- Opowiadanie: meraxes - Night Hunter (czyli kocia odyseja) - część 2

Night Hunter (czyli kocia odyseja) - część 2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Night Hunter (czyli kocia odyseja) - część 2

MĘDRCY ZE WSCHODU

 

 

 

Kiedy Stasiu pełen rezygnacji dotarł do pobliskiego parku, słońce schowało się już za blokami. Poszarzałe niebo robiło się coraz ciemniejsze, a panujący chłód przyprawiał go o kolejne dreszcze. Przynajmniej wiatr trochę się uspokoił i tylko delikatnie, jakby od niechcenia, podrywał czasem wyścielające alejkę pożółkłe liście.

 

Usiadł na pierwszej lepszej ławce, kładąc teczkę na kolanach. Był w punkcie wyjścia – czyli bez pomysłu, dokąd iść, ani co robić. Dalsze poszukiwania Zuzi nie miały dla niego większego sensu, a na powrót do domu wciąż nie mógł się odważyć. Westchnął, otworzył teczkę i wyciągnął z niej Żywca. „A co mi tam", myślał. „Najwyżej mnie spiszą". Nie lubił pić piwa na zimnie, ale tym razem smakowało zaskakująco dobrze.

 

Park o tej porze powoli pustoszał. Tylko na ławce naprzeciwko dwóch poczciwych z wyglądu meneli kończyło na spółkę jakiś podejrzany trunek. Kiedy zobaczyli otwarte piwo Stasia, jeden z nich z uśmiechem skinął mu na zdrowie. Odpowiedział bez przekonania, podnosząc puszkę lekko ku górze. Dziadki prowadziły ożywioną dyskusję. Temat, sądząc po zaangażowaniu każdego z nich, musiał być niezwykłej wagi. Polityka? Filozofia? Niestety, rozmawiali w jakimś obcym języku. Rosyjski albo ukraiński, sądząc po brzmieniu.

 

Od strony położonych na skraju parku bloków dało się nagle słyszeć echo okrzyków. Kibice przed telewizorami. Mecz musiał się już zacząć. Stanisław zastanawiał się, kto strzelił gola. Odgłosy ustały dość szybko, więc pewnie Ekwador. W przeciwnym razie trwałyby kilka razy dłużej. Cudownie. Łączmy się w bólu z reprezentacją.

 

Z rozważań wyrwała go para podejrzanych osobników, którzy nagle znaleźli się w jego polu widzenia. Dwóch wygolonych na łyso nastolatków w obowiązkowych bluzach z kapturami. Prominentni przedstawiciele pokolenia JP. Jeden najwyraźniej nigdy nie słyszał o słuchawkach, bo jego telefon raczył wszystkich w pobliżu osiedlowymi mądrościami jakiegoś polskiego rapera. Nie przekroczyli siedemnastu lat, ale Stasiu i tak wolałby nie mieć z nimi do czynienia. Niestety, młodym ludziom najwyraźniej wyjątkowo się nudziło. Kiedy tylko znaleźli się między dwiema ławkami, przystanęli, rozglądając się w obie strony. Wreszcie jeden z nich skinął na meneli. Decyzja zapadła. Stasiu odetchnął z ulgą.

 

– Co tam, dziadki? Czemu jeszcze, kurwa, nie śpicie?

 

Zajęli strategiczną pozycję naprzeciwko ławki, rozstawiając szeroko nogi i chowając dłonie w bluzach. Chichotali pod nosem. Starsi panowie zmarszczyli brwi, zachowując ciszę.

 

– Co jest, kurwa? – głos podniósł się o kilka tonów. – Chyba o coś się was spytałem? Wy, kurwa, głusi jesteście? Zobacz, jakie popierdole – zwrócił się do kolegi. – Nie rozumieją kurwa, co się do nich mówi.

 

– Ty, a patrz, co oni chleją – drugi chłopak podniósł butelkę z alkoholem, zbliżając ją do nosa. – Ja pierdolę, denaturat – roześmiał się. – Kurwa, jak to cuchnie. Co za pojeby!

 

Stasiu zastanawiał się właśnie, jak niepostrzeżenie oddalić się z tego miejsca. Przesiadywanie wieczorem w parku nie było jednak dobrym pomysłem. Miał nadzieję, że tamci są wystarczająco zajęci swoimi ofiarami i nie zwrócą na niego uwagi.

 

– Idźcie stąd, ludzie, toż myśmy wam nic nie zrobili… – w słowach menela przebijał się wyraźny wschodni akcent.

 

– Morda, dziadku! Pierdolone robactwo ze wschodu! Czego tu, kurwa, szukacie? No kurwa czego? Gadaj, albo porysuję ci twój zawszony ryj! – w dłoni chłopaka niespodziewanie pojawił się nóż.

