prze­kleń­stwa­mi na ustach, na ko­ry­ta­rzu po­ja­wił się Kurt Strohm. Za­spa­ny gru­bas, w kra­cia­stej pi­ża­mie i szlaf­my­cy.

– Co tu się wy­pra­wia, do cho­le­ry?! An­giel­skie knury! Nie wi­dzi­cie, że Niem­cy jesz­cze śpią?!

Henry chwy­cił mocno Dicka za ramię, bo ten już chciał ru­szać w stro­nę Stroh­ma, a na skro­ni za­pul­so­wa­ła mu nie­bie­ska żyła.

– Panie Strohm – za­czął Henry. – Ilsa Ge­er­hart nie żyje.

Oczy gru­be­go Niem­ca otwo­rzy­ły się sze­ro­ko, ale rów­nie szyb­ko zmru­ży­ły, wpa­tru­jąc w ele­ganc­kie­go An­gli­ka.

– Mam to w dupie. Franz! Śnia­da­nie! – roz­ka­zał Strohm i znik­nął w swoim po­ko­ju, trza­ska­jąc drzwia­mi.

Franz wie­dział, że „śnia­da­nie” w no­men­kla­tu­rze gru­ba­sa ozna­cza obiad. Spoj­rzał ner­wo­wo na An­gli­ków. Dick przy­glą­dał się ko­ry­ta­rzo­wi na wprost, zro­bił kilka kro­ków w głąb.

– Na cho­le­rę takie miej­sce, gdzie nie ma ani okien, ani drzwi? – rzu­cił przez ramię. – Mu­sia­ła przyjść z lewej.

Wska­zał drogę, która bie­gła przed po­ko­jem Stroh­ma i pro­wa­dziła do scho­dów.

– Pan Strohm jada na dole? – za­py­tał Henry.

Lokaj kiw­nął twier­dzą­co głową.

– Tutaj wi­dzie­li­śmy już chyba wszyst­ko, zatem po­cze­kaj­my na niego w ja­dal­ni.

 

*

 

Dick wszedł do kuch­ni za Fran­zem, bez py­ta­nia się­gnął po czy­sty kufel i sam nalał do niego we­ize­na. W my­ślach obie­cał sobie, że jak znów przy­ci­śnie go pę­cherz, pój­dzie sikać na ze­wnątrz, choć­by w naj­więk­szą ulewę.

Siadł na końcu stołu, obok Henry’ego, który po­pro­sił o kawę, a krze­sło na­prze­ciw­ko od­su­nął – miał na­dzie­ję, że skło­ni to Stroh­ma, by na nim usiadł, ale roz­są­dek pod­po­wia­dał, że to tylko czcze ocze­ki­wa­nia.

Nie mylił się. Pół go­dzi­ny póź­niej Kurt Strohm osten­ta­cyj­nie usiadł przy dru­gim końcu stołu, opie­ra­jąc się nie­dba­le jakby chciał przy­ciąć ko­ma­ra. Jesz­cze długo po wej­ściu do ja­dal­ni mru­żył prze­krwio­ne oczy. Franz już niósł ta­le­rze z obia­dem.

Henry od­chrząk­nął, ale nie do­cze­kał się re­ak­cji. Dick pa­trzył z prze­krzy­wio­ną głową na Stroh­ma – Nie­miec go de­ner­wo­wał, ale czuł, że le­piej po­stę­po­wać ostroż­nie.

W końcu Henry skró­to­wo przed­sta­wił sy­tu­ację: po­wie­dział o mor­der­stwie, prze­mil­cza­jąc ślady krwi na ko­ry­ta­rzu. Kurt jadł, nie prze­jąw­szy się ani tro­chę, choć było widać, że słu­cha uważ­nie. An­gli­cy wy­mie­ni­li spoj­rze­nia.

– Wy­cho­dził pan z po­ko­ju w nocy?

Kurt prze­rwał żucie po­lę­dwicz­ki wie­przo­wej i pod­niósł po­wo­li głowę. Wpa­try­wał się w Henry’ego ze zmarsz­czo­ny­mi brwia­mi.

– Za­mknij się, wy­spia­rzu, przy­sze­dłem tu zjeść, a nie na prze­słu­cha­nie – od­po­wie­dział. – Zresz­tą nie bę­dzie mnie wy­py­ty­wał jakiś angol.

Dick sie­dział na krze­śle, ale trzy­ma­ła go na nim tylko ręka Henry’ego. Był nie­mym gwizd­kiem czaj­ni­ka z wrzą­cą wodą, który ostat­kiem sił trzy­ma się na dziub­ku.

– Wy­cho­dzi­łeś z po­ko­ju, Kurt? – po­wie­dział Otto von der Osten, po­ja­wia­jąc się w drzwiach ja­dal­ni.

Strohm pod­niósł gwał­tow­nie głowę i wpa­trzył się w go­spo­da­rza.

– Otto, przy­ja­cie­lu! – za­krzyk­nął ła­mią­cym się gło­sem.

Po­pa­trzył w stro­nę An­gli­ków. Na pulch­nej twa­rzy za­go­ścił uda­wa­ny uśmie­szek. Henry za­ko­ły­sał wąsem, gdy po­czuł swąd pa­lo­ne­go pa­pie­ru.

– Otwie­ra­łeś w nocy drzwi? – syk­nął von der Osten.

Mina gru­ba­sa zrze­dła. Za­prze­czył szep­tem, spu­ścił wzrok.

Wtedy wszy­scy usły­sze­li z głębi pa­ła­cu zło­wiesz­czy re­chot, który na­ra­stał z każdą chwi­lą. Nagle ponad głową von der Oste­na duch Ilsy wle­ciał do ja­dal­ni i za­to­czył krąg wokół męż­czyzn.

– Przy­szedł wresz­cie stary pryk, gruby za­milkł nagle, w mig! – za­re­cho­ta­ła. – Kurt, ko­cha­nie, po­wiedz prze­cie z kim szu­ka­łeś rogu w świe­cie?

Świa­tło przy­ga­sło, pałac za­drżał od trza­ska­ją­cych skrzy­deł drzwi i okien. Duch ro­ze­śmiał się upior­nie i prze­le­ciał tuż nad głową von der Oste­na, wpa­trzo­ne­go wprost w Kurta Stroh­ma.

– Och, mój Otto, panie miły, kiedy żyły ci się śniły, Kurt otwie­rał drzwi wy­try­chem, może on mnie zabił szty­chem?

– To wiedź­ma! Nie słu…

Otto von der Osten zna­lazł się przy Kur­cie tak szyb­ko, że zo­sta­wił za sobą cień, który teraz opa­dał na pod­ło­gę jak rzu­co­ny czar­ny welon. Go­spo­darz ści­skał gar­dło gru­ba­sa.

– Nie roz­szar­pię cię od razu tylko ze wzglę­du na starą przy­jaźń, ale nie myśl, że mi umknę­ło, że je­steś taki jak ona. Je­steś na­zi­stą, Kurt. Od ty­go­dnia z fa­scy­na­cją godną tego wą­sa­te­go kur­du­pla opo­wia­dasz o „Wiel­kich Niem­czech”, ho­łu­bisz Aryj­czy­ków i uty­sku­jesz na Żydów, któ­rych sam masz w ro­do­wo­dzie. – Kurt pró­bo­wał krę­cić głową, ale Otto wzmoc­nił uchwyt. – Spraw­dzę, czy wi­dzia­łeś się w nocy z Ilsą. Wszy­scy spraw­dzi­cie się na­wza­jem, ale wiedz jedno: to są twoje ostat­nie chwi­le w tym pa­ła­cu, ro­zu­miesz, ćwierć-ży­dzie hi­po­kry­to?!

Za­ma­szy­stym ru­chem ręki pchnął gru­ba­sa, tak że ten za­to­czył się i runął na pod­ło­gę, nie­zgrab­nie jak dziec­ko.

– Franz, przy­go­tuj wszyst­ko, cof­nij zegar o osiem­na­ście go­dzin.

W mil­cze­niu ob­ser­wo­wa­li jak go­spo­darz od­wró­cił się i znik­nął w głębi pa­ła­cu.

 

*

 

An­gli­cy spoj­rze­li na lo­ka­ja, który już wy­cho­dził z ja­dal­ni.

– Jak mamy to ro­zu­mieć, panie Franz? – za­py­tał Henry. Wraz z Dic­kiem szedł tuż obok Niem­ca.

– Pan Otto jest… Ten pałac i jego go­spo­darz są jakby po­łą­cze­ni – tłu­ma­czył Franz. – Drzwi, okna, świa­tło, a nawet tem­pe­ra­tu­ra w środ­ku, czy, hmm… stan tech­nicz­ny, za­le­żą od pana Otta. W drugą stro­nę, Pan Otto po­sia­da pa­mięć, a ści­ślej uj­mu­jąc, po­tra­fi od­two­rzyć otwie­ra­nie oraz za­my­ka­nie drzwi i okien. Za chwi­lę za­pad­nie w sen, a razem z nim za­śnie pałac. Bę­dzie­my świad­ka­mi se­kwen­cji otwie­ra­nych drzwi z osiem­na­sto­go­dzin­nym opóź­nie­niem.

