- Opowiadanie: gregster - Ciężki los Prezesa (MASAKRA 2010)

Ciężki los Prezesa (MASAKRA 2010)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ciężki los Prezesa (MASAKRA 2010)

Ciężko jest być Prezesem. Sami posłuchajcie, co mi się ostatnio przydarzyło.

A więc: siedzę sobie, za oknem mrok, lodowaty wiatr huczy w szczerbie pomiędzy wieżowcami. W gabinecie przyjemnie, ciepło. Telewizorek pomrukuje, a ja ślizgam się po lepkiej granicy snu. Powieki opadają mi coraz niżej i niżej. Poprawiam się na fotelu i zaczynam flirtować z ideą krótkiej drzemki…

I właśnie wtedy odzywa się brzęczenie telefonu. Odbieram, nawet nie próbując ukryć rozdrażnienia.

– No, co tam?

– Jest odczyt, panie prezesie – mówi pani Kamilka, a ja słyszę jej starczo-zrzędliwy głos trochę ze słuchawki, a trochę zza drzwi – Sto czternaście jednostek.

– Gdzie? – pytam krótko.

– Kwadrat C17.

No tak, Wola. Ulica Żelazna, gdzieś od Grzybowskiej. Już trzeci raz w tym miesiącu.

– Radzik poszedł po sprzęt, a Pan Kiwi odpala auto – komunikuje mi starowinka. Zupełnie, jakbym nie wiedział – Kawusię przed wyjściem, panie prezesie? Zimno dziś.

Kawusia… W taką pogodę to bardziej by się przydała piersiówka z czymś mocnym. Otwieram szufladę – jest! Pełna! Tak zwane „szczęście w nieszczęściu".

– Nie, dziękuję – mówię, wstając i sięgając po płaszcz. Zaraz zaplątuję się w kabel od słuchawki – Zostaje pani na gospodarstwie z Mieczysławem. Proszę czasem do niego zaglądać, żeby nie przysypiał.

– Jawohl! – krzyczy pani Kamilka i śmieje się szaleńczo, co bardzo nie pasuje do jej wizerunku. Krzywię się, ale nic nie odpowiadam – staruszka jest bardzo, bardzo chora. To chyba jakaś wersja syndromu Tourette'a, tylko objawia się inaczej – nie rzucaniem bluzgów, a wykrzykiwaniem dziwnych słów i zwrotów po niemiecku. Do dziś pamiętam minę Radzika, gdy pierwszy raz jechałem z nim na akcję. Pani Kamilka wrzasnęła wtedy za mną „niech pan im skopie dupy, mein fuhrer!". Dziwaczne. Ale sekretarka z z niej dobra.

Ubieram się i wychodzę – nie przez sekretariat, tylko wyjściem awaryjnym. Łapię windę i po chwili jestem na parkingu. Pan Kiwi już grzeje silnik naszego tico, a Radzik pakuje do bagażnika walizki ze sprzętem. Macham im dłonią na powitanie i ładuję się na tylne siedzenie.

– Co tam, Panie Kiwi? – zagaduję kierowcę – Pech, nie? Już się panu kończył dyżur.

Pan Kiwi coś majstruje przy ogrzewaniu.

– E tam – mruczy po chwili – i tak nie mam nic lepszego do roboty.

Rozkręca dmuchawę na cały regulator, i nagle policzkuje się z impetem drugą dłonią.

– Nie, nie, nie! – warczy – Za ciepło, za ciepło! Przestań! – i zaraz odpowiada innym, łagodniejszym głosem – Przepraszam, przepraszam, już wyłączam!

No tak. Pogorszyło mu się trochę przez ostatnie dni.

Tymczasem na przednie siedzenie tarabani się Radzik. Układa sobie na kolanach torbę z laptopem i długo zwleka z zamknięciem drzwiczek. Zerka na mnie, potem na Pana Kiwi, wzdycha ciężko i jednak je zatrzaskuje. Radzik ma straszną klaustrofobię, ta nasza służbowa puszka to dla niego prawdziwa tortura. Ale nic nie mogę na to poradzić – były cięcia budżetowe, SUV poszedł na aukcję.

Pan Kiwi wrzuca bieg i rusza, a Radzik już poci się i dygoce. Drżącymi rękami rozpina torbę i wyciąga swoje zabawki – komputer, GPS i dekoder od czujników.

– C17, co? – zagaduję, gdy wyjeżdżamy z parkingu – Cholerna Wola.

– Już wolę Wolę, niż Pragę – odpowiada kalamburem Pan Kiwi i to by było tyle, jeśli chodzi o rozmowę. Jedziemy. Nie za szybko, bo nie mamy też budżetu na mandaty. Co kilka minut Pan Kiwi dodusza jednak pedał gazu i gwałtownie przyspiesza, piłując silniczek na za wysokich obrotach. Zaraz jednak wraca któraś z jego łagodniejszych osobowości i samochód zwalnia delikatnie. Ani ja, ani Radzik nie reagujemy – jak ma gorszy dzień, to ma, trudno. Radzik zresztą już od kilku chwil stuka w klawisze laptopa, wodzi palcem po dotykowym ekranie GPS-a, porównuje dane, weryfikuje koordynaty, wprowadza współrzędne.

– Jaki mamy czas, Radziku? – pytam go.

– Plus czternaście minut – odpowiada chłopak nie odrywając wzroku od ekranu. Na tapecie systemowej ma bezkresną, zieloną dolinę skąpaną w kwiatach.

Gapię się za okno, po szybie spływają krople deszczu. Uliczne lampy rzucają trupie błyski na domy i zaparkowane samochody. Czternaście minut – ładnie.