 

„To się robi niebezpieczne", pomyślał Stasiu. Zrobiło mu się żal meneli. Jeden z nich spojrzał w jego stronę. Miał w oczach prośbę. Czym sobie zawinili? Rozejrzał się dookoła. Niestety, w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby przyjść z pomocą. Chyba że… Chyba że…

 

„Pomocy będą prosić i pomocy udzielić im musisz!"

 

Nie, co za głupota. Co mogła wiedzieć ta wariatka?

 

Ale on? On ma kogoś ratować? On, który nie umie nawet dobrze złożyć pięści? On, ze swoimi sflaczałymi mięśniami? Wieczny tchórz i szkolne popychadło?

 

Mimo wszystko, nie mógł ich tak zostawić.

 

Niech to szlag, przecież to tylko dzieciaki! Wyrostki!

 

Poczuł furię. Coś, czego nie znał od lat. Gwałtownie podniósł się z ławki i zanim którykolwiek z chuliganów zdążył choćby się obrócić, zdzielił tego z nożem w kark. Cios był oczywiście słaby, ale wystarczył, żeby niewyrośnięty małolat poleciał do przodu. Stasiu wykorzystał to, łapiąc go za rękę i wyrywając z niej nóż.

 

Kolega zaatakowanego nastolatka stał przez chwilę nieruchomo, jakby nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Menele nie czekali na jego reakcję; jeden z nich poderwał się i zamaszystym sierpowym przyłożył mu w policzek.

 

Stasiu ściskał w dłoni zdobyczny nóż. Furia opadła i wrócił strach, ale nie mógł teraz wyjść z odgrywanej roli. Inaczej sam podpisze na siebie wyrok. Na szczęście, małolaty zaliczały się do kategorii osób, które zgrywały twardzieli tylko tak długo, jak długo nikt im się nie postawił.

 

– Kurwa, spokojnie, nie chcemy kłopotów…

 

Spojrzeli po sobie i uciekli. Stasiu odetchnął z ulgą. Poziom adrenaliny w jego żyłach powoli wracał do normy. Poczuł, że jego nogi są jak z galarety.

 

– Siadaj, tawarisz, należy ci się – jeden z dziadków odsunął się, robiąc miejsce na ławce.

 

– Zaraz, tylko wrócę po moją teczkę… – kręciło mu się w głowie. Pierwszy raz od… od… chyba podstawówki podniósł na kogoś rękę.

 

– Łysia? – padła propozycja, kiedy Stasiu usiadł obok. Zmieszany, pokręcił głową. Menele oczywiście cuchnęli co niemiara, ale sprawiali wrażenie sympatycznych. Jeden z nich miał brodę, której nie powstydziłby się Rumcajs, drugiemu wąsy zasłaniały całe usta. Bez skrępowania napili się sami.

 

– Takie to są te wasze chuligany – podjął wąsacz. – Trochę postraszysz, a już leją w portki i do mamusi.

 

– Racja – Stasiu skinął głową. – Są odważni, bo rzadko kiedy ktoś im się stawia.

 

– Ja jestem Wasyl – kontynuował tamten. – A to mój dobry kolega, Maksym – dodał, wskazując na Rumcajsa. Brodacz wyszczerzył dziurawe zęby.

 

– Stanisław. Miło mi poznać.

 

– Chyba musimy ci podziękować, tawarisz. Nie wiadomo, co by z tego wynikło.

 

– A, drobiazg – Stasiu machnął ręką. – Pewnie każdy zrobiłby to samo.

 

– Nie każden, nie każden – Maksym pokiwał znacząco palcem. – Tyś jest dobryj człek i musim ci podziękować. Nie chciałeś pić z nami, my rozumiemy, żona może czekać czy cuś, ale kiedy będziesz mógł…

 

Spojrzał znacząco na Wasyla i wyciągnął zza pazuchy maleńką buteleczkę z jakimś trunkiem. Ujął ją w obie dłonie niczym skarb, po czym uroczyście wręczył Stasiowi. Ten chciał w pierwszej chwili odmówić, ale kiedy tylko spojrzał w oczy brodacza zrozumiał, że nie wykręci się od prezentu. Na etykiecie napisano coś cyrylicą.

 

– Nemiroff Czernobylski. Tajemnicza odmiana Nemiroffa, znana tylko nielicznym. Zakazana w sprzedaży, pita przez koneserów. Z samego serca Ukrainy – wyjaśnił z dumą Wasyl. – Pij powoli, tawarisz i trzymaj na najlepsze okazje.

 

– Czernobylski… – powtórzył Stasiu. Ostrożnie odkręcił nakrętkę i zbliżył nos do szyjki. Oczy zaszły mu łzami. Omal nie wypuścił butelki. Obaj menele zanieśli się śmiechem. Stanisławowi nie pozostawało nic, jak tylko odpowiedzieć tym samym i schować trunek do teczki.