– Nie będę brał udzia­łu w tej huc­pie – prych­nął Strohm, który jak się oka­za­ło, szedł kilka kro­ków za nimi. – Przy­nieś mi bu­tel­kę schnap­p­sa, bym miał choć tro­chę ucie­chy. Tylko lep­sze­go niż ze­szłej nocy.

Franz wy­słu­chał gru­ba­sa nie zmie­nia­jąc wy­ra­zu twa­rzy.

– Wedle ży­cze­nia, panie Strohm. Nie­mniej jed­nak ża­łu­ję, że nie bę­dzie pan mógł zwe­ry­fi­ko­wać praw­do­mów­no­ści na­szych braci z An­glii. Pałac jest duży i żeby prze­śle­dzić hi­sto­rię ze­szłej nocy bę­dzie­my mu­sie­li się po­dzie­lić. Tylko ja i pan mo­że­my być obiek­tyw­ny­mi ob­ser­wa­to­ra­mi drzwi po­ko­ju, gdzie spę­dzi­li noc nasi nie­spo­dziewani go­ście.

Kurt wy­glą­dał jak ko­cioł z le­d­wie trzy­ma­ją­cym za­wo­rem bez­pie­czeń­stwa. We­szli do sali ko­min­ko­wej. Henry za­pa­mię­tał ją z po­przed­nie­go wie­czo­ra w cie­płym świe­tle ognia z ko­min­ka. Teraz na pod­ło­dze od­zna­cza­ły się jasne tra­pe­zy przed­po­łu­dnio­we­go słoń­ca, wpa­da­ją­ce­go przez wiel­kie okna. Do tej pory nie zo­rien­to­wał się, że po raz pierw­szy od wielu dni chmu­ry ustą­pi­ły i od­sło­ni­ły wcze­sno­wio­sen­ny kra­jo­braz oko­licz­nych gór.

Franz pod­szedł do ze­ga­ra, sto­ją­ce­go na­prze­ciw­ko ko­min­ka. Za­trzy­mał wa­ha­dło i wtedy Henry’emu za­dzwo­ni­ło w uszach. Świat jakby zma­to­wiał, stra­cił cały blask, a szyby w oknach wy­sza­rza­ły, niby okop­co­ne dymem ze świe­cy. Tym­cza­sem Franz chwy­cił więk­szą wska­zów­kę i z nie­ma­łym wy­sił­kiem za­czął nią krę­cić w od­wrot­nym kie­run­ku.

Henry aż się za­chwiał, gdy zo­ba­czył jak przy­ga­szo­ne plamy świa­tła na pod­ło­dze wę­dru­ją po łuku w prawo. Pałac cofał się w cza­sie.

Franz wy­su­nął szu­fla­dę ko­mo­dy i wy­cią­gnął z niej kilka ze­gar­ków kie­szon­ko­wych. Każ­dym po­trzą­snął przy uchu, a te które uznał za spraw­ne, na­krę­cił, na­sta­wił i roz­dał. Z dru­giej szu­fla­dy wy­grze­bał opra­wio­ne w skórę no­tat­ni­ki i po jed­nym ołów­ku dla każ­de­go. Chwi­lę póź­niej krę­cił się już po kuch­ni, by ni­ko­mu nie za­bra­kło kawy w bla­sza­nych ter­mo­sach i ka­na­pek za­wi­nię­tych w wy­kroch­ma­lo­ne szmat­ki. Na końcu po­biegł do piw­ni­cy, by Strohm mógł wy­bie­rać mię­dzy kawą, a schnap­p­sem.

– Ja i pan Len­non zo­sta­nie­my na par­te­rze. – Or­ga­ni­zo­wał ob­ser­wa­cję lokaj. – A pan Strohm i pan Mur­ray pójdą na dru­gie pię­tro. A teraz zaj­mij­my po­zy­cję, bo zdaje się, że pani Ge­er­hart idzie już aleją.

– A duch? – za­py­tał Dick.

– O tej porze jesz­cze go nie było, zatem nie mu­si­my się nim mar­twić.

Henry ru­szył na pię­tro, oglą­da­jąc się nie­zbyt dys­kret­nie. Strohm szedł przy­glą­da­jąc się zmru­żo­ny­mi ocza­mi ety­kie­cie na flasz­ce.

Gdy do­tar­li na dru­gie pię­tro, drzwi po­ko­ju An­gli­ków otwar­ły się, by zaraz trza­snąć. Chwi­lę póź­niej drzwi fron­to­we wpu­ści­ły do środ­ka wiatr, chłód i nie­wi­dzial­ną Ilsę Ge­er­hart. Wszyst­ko się zga­dza­ło.

 

*

 

Kwa­drans przed szó­stą skrzyp­nię­cie drzwi do po­ko­ju gru­be­go Niem­ca wy­rwa­ło Hanry’ego z apa­tii. Wy­gi­nał szyję i mru­żył oczy, ale szpa­ra była zbyt mała, by zo­ba­czyć co­kol­wiek w środ­ku. Spoj­rzał na Stroh­ma sie­dzą­ce­go nie­opo­dal. Spał, opar­ty o ścia­nę i chra­pał. Wy­glą­da­ło na to, że po­przed­niej nocy uchy­lił drzwi, by pod­słu­chać to co się dzia­ło na ko­ry­ta­rzu. Albo po­roz­ma­wiać z Ilsą.

Dzie­sięć minut póź­niej drzwi obok miej­sca, gdzie koń­czy­ły się ślady krwi za­drża­ły. Chwi­lę póź­niej ko­lej­ne na prawo. Stroh­ma obu­dził do­pie­ro gwał­tow­nie otwar­ty pokój gdzie spali An­gli­cy. Henry za­mknął notes. Do pa­ła­cu wra­ca­ły barwy, hall roz­świe­tlił się pro­mie­nia­mi słoń­ca. An­glik chwiej­nym ze zmę­cze­nia kro­kiem za­czął scho­dzić po scho­dach.

Na pierw­szym pię­trze minął von der Oste­na, cią­gną­ce­go za sobą cie­ni­sty tren.

– Otto, przy­ja­cie­lu, ci cho­ler­ni an­go­le dwa razy otwie­ra­li drzwi. – Strohm trzy­mał notes przed sobą. – Skur­wie­le, nie­god­ni twej go­ści­ny! Mó­wi­łem ci to już wcze­śniej.

Von der Osten nie zwol­nił. Z nie­spo­dzie­wa­ną lek­ko­ścią chwy­cił gru­ba­sa za boki i pchnął przed sie­bie. Strohm wpadł na ścia­nę.

– Mo­żesz kła­mać na różne spo­so­by, mógł­byś skła­mać z go­dzi­ną, czy mówić, że trza­ska­li, za­miast spo­koj­nie za­mknąć, ale nie skła­miesz, mó­wiąc, że otwar­li, gdy drzwi trwa­ły za­mknię­te – mówił von der Osten. Strohm pró­bo­wał od­kaszl­nąć i zła­pać dech. – Śmier­dzia­łeś od pierw­sze­go dnia swo­jej wi­zy­ty. Chcia­łem pytać, gdzie się po­dział mój przy­ja­ciel Kurt, ale bałem się. Bałem się setek lat przy­jaź­ni mię­dzy na­szy­mi ro­dzi­na­mi. Setek… – Po­ki­wał głową. – Setki lat bu­do­wa­nia, byś w jedną noc wszyst­ko zbu­rzył!

– Nie, nie, Otto! Żad­ne­go bu­rze­nia! Ja chcę bu­do­wać – mówił. Von der Osten sta­nął nad nim, pa­trząc z po­gar­dą. – Idą zmia­ny, wiesz o tym. Nie opie­raj się, chodź ze mną, z przy­ja­cie­lem. – Wy­cią­gnął przed sie­bie rękę, opa­no­wał swój ton, mówił spo­koj­nie.

– Je­steś…

– Bę­dzie­my bu­do­wać siłę na­ro­du nie­miec­kie­go! Wy­ple­ni­my zło, prze­gna­my ko­mu­ni­stów, żydów, czar­nych…

– Dość! – krzyk­nął pan Otto i znów w całym domu trza­snę­ły okna i drzwi. Świa­tło za­mru­ga­ło. – Je­stem wier­ny je­dy­nie ro­dzi­nie, a nie prze­mi­ja­ją­cym ide­olo­giom. Gdy­byś po pro­stu stąd od­szedł… ale ty ją za­bi­łeś. Nie mam wyj­ścia.

­– Panie Otto – po­wie­dział Henry, ale nikt go nie usły­szał.

– Ja jej nie… – Strohm z sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi kiwał prze­czą­co głową. Otto von der Osten wy­strze­lił na niego jako ciem­na smuga. Za­ata­ko­wa­ny zdo­łał jesz­cze się uchy­lić, bły­snę­ły dłu­gie kły, znów sta­nę­li na­prze­ciw sie­bie. Oczy błysz­cza­ły mor­der­czym sza­łem, klat­ki pier­sio­we pra­co­wa­ły in­ten­syw­nie.