W końcu docieramy we właściwą okolicę. Kwadrat C17 nie jest właściwie kwadratem – przestał nim być już w zeszłym roku. Miecio, nasz analityk, próbował dostosować podziałkę do częstotliwości i mocy odczytów, w rezultacie mapę miasta pokrywają teraz trapezy, romby, deltoidy i wszelkie inne geometryczne wygibasy. Istny Picasso.

Do obejścia mamy więc dość wąski trójkąt.

Pan Kiwi parkuje samochód i wysiadamy – Radzik wypada przez otwarte drzwi z impetem, bierze kilka głębokich oddechów i kieruje twarz ku górze, puszczając z ust kłęby pary. Wykończy mi się chłopak, jeśli nie zmienimy samochodu…

Stawiamy kołnierze, zakładamy czapki, zadzierzgamy szaliki. Z bagażnika wyciągamy walizki z ekwipunkiem i dzielimy się nimi uczciwie – ja tacham eteryzator, Pan Kiwi antenę i „kibelek", Radzik bierze skrzynkę z bronią. Ruszamy.

Moglibyśmy włóczyć się po kwadracie-trójkącie przez pół nocy, ale wszyscy trzej mamy już wprawę – trafiamy od razu. Bez słowa skręcamy w uliczkę, potem w dróżkę między budynkami, idziemy przez podwórko. Jak na komendę marszczymy nosy, bo rozpoznajemy już zapach zgnilizny i wilgoci, pleśni i mchu, grzybni i stęchlizny. Ale nie takiej sztucznej, jak z przeleżałych w torbie kąpielówek. To jest dobrze nam znana wilgoć lasu w jesienny poranek. Tylko – razy sto.

Rozglądamy się i odnajdujemy w mroku połączenie – wąską uliczkę z dziurawą jezdnią. Uliczkę, której jeszcze kwadrans temu tutaj nie było.

Stoimy chwilę i obserwujemy. Z głębi wyłania się już mgła. Dziwaczna, trochę za jasna, nienaturalna. Powoli pełznie ku nam, rozmywa kształty, świeci leciutkim poblaskiem. Wokół nikogo, ani żywej duszy. W jednym czy dwóch oknach po naszej stronie świata świecą żarówki, w kilku innych widzimy błękitnawe łuny telewizorów. Zerkam na zegarek: dochodzi dwudziesta trzecia. Dobrze. Mała szansa, żeby ktoś zdążył się tu zaplątać.

Daję znak, chłopaki szybko rozkładają sprzęt na podwórkowej ławce. Zaczynają od skrzynki, wybierają dla siebie po giwerze i podają mi mojego glocka – chowam go do kieszeni. Potem Radzik podłącza antenę do „kibelka" i zaczyna kręcić gałkami, bladozielone ślepia panelu migają uspokajająco.

– Czyściutko – szepcze z wyraźnym zadowoleniem – Nic nie wylazło.

Pan Kiwi tymczasem rozstawia krzywe nóżki eteryzatora i kieruje dyszowaty ryj urządzenia w stronę nowej ulicy. Przestawia statyw o metr w prawo, potem pół metra w lewo, potem cofa się z nim lekko. Ustawia przełącznik na „stand-by" i odwraca się, patrząc na mnie. Obaj patrzą, czekają na polecenie Prezesa. A ja chwilę się zastanawiam.

– Radzik… – mówię, i od razu tego żałuję. Radzik zaczyna dygotać, obejmuje chudą klatkę piersiową ramionami, wsadza sobie pod pachy dłonie w żółto-różowych rękawiczkach. Trudno, nic nie poradzę. Musi się zmierzyć ze swoimi stanami lękowymi i obaj o tym wiemy – Radzik! Pójdziemy?

– No jasne. Bardzo chętnie – odpowiada, próbując się uśmiechnąć. Podbródek trzęsie mu się jak szalony.

– Świetnie. Panie Kiwi, jesteśmy w kontakcie, tak?

Pan Kiwi kiwa głową. Widzę, że wyciągnął spod szalika łańcuszek z krzyżem. Schowa go, gdy nadejdzie któraś z jego muzułmańskich lub zaratusztriańskich osobowości, ale na razie symbol wyraźnie go uspokoił. Pewnym ruchem otwiera bębenek rewolweru i sprawdza, czy wszystkie komory są pełnie, po czym chowa broń do kieszeni płaszcza i ustawia się za eteryzatorem. Do ucha wkłada sobie słuchawkę, my z Radzikiem robimy to samo z naszymi, po czym obaj ruszamy w stronę Miasta Mchu.

Mgła podróżuje stamtąd tutaj, lepkie i ciepłe pasma wiją się powoli wokół nas. Już parę kroków w głąb ulicy sprawia, że czujemy wilgotne ciepło tego miejsca. Rozluźniamy szaliki. Rozglądamy się, omiatamy wzrokiem budynki po obu stronach. Są jeszcze całkiem normalne – ot, stare kamieniczki, osypujący się tynk, odrapane, drewniane framugi wielkich okien. Im dalej jednak idziemy, tym więcej widzę znaków, że coś się zmienia. Okna po prawej stronie otaczają dziwaczne, zatarte płaskorzeźby. Kolejne drzwi po lewej – już całkiem inne, ciężkie, dębowe. Mgła opalizuje coraz silniej, rozszczepia światło księżyca na setki małych, świetlistych punkcików. Zapach Miasta Mchu szybko staje się wszechogarniający, natrętny. I w końcu pojawia się – mech. Z początku kępka tu, kępka tam. Kawałek miękkiego, zielonego porostu pokrywa chodnik za zakrętem. Dalej latarnia świeci mdło i blado, cały słup jest omszały. Puszyste plamki na schodach po prawej. Nasze kroki cichną, bo wchodzimy na dywan ścielący się na asfalcie. Idziemy dalej, w całkowitej ciszy.