 

– No cóż, dziękuję. Na pewno się nie zmarnuje.

 

„Może przynajmniej przyda się do przeczyszczenia kanalizacji", myślał.

 

– Czyli rozumiem, że jesteście z Ukrainy? – spytał po chwili.

 

– Ano jesteśmy – odpowiedział Wasyl. – Przyjechaliśmy za robotą. Tylko policja ostatnio przegoniła nas z bazaru, to jesteśmy bez pracy. To se z Maksymkiem siedzimy i rozmawiamy o różnych rzeczach. A czasu nam na to nie braknie. Na przykład ostatnio na jeden śmietnik ktoś wyniósł masę książek… Oj, masę. Maksym wziął sobie Kierkegaarda, a ja Sartre'a – z dumą wyciągnął zza pazuchy starą, rozpadającą się książeczkę.

 

– Acha, i pewnie o nich tak żywo rozmawialiście?

 

– A jak – Wasyl skinął głową. – Nie zgodziliśmy się z Maksymkiem w kilku rzeczach. Na przykład…

 

Stasiu uśmiechnął się w myślach. Może wieczór spędzony w takim towarzystwie nie jest wcale złym wieczorem?

 

Rozmawiali, a resztki słonecznej poświaty stopniowo rozmyły się w mroku. Na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy i miasto objęła we władanie ciemność.

 

A wraz z ciemnością budziła się Ona.

 

 

 

 

ANIOŁ

 

W pubie nie było zbyt tłoczno. Co prawda przy kilku stolikach zebrały się większe grupki ludzi, ale co najmniej połowa pozostawała wolna. W zawieszonym pod sufitem telewizorze dobiegał właśnie końca mecz, ale większość gości przestała go oglądać, odkąd Ekwador strzelił trzeciego gola. Teraz zajmowali się swoimi sprawami, nie zwracając najmniejszej uwagi na siedzącego w kącie samotnika.

 

Stasiu podparł brodę ręką i powoli wychylił resztkę piwa. W głowie zaczynało mu już lekko szumieć, ale nie przejmował się tym. Bez większego zainteresowania wsłuchiwał się w echo rozmów, od czasu do czasu spoglądając na transmisję meczu. „Posiedzę tutaj, aż zamkną, potem wrócę. Przecież nie przegoni mnie w środku nocy", myślał.

 

Zostałby z Ukraińcami dłużej, ale wraz z zapadnięciem zmroku zrobiło się zbyt zimno. Tamtym, rozgrzanym mocniejszymi trunkami, najwyraźniej to nie przeszkadzało, ale on musiał gdzieś się schronić. Pokręcił się jeszcze trochę po mieście, po cichu marząc, że może Zuzia się nad nim ulituje i sama wyjdzie ze swojej kryjówki… Tak, pewnie. Wreszcie doszedł do wniosku, że zaszycie się w pierwszym lepszym pubie będzie najlepszym rozwiązaniem.

 

Miał właśnie zamiar wstać i podejść do baru po kolejne piwo, kiedy jego uwagę zwróciło leżące na ziemi pióro. Tak, właśnie, pióro. Skąd mogło się tutaj wziąć? Pochylił się, podniósł znalezisko i wrócił do stolika. Siedział przez chwilę, obracając je w dłoni. Na pierwszy rzut oka nie było w nim nic szczególnego. Dość duże, ale nie tak, jak na przykład u łabędzia. Może należało do jakiegoś poety trzymającego się staroświeckich metod?

 

Dopiero po chwili zauważył, że jest w nim coś… idealnego? Ta nieskazitelna biel. I doskonałe proporcje. W ogóle nie postrzępione. Miał wrażenie, że ma do czynienia z czymś niezwykłym. Poczuł się dziwnie. „To przez ten alkohol", pomyślał. „Nie powinienem był tyle pić".

 

Już chciał rzucić pióro z powrotem na podłogę, kiedy kilka metrów dalej wypatrzył kolejne. W tym momencie był już zaintrygowany. W podobnej odległości znalazł jeszcze jedno. I jeszcze. Nawet się nie zorientował, kiedy idąc ich śladem, przekroczył wejście do pubu.

 

Ulice były już o tej porze kompletnie puste. Nocne życie zamknęło się obrębie lokali. Stasiu zatrzymał się. „Co ja wyprawiam? Jeszcze ktoś da mi w łeb…" Mimo to postanowił zbadać tajemniczy trop. Zapiął płaszcz i ruszył w noc.

 

Na szczęście nie musiał iść daleko. Porzucone na chodniku pióra zaprowadziły go do pobliskiego zaułka. W niewielkiej wnęce pomiędzy domami, obok cuchnących śmietników, leżał na ziemi anioł.