– Panie Otto – ode­zwał się jesz­cze raz Henry, po­now­nie zi­gno­ro­wa­ny.

Nagle obaj zmie­ni­li się w czar­ne cie­nie i po­gna­li ku sobie, zde­rza­jąc się i kłę­biąc w chmu­rze ko­tłu­ją­cych się zwi­dów. Okien­ni­ce trza­ska­ły, gdzieś w dali tłu­kły się szyby. Świa­tło mi­go­ta­ło, raz po raz po­grą­ża­jąc pałac w cie­niu. Ja­zgot burzy prze­ro­dził się w ża­ło­sny sko­wyt. Chmu­ra roz­pa­dła się na dwie cie­ni­ste wstę­gi, z któ­rych wy­ło­ni­ły się po­sta­cie. Kurt Strohm klę­czał, opie­ra­jąc się na rę­kach i pluł krwią. Pod brzu­chem rosła ciem­na ka­łu­ża. Von der Osten sie­dział opar­ty o ścia­nę. Cięż­ko od­dy­chał, krwa­wiąc z roz­ora­ne­go po­licz­ka. Franz wy­cią­gnął chu­s­tecz­kę z kie­sze­ni i przy­ło­żył do rany, Dick i Henry dali, co mieli, by jak naj­szyb­ciej za­ta­mo­wać krew. Chwi­lę póź­niej cała czwór­ka zo­ba­czy­ła jak Strohm prze­wró­cił się na bok i za­stygł na wieki.

– Panie Otto – za­czął po­now­nie Henry – Strohm nie mógł zabić pani Ge­er­hart. Uchy­lił drzwi, ale tylko na tyle, by mogli ze sobą po­roz­ma­wiać. Nie było mowy o tym, by jedno bądź dru­gie prze­ci­snę­ło się przez szpa­rę albo żeby zadać cios.

W głębi pa­ła­cu usły­sze­li dia­bo­licz­ny śmiech. Duch Ilsy za­to­czył koło nad mar­twym Niem­cem.

– Po­że­gnaj­cie już gru­be­go, choć nie­win­ny mordu tego. Ale śmiesz­ne miny macie i za­pew­ne pełne gacie!

Ro­ze­śmia­ła się jesz­cze gło­śniej, za­wi­ro­wa­ła nad cia­łem Stroh­ma i po­le­cia­ła na dru­gie pię­tro. Franz chwy­cił to co miał pod ręką i rzu­cił w od­da­la­ją­ce­go się ducha. Rzut nie był nawet bli­sko celu, ale gdy pa­trzył za od­da­la­ją­cym się po­ci­skiem, zo­rien­to­wał się, że rzu­cił klep­ką z par­kie­tu. Po­dob­ne wa­la­ły się wszę­dzie do­oko­ła, zaś dy­wa­ny stra­szy­ły po­strzę­pio­ny­mi dziu­ra­mi, na ścia­nach bo­aze­ria i ta­pe­ty zwi­sa­ły smęt­nie, jakby przez ko­ry­tarz prze­szło stado wal­czą­cych ze sobą lwów.

Franz zer­k­nął na von der Oste­na. Nie wi­dział go nigdy w takim sta­nie – po­kie­re­szo­wa­nego, zmę­czo­nego i… smut­nego.

– Drzwi w miej­scu, gdzie koń­czą się ślady krwi za­drża­ły. Mu­sia­ła na nie wpaść – kon­ty­nu­ował Henry. – Ko­lej­ne rów­nież.

Lokaj za­ci­snął zęby i po­pę­dził za du­chem, An­gli­cy wy­mie­ni­li spoj­rze­nia, po czym Dick ru­szył śla­dem Fran­za.

Gdy Nie­miec wszedł na dru­gie pię­tro, zo­ba­czył jak pro­mie­nie słoń­ca prze­ci­ska­ją się pod drzwia­mi na wprost – tymi, o któ­rych mówił Henry. Ale tuż za drzwia­mi coś le­ża­ło, prze­ry­wa­jąc jasną szcze­li­nę cie­niem. Franz pod­szedł do drzwi i z kie­sze­ni ka­mi­zel­ki wy­cią­gnął pęk klu­czy. Prze­mie­szał je w pal­cach, po czym wy­brał wła­ści­wy. Dick za­glą­dał mu przez ramię.

Gdy drew­nia­ne skrzy­dło się otwo­rzy­ło, lokaj nie uwie­rzył w to co zo­ba­czył. Pod­niósł za­krwa­wio­ny ka­wa­łek me­ta­lu i po­biegł do von der Oste­na.

– Panie Otto, panie Otto! Ona… – Po­ka­zał na­rzę­dzie zbrod­ni. – Mu­sia­ła tam wejść.

Świa­tła zga­sły. Ko­ry­tarz spo­wił pół­mrok prze­ci­na­ny pro­mie­nia­mi słoń­ca, które z tru­dem prze­bi­ja­ły się przez za­mknię­te okien­ni­ce. Otto von der Osten za­mknął oczy.

 

*

 

Franz pro­wa­dził An­gli­ków do po­ko­ju swego pana.

– To jedno z za­bez­pie­czeń mo­je­go au­tor­stwa – mówił, po­ka­zu­jąc krwa­we ostrze. – W ko­ry­ta­rzu na dru­gim pię­trze znaj­du­ją się ukry­te drzwi. Cho­wa­my tam skarb ro­dzi­ny von der Oste­nów od setek lat. Skarb i jed­no­cze­śnie brze­mię. Bę­dzie­my mu­sie­li ucie­kać razem z nim.

– Cóż to za skarb, panie Franz? – za­py­tał Henry, wy­obra­ża­jąc sobie, jak tasz­czą cięż­ką, okutą skrzy­nię wy­peł­nio­ną kosz­tow­no­ścia­mi.

Lokaj mil­czał. We­szli do po­ko­ju von der Oste­na. W ko­min­ku tliły się nie­do­pa­lo­ne kart­ki, po całym po­ko­ju latał spo­pie­lo­ny pa­pier. Na środ­ku le­ża­ło kilka ksiąg z po­wy­ry­wa­ny­mi stro­ni­ca­mi.

Franz pod­szedł do re­ga­łu, się­gnął za opra­wio­ne w czar­ną skórę księ­gi, gme­rał tam przez chwi­lę, aż za­kle­ko­tał me­cha­nizm i mebel otwo­rzył się ni­czym grube, drew­nia­ne drzwi do nie­wiel­kie­go po­ko­iku. Lokaj ob­ró­cił się w stro­nę gości.

– Na dru­gim pię­trze ukry­ty jest Gjal­lar­horn.

Henry aż pod­sko­czył, a Franz mógł­by przy­siąc, że jego wąs na chwi­lę się wy­pro­sto­wał. Dick tylko zmarsz­czył brwi.

– To sta­ro­nor­dyc­ki ar­te­fakt, róg boga He­im­dal­la – tłu­ma­czył lokaj, wi­dząc brak zro­zu­mie­nia. – Kto w niego za­dmie, ob­wie­ści wiel­ką wojnę. Nie może wpaść w ludz­kie ręce. Mu­si­my go stąd za­brać, ale też po­zbyć się ducha. Za dużo wie, prze­ka­że in­for­ma­cje Ah­ne­ner­be, a oni… oni wie­dzą jak z ta­kiej wie­dzy ko­rzy­stać. Żeby prze­gnać Ilsę, po­trze­bu­je­my twar­dych do­wo­dów, mu­si­my wejść do ukry­te­go po­ko­ju na dru­gim pię­trze. Klucz do niego znaj­du­je się za tym re­ga­łem.

Za­pro­sił An­gli­ków ge­stem, a ci prze­szli do nie­wiel­kie­go po­miesz­cze­nia, gdzie stało tylko drew­nia­ne krze­sło, dwie puste bu­tel­ki po do­brym schnap­p­sie, na ścia­nie wi­siał por­tret szlach­cian­ki i… nic wię­cej.

– Gdzie ten klucz? – Zi­ry­to­wał się Dick.

Franz wska­zał głową obraz.

– Emi­lia von Dyhrn-Osten, śmier­tel­nicz­ka, zmar­ła w ty­siąc osiem­set sie­dem­dzie­sią­tym pią­tym, żona pana Otto. Ona jest klu­czem. Klu­czem do jego serca. – Za­wie­sił głos. – Przy­pa­trz­cie się i chodź­my na dru­gie pię­tro.

 

*

 

Po dro­dze do­łą­czył do nich Otto von der Osten z ob­wią­za­nym ban­da­ża­mi po­li­czkiem. Uty­kał, ale wy­glą­dał już znacz­nie le­piej, uspo­ko­ił od­dech. W ko­ry­ta­rzu, w któ­rym wcze­śniej ni­cze­go nie było, zna­leź­li po­dwój­ne, zdo­bio­ne drzwi i ducha. Ilsa sy­cza­ła.

– Gdzie szu­ka­cie mego kata? Nie znaj­dzie­cie? Wasza stra­ta! Prze­szu­kaj­cie par­ter, śmie­cie, nie ko­ry­tarz pusty prze­cie.