Zerkam na Radzika. Opanował się już trochę, stąpa, czujnie rozglądając się wokoło.

– Kierunek? – szepczę do niego, bo widzę już przed nami skrzyżowanie z małym placykiem.

Radzik zerka na trzymane w ręku urządzenie. GPS oczywiście wariuje, ale oznaczony punkt daje się od biedy namierzyć.

– Lewo, dwieście metrów, potem w prawo, sześćdziesiąt – odszeptuje ochryple.

– Dobra. Uważaj na lewą stronę. I wypatruj Mglaka.

Widzę, że chłopak zadrżał na samo wspomnienie.

Idziemy. Cisza, tylko – gdyby się wsłuchać – lekko i mokro ugina się pod nami pokrywa mchu. Na placu kolumna, ukruszony filar celuje w niebo. Podnoszę wzrok. Mgła jest tu trochę rzadsza, widzę zarysy wież. Na tle czarnego nieba blask księżyca ukazuje mi sylwetkę Wieży Szeptu. Rozpoznaję ją po sięgających daleko poza obręb dachu kolcach. Obok dostrzegam chyba bardziej pękatą Starowieżę, ale nie mogę być pewny. Tutaj czasem zmienia się to i owo.

Z zadumy wyrywa mnie głos Radzika.

– Szefie, prawo!

Obracam się i zamieram na nisko ugiętych kolanach, w dłoni już mam glocka, ale kryję go na razie za połą płaszcza. Kątem oka widzę, że Radzik też dobył broni, ale nie wymachuje nią, tylko chowa za plecami. Dobrze!

Próbuję przebić wzrokiem mgłę i szybko widzę, co zaalarmowało mojego pracownika. Jest, idzie ku nam wolniutko, biała smuga w mlecznej kipieli. Gęstsza, i tylko dzięki temu dostrzegalna. Mija kilka sekund, nim ją rozpoznaję.

– Spokojnie – mruczę do Radzika, rozluźniając lekko ramiona – To Damulka. Nic nie rób, przejdzie obok nas.

Widzę, że Radzik kiwa głową i nerwowo przełyka ślinę.

– Nie patrz jej w oczy – instruuję dalej – Jeśli coś powie, nie odpowiadaj. Robimy krok do tyłu. Dobrze… Jeszcze jeden. Teraz krok w lewo. Spokojnie…

Odsuwamy się, a Damulka jest coraz bliżej. Widzę już jej całkiem białe włosy, spadają na ramiona i plecy okryte mlecznym całunem. Jej twarzy nie widzę – staram się nie widzieć.

Istota mija nas powoli i skręca w lewo.. Radzik odprowadza ją spłoszonym wzrokiem.

– Idzie do…

– Wiem – uspokajam go – Niech się trochę oddali.

Czekamy. Mija chwila, nim Damulka znika we mgle. Dopiero gdy już nie mogę jej wypatrzyć, sięgam lewą dłonią do mikrofonu i naciskam guzik połączenia.

– Tak? – Pan Kiwi zgłasza się natychmiast.

– Damulka, w twoją stronę, około trzech minut – mówię – Spokojna, idzie wolno.

– Zrozumiałem, Damulka, trzy minuty – odpowiada Pan Kiwi – Walnąć jej setkę?

– Może chce się tylko porozglądać. Jeśli wyjdzie poza granicę, puść dwadzieścia z eteryzatora i poczekaj na efekt. Jeśli nie zrozumie aluzji, wal sto.

– No jasne – Pan Kiwi chichocze w słuchawkę – Po ostatnim razie nie żartujemy sobie z Damulkami. Dwadzieścia, potem sto dwadzieścia, zrozumiałem. Jak wam idzie?

– Dobrze. Będziemy za jakieś pół godziny. Bez odbioru.

Rozłączam się. Daję znak Radzikowi i idziemy dalej. Incydent z białą istotą trochę go wystraszył, ale chyba się trzyma. Z zadowoleniem widzę, że kliknął bezpiecznikiem, zanim schował broń do kieszeni.

Teraz mech jest już wszędzie, zwisa nawet z czubków latarni, zupełnie nieruchomo. Po prawej mijamy witrynę sklepową, w oknie coś się porusza, obserwuje nas. Chwilę zastanawiam się, czy zwrócić na to uwagę Radzikowi. Z jednej strony – nie chcę go bardziej straszyć, ale z drugiej… jeśli nagle sam spostrzeże i wywali w stronę okna cały magazynek… Bo jak to sam Sklepikarz, to będzie po nas nim zdążymy odetchnąć. Waham się, a tymczasem mijamy sklep i problem rozwiązuje się sam, chłopak nic nie dostrzegł.

– Odległość?

– Sto dwadzieścia metrów, prosto.

Z oddali dobiega nas odgłos, mocno przytłumiony przez mgłę i wilgoć. Nie staram się go zidentyfikować – to może być wszystko, ale to może być też nic. Odgłos powtarza się i jednak wiem, co to jest: ktoś zagrał na skrzypcach, krótko i urywanie.