 

Gdyby nie uskrzydlenie i niecodzienny ubiór w postaci błękitnej tuniki, można by go z łatwością pomylić ze zwykłym menelem. Zwinięty w kłębek, chował twarz w dłoniach. Jego długie włosy były w nieładzie, a skrzydła jakby straciły swoją biel i poszarzały. Dookoła zalegały pogubione przez niego pióra. Dwa śmietnikowe kocury przycupnęły obok, przyglądając się smutnemu widokowi.

 

Cała sytuacja była tak absurdalna, że Stasiu już na wstępie odpuścił sobie próby szukania w niej jakiejkolwiek logiki. Przebieraniec? Zbieg z wariatkowa? Pomyśli o tym później. Na razie należało spróbować pomóc temu komuś. Zbliżył się ostrożnie, starając się ignorować nieprzyjemne zapachy. Znajdująca się obok anioła kałuża wymiocin uświadomiła mu, że nie tylko śmieci tak cuchną.

 

– Hej! – szturchnął go lekko, przezwyciężając obrzydzenie. – Co się panu stało? Potrzebuje pan pomocy?

 

– Mmmhhhhrrrr… Cio? Poo… Po… Pomocy? Ja… Ja… Jakiej pomioci?

 

– Jest pan pijany! Niech pan wstaje! Nie może pan tutaj zostać!

 

– Eeeee… – anioł mamrotał sam do siebie. – Dobzie mi tut… tut… tutaj. Cieee… Cieplutko… Ko… Kooo… Kooolooorowo… Niech to… Nieeeech to…! Czurt by fsiął tego czurta… czorta… Aleś on… on miał łeb. Dia… Diab… Diaaabbelski łeb…

 

„Bełkocze od rzeczy", pomyślał Stasiu. „Doprawili mu czymś piwo? W tym pubie chyba nie mieli nic aż tak mocnego…"

 

Niespodziewanie, anioł przestał bredzić, zebrał się w sobie i spróbował podnieść. Z pomocą Stanisława udało mu się przysiąść pod murem domu. Mętnym spojrzeniem przyglądał się teraz człowiekowi. Zionęło od niego alkoholem i wymiocinami.

 

– Zaaa…. Zaraz! Jak to? – wyglądało na to, że względnie składna artykulacja kosztuje go niewiarygodnie dużo wysiłku. – Ty mnie wi… wi… widzisz?

 

Stasiu odpowiedział milczeniem i wzrokiem pełnym politowania.

 

– A nieeeech… Do ffffszystkich czuuu… czortów… Tak się za… zapiłem, że nafffet mój kam… kamuuflaż szlag trafił… Moo… Moją niefficialność. Ha, ha, ha… – zaczął się śmiać. – I tyle… Po awansie… Po ko… kolejnym skrzydle…

 

Nagle zacharczał. Przechylił się na bok i zwymiotował. Stasiu odczekał spokojnie, po czym wyciągnął w jego stronę opakowanie chusteczek. Anioł skinął głową na podziękowanie i otarł sobie usta.

 

– Co to za przebranie? Dlaczego chodzi pan w czymś takim po nocy?

 

– Pszszszepranie? Ja… Jakie pszszepranie? To mój normalny… ssstrój do pracy.

 

– Pracy? Jakiej pracy?

 

– Noooo… Oppp… Opieka nad ludźmi… Zwalczanie demonów… Takie tam anielskie drooo… drobiazgi.

 

„Ta rozmowa nie ma sensu", pomyślał Stasiu. „Spił się i najwyraźniej uwierzył, że faktycznie jest aniołem, za którego się przebrał. To będzie chyba długa noc…"

 

– Niech pan wstaje – powiedział. – Zabiorę pana do jakiegoś miejsca, gdzie będzie pan mógł dojść do siebie.

 

Wysłannik niebios podniósł się, stękając. Spróbował zrobić kilka kroków, ale natychmiast stracił równowagę. Stasiu przytrzymał go. Wspierając się na sobie, ramię w ramię, człowiek i anioł powoli ruszyli przed siebie. Poszarzałe, oklapnięte skrzydła, ciągnęły się po bruku.

 

 

 

 

***

 

 

 

– A zatem, jak już mówiłem, miałem misję.

 

Siedzieli na ławce w tym samym parku, w którym Stasiu rozstał się z Ukraińcami. Minęła północ; o tej porze na nogach pozostawali już tylko nieliczni. Światła w blokach pogasły. Zostały tylko pojedyncze iskierki – mieszkania tych, którzy zmagali się z bezsennością, albo pracowali do późna. Do weekendu było jeszcze daleko, więc także w klubach nocne życie powoli zamierało. Na niebie świecił księżyc w pełni, samotny, odkąd miejskie światła pozbawiły go towarzystwa gwiazd.