Jed­nak gdy zo­rien­to­wa­ła się, że dwóch wy­spia­rzy widzi to, czego wcze­śniej nie mogli do­strzec, że się­ga­ją do klam­ki taj­nych drzwi, wrza­snę­ła, aż po­wie­trze za­drża­ło.

– Wchodź­cie! – krzyk­nął von der Osten gło­sem nie­cier­pią­cym sprze­ci­wu.

Zjawa, wi­dząc, że nie może już w ni­czym prze­szko­dzić, po­gna­ła w dół pa­ła­cu, sko­wy­cząc ża­ło­śnie.

Za drzwia­mi wszyst­ko stało się jasne. Na pod­ło­dze le­ża­ła la­tar­ka, a ze ścia­ny wy­sta­wał me­ta­lo­wy pręt z do­spa­wa­ny­mi prze­rdze­wia­ły­mi ostrza­mi. Jed­ne­go bra­ko­wa­ło.

– Za­trzy­ma­ła ją pierw­sza pu­łap­ka, dalej są jesz­cze dwie. O, tu – Franz na­ci­snął le­d­wie wi­docz­ne wy­brzu­sze­nie na dy­wa­nie – jest me­cha­nizm spu­sto­wy. Trzy­dzie­ści lat, a za­dzia­ła­ło – dodał z dumą w gło­sie.

Henry i Dick zer­k­nę­li w głąb wą­skie­go po­miesz­cze­nia. Na końcu, na ko­mo­dzie le­ża­ła nie­wiel­ka skrzyn­ka, a nad nią wi­siał taki sam obraz, jak w po­ko­ju von der Oste­na.

– To ory­gi­nał, ten na dole to re­pli­ka. Zro­bio­no jesz­cze jedną, po któ­rej ślad za­gi­nął. Wi­docz­nie tra­fi­ła na nią Ilsa.

– W takim razie ura­tuj­my jej bied­ną duszę – po­wie­dział Henry.

Dick po­pa­trzył na ro­da­ka py­ta­ją­co.

– Och, Dick, spró­buj­my do­bry­mi ma­nie­ra­mi.

Wy­szli na ko­ry­tarz. Ple­ca­mi do taj­ne­go po­ko­ju, ze spusz­czo­ną głową stał pan Otto.

– Duchu Ilsy Ge­er­hart, ze­chciej nas wy­słu­chać – za­wo­łał Henry.

Dick spoj­rzał na to­wa­rzy­sza, ten wzru­szył ra­mio­na­mi. Z dołu po­niósł się roz­pacz­li­wy krzyk, na­ra­stał z każdą chwi­lą, aż zza rogu wy­ło­nił się duch, jakby cią­gnię­ty nie­wi­docz­ną liną.

– Pani, znamy oko­licz­no­ści twej śmier­ci, nie trzy­ma cię na tym świe­cie już żadna ta­jem­ni­ca, odejdź w po­ko­ju.

Duch wy­krę­cał się jak ra­żo­ny prą­dem, ale kiwał prze­czą­co głową.

– Za­bi­ła cię chci­wość – krzyk­nął Dick. – Za­bi­ła cię twoja ide­olo­gia, twój wódz po­słał cię na śmierć!

Duch za­to­czył koło w po­wie­trzu. Ewi­dent­nie ni­g­dzie się nie wy­bie­rał, choć nie kwa­pił się już do ry­mo­wa­nek. Franz zmarsz­czył brwi.

– Ja cię za­bi­łem – po­wie­dział cicho. Duch za­stygł w po­wie­trzu. – Ja cię za­bi­łem – krzyk­nął ośmie­lo­ny. – To moja pu­łap­ka, ja ją zro­bi­łem!

Twarz Ilsy wy­krzywiło zdzi­wie­nie i strach, ze­sztyw­nia­ła i za­mie­ni­ła się w białą plamę, ni­czym pa­pier, który od dołu za­czął się sypać jak śnieg. Ka­wa­łek po ka­wał­ku od­pa­dał i nik­nął, zanim do­tknął dy­wa­nu. Ilsa wrza­snę­ła wście­kle, ale głos nie roz­ry­wał już uszu. Gasł ża­ło­śnie jak od­le­gły krzyk w tu­ne­lu.

 

*

 

Za­mie­nia­jąc się w czar­ną mgłę, von der Osten omi­nął ko­lej­ne pu­łap­ki i wy­niósł Gjal­lar­horn z kry­jów­ki, a zo­sta­wił kopię ob­ra­zu uko­cha­nej. Do po­ko­ju wrzu­co­no też oba ciała.

W po­dróż za­bra­li tylko nie­zbęd­ne rze­czy. Gdy byli go­to­wi, na drogę przed pa­ła­cem wje­cha­ły dwa mer­ce­de­sy. Wy­szli tyłem, przez ja­dal­nię, a potem ru­szy­li w stro­nę lasu, prze­pły­wa­jąc ponad ogro­dze­niem. Opu­ści­li pałac w Hir­sch­ber­ger Tal. Jeden z wielu, które ska­za­ne zo­sta­ły na nisz­czą­cą moc czasu i skry­wa­nie ta­jem­ni­cy. Znik­nę­li we mgle: Franz, Dick, Henry i Otto von der Osten, nio­są­cy pod ma­ry­nar­ką Gjal­lar­horn. Nie mógł tra­fić w ludz­kie ręce. Nie w cza­sach, które nad­cho­dzi­ły.

Koniec

Komentarze

Cześć!

 

Początek zachęcający, jeżeli chodzi o treść, choć stylistycznie trochę się wybijałem z rytmu. Podobał mi się kajzerowski wąs, przy czym moim zdaniem to wodotrysk, który powinien wystrzelić tylko raz, a w tekście się on powtarza (nieco później rzecz jasna, więc nie chodzi mi o powtórzenie jako takie). To oczywiście subiektywne wrażenie itd., ale wolę się z Tobą nim podzielić, bo wydaje mi się, że takie nietuzinkowe określenia lepiej wybrzmiewają, jak ich się nie nadużywa. ;-)

Kolejne fragmenty trochę się mi dłużyły. Brakowało dialogów. Poznajemy bohaterów, którzy poza przywitaniem niczego nie mówią i właściwie niewiele też robią. Rozumiem chęć niespiesznego budowania klimatu opowieści w starym stylu, ale było trochę zbyt niespiesznie jak na mój gust. ;-) Do tego przybycie Ilsy i ogłoszenie jej zgonu wyszły trochę beznamiętnie.

Potem pojawia się duch i ja z tego już nic nie rozumiem. :P No może jedynie to, że duchy w przedstawionym świecie są czymś równie powszechnym jak ciepłe śniadania. Domyślam się jednak, że puzzle się poukładają na końcu (i tak się finalnie dzieje, nawet przed końcówką).

Duch wprowadza też humor. Nie jest najwyższych lotów, ale rozbawił, więc zadanie swoje spełnia. Natomiast to trochę też wybiło mnie z flow. Z początku wydawało mi się, że tekst jest poważny, a potem falował. ;-) To nie błąd, ale zamiast skupić się na treści, zacząłem się zastanawiać, na jakich falach mam tę treść odbierać.

Sporo też uwagi poświęcasz sikaniu. Dialog z wiadrem na początku, sikanie z duchem, sikanie w myślach. :P

Kryminałem mi się to do końca nie wydało. Na pewno nie rozwiązywałem zagadki wraz z bohaterami (zresztą nie miałem wrażenia, że oni ją rozwiązują, raczej snują się po pałacu, z przerwami na sikanie :P), ponieważ śmierć Ilsy nie wzbudziła zbyt wielkich emocji. Byłem jednak ciekaw kolejnych scen, aby zobaczyć, jak się to wszystko ułoży i kto kim się okaże.

No i okazało się, że mamy tu ekipę wampirów, która ucieka przed Hitlerem. Jak dla mnie trochę za mało dostałem informacji, jak to wszystko w tym uniwersum funkcjonuje. Dokąd uciekali bohaterowie? Jakie mogą być ich dalsze losy? Skąd Otto miał Gjallarhorna (wiem, że to skarb rodowy, ale jak do nich trafił taki artefakt)? Zerknąłem nawet na tych von der Ostenów, ale nic mi nie zaświatało. :P Takie tam marudzenie.

Sumarycznie nie było źle, nie nudziłem się (mimo kilku dłużyzn), ale nie mogę napisać, abym został wyrwany z butów albo chociaż lekko poderwany. ;-) Było jednak kilka fajnych pomysłów (podoba mi się czas akcji, bo o ile motyw mocy nadprzyrodzonych połączonych z nazistami jest trochę wyeksploatowany, to historie toczą się raczej w czasie drugiej wojny lub po niej, natomiast okres międzywojnia uwielbiam; kolejny plus to cofnięcie się pałacu w czasie, co wyszło naprawdę dobrze) i tekst jest napisany na tyle sprawnie, że mogę spokojnie zgłaszać do zbioru B.

Poniżej moje spostrzeżenia redakcyjne. To zupełnie subiektywne odczucia, bo tekst jest napisany bardzo porządnie.

 

Rozpaczliwie wpadła na najbliższe drzwi.