Z obu stron widzimy teraz wielkie, zwaliste sylwetki kamienic. Spod zasłony mchu gapią się na nas puste okiennice. Dziwaczne wykusze wyglądają, jakby miały zaraz odłamać się i spaść na ulicę – wiszą czasem na absurdalnie cienkich elementach konstrukcji. Zdaje mi się, że rozpoznaję tę dzielnicę – to musi być kwartał za rzeką, nieopodal Wielkiego Mostu. Pozwalam sobie na lekki uśmiech: dobra nasza! Okolica mało uczęszczana, prawie wymarła, Mglaka też nigdy tu nie widziano. Och, oczywiście jedną z setek wrednych cech Mglaka jest pojawianie się tam, gdzie nikt go dotąd nie widział, ale zawsze to jakaś pociecha.

Otacza nas coraz więcej kolorów. A dokładniej – coraz więcej odcieni zieleni. Niby ciemność, niby mgła, ale barwy zaczynają się przebijać w naszą stronę i docierają już do nas ze wszystkich stron. Młody, świeży mech na górnych piętrach budynków jest blado seledynowy. Im niżej, tym bardziej przypomina kolorem łuski szczupaka, a ten, który porasta chodniki, zahacza już niemal o czerń.

Idziemy.

Idziemy.

Idziemy.

Kolejne skrzyżowanie.

– Prawo – komunikuje Radzik. Skręcamy.

Ulica wygląda bardzo podobnie, jest może trochę węższa i budynki tu mniej okazałe. Garbią się dookoła jak grupa wynędzniałych żebraków. Przed jednym z nich stoi wyprzężona dorożka, czarne drewno burt zdobią namalowane złotą farbą zawijasy.

– Zero-zero – informuje mnie Radzik, więc się zatrzymujemy. Tutaj zero-zero oznacza w sumie coś innego, niż naszym świecie, ale jaki mamy wybór? Zaczynam kręcić się w kółko, pozwalając mojemu instynktowi wskazać właściwą drogę. Po jednej stronie – małe podwórko, jakieś drzewa, chyba oczko wodne lub niewielki staw. W oddali dostrzegam jasne punkty latarni. Z drugiej – klockowaty budynek z oknami rozmieszczonymi wedle jakiegoś zupełnie szalonego pomysłu. Wpatruję się w każde z nich po kolei i w końcu widzę – trzecie piętro, drugie okno od lewej. Blade, ruchliwe światełko.

Daję znak Radzikowi i ruszam do drzwi. Nie muszę już przykładać palca do warg – doskonale wie, że ma być teraz bardzo cicho. Drzwi straszą pustą futryną. Świetnie, nie będzie skrzypienia. Wchodzę i rozglądam się ostrożnie.

Ciemno. Wydobywam z kieszeni latarkę, żarówkę już dawno wymieniłem na najsłabszą, jaką dało się znaleźć. W mdłym świetle widzę zarys pomieszczenia. Spora, może nawet duża sala. Po prawej podest, jakaś postrzępiona kotara, na pierwszym planie trochę głupio sterczy pusty wieszak. W głębi pomieszczenia widzę dwa stoliki, oba przykryte jasnymi obrusami. Na stolikach puste świeczniki, dostrzegam nawet widelce i noże ułożone starannie i równo po obu stronach nieistniejących talerzy.

A po lewej – schody z urwaną balustradą. Świetnie.

Stoję jeszcze chwilę i węszę. Wśród dobrze znanych zapachów wyczuwam nowy – lekka, leciuteńka woń jakiegoś zioła. Coś jakby mięta… Ruszam w stronę schodów, Radzik o krok za mną. Schował już GPS do kieszeni, ale po broń jeszcze nie sięgnął. Widać, że nie wie, co zrobić z rękami, zaciera je tylko bezgłośnie – to z powodu rękawiczek. Lituję się nad nim i wyciągam glocka, teraz chłopak może już bez wstydu zrobić to samo.

Pokazuję na palcach: trzecie piętro. Kiwa głową. Ruszamy w górę. Idziemy całkiem bezszelestnie, mech porósł każdy stopień z wyjątkową starannością.

Pierwsze piętro. Mijamy wąski korytarz, po jego obu stronach jakieś drzwi, jakieś wnęki. Jest cicho, ciemno i spokojnie. Cieszę się w duchu – taki cichutki, martwy dom to rzadkość w Mieście Mchu. Drugie piętro – to samo. Przed nami stopnie prowadzące ku trzeciemu. Gaszę latarkę, daję znak do zatrzymania się. Z początku opada nas mrok, ale zaraz oczy przyzwyczajają do ciemności i widzę w górze zielonkawe światło. Ruszamy, na ostatnich stopniach wstrzymując już oddech.

Światło dochodzi z jednego z pomieszczeń. Radzik jest tak cicho, że niemal nie jestem pewien, czy wciąż za mną idzie. Nie odrywam jednak wzroku od drzwi. Przysuwam się do futryny, uspokajam chwilę biorąc dwa czy trzy płytkie oddechy i… wchodzę.

Siedzi plecami do nas, na omszałej podłodze niewielkiego pokoiku. Przed nim – świeczka, płomień jest o wiele zbyt jasny, oślepia mnie. I jest seledynowy.

Widzę jego kręgosłup prześwitujący przez cienką skórę na nagich plecach. Czaszkę ma niemal całkiem wygoloną, tylko z potylicy zwiesza się kręcony kłębek włosów. Widzę, że jego chude dłonie poruszają się powoli nad płomieniem świecy, tańczą powykręcane palce. Stawiam krok do przodu by zrobić miejsce dla Radzika, który wślizguje się za mną i zajmuje miejsce po lewej.