 

Anioł, odkąd przyszli do tego miejsca, bełkotał jeszcze przez pewien czas, ale w końcu doszedł do siebie. Jego oczy wciąż były lekko zamglone, ale wyglądało na to, że jest już bliski trzeźwości. Mimo wszystko, wciąż utrzymywał, że jego skrzydła nie są zostały przyszyte, a tunika to codzienny strój. I, co gorsza, robił się coraz bardziej rozmowny.

 

– Misję jako wysłannik niebios, tak? – odpowiedział zmęczonym głosem Stasiu.

 

– Właśnie. Odpowiedzialna robota, niestety. I nie mogę jej spartolić.

 

Stanisław schował twarz w dłoniach. „Jest ciemno, zimno a ja siedzę na jakimś odludziu obok szaleńca. Co ja wyprawiam?"

 

Nie umiał sobie na to odpowiedzieć.

 

– Ach, no jasne, tak cały czas myślę, że zapomniałem o czym ważnym… – anioł poklepał się w czoło. – Przecież przez to wszystko się nie przedstawiłem! No, gdzie moje maniery… Kazael – wyciągnął dłoń. – Dla przyjaciół Kazik.

 

– Stanisław – padła niewyraźna odpowiedź.

 

– Czyli Stasiu! – energicznie potrząsnął dłonią. – Po co tak oficjalnie? – dodał z uśmiechem.

 

– Może mi pan jeszcze raz powiedzieć…

 

– Tylko bez żadnych „pan". Chyba możemy zostać kumplami, prawda? Było nie było, tak rzadko udaje mi się po ludzku porozmawiać z którymś z was…

 

Stasiu pokiwał głową.

 

– A więc… Kaziu – anioł skinął na potwierdzenie. – Dlaczego wciąż powtarzasz, że jesteś aniołem? Przecież wszyscy doskonale wiemy, że coś takiego, jak anioły, nie ma prawa istnieć, prawda?

 

Kazik pokręcił głową, cmokając z dezaprobatą.

 

– Ja tam czuję całkiem wyraźnie, że istnieję. No trudno, nie będę ciebie przekonywał, Stasiu. Teraz i tak mi nie uwierzysz. Podejrzewam, że już niedługo będę w stanie dać tobie całkiem sensowny dowód swojej „anielskości", ale tymczasem może wysłuchasz, co mam do powiedzenia? Po prostu potrzebuję się przed kimś wygadać. Jak kumpel z kumplem. OK?

 

– Mhm – Stanisław nie umiał odmówić tak wylewnej prośbie.

 

– No więc… to miała być moja ostatnia misja przed awansem. Wiesz, miałem potem dostać trzecie skrzydło. Trzecie skrzydło! Nawet sobie nie wyobrażasz, jaki to lans. No wiesz, ale robota też nie była łatwa. Tak się składa, że w tym mieście, w tej okolicy, uwili sobie gniazdko sataniści. Kapujesz, banda głupich dzieciaków, które naczytały się w Internecie różnych bredni i wydaje im się, że będą fajni, jeśli zaczną pić krew i płaszczyć się przed jakimś posążkiem kozła.

 

„Psycholog miałby tutaj niezłe pole do popisu", zauważył w myślach Stasiu.

 

– Krótko rzecz ujmując, miałem zlikwidować to gniazdo. Rozpędzić towarzystwo. Żeby dzieciaki wróciły na dobrą drogę, poszły do spowiedzi, kościoła i tak dalej. Ale na miejscu okazało się, że tamci już je obstawili. Ktoś od nich pilnował kryjówki.

 

– Tamci?

 

Anioł wskazał wymownym gestem w dół.

 

– No więc musiałem najpierw pozbyć się ich wysłannika. Paskudny typ – Kazik skrzywił się z niesmakiem. – Sęk w tym, rozumiesz, że góra zakazała robić sajgon. Żadnej przemocy, magii bojowej, naparzania się zaklęciami i tak dalej. Słowem, miałem to z nim rozegrać kulturalnie. Dyplomatycznie. Podobno idą nowe czasy i musimy uczyć się koegzystencji, czy coś w ten deseń. W każdym razie, nie chcieli niepotrzebnego zamieszania. Widzisz, jak nas traktują? – rozłożył bezradnie ręce. – Nie dość, że wyślą w teren z niebezpiecznym zadaniem, to jeszcze licencji na broń poskąpią.

 

– Takie życie. Ja w swojej robocie bywam traktowany podobnie.

 

Anioł klepnął Stasia w plecy tak, że niemal pozbawił go tchu.