Tu się lekko wybiłem z rytmu. Niezbyt mi spasowało to połączenie. Zresztą ta beznadzieja wynika z innych zdań, więc dookreślenie wpadnięcia wydaje mi się zbędne. ;-)

 

Rozpaczliwie wpadła na najbliższe drzwi. Zamknięte. Resztkami sił przeszła do następnych, te również ani drgnęły, spróbowała jeszcze raz. Czwarte drzwi ustąpiły.

Stanęła naprzeciw dwóch nieznajomych. W jej oczach wymalowało się zdziwienie, potem cień nadziei, wyciągnęła do nich rękę, zwymiotowała krwią i runęła na podłogę.

– Ty idioto! Zapomniałeś zamknąć drzwi! Znalazła nas! – wrzeszczał jeden.

Drugi, niezrażony obelgą, podkręcił kajzerowski wąs.

– Richard, przyjacielu, wydaje mi się, że to już nie będzie miało znaczenia – powiedział.

– Dick, masz mi mówić Dick – odpowiedział Richard, po czym ruszył w stronę drzwi, ostrożnie przestępując nad ciałem kobiety.

Lekka drzwioza.

Rozmowa była krótka. Wyjaśnili, że po wprowadzeniu wojsk niemieckich do zdemilitaryzowanej Nadrenii sytuacja jest niepewna, a źródła donoszą o wzmożonym zainteresowaniu nazistów sprawami ich świata.

Sucho to brzmi. I nie za bardzo rozumiem, o co chodzi z ich światem (potem się to wyjaśnia, ale wynotowałem sobie ten fragment na bieżąco). :P

 

Zaprowadził gości do sali kominkowej, do swojego pana, Otto von der Ostena.

Myślę, że można to przeredagować używając gdzie lub który. :P

 

Dick popatrzył nieufnie na pełne szkło, ale nie zdecydował się choćby na łyk;

Trochę mi zgrzyta tu ale. Wydaje mi się, że zdanie podrzędne nie stanowi przeciwieństwa, tylko dopełnienie pierwszego członu. Może się czepiam ponad miarę, ale gdyby usunąć nieufnie, to wówczas zgrałoby się to bardziej. ;-)

 

Dick zerknął na Henry’ego, ale ten obserwował lokaja ze stoickim spokojem i pianą na kajzerowskim wąsie.

I tu bym przymiotnik wywalił, ale widać także Autorowi spodobał się ten kajzerowski wąs. :P

 

Na czerwonym dywanie ciemniały plamy gubionej przez Ilsę posoki.

O ile posoka pasuje mi w tekście prześmiewczym lub archaizowanym, to w Twoim opowiadaniu już mniej. Nie uważam tego za błąd, ale być może dałoby się uniknąć powtórzenia bez używania tego słowa.

 

Otto von der Osten znalazł się przy Kurcie tak szybko, że zostawił za sobą cień, który teraz opadał na podłogę(-,) jak rzucony czarny welon.

Od tygodnia z fascynacją godną tego wąsatego kurdupla opowiadasz o „Wielkich Niemczech”, hołubisz Aryjczyków i utyskujesz na Żydów, których sam masz w rodowodzie.

Pozdrawiam!

"Kozy mają mnie w nosie, a psy na ogonie." T. Rałowski

Witaj, WijuFilipie!

 

Hehe, kajzerowski wąs faktycznie mi się spodobał :) I chyba faktycznie masz rację, że nie trzeba tego jakoś powtarzać.

Fakt, że po szybkim wstępie zrobiłem opisowe wprowadzenie i mogło wyjść nieco za długie.

Domyślam się jednak, że puzzle się poukładają na końcu (i tak się finalnie dzieje, nawet przed końcówką).

Trochę wprowadziłem niedopowiedzeń, miały nieco utrzymać tajemnicy. Wiem, że to mogło wprowadzać nieco zamieszania podczas lektury.

Z początku wydawało mi się, że tekst jest poważny, a potem falował. ;-) To nie błąd, ale zamiast skupić się na treści, zacząłem się zastanawiać, na jakich falach mam tę treść odbierać.

No właśnie chciałem chyba zrobić poważny temat i nie do końca poważnych bohaterów, a w sumie sam nie wiem co wyszło. Także łapię o co chodzi ;)

Sporo też uwagi poświęcasz sikaniu. Dialog z wiadrem na początku, sikanie z duchem, sikanie w myślach. :P

To bardziej następstwo spożywania takich ilości piwa :P ale faktycznie może zbyt dużo tego tu wplotłem.

raczej snują się po pałacu, z przerwami na sikanie :P

Lubię zwięzłe, a trafne opinie XD

Byłem jednak ciekaw kolejnych scen, aby zobaczyć, jak się to wszystko ułoży i kto kim się okaże.

Czyli sama zagadka/tajemnica trzymała przy tekście. To dobrze :)

No i okazało się, że mamy tu ekipę wampirów, która ucieka przed Hitlerem. Jak dla mnie trochę za mało dostałem informacji, jak to wszystko w tym uniwersum funkcjonuje. Dokąd uciekali bohaterowie? Jakie mogą być ich dalsze losy? Skąd Otto miał Gjallarhorna (wiem, że to skarb rodowy, ale jak do nich trafił taki artefakt)? Zerknąłem nawet na tych von der Ostenów, ale nic mi nie zaświatało. :P Takie tam marudzenie.

Na więcej info o świecie wampirów międzywojennych się nie zdecydowałem – na końcu uciekają tam, gdzie mieli uciekać sami Anglicy, zatem gdzieś na zachód. Czy im się uda, to nie wiadomo, ale wiadomo, że za trzy lata wybuchnie dość duża wojna. Sam Gjallarhorn to pewnie temat na zupełnie inne opko. Von der Osten to faktyczne niemieckie nazwisko szlacheckie, ale tu akurat nie czerpałem większej ilości informacji. Cieszy mnie jednak, że temat trochę zainteresował.

Sumarycznie nie było źle, nie nudziłem się (mimo kilku dłużyzn), ale nie mogę napisać, abym został wyrwany z butów albo chociaż lekko poderwany. ;-)

A to mnie cieszy. Przyznam, że tekst powstawał w bólach i przy pisarskiej blokadzie, do tego został mocno przebudowany względem pierwotnej wersji, więc jeśli ostatecznie “nie było źle”, to dla mnie bomba ;)

Dzięki za polecajkę do Biblioteki :)

Dzięki też za trafne uwagi redakcyjne, poprawiłem. Szczególnie w tym zdaniu:

Dick popatrzył nieufnie na pełne szkło, ale nie zdecydował się choćby na łyk;

sam bym nie zwrócił na to uwagi.

 

Pozdrawiam, Wiju! Dzięki za wizytę i rozbudowany komentarz!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Witaj.

Kryminał jak się patrzy, do tego z elementami horroru i tłem historycznym. :)

Interesująco brzmi dodatkowo zagadka, zmarła ukochana, która jest kluczem, stosunek bohaterów do polityki i ówczesnych zmian w Rzeszy. Pikanterii dodaje też silenie się ducha na sprytne rymowanie, przynajmniej przez większość czasu. :)

Chwilami rzeczywiście miałam wrażenie, że oglądam film, nakręcony według powieści Agaty Christie. ;)

 

Z technicznych dostrzegłam (nie wiem, czy się nie mylę, bo rzeczywiście czasem nie odgaduję, iż pewne literówki są przez Autora stawiane celowo; jeśli tak, to z góry przepraszamblush):

Wcześniej nalał anglikom po kuflu weizena

zaczął Henry, wciąż czerwony na polikach

jako organizację badającą spuściznę niemieckich przodków, podlegają Himmlerowi.

ale Ty ją zabiłeś

Tymi o których mówił Henry

Otto von der Osten z obwiązanym bandażami polikiem

 

Pozdrawiam serdecznie. :)

 

 

 

Pecunia non olet

Cześć, Bruce!

 

Dawno się nie widzieliśmy ;)

Cieszę się, że zdołałem zainteresować, do tego duch faktycznie dostał ode mnie dość osobliwą rolę :)

Chwilami rzeczywiście miałam wrażenie, że oglądam film, nakręcony według powieści Agaty Christie. ;)

O, kurczę, to strasznie miło czytać, ale gdzie mi tam do pani Christie :)

 

Z uwag technicznych:

zaczął Henry, wciąż czerwony na polikach

Otto von der Osten z obwiązanym bandażami polikiem

Chodzi Ci o słowo poliki zamiast policzki?

jako organizację badającą spuściznę niemieckich przodków, podlegają Himmlerowi.

Tu mogłabyś sprecyzować co jest nie tak? I nie bój się, ja nie walę błędów specjalnie – czasem zwyczajnie ich nie widzę, bo asem z polskiego nigdy nie byłem :D

 

Pozostałe rzeczy poprawiłem, dzięki!

 

Bardzo Ci dziękuję za wizytę i miły komentarza!

 

Do zobaczenia!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Hej, hej, Krokusie. To mnie jest bardzo miło. smiley

Tak, te poliki mnie zaintrygowały. wink

 

jako organizację badającą spuściznę niemieckich przodków, podlegają Himmlerowi.