Cisza. Tylko lekko skwierczy płomień świecy, raz czy dwa brzękają bransolety na przegubach jego rąk. W końcu przełykam ślinę i chrząkam cicho.

Drgnął, ale się nie obraca. Tylko jego palce zamierają. Kątem oka widzę, że Radzik skulił się w sobie, wystawia do przodu lewą nogę i celuje z pistoletu prosto w nagą postać przed nami. Trochę za szybko, za ostro… ale nie ma już czasu na instrukcje.

– Nie obracaj się – mówię w brioficie, a mój głos brzmi bardzo źle i ochryple. Dużo w nim wilgoci, której się nawdychałem. I strachu, ale tego, mam nadzieję, nikt się nie domyśli.

Oczywiście nie posłuchał mnie, okręcił się, spojrzał na mnie. Wbrew sobie odetchnąłem ciężko, z ulgą. Zwykła, ludzka twarz. Młoda, szczupła, nawet sympatyczna. Spod wysklepionego czoła, spod całkiem nagich łuków brwiowych patrzą na nas wielkie, okrągłe oczy. Trochę jakby smutne. Wilgotne.

– Ojej – szepcze Czarownik, a głos ma też całkiem ludzki. Już po pierwszej krótkiej sylabie słychać, że jego briofit jest całkiem inny, niż mój. Miękki, śpiewny, trochę syczący – Ojej.

Jego wzrok biegnie w stronę Radzika, wąskie usta wyginają się w uśmiechu. Mruga, pokazując nam na sekundę ciemnosine powieki.

Zerkam mu przez ramię. No tak, oczywiście! Wokoło świecy, zatkniętej w kałuży stopionego wosku, rozrzucone są drobne, białawe przedmioty. Pulchne, dziecięce palce. Chyba ze dwadzieścia.

– Wiem, co teraz będzie – oznajmia Czarownik, używając briofickiej konstrukcji oznaczającej pewną, całkiem oczywistą przyszłość – Wiem, co teraz będzie. Ale lepiej nie.

Powoli podnoszę broń…

– Lepiej nie – powtarza, patrząc na wylot lufy. Jego głos jest spokojny, wydaje się nawet przyjazny.

– Znasz zasady – odpowiadam równie spokojnie. Przynajmniej taką mam nadzieję.

– Lepiej nie – mówi znów i uśmiecha się jeszcze szerzej. Teraz widzę jego zęby i język i one już bynajmniej nie są ludzkie.

– Radzik – mówię półgłosem, celuję już prosto w głowę czarownika – Bardziej w lewo.

Zrozumiał, robi krok, staje pod ścianą. Musimy strzelać pod dużym kątem.

– Szefie?

– Teraz!

Huk jest potworny. Po raz setny przebiega mi przez myśl pomysł, by zabierać na przyszłość tłumiki. Po raz setny przypominam sobie, że to nie ma sensu. I tak będzie hałas. Ze wszystkimi jego konsekwencjami.

Niczym zatrzymana klatka filmu… Widzę, że podniósł szybko dłoń w stronę Radzika. Albo widzę, albo domyślam się, że jego pociski wyparowały i uleciały w stronę okopconego sufitu w postaci szarawych obłoczków mgły. Drugą dłoń kieruje w moją stronę, ale zabrakło mu ułamka sekundy. A potem moje pole widzenia wypełnia blask bijący z wylotu lufy. Trwa to przez jakiś czas, bo duszę spust raz za razem, raz za razem. Do skutku.

 

W uszach brzęczy mi i dzwoni. Odór spalonego prochu wdziera mi się do nozdrzy i jest pierwszym normalnym, zdrowym zapachem jaki czuję od dłuższego czasu.

Siła pocisków rzuciła go pod przeciwległą ścianę, pod okno. Uśmiech nawet na sekundę nie zniknął z jego warg, chyba próbuje się podnieść. Szybko wypuszczam magazynek z rękojeści i sięgam po drugi.

– Ooo… jej…– szepcze Czarownik, patrząc w dół. Moje kule rozerwały mu bok i brzuch, z czarnych otworów w białej skórze wydostają się na zewnątrz jakieś drobne punkciki. Wzlatują, rozwijają skrzydełka i bezgłośnie znikają w ciemności. Świeca przewróciła się, płomień leniwie pełza po mchu.

Zapasowy magazynek klika, jest już na swoim miejscu. Odciągam zamek. Słyszę, jak Radzik szamocze się ze swoją bronią.

Czarownik nieco błędnym wzrokiem śledzi uchodzące z jego ciała malutkie owady.

– Miasto umiera – mówi, teraz już z trudem wydobywając z siebie głos – Miasto upada. Żegluje przez czasy i miejsca… Są miejsca dobre. Są miejsca złe. To było złe… dla mnie.

Postępuję krok do przodu. Nagle zdaję sobie sprawę, że nadepnąłem na jeden z dziecięcych paluszków i przez chwilę jestem pewien, że zwymiotuję. Biorę się w garść. Czas na kilka spraw prywatnych.

– Młoda kobieta, wysoka, ciemne włosy – mówię szybko po raz… który? Już nawet nie pamiętam – Na prawym ramieniu znamię wielkości monety. Zielone oczy. Dwa lata temu, według naszego czasu. Połączenie u wylotu Placu pod Wieżą Szeptu. Porwana przez Gnija lub jakąś Damulkę… czyli Eligenyę. Widziałeś ją kiedyś?

Zastanawia się chwilę i w końcu kręci głową. Maleńkie ćmy wolno płyną w moją stronę, jedna nawet przysiada na koniuszku lufy.