 

– No sam widzisz! Wszędzie jest tak samo. Ale nie schodzę z placu boju, o nie. Idę do czarnego i umawiam się z nim na kulturalny, tak jak przykazali, pojedynek. Przegrywa – zostawia satanistów mnie i z podkulonym ogonem spada, jak najdosłowniej spada, do swoich. Wygrywa – żegnaj awansie i trzecie skrzydełko. On się zgadza, ale pod warunkiem, że sam zaproponuje zasady. Nie mam wyjścia. Spodziewałem się, rzecz jasna, że jak przystało na diabelskie nasienie, zaproponuje coś niecnego, ale żeby aż tak…

 

– Co wymyślił?

 

Anioł milczał przez chwilę, celowo podnosząc napięcie.

 

– Pojedynek alkoholowy! – wyrzucił z siebie, a potem zaczął się śmiać. Nie mógł przestać. Stasiu w pewnym momencie pomyślał, że prędzej wstanie świt, niż atak dobiegnie końca. Wreszcie Kazik podjął opowieść dalej.

 

– Tak. Kto będzie miał mocniejszy łeb. Ostatni trzymający się na nogach wygrywa. Tylko czort mógł wpaść na coś takiego. Rozumiem: karty, rzutki, nożyce i papier, konkurs wiedzy ze Star Wars… Ale alkohol? No i wiesz, zasady były takie, że każdy przynosi swój własny trunek. Ja piję jego i vice versa. A domyślasz się pewnie, jak to wygląda, e? – spojrzał na Stasia wymownie. – U nas, w górze, to co najwyżej jakieś wina, niby wykwintne – przeciągnął to słowo ze szczególnym przekąsem – ale upić się tym? Nie da rady. A u nich – aż rozłożył ręce, żeby zademonstrować – non stop gorzelnie pełną parą. A ty myślałeś, że kto wynalazł alkohol?

 

– No tak, czyli nie bez przyczyny moja żona zawsze mówi o tym „diabelskim trunku"… – Stasiu rzecz jasna wciąż nie wierzył w to, czego słuchał, ale kultura wymagała odpowiedzieć rozmówcy. Miał nadzieję, że opowieść wkrótce dobiegnie końca. Wysłucha jej i będzie miał spokój. Był cały zziębnięty; cienki płaszcz nie wystarczał przeciwko jesiennej nocy. Mimo to, cały czas coś trzymało go w miejscu.

 

Kazik pokiwał smutno głową.

 

– Umówiliśmy się w tamtym pubie, niedaleko miejsca, w którym mnie znalazłeś. Nie, nikt nie komentował moich skrzydeł. Byliśmy niewidzialni. I, kiedy tylko wychyliłem pierwszą kolejkę tej jego czarciej gorzały, było jasne, kto wygrał. Nie zrozum mnie źle, Stasiu. Nie jestem jakąś babą. Ale jak to paliło w gardle… Ani się zorientowałem, leżałem facjatą na stole, a on, chichocząc pod nosem, wyszedł z baru. Byłem tak spity, że kamuflaż mi się załamywał. Mówiąc po ludzku, stawałem się widzialny. Dałem jeszcze tylko radę doczołgać się w jakiś zaułek… gdzie pomógł mi mój dobry nowy kumpel – znowu klepnął Stasia w plecy.

 

– Czyli po robocie? Zawaliłeś sprawę? Dzieciaki wciąż będą spijać krew dziewic? – Stanisław pozwolił sobie na nutkę ironii w głosie.

 

– To nie tak – Kazael pokręcił głową. – Nie zejdę z pola tak łatwo. Walka dopiero się zaczyna – wyszczerzył zęby. – Zrobię wszystko, żeby pokonać drania. Choćbym miał ukradkiem wypluwać na podłogę.

 

– Acha… W takim razie życzę powodzenia. Niestety, obawiam się, że jest już trochę późno – Stasiu ostentacyjnie spojrzał na zegarek – i muszę zbierać się do domu. Miło było porozmawiać, ale czas nagli.

 

„O ile tylko ona już zasnęła", dodał w myślach.

 

– Czekaj, czekaj – Kazik przytrzymał go za ramię. – Pogadajmy jeszcze chwilę. Zaciekawiło mnie to, wiesz? Nie wyglądasz na nocnego włóczęgę, Stasiu. Ani na imprezowicza, ani na bezdomnego. Co robisz na nogach o tej porze? Nie chcę być upierdliwy, ale…

 

Stasiu westchnął po raz kolejny. Co jak co, ale we wzdychaniu był wyjątkowo dobry.

 

– Szukam kogoś o imieniu Zuzia.

 

– Zuzia? Córka ci zginęła? Nie przejmuj się stary, dzisiejsza młodzież…

 

– Nie, nie – Stasiu uniósł dłonie w geście zaprzeczenia. – Kotka. Kotka mojej żony.

 

– Kotka? Kurczę, odkąd pamiętam, koty zawsze były najbardziej denerwującymi bestiami – zasępił się Kazik. – I żona każe ci jej szukać tak późno w nocy?