Tutaj nie mam pewności, czy nie zamierzałeś napisać: podlegającą

 

Co do pisowni, nawet głosu nie powinnam sama zabierać… blush

 

Pozdro serdeczne ! heart

Pecunia non olet

Patrzę na te poliki i faktycznie słownik języka polskiego traktuje je jako słowo przestarzałe – pozamieniałem na policzki :)

W tej drugiej sytuacji zaszwankowała bardziej interpunkcja. Dałem teraz tak:

jako organizację badającą spuściznę niemieckich przodków. Podlegają Himmlerowi.

I chyba jest lepiej.

 

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Mam mieszane uczucia.

Z jednej strony jest wiele dobrych rzeczy. Całkiem ciekawy setting, bardzo fajny pomysł z cofającym się czasem, dosyć udana postać ducha. Opowiadanie jest napisane płynnie i solidnie.

A jednak jakoś niestety nie przekonało :(. Trochę się gubiłem w wielości nazwisk (ale ja zawsze tak mam) i może przez to miałem problem żeby śledzić losy bohaterów z zapartym tchem. Może jednak brakowało też jakiegoś zawieszenia akcji? No nie wiem.

Trochę też zaskoczyło mnie że Dick i Henry to wampiry. Miałem wrażenie, że ten fakt pojawia się nagle w tekście gdzieś w połowie i mnie ku temu żadnych tropów. Wybacz jeśli przeoczyłem jakieś fragmenty które by to sugerowały ale nagle pojawia się ten motyw:

Dick i Henry ugięli nogi, jakby szykując się do skoku. Wyszczerzyli wampirze kły w stronę Franza. Ten odskoczył do tyłu wyciągając ręce w obronnym geście.

I mocno mnie zdziwił. Znowuż może coś przegapiłem ale jako czytelnik nie spodziewałem się tego. W ogóle miałem wrażenie, że te nadprzyrodzone zjawiska pojawiają się trochę znienacka, bez jakiegoś przygotowania i są oczywiste dla bohaterów, ale nie są dla mnie. Może fajnie byłoby jakby się to powoli pojawiało i dostalibyśmy wyjaśnienie, że oni z niejednego pieca jedli?

Też zdziwił mnie ten fragment:

– Panie Franz, czy pojawienie się tego… kłamliwego ducha zmienia naszą sytuację? – zapytał Henry, bacznie obserwując lokaja. Ten wciąż nie opuścił brwi.

– Tak – odpowiedział. – Może pomówimy o tym przy śniadaniu?

Bo jednak jeśli ja zobaczyłbym ducha to bardziej bym się przeraził :). A tutaj wygląda jakby przyjęli to w sumie jako coś nie do końca dziwnego. I może to jest jeden z tych elementów który miał mnie naprowadzić na to że oni wszyscy są istotami niezwykłymi, ale jakoś się nie udało.

Też nie zrozumiałem tego zdania:

– Och, Dick, spróbujmy dobrymi manierami.

Brakowało tam może pytania Ale jak? Albo czegoś w tym stylu?

To chyba tyle ode mnie.

Pozdrawiam!

O, teraz wszystko jasne. :)

Dziękuję, pozdrawiam serdecznie. smiley

Pecunia non olet

Cześć, Edwardzie!

 

Dziękuję za lekturę i komentarz. Faktycznie foreshadowing tu zaszwankował, chyba też nie miałem pomysłu żeby to lepiej zrobić.

Przerażenie przy pojawieniu się ducha z złożenia miało być raczej umiarkowane, bo strasznie miało się zrobić dopiero jak przyjadą inni naziści, ale w połączeniu z brakami wcześniejszych tropów to faktycznie ma prawo nie zagrać jak trzeba.

Zarzuty przyjmuję i uznaję za cenne, tym bardziej, że chciałbym z Dickiem i Henrym napisać jeszcze jakieś opko – więcej uwagi poświęcę konstrukcji tekstu :) Jednocześnie cieszę się z wszystkiego co wypisałeś w pierwszym akapicie.

Dzięki jeszcze raz za wizytę!

 

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Mnie się podobało. Fajny, niemiecki nastrój budowany przez schnappsy itp.

Bardzo fajny pomysł na sprzężenie gospodarza z domem i wykorzystanie tego do śledztwa.

Anglicy pili alkohol do śniadania?! A przecież co najmniej jeden był elegancko ubrany, jak dżentelmen.

Najpierw masz 20 godzin przedtem, a potem cofają zegarki o 18.

Dostojnie ubrany mężczyzna rozłożył nad ich głowami dwa parasole.

Jak on to zrobił? IMO, do rozłożenia parasola potrzeba dwóch rąk (bo natenczas chyba jeszcze nie mieli automatów, że wystarczy nacisnąć guziczek). Co Franz zrobił z pierwszym parasolem przy rozkładaniu drugiego?

kiwać przecząco głową,

Oksymoron. A jak napiszesz “kręcić przecząco”, to wyjdzie tautologia.

Babska logika rządzi!

Cześć!

 

W tym opowiadaniu na pewno czuć historyczny klimat, a zagadka kryminalne jest nieco w tle. Mnie się ta zjawa bardzo podoba, to wprowadza nieco humoru to tej dość mrocznej opowieści. Faktycznie dużo jest tu picia piwa ;). Najciekawszym element jest to połączenie Otta z zamkiem. 

Cześć, Finklo!

 

Cieszę się, że się podobało :) chciałem wpleść właśnie taki klimat, więc tym bardziej cieszą mnie Twoje słowa.

Anglicy pili alkohol do śniadania?! A przecież co najmniej jeden był elegancko ubrany, jak dżentelmen.

Henry to jak najbardziej dżentelmen, pił jednak piwo w myśl szanowania zwyczajów gospodarza. Jeśli podają i takie mają tu zwyczaje, to wręcz wypadało się napić.

Najpierw masz 20 godzin przedtem, a potem cofają zegarki o 18.

Już tłumaczę: Dick jest zabierany z lotniska ok. 10 rano, 7 marca. Do pałacu docierają zapewne ok. 16. Ilsa wchodzi do pałacu ok. 18 (wtedy zachodzi słońce). Umiera ok. 6 rano 8 marca, zatem jest różnica 20 godzin od wzięcia Dicka z lotniska. Cofają zegar w momencie, gdy Strohm schodzi na dół, czyli w porze obiadowej – zapewne tuż przed 12. Jeśli teraz odejmiemy 18 godzin, to będziemy w pałacu ok. 18:00 dnia poprzedniego. Uff :D

Jak on to zrobił? IMO, do rozłożenia parasola potrzeba dwóch rąk (bo natenczas chyba jeszcze nie mieli automatów, że wystarczy nacisnąć guziczek). Co Franz zrobił z pierwszym parasolem przy rozkładaniu drugiego?

No i mnie masz. Zaraz to jakoś przebuduję :D to z kiwaniem przeczącym też.

 

Dzięki za wizytę, komentarz i klika!

 

Cześć, Alicello!

 

Dziękuję za ponowną wizytę! Widzę, że wielu osobom podoba się powiązanie gospodarza z zamkiem, dopisuję zatem temat do pisania jakiegoś opka w przyszłości :)

Co do piwa, to cóż… jest to też trochę moja słabość, więc może trochę się rozpędziłem ;)

Cieszy mnie, że klimat utrzymał się historyczny, z kolei nad dobrą zagadką kryminalną będę musiał popracować, ale zrobię to! Jeszcze zobaczycie dobry Krokusowy kryminał! XP

 

Dziękuję za wizytę, komentarz i polecajkę!

Również wybieram się z pobetową wizytą, bo opędzlowałem już wszystkie teksty dyżurne i napisałem co miałem napisać.

 

Do zoo!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

spędającego wieczór w sali kominkowej.

Literówka.

 

Co robimy z truchłem?

Z trupem bardziej mi by pasowało.

 

gdzie Franz uwijał się teraz, przygotowując jajecznicę i bratwursty

Nie ma kucharki od tego?

 

– Formują specjalne oddziały SS. Próbują wcielić do wojska wiedźmy, magów, czy nas właśnie.

To znaczy, że bohaterowie są wampirami? I jedzą jajecznicę?

 

– Zatrzymała ją pierwsza pułapka, dalej są jeszcze dwie. O, tu – Franz nacisnął ledwie widoczne wybrzuszenie na dywanie – jest mechanizm spustowy. Trzydzieści lat, a zadziałało – dodał z dumą w głosie.

Skoro w domu są pułapki, lokaj nie pomyślał od razu, że wpadła w jedną z nich?

 

Bardzo podobał mi się klimat, zwłaszcza na początku i szczerze mówiąc myślałem, że więcej będzie w tekście odniesień do Nazistów i specyficznego okresu, w jakim umiejscowiłeś akcję. Dostałem za to historię o wampirach – bardziej fantasy niż horror czy kryminał. Fajnie, fantasy o wampirach też może być interesujące.

Czemu fantasy a nie kryminał? Bo w zasadzie zagadki kryminalnej nie mamy – jasne, w pewnym momencie czytelnik ma pomyśleć, że Islę zabił nazista, tylko brak tutaj pewnego elementu, który zawsze w kryminałach się przewija: motywu. Dlatego też łatwo wpaść na to, że to mylny trop. Samo śledztwo też jest raczej popisem umiejętności magicznych (cofanie czasu, walka wampirów) niż typowym rozwiązywaniem kryminalnej zagadki.