– Chłopczyk, trzy latka – recytuję dalej – Był z nią, ale mógł się odłączyć. Porwany pewnie przez Sklepikarza. Mógł… mógł trafić do jego Sklepu.

Teraz dłużej szuka w pamięci, wolno kręci głową.

– Miał na imię Michaś… Michał… Był bardzo żywy… wesoły…

Uśmiecha się jakby przepraszająco i wzrusza ramionami. Nie wie, albo nie pamięta. Wierzę mu. Oni nie kłamią.

Naciskam spust.

 

Teraz już nie silimy się na zachowanie ciszy. Wybiegamy na ulicę, a ja rozumiem, że popełniłem błąd. Właściwie dwa… Pierwszy wynikł z niezrozumienia. „Lepiej nie". Tak powiedział. To nie była groźba. To było ostrzeżenie. Szczere ostrzeżenie.

I błąd numer dwa – nie rozejrzałem się przed opuszczeniem budynku. Z czego to wynikło? Rutyna? Poszarpane nerwy? Tak czy inaczej – wypadamy na ulicę i w pełnym pędzie ładujemy się na Mglaka.

Szczęście mi dopisuje, sięgnął najpierw w stronę Radzika. Wąskie pasmo mgły strzela w przód i w okamgnieniu jest już w jego ustach. Przesącza się przez zęby, sięga głębiej i chwyta. Radzik momentalnie zwija się, pada na kolana.

I co ja mogę zrobić? Raczej niewiele. Ale i tak rzucam się wprzód i chwytam mglistą mackę, szarpię. Radzik wydaje z siebie potworny, nieludzki odgłos.

Z gęstego jądra mgły wyłania się już twarz Mglaka. Jest wielka jak dom. Krzyczy coś, a jego głos jest… hmm.. chyba taki, jaki powinien być. Nie rozumiem słów.

Widzę już, że drugie ramię sięga w moją stronę. Powoli – wie, że i tak nie ucieknę.

Czas na testy! Czas na wielkie, techniczne testy!

Bo inaczej zaraz będzie po Prezesie.

Puszczam mackę, która wędruje coraz głębiej we wnętrzności Radzika. Biedak wije się już na chodniku, odciska swój kształt w mokrym mchu. Zaciskam zęby z całej siły i odwracam głowę, by zyskać cenne sekundy. Sięgam po mikrofon, naciskam guzik.

Szybciej! Szybciej! Szybciej!

Lodowaty, wilgotny dotyk na moim karku…

– Szefie?

– Siedem tysięcy jednostek! – wrzeszczę do mikrofonu, a mgliste ramię wykorzystuje tę okazję by wślizgnąć się między moje zęby. Następne słowa wykrzykuję, dławiąc się już upiornym, zimnym cieczodymem – Wal na maksa!!!

I świat rozpada się na drobne części.

 

Biegniemy. To znaczy: ja biegnę, Radzik jest wleczony. Obcasami ryje głębokie bruzdy w mchu. Czuję, że niedługo zabraknie mi sił, ale biegnę, plując wokoło kawałkami mgły zmieszanej z krwią. Wokół mnie budynki chwieją się, tańczą, sypią na boki urwanymi elementami. Za plecami słyszę już wściekł ryk Mglaka… Fala z eteryzatora po prostu go zdmuchnęła, poszybował wysoko, chyba aż za rzekę, pod mury Cytadeli. Ale teraz wraca. I jest szybki.

– Szefie! – w słuchawce słyszę głos Pana Kiwi – Szefie, co się dzieje?

– Dasz.. radę… jeszcze… raz? – dyszę do mikrofonu – Jeszcze… jeden… impuls?

– Nie, akumulatory wywaliło. Co z wami?

Zwalniam. Po prostu już nie mogę dalej. Przede mną majaczy we mgle placyk z ułamaną kolumną po środku.

– Już po nas – mówię i obracam głowę. Jest, pędzi już ku nam jak wielka, biała lokomotywa. Daleko, ale z każdą sekundą bliżej. Wypełnia sobą całą ulicę, wznosi się nad dachami – Cześć, giniemy.

Wyjmuję słuchawkę z ucha, padam na kolana. Radzik charczy i bulgocze, białawy dym wylewa mu się z kącika ust. Drobniejsze stróżki unoszą się z nozdrzy, a nawet z uszu. Oczy ma zamknięte.

– Mamo…– szepcze pomiędzy kolejnymi spazmami – Mamusiu…

No i co ja mogę? Nic nie mogę.

Padam na plecy, tuląc pod pachą głowę Radzika. Taki dobry chłopak… Umiera powoli, powolutku.

No chodź! Szybciej, nie guzdrz się! No, czekam! Zabierz mnie także!

Mglak jest już wielki, nadyma się z każdym metrem, gigantyczna paszcza wypływa na niebo jak księżyc. W oddali widzę szczyty Wieży Szeptu – okna rozbłyskują nagłą jasnością. O, obudziliśmy Jego Wysokość!

Domy szaleją. Mech faluje. Mglak nadchodzi. A nasze małe, powgniatane, pordzewiałe autko zatrzymuje się tuż koło mnie i słyszę, jak koła z mlaskiem ślizgają się po mchu.

Pan Kiwi wyskakuje z samochodu, chwyta Radzika pod pachy, wyrywa go z moich objęć. Czasami zapominam, jaki jest silny… Wgniótł kiedyś człowiekowi twarz w czaszkę jednym uderzeniem. No, to znaczy: jeden z nich to zrobił. Inni tego bardzo żałowali. Przynajmniej niektórzy.