 

Stanisław bezradnie pokiwał głową.

 

– Bracie! – ożywił się Kazael. Kolejne klepnięcie w plecy. – Mamy ze sobą więcej wspólnego, niż myślałem. Jedziemy dokładnie na tym samym wózku! Zagubieni, błąkamy się po ulicach pogrążonego nocą miasta, wysłani na misje, którym nie możemy podołać – głos anioła nabrał poetyckiej barwy. Podniósł wzrok ku niebu, jakby deklamował wiersz.

 

– Weź, nawet sobie z tego nie żartuj… – żachnął się Stasiu.

 

Kazik zachichotał.

 

– OK, bracie. Serio, rozumiem cię. Ale wiesz co? Pomogę ci. W końcu jestem tobie winien przysługę. Jak na anioła przystało, mam wiele talentów – znowu pokazał uzębienie. – Na przykład, umiem rozmawiać ze zwierzętami. Pójdziemy na miasto, wypytamy parę dachowców, któryś w końcu musiał ją znać – i sprawa załatwiona!

 

„Rozmowy ze zwierzętami… To już nawet przestaje być zabawne", pomyślał Stanisław.

 

– Tylko najpierw muszę dokończyć sprawę z tamtym czarnym. Przespacerujesz się ze mną, załatwimy drania, zawrócimy dzieciaki na właściwą drogę, a potem zajmiemy się twoim problemem? Co ty na to? Może nawet przy okazji trochę mi pomożesz? Wiesz, mógłbyś na przykład przypilnować czarnego zza pleców, czy aby nie dolewa czasem jakiegoś spirytusu? Albo zwyczajnie mi kibicować – zawsze trochę lżej na duchu!

 

– Pan wybaczy… – Stasiu ponownie zerwał się na nogi. Robiło mu się słabo. – Jakoś niespecjalnie mam ochotę na spotkania z diabłami… Żona czeka, te sprawy…

 

I tym razem Kazik przytrzymał go, zanim zdołał zrobić choćby jeden krok.

 

– O nie, bracie, tak łatwo się nie wykręcisz. Mam u ciebie dług wdzięczności, a dług u anioła to rzecz święta. Taaak, masz absolutne prawo mi nie wierzyć. Wiem o tym. Twój Kazik nie jest taki głupi. Te skrzydła – westchnął w sposób, który spokojnie mógłby rywalizować z westchnięciami Stasia – faktycznie mogą teraz wyglądać, jakbym wypożyczył je ze sklepu z przebraniami. Cała ta sprawa pozbawiła mnie mocy. Dlatego są takie szare i w ogóle. Czuję się przez to paskudnie. Ale to się zmieni, kiedy je podładuję. Musisz tylko przespacerować się ze mną parę kroków.

 

– Dobrze, już dobrze – Stanisław czuł rezygnację. Ostatecznie jego nowy „kolega" sprawiał sympatyczne wrażenie. Był szaleńcem, ale raczej niegroźnym szaleńcem. Nie zanosiło się na to, żeby miał mu zrobić krzywdę. – A dokąd idziemy?

 

– Jak to dokąd? – żachnął się anioł. – Do kościoła!

 

 

 

 

***

 

 

 

Kościółek był mały i trochę zaniedbany, ale sprawiał sympatyczne wrażenie. Wydawało się, że jego mury mają jeszcze szansę pamiętać czasy przedwojenne.

 

– Takie są najlepsze – wyjaśnił Kazik. – Przez lata nagromadziła się w nim cała masa pochodzącej z modlitw energii. Za to w tych wymyślnych dziwadłach, jakie dzisiaj budują, jest sucho jak na pustyni.

 

Zbliżyli się do wiekowych, spękanych drzwi. Stasiu co i rusz nerwowo spoglądał za siebie. Zapuszczona okolica była idealnym miejscem, żeby zarobić guza, szczególnie o tej porze. Chociaż panowała absolutna cisza, co chwila wydawało mu się, że słyszy jakieś kroki.

 

– No cóż, o tej porze możemy chyba tylko popatrzeć z zewnątrz… – powiedział. – Może lepiej chodźmy stąd. Wolałbym nie zostawać tutaj zbyt długo.

 

– Zajrzymy tam tylko na chwilę. To zajmie mi minutkę, góra dwie.

 

– Czekaj! – rzucił wystraszony Stasiu. – Nie masz chyba zamiaru się włamywać…

 

– Włamywać? – zapytał z anielskim spokojem Kazael. – Przecież drzwi są otwarte – uśmiechnął się. – Sam zobacz.