Historia, mimo, że dość prosta, spodobała mi się. Nawet jeśli długość nie pozwoliła w pełni wykorzystać potencjału postaci, a głównym zadaniem lokaja było pchać fabułę do przodu (wątek zmarłej żony jego pana). Chciałoby się jednak trochę więcej.

Spokojnie. Tak naprawdę mnie tu nie ma.

Cześć, Geki!

 

Wreszcie dorwałem się na spokojnie do kompa.

 

Literówka poprawiona, truchło jest tu celowo. Dick miał być z założenia gościem wychowanym w brudnych, portowych dzielnicach Liverpool’u, ale powstrzymałem się od opisywania całej historii życia.

Nie ma kucharki od tego?

Nie, w pałacu żyją jedynie Otto i Franz, więc lokaj robi za człowieka orkiestrę. Z dwóch powodów: chciałem, żeby pałac reprezentował wszystkie inne opuszczone pałace w kotlinie jeleniogórskiej, a z drugiej – chciałem ograniczyć liczbę podejrzanych :P

To znaczy, że bohaterowie są wampirami? I jedzą jajecznicę?

W przedstawionym świecie wampiry miały być wtopione w społeczeństwo, zachowujące się jak zwykli ludzie, a jedynie posiadać nieco nadprzyrodzonych mocy.

Skoro w domu są pułapki, lokaj nie pomyślał od razu, że wpadła w jedną z nich?

Nie przypuszczali, że mogła się dostać do tajemnego pokoju. Stąd Franz mówi swojemu panu, że została zasztyletowana – proste powiązanie faktów, że pokój jest magicznie chroniony, a w domu jest trzech podejrzanych – bardziej prawdopodobne było morderstwo. Do tego nie miał nawet możliwości sprawdzić, bo Anglicy go podejrzewali i wciąż obserwowali.

 

Cieszę się, że udało się zbudować klimat. Zgodzę się, że to bardziej fantasy, a z kryminału pojawiły się ostatecznie jedynie okruchy.

brak tutaj pewnego elementu, który zawsze w kryminałach się przewija: motywu.

Jak patrzę na tą uwagę, to wydaje się tak bardzo oczywista, że szkoda gadać, ale – wstyd się przyznać – o tym w ogóle nie myślałem. Wyszło moje nieobycie z gatunkiem.

Cieszę się, że historia się spodobała, mimo jej dość wyraźnych braków. Traktuję ją jako przetarcie szlaków, więc tym bardziej cenne rzeczy mi tu wypisałeś.

 

Dzięki za wizytę, komentarz i klika!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Krokusie, nie mam wrażenia, że przeczytałam kryminał. Opisałeś raczej przypadek pewnej kobiety, która zjawiła się w pałacu pana Otto, w nocy zmarła w tajemniczych okolicznościach i teraz gospodarz, jego goście i sługa Franz starają się odtworzyć wypadki i dojść sedna, a nad wszystkim unosi się duch denatki.

Wszystko to zostało ładnie rzucone na tło historyczne i nieźle opisane, więc czytało się dobrze. Miejscami nawet rozbawiało, zwłaszcza kiedy Ilsa miała coś do powiedzenia. Tajemnica, którą skrywał pałac okazała się całkiem interesująca, a wampiry zaskoczyły.

Mam nadzieję, że poprawisz usterki, bo chciałabym móc dodać ostatni klik. ;)

 

W jej oczach wy­ma­lo­wa­ło się zdzi­wie­nie… → Raczej: W jej oczach ­ma­lo­wa­ło/ odmalowało się zdzi­wie­nie

 

nie­chęt­nie ru­szył pod pokój von der Oste­na. Sta­nął przed drzwia­mi do po­ko­ju swego pana… → Czy to celowe powtórzenie.

 

nie li­cząc fo­te­la w szczy­cie… → …nie li­cząc fo­te­la u szczytu

Fotel można ustawić u szczytu stołu, nie w jego szczycie.

 

Nie­miec­ka armia we­szła do Nad­re­nii.Wes­tchnął.Nie­miec­ka armia we­szła do Nad­re­nii – wes­tchnął.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

Dick przy­glą­dał się ko­ry­ta­rzo­wi na wprost, zro­bił kilka kro­ków w głąb.

– Na cho­le­rę ko­ry­tarz, w któ­rym nie ma ani okien, ani drzwi? – rzu­cił przez ramię. – Mu­sia­ła przyjść z lewej.

Wska­zał ko­ry­tarz, który… → Lekki nadmiar korytarzy.

 

Dick pa­trzył na Stroh­ma z prze­krzy­wio­ną głową… → Czy dobrze rozumiem, że Strohm miał przekrzywioną głowę?

 

Wtedy wszy­scy usły­sze­li zło­wiesz­czy re­chot z głębi pa­ła­cu, który na­ra­stał z każdą chwi­lą. → Co to znaczy, że pałac narastał z każdą chwilą?

A może miało być: Wtedy wszy­scy usły­sze­li dochodzący z głębi pałacu, narastający  z każdą chwilą, zło­wiesz­czy re­chot.

 

wy­grze­bał opra­wio­ne w skórę no­tat­ni­ki i po jed­nym dłu­go­pi­sie dla każ­de­go. → Rzecz dzieje się w roku 1936, a wtedy jeszcze nie było długopisów.

Proponuję: …wy­grze­bał opra­wio­ne w skórę no­tat­ni­ki i po jed­nym ołówku dla każ­de­go.

 

żona pana Otta. → …żona pana Otto. Lub: …żona pana Ottona.

 

że dwóch wy­spia­rzy widzi to, czego wcze­śniej nie mogli… → A może: …że dwóch wy­spia­rzy widzi to, czego wcze­śniej nie mogli dostrzec

 

a nad nią wi­siał ten sam obraz, co w po­ko­ju von der Oste­na. → Czy ten sam obraz wisiał w dwóch różnych miejscach, czy raczej: …a nad nią wi­siał taki sam obraz, jak w po­ko­ju von der Oste­na.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Witaj, Niezawodna Reg!

 

Krokusie, nie mam wrażenia, że przeczytałam kryminał.

Chyba nie miałaś prawa mieć takiego wrażenia – moje chęci rozminęły się z umiejętnościami i znajomością gatunku – wyszło inaczej, ale cieszę się że znalazłaś tu pozytywy. Bardzo dziękuję za przychylną ocenę.

Za łapankę dziękuję, poprawki wprowadzone, aczkolwiek zaczynam podejrzewać ingerencję sił magicznych w moje teksty, bo jestem przekonany, że żadnego z tych błędów wcześniej tu nie było…

…albo przynamniej ja żadnego nie widziałem :P

 

Bardzo dziękuję za lekturę i jak zwykle pomocny komentarz!

 

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

…jestem przekonany, że żadnego z tych błędów wcześniej tu nie było…

…albo przynamniej ja żadnego nie widziałem :P

Bo byczki, Krokusie, mają taki osobliwy zwyczaj, że wypełzają, kiedy nikt nie patrzy. ;)

Teraz idę do klikarni. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Chociaż nie – w głowie miałem, że długopisy w czasie II wś. już były w użyciu, stąd ich obecność w tekście, ale sprawdziłem – to faktycznie wynalazek z 1938 roku.

A Twoja propozycja ołówka przypomniała mi opowiastkę o NASA, robiącą badania za miliony dolarów nad długopisem piszącym w stanie nieważkości i sowietach, którzy pisali ołówkami :P

A za klika dziękuję! :)

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Wygląda na to, że przeczytałem po wszystkich poprawkach i mogłem się cieszyć czytaniem świetnego opowiadania :) Czysty kryminał to z pewnością nie jest, aczkolwiek bohaterowie są wręcz zmuszeni do szybkiego rozwiązania zagadki. Nadaje to pewnej dynamiki tekstowi.

Zastanawiałem się, dlaczego widok krwi kobiety nie zainteresował anglików. To niestety dziura fabularna, wampir powinien na widok krwi wykazać choć odrobinę zainteresowania.

To że jedli normalne potrawy również stanowiło pewien zgrzyt, ale po chwili przyjąłem, że w tym uniwersum tak to działa i cóż… uwierzyłem i nie dyskutuję. 

Ogólnie historia jest świetnie napisana. Jeśli mam być w stu procentach szczery, pozwolę sobie stwierdzić, że początek był najlepszy. To portal fantastyka i takich treści tu oczekujemy, ale gdybyś kiedyś pisał pełnokrwisty (hehe) kryminał, to początek jest wręcz książkowy. W sensie nadawania się do druku. Rewelacja. Potem już jest tylko bardzo dobrze, chyba ze względu na to, że nie do końca tego oczekiwałem, a klimat zrobił się ciut niepoważny ;)

Nie mam na myśli tego, że do druku się nie nadaje, bo sam czytałem już takie bzdury, że średnie opko na fantastyka.pl bije je na łeb, ale… czuję lekki niedosyt, że ta historia poszła akurat w tę stronę. Powtórzę: lekki :)

Gdybyś kiedyś miał ochotę napisać historię jakiegoś wunderwaffe, albo delikatnie zaznaczony motyw sf w tle, napisane w poważniejszej konwencji, to z miejsca ustawiam się w kolejce do czytania. I koniecznie daj znać!