Po chwili chwyta mnie i także wciska do samochodu, na przednie siedzenie. Z tyłu Radzik krztusi się i płacze, a Pan Kiwi wskakuje za kierownicę i obraca samochód na ręcznym, silnik wyje w niebogłosy.

– Spadamy stąd, panie prezesie! – krzyczy i kontruje kółkiem, ruszamy w dziki pęd przez rozdygotane piekło.

Zakręt, szarpnięcie. Choć oczy zachodzą mi mgłą, widzę nagle jasną postać stojącą dokładnie na naszej drodze. Wielgachne, ciemne oczy Damulki, dwa czarne punkty w śnieżnobiałej sylwetce… Pan Kiwi puszcza gaz i zaczyna hamować… Już po wszystkim.

Damulka wie, co może robić z ludźmi. Wie, że wystarczy jedno spojrzenie. Ona i jej siostry czasem przemykają przez miejsce połączenia, jeśli nasza ekipa nie dotrze na czas. Wyłaniają się bezszelestnie z ulicy, której jeszcze przed chwilą nie było. Krążą sobie wtedy po okolicy i robią straszne rzeczy. Czasem też zabawne, ale rzadko.

Damulka wie, jak działa na mężczyzn.

Nie wie natomiast, że jedna z osobowości Pana Kiwi to straszny skurwiel.

Oczy Pana Kiwi odzyskują nagle blask, twarz wykrzywia się we wściekłym grymasie. Dociska pedał gazu, wrzuca niższy bieg, auto wyskakuje w powietrze jak wielka, blaszana pchła. Widzę jeszcze zupełnie zaskoczoną minę Damulki i ten widok sprawia, że zanoszę się krótkim, bolesnych rechotem.

A potem uderzamy zderzakiem prosto w pierś Damulki. Przelatujemy nad nią, tylne koło podskakuje niczym na wyboju. Widzę w lusterku, że zostają tam za nami we trójkę: zderzak i obie części Damulki. W tle sroży się i ryczy Mglak. Jest szybki, ale niewystarczająco. Opuszczamy Miasto Mchu, ani o sekundę za wcześnie. Za nami przejście szybko znika, porwane eteryzatorem pasma rzeczywistości rwą się na kawałki i w końcu puszczają przed czasem. Sięgam po piersiówkę – jest, nie zgubiłem! Tak zwane „szczęście w nieszczęściu".

 

No i co, czyż nie ciężki jest los Prezesa? Tak po prawdzie, to nie powinienem narzekać. W końcu – żyję. Radzik nie żyje. Oddychał jeszcze przez jakiś czas, ale potem skonał. Ciało zakopaliśmy w lasku, tuż za miastem.

Tak, ciężko mam w życiu. Wystarczy, że jeden pracownik pójdzie na urlop, jeden złamie nogę na schodach, jeden umrze i już mam do dyspozycji tylko trójkę, w tym sekretarkę-staruszkę i cherlawego analityka.

Ale mimo wszystko mam ich, są ze mną. Fakt, że jesteśmy trochę dziwni. Pan Kiwi ma rozszczepienie jaźni. Pani Kamilka ma swojego faszystowskiego Tourette'a. Miecio ma paranoję i je robaki. A ja mam straszliwe urojenia. Nawet nie wiem, co z tego wszystkiego wydarzyło się naprawdę.

Ale są ze mną.

Już nad ranem usiadłem w gabinecie i nadałem komunikat mailem. „Przejście zamknięte. Mglak, Damulka, Czarownik. Otwarcie przejścia: Czarownik, zielona świeca. Eksperyment: eteryzator odpalony na siedem tysięcy jednostek – zasięg około dwustu metrów.". Opatrzyłem informację datą, godziną i kliknąłem „wyślij".

O stratach… o Radziku… nic nie napisałem. Może i wypadało, ale nie chciałem dodatkowo wkurzać Superprezesa. Bóg jeden wie, ilu ludzi dziś straciliśmy w tych wszystkich miastach na całym świecie.

 

Tyle ich w końcu jest…

Koniec

Komentarze

Wrócę do tego później, gdy będę miał chwilkę czasu. Komentarz dodaję, żeby odnotować, że twoje opowiadanie jest dla mnie nadzieją na coś, co wreszcie będzie straszne...

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

sam nie wiem...

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

skróć, póki możesz

masz 8.000 znaków za dużo

I po co to było?

I wydałeś mnie, skubańcu. A mógł nikt nie sprawdzać.
W temacie na HP dostaliśmy licencję na lekkie naginanie. Zobaczymy, co na to Komisja.

Ach, wybacz.

Sam też piszę i w kółko sprawdzam ilość znaków, żeby nie wyjechać poza ramowy plan na każdą cząstkę tekstu.

Wrzuciwszy w celu przeczytania Twój tekst do Worda, odruchowo zajrzałem do narzędzi.

I po co to było?

Spoko, nie ma sprawy. A teraz popatrz przez okno... Ten duży budynek z jasną elewacją... Skieruj swój wzrok na dach... Bardziej w lewo... Widzisz już kolesia z karabinem snajperskim?
;)

No, prawie trafiłeś.
Po lewej jest tylko parczek z żulikami na stanie i buda spółdzielni. Parterówka.
A ja mieszkam całkiem wysoko.
Może śmigłowiec?

I po co to było?

