- Opowiadanie: adam sangreal - Podpalacz traw (II)

Podpalacz traw (II)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Podpalacz traw (II)

Samochód w kolorze zachodzącego słońca, pędził późnym wieczorem pustymi ulicami miasta. Przeciął skrzyżowanie na czerwonym świetle, zostawiając za sobą kilka hamujących z piskiem opon aut, by po chwili zjechać na drogę wyjazdową i pognać otoczoną murem wysokich drzew, skąpaną w ciemnościach ulicą. Za kierownicą Volvo S60 siedziała młoda kobieta. Spojrzała we wsteczne lusterko i zobaczyła jak po policzkach, wraz ze łzami, spływa cały makijaż. Niewiele ją to obchodziło. Na przedniej szybie pojawiły się pierwsze krople deszczu, a gdzieś z oddali dało się słyszeć potężny grzmot. Nie minęła chwila, jak te kilka kropel przyniosło ze sobą straszliwą ulewę. Widoczność sięgała dwóch, może trzech metrów, wycieraczki ledwo radziły sobie z ogromnym strumieniem wody. Kobieta, jakby na przekór nieprzychylnej aurze, docisnęła pedał gazu. Wystarczył moment by samochód wpadł w poślizg. Potem wszystko jakby zwolniło. Świat przystanął na chwilę, aby przyjrzeć się jak auto tańczy na śliskiej drodze, z hukiem uderza w barierki i spada w mroczną przepaść. Z głośników wciąż wlewała się do środka maszyny Lacrimoso, Mozarta.

– Ratunku! – krzyczała rozhisteryzowana kobieta. – Niech mi ktoś pomoże! Proszę! Pomocy!

– Spokojnie. Nic pani nie jest?

– Chyba nie. Tylko strasznie boli mnie głowa.

– Pogotowie już jedzie. A teraz spróbujemy panią wydostać. Proszę zakryć oczy. – nakazałem kobiecie, a sam podniosłem jakiś większy kamień i kilkakrotnie uderzyłem nim w szybę. Lodowa tafla rozbiła się. Zdjąłem kurtkę, owinąłem nią rękę, pozbyłem się resztek szkła i wyciągnąłem zakrwawioną kobietę. Całe szczęście, z oddali słychać było już sygnał nadjeżdżającej karetki.

Kobieta obudziła się następnego dnia w jednej z kilkudziesięciu sal szpitala wojewódzkiego, a dokładnie w dopiero co oddanym do użytku, wschodnim skrzydle, wybudowanym dzięki hojności fundacji Utopia. Przez otwarte okno wpadało do środka sali ciepłe, wiosenne powietrze. Kobieta próbowała się podnieść, ale przeszył ją tak potworny ból, że zmuszona była zrezygnować z tego pomysłu. Rozejrzała się dokładnie po pokoju. Ściany pomalowano na biało, podłogi wyłożono kafelkami w odcieniu pastelowej zieleni. Naprzeciw łóżka wisiał nieduży telewizor, a pod nim, na niewielkiej komodzie stał wazon, pełen żółtych tulipanów.

Po chwili otworzyły się drzwi i do środka wkroczył brodaty lekarz.

– Widzę, że już się pani obudziła. – stwierdził z uśmiechem. – Jak się pani czuje?

– Lekko zdezorientowana.

– To normalne. Podaliśmy pani silne leki. – mężczyzna podszedł do łóżka, z kieszeni na piersi wyciągnął jakiś przyrząd, który okazał się małą latarką, i sprawdził reakcję źrenic na światło. – Muszę przyznać, że miała pani dużo szczęścia. Wypadek wyglądał naprawdę groźnie, a ma pani jedynie lekki wstrząs mózgu. Zostanie pani u nas na kilkudniową obserwację. Musimy zrobić jeszcze kilka testów. Przez kilka najbliższych dni mogą dręczyć panią nudności, bóle głowy, może mieć pani problem z równowagą. Proszę leżeć w łóżku, a my się wszystkim zajmiemy. – lekarz zapisał coś w karcie pacjenta i odłożył ją na miejsce.