Nie wiem czy to już ma dość klików do biblioteki, ale gdyby nie miało, to pójdę nominować.

Cześć, Silver!

 

Cieszę się, że się podobało :) Faktycznie kryminał to ostatecznie nie jest – rzecz rozbiła się o moje umiejętności i rozeznanie w gatunku – tu muszę jeszcze się podszkolić :)

Zastanawiałem się, dlaczego widok krwi kobiety nie zainteresował anglików. To niestety dziura fabularna, wampir powinien na widok krwi wykazać choć odrobinę zainteresowania.

A no powiem Ci – tutaj wtopiłem – nie pomyślałem w ten sposób. Skoncentrowałem się na innych wampirzych właściwościach, a zapomniałem o tych podstawowych.

Jeśli mam być w stu procentach szczery, pozwolę sobie stwierdzić, że początek był najlepszy.

Bardzo mnie to cieszy, ale pozwolę sobie dopytać – chodzi Ci o pierwszy “rozdział”, czy jeszcze dalej? Bo jeśli coś zagrało tak dobrze, to muszę wiedzieć co :P

czuję lekki niedosyt, że ta historia poszła akurat w tę stronę. Powtórzę: lekki :)

Ech :P Chciałem żeby to było lekkie, nie do końca poważne :) Fakt, że dałoby się z historią pójść również w poważną/straszną stronę.

Nie wiem czy to już ma dość klików do biblioteki, ale gdyby nie miało, to pójdę nominować.

Z tego co widzę, to Reg wrzuciła już ostatnią polecajkę, ale dzięki!

 

W ogóle dzięki za lekturę i pozytywną opinię!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Bardzo mnie to cieszy, ale pozwolę sobie dopytać – chodzi Ci o pierwszy “rozdział”, czy jeszcze dalej? Bo jeśli coś zagrało tak dobrze, to muszę wiedzieć co :P

 

W zasadzie do momentu, kiedy pojawił się duch i zaczął śpiewać zabawne rymowanki :P

Innym czytelnikom się podobało, więc mój głos jest tu odosobniony. Po prostu zrobiłem sobie smaka na coś innego, a wyszło inaczej. Musiałem się trochę otrząsnąć i przyjąć, że to coś innego. Zmienić perspektywę.

Innym czytelnikom się podobało, więc mój głos jest tu odosobniony.

Każdy głos jest ważny :) A dla mnie to cenna wskazówka :)

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Podobało mi się, choć kryminałem bym tego nie nazwała. Owszem jest zagadka, ale czytelnik nie ma szansy sam jej odgadnąć, a na tym polega cała zabawa przy czytaniu kryminałów ;)

Tekst jednak sprawnie napisany, fajnie wykorzystałeś obsesję Himmlera, choć nie obraziłabym się, gdybyś ten wątek pociągnął mocniej. Anglicy początkowo wydawali mi się raczej badaczami, nie wpadłoby mi do głowy, że są wilkołakami. Tym bardziej, że powinni poczuć… eee… zew krwi ;) Ilsa (choć spotykam się raczej z imieniem Ilse, przez a na końcu widzę pierwszy raz) była rewelacyjna i jej duch wprowadził w opko element humorystyczny.

Całość nieco się buja pomiędzy powagą i humorem, ale i tak mi się podobało :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Cześć, Irko!

 

Jeszcze za słaby ze mnie kryminalista, żebym pisał kryminały, ale zebrałem tu sporo doświadczenia, żeby jednak kiedyś takowy, pełnokrwisty kryminał popełnić.

Ja w ogóle żałuję, że nie dało się tu w ustalonym limicie rozwinąć więcej wątków, podobnie widzę masz i Ty, tak mieli też inni, zatem trafiłem na żyzny grunt :D Zew krwi faktycznie jest tu logiczną dziurą, bo nie pomyślałem o tym w taki sposób podczas pisania :/

Co do imienia, to nieco bezkrytycznie wszedłem na stronę z niemieckimi imionami i wziąłem takie jakie mi pasowało, ale faktycznie teraz widzę, że jest “Ilse”, a “Ilsa” jest tylko wariantem. Zatem uznajmy, że rodzice Ilsy byli ekscentrykami i chcieli ją nieco wyróżnić spośród równieśników XD

Całość nieco się buja pomiędzy powagą i humorem, ale i tak mi się podobało :)

Trochę tak chciałem, ale widzę też, że większość woli bardziej jednoznaczne podejście.

W każdym razie cieszę się, że się podobało, dziękuję serdecznie za lekturę i do zobaczenia na Tytulikach XP

 

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Tak czułem, że mordercą – trochę z przypadku – był lokaj. To zawsze jest lokaj. Dobrze wychodzi ci balansowanie między poszczególnymi podejrzanymi i prawie nabrałem się na to, że to Strohm jest odpowiedzialny za śmierć Ilsy. Nawiasem mówiąc imię i nazwisko sympatyka Rzeszy kojarzy mi się z ‘Allo ‘Allo, do którego mam sentyment, więc wywołało uśmiech nostalgii na twarzy.

Nie będę oryginalny, ale tak jak poprzednicy przyznam, że podoba mi się tło historyczne, w którym osadziłeś opowiadanie, podobnie jak motyw cofania pałacu w czasie. Przywołuje niejasne skojarzenie z baśniami, mimo iście kryminalnej intrygi. Nie mam zbyt dużej wiedzy na temat Ahnenerbe i nigdy zbyt mocno nie zagłębiałem się w jego historię, ale wplecenie organizacji w losy opowiadania przypadło mi do gustu.

Jeżeli miałbym jakieś zarzuty, to Dick i Henry trochę mi się mylili, byli za mało różnorodni. Normalnie nie sprawiłoby mi to większego problemu, ale pozostałych bohaterów zarysowałeś w bardzo charakterystyczny sposób i ta dwójka pozostawiała niedosyt.

Cześć, Fladrifie!

 

Bardzo się cieszę z pozytywnych wrażeń :) Opowiadanie nieco ewoluowało, wraz z nim imiona i nazwiska bohaterów, więc ostatecznie już nie wiem skąd akurat się wziął Kurt Strohm, ale przyznam, że dla niemieckich imion i nazwisk szukałem wzorów m.in. właśnie w “Allo, Allo” :D

Tak w ogóle to chciałem w jakiś sposób stworzyć sobie postacie Dicka i Henry’ego, a później korzystać z nich przy kolejnych opowiadaniach, ale widzę, że do gustów przypadły właśnie zupełnie inne rzeczy. Zatem trzeba szukać pozytywów i wycisnąć z tej cytryny nieco soku – może jeszcze jakiś historyczny tekst powstanie :)

 

Dzięki za wizytę, lekturę i komentarz!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Cześć, Anet!

 

Dziękuję za przyniesioną radość i “Sympatyczne”. No i za “:)” :D

 

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Miś czytał wcześniej kilka opowiadań z tego konkursu. To omijał z powodu nie marketingowego tytułu. Również tagi: historia, II wojna, odstręczały. Miś jest cienki z historii i nie lubi II wojny. Dzisiaj zainteresował się opowiadaniem ze względu na autora. Przeczytał wcześniej kilka jego tekstów.

To opowiadanie misiowi bardzo podeszło. Kryminał na poważnie i z uśmiechem nie pozwalającym się nudzić. Super. Miś usatysfakcjonowany (długie słowo, ale dobrze oddające stan misia). smiley Daje gwiazdki. 

Miś nie czytał wcześniejszych komentarzy, nie robi też łapanek, bo się na tym nie zna, ale

z melonikiem na głowie i siwiutkim, zakręconym po kajzersku wąsem.

wolałby nie widzieć na głowie melonika i wąsa, nawet siwiutkiego.

Cześć, Misiu!

 

Jak zwykle miło Cię widzieć! :) O, i gwiazdki się pojawiły razem z Misiem. Dziękuję!

 

Bardzo się cieszę, że się spodobało, mimo niezbyt sprzyjających tagów. Fajnie, że nie zanudziło, bo to moje najdłuższe opowiadanie na portalu :P słowo “usatysfakcjonowany” bardzo lubię, choć nie lubię go pisać :P za to bardzo mnie cieszą tacy czytelnicy ;)

wolałby nie widzieć na głowie melonika i wąsa, nawet siwiutkiego.

Tu chyba nie zrozumiałem. Dlaczego nie chciałbyś, Misiu, widzieć na głowie melonika i wąsa?

 

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Wąs misiowi kojarzy się z umiejscowieniem pod nosem, a na głowie ew. nakrycie. smiley

A w sumie tak :D a, żebyś wiedział, że poprawiłem! Ha!

 

Dzięki, Misiu!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Miś się cieszy, że się do czegoś przydał i że zareagowałeś takim uśmiechem :D

Nowa Fantastyka