E, nie w moim klimacie to opowiadanie. Nawet nie doczytałem. Nie przekonało mnie do siebie ;)

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Zasady MASAKRY 2010 są proste:
2. Napisz tekst ambitny, wywołujący emocje takie jak lęk, niepokój, zaskoczenie.
Gregster...udało Ci się mnie zaskoczyć!
Jeśli chodzi o lęk i niepokój, to jest to zbyt "szybko" napisane i sprawnie się czyta więc człowiek nie ma czasu się bać. Przynajmniej takie jest moje odczucie.
Pozdrawiam :)

Fajne opowiadanie, dobrze napisane i oryginalne. Mnie osobiście do Masakry niezbyt pasuje - straszne nie jest w ogóle, lęku i niepokoju ani przez moment we mnie nie wzbudziło, choć czytałem z zainteresowaniem.

Przekroczenie limitu o 40% nie jest lekkim nagięciem ;)

Pozdrawiam

Gregsterze R. -  bój się :D. Jestem o krok od celu. Z 6 Cie zwalniam w zamian za kontruktywne komentarze :) Pzdr!

No, zlamiłem z tym zakładem...to wcale nie było trudne... :)

Co znaczy "zlamiłem" ? Dla mnie na pewno latwiejsze, bo Ty wygrałeś nagrodę ;). Natomiast jest Was dwóch ( z mazowieckiego) i tak naprawdę nie wiem, który to Ty. Mogę się tylko domyslać :D
P.S Ja nie mogę wystawiać ocen...nie mam uprawnień :(((

Gregster, to jest dobre, ale horroru to tu raczej mało... ja się nie wystraszyłam... i nawet zaskoczenie było średnie :P
Najbardziej ze wszystkiego podobało mi się chyba to jak operujesz językiem polskim. Masz talent do plastycznego pisania. Mówię to zupełnie szczerze.
A tam między nami - szeptem - to przyganiał kocioł garnkowi i ciiiiiii - nie wydaj mnie...

Dzięki, Katy. Na serio - nie bałaś się? A jak będziesz następnym razem szła w nocy przez miasto i zobaczysz nagle uliczkę, której - dajesz głowę! - nigdy tutaj nie bylo...?  ;)

Czytałam dziś rano, przy poranej kawie. Chociaż rzeczywiście straszne nie było, to jednak bardzo mi się podobało, tak na 5. :-)

Powiem tak, bardzo dobrze operujesz językiem polskim, doskonałe opisy. Wciągnęło mnie to opowiadanie. Szybko się czytało. No właśnie - szybko i bez grozy, aczkolwiek były momenty, że się trochę czułem nieswojo. Ogólnie to było super. Podobało mi się.

Nie mogę jeszcze oceniać, ale u mnie masz mocne 5 !

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Dzięki.
Tym niemniej, w kwestii konursu mogę się, najwyraźniej, cmoknąć w pompkę. Nawet nikt nie napisał "skróć", "nie skróć", "do konkursu","nie do konkursu", "turlaj dropsa". Fajowo.
No, ale jeśli Wam się choć trochę podobalo, to się szczerze cieszę i cel został osiągnięty. Składam czołobitność.

moje jedyne skojarzenie z tym tekstem to "Popół i kurz" Grzędowicza. Ale u niego było więcej akcji. A tutaj te długaśne opisy mnie nudzą. Sorry ale mi się nie podobało :(

Co prawda na masakrę mi nie pasuje, ale opowiadanie świetne. Inne niż wszystkie. Lubię korporacyjno-policyjne klimaty w fantastyce ;) Język (niektóre teksty ma się ochotę pożyczyć i używać na codzień), pomysły, postaci (Kamilka rządzi!), po prostu świetne. W zasadzie nie miałabym nic przeciwko przeczytaniu takiego tekstu w papierowej NF zamiast któregoś z ostatnich opowiadań tam zamieszczonych.
Na błędy uwagi nie zwróciłam, bo jestem chora, a kiedy mam gorączkę, wyłącza mi się w mózgu opcja korekty :P
Pozdrawiam

Rzeczywiście, ciężko jest być prezesem. Tak, jak zauważyli komentujący przede mną , nie jest to masakra na miarę naszych czasów (może to przez postępującą demoralizacje, upadek kultury i coraz większą zawartość aspartamu w coca-coli? Cholera wie...). Niemniej opowiadanie bardzo przypadło mi do (niekoniecznie wyrobionego) gustu. Dobry język sprawiający, że człowiek z uśmiechem na ustach goni wzrokiem za akcją utrzymaną w (moim zdaniem) dobrym, dość żywym tempie sprawia przyjemność w czytaniu. Ciekawych pomysłów też tu dostatek, bo jeśli jechać na akcje, to czemu nie w małej trumience (tak zwykłem nazywać Tico)? Całe szczęście, że nie zerwali paska klinowego, albo nie odpalali go na „pych”. Naprawdę dobry tekst.

Thx. Chciałem też z tego miejsca przeprosić i pozdrowić władze koncernu GM Daewoo oraz pana prezesa Michaela Helmana.

No, no, bardzo dobre opowiadanie. Chociaż do tematu konkursu ma się jak wiadomo co do czego ;)

Lubię takie tematy i mogę powiedzieć z czystym sumieniem, że w końcu się zrelaksowałam podczas czytania;)
Przejrzę resztę Twoich tekstów z nadzieją, że masz coś ociupinkę straszniejszego.
Narracja b. mi się podoba, a to zdarza się rzadko. Może tylko końcówka mi trochę zgrzytnęła. Jakby była na odczepnego pisana.
Pozdrawiam

Niech żyje Wolna Fantastyka!
Wędrowcze! Wiedz, że odszedłem tam, gdzie trawa jest zieleńsza. Ruszaj za mną na WTF Wykrot!


kłaniam
gregster

Nowa Fantastyka