 

Położył dłoń na klamce, przymknął oczy. Drzwi odpowiedziały dźwiękiem przekręcanego zamka i uchyliły się. Anioł pchnął je lekko dłonią i wszedł do środka. Stanisław stał przez chwilę oniemiały, zastanawiając się, co przed chwilą miało miejsce, ale zaraz ruszył w jego ślady.

 

Wnętrze kościoła mogłoby stanowić idealną scenerię dla dowolnego horroru. Jedynym źródłem światła był słaby blask księżyca przedostający się przez wąskie, wykonane na wzór romański otwory okienne. W powietrzu unosił się nastrój grozy i tajemnicy. Kazael pewnym krokiem szedł w stronę ołtarza, a jego kroki głuchym echem odbijały się od ścian świątyni. Za nim niepewnie podążał Stasiu.

 

Anioł wszedł na podwyższenie, zbliżając się do miejsca, w którym stało tabernakulum. Stanisław zatrzymał się kilka kroków dalej. Chciał coś powiedzieć, ale myśli zbyt mocno kotłowały się w jego głowie. W rezultacie stał tylko, zmagając się z objawami gęsiej skórki i błagając wszystkich świętych, żeby udział w tym szaleństwie nie skończył się dla niego źle.

 

Kazik uklęknął przed świętym miejscem. Złożył dłonie i opuścił powieki. W tym momencie światło księżyca padło dokładnie na ołtarz. Cała scena zaczęła przypominać jakieś tajemnicze misterium.

 

Stasiu wyczuł w powietrzu wibracje. Wydawało mu się, że do jego nozdrzy dobiega zapach kadzideł, a gdzieś z daleka słychać odległe echo modlitw, chociaż przecież w środku nocy nie mogło to mieć miejsca. Nagle jego oczy rozszerzyły się. Postąpił kilka kroków do tyłu i opadł na jedną z ławek. Nie mógł ustać; w miejscu nóg czuł rozdygotaną galaretę.

 

Kazael stał na środku ołtarza, rozkładając majestatycznie skrzydła. Miały teraz barwę śnieżnej bieli, a bijąca od nich srebrzysta poświata rozświetlała cały kościół. Spojrzenie anioła było odległe, nieobecne, a pozbawione źrenic oczy płonęły jak pochodnie. W niczym nie przypominał spotkanego wcześniej zabawnego szaleńca. Był najprawdziwszym bożym wysłannikiem. Uosobieniem świętości.

 

Nagle spuścił głowę w dół i westchnął. Kiedy znowu podniósł wzrok, źrenice wróciły na swoje miejsce. Chociaż skrzydła zachowały uzyskaną biel, nie świeciły już jak latarnia. Zatrzepotał nimi, zrzucając na ziemię kilka piór i złożył. Uśmiechnął się. Na powrót był Kazikiem, nie potężnym Kazaelem.

 

– Sorry, jeśli ciebie nastraszyłem, bracie, ale kiedy ładujesz skrzydła, jesteś jak na haju. Odlatujesz. Na te efekty specjalne też nie można nic poradzić. Chociaż, chyba właśnie coś takiego chciałeś zobaczyć? – opadł na ławkę obok przerażonego człowieka. – Ach, czuję się jak nowo narodzony – wciągnął głęboko powietrze. – Wszystko mi przeszło. Nawet nie będę miał kaca. Teraz jestem gotów do akcji – oczy zaświeciły mu się wesoło.

 

Stasiu szczękał zębami. Nie mógł wydobyć z siebie słowa. Co tu się dzieje? Czym on sobie na to zasłużył? On, spokojny, poukładany człowiek, nigdy nie szukał kłopotów, a teraz, a teraz…

 

– No już, weź się w garść – Kazik poklepał go przyjacielsko po ramieniu. – Przecież nie będziemy tu siedzieć całą noc. Jest czarny do załatwienia i kotka do znalezienia, nie pamiętasz?

 

„W zasadzie czemu nie?", zapytał sam siebie Stasiu. „Jeśli już brnąć w szaleństwo, to na całego. I tak nic mnie dzisiaj bardziej nie zaskoczy. Samo niebo chce mi pomóc z tym dachowcem." Zaśmiał się. Pomyślał o swoim życiu, o całych dniach spędzanych za biurkiem w urzędzie albo przed telewizorem, będąc zakrzykiwanym przez żonę. I o chwili obecnej, o przygodzie u boku anioła. Jeśli teraz stchórzy, nigdy już nie będzie miał okazji na coś podobnego. Raz w życiu mógł pokazać, że jest coś wart! Raz w życiu mógł poczuć się Stanisławem, a nie obśmiewanym przez wszystkich nieudacznikiem Stasiem.

 

Zacisnął mocniej pięści. Poczuł znajomy, nagły przypływ odwagi.

– Jasna sprawa – powiedział, wstając. – Nie traćmy więcej czasu.

 

cdn jutro…

Koniec
Nowa Fantastyka