– Panie doktorze, czy ktoś zawiadomił mojego męża?

– Tak. Proszę się o nic nie martwić. Pan Szulc o wszystkim już wie. Niestety utknął na lotnisku w Tokio i w związku z tym, sama pani rozumie, że…

Nieznajomą spotkałem kilka dni później w małym antykwariacie, ukrytym gdzieś pośród starych kamienic, do którego jedyna droga wiodła labiryntem wąskich, wybrukowanych uliczek. Będąc w środku, można było odnieść wrażenie, że to zupełnie inny świat, u podstaw którego leżą sędziwe, zakurzone tomiska. Piętrzące się wieże opasłych tomów, pomiędzy rwąca rzeka książek w miękkiej oprawie, a gdzieniegdzie wyspy niewielkich, kieszonkowych wydań wielkich dzieł klasyków literatury. Wszystko otoczone wysokim, drewnianym murem.

– Witaj wspólniku – niedoszła samobójczyni przywitała mnie z uśmiechem na ustach, po czym wróciła do układania książek na drewnianych półkach. – Co cię tu sprowadza?

– Szukam pewnej książki. Nie znam ani tytułu, ani autora, ale jestem święcie przekonany, że znajdę ją właśnie tutaj.

– Chętnie bym ci pomogła, ale do spraw cudzego przeznaczenia się nie mieszam.

– A ja myślałem, że wtykanie nosa w cudze sprawy to twoje hobby.

– Ale nie w cudze przeznaczenie. Jeśli mam być szczera, ta cała opatrzność jest zwykłą kurwą. Szepnie ci do ucha cokolwiek zechcesz, uraczy chwilą przyjemności, potem każe zapłacić słony rachunek, a na koniec i tak zafunduje rzeżączkę. A ty i tak wrócisz. I będziesz wracał co noc. To nie dla mnie. Ale ty, baw się dobrze.

Wziąłem głęboki oddech i wkroczyłem do świata, gdzie niewątpliwie władzę dzierżył czarny atrament. Dotykałem palcem grzbietów, czasem przeczytałem jedno przypadkowe zdanie, albo na moment zatraciłem się w jakimś soczystym akapicie. Czego dokładnie szukałem? Co ta dziwka opatrzność próbowała mi powiedzieć? Nie miałem bladego pojęcia, ale przez ponad godzinę próbowałem sobie wmówić, że jest całkowicie odwrotnie.

– Chodź. Musimy iść. – nieznajoma złapała mnie za rękę i niewiele tłumacząc, wyprowadziła z antykwariatu. Drzwi zamknęła, przekręcając klucze w czterech zamkach, zupełnie jakby stare książki były pierwszą pozycją na liście najczęściej rabowanych przedmiotów, i poprowadziła w sobie tylko znanym kierunku. Maszerowaliśmy w milczeniu wąskimi uliczkami, aż w końcu dziewczyna wykrzyknęła triumfalnie – Jesteśmy! – jak się okazało, celem naszej podróży był Spragniony Kałamarz, niewielka kawiarnia gdzieś na obrzeżach labiryntu. Zajęliśmy miejsca przy oknie i natychmiast pojawiła się sędziwa kobieta w malutkich, okrągłych szkłach na czubku nosa.

– Nic nie mówcie – oznajmiła od razu miłym, ciepłym głosem. – Gruchajcie tu sobie moje gołąbeczki, a ja zaraz coś wam przygotuje. Dla pani kawa słodka jak tajemnica, którą skrywasz na dnie serca, i czarna jak blask twoich oczu, a dla pana – głośno westchnęła – niech no się zastanowię, trudny wybór, sama nie wiem, dziwne, tak, zdecydowanie niespotykane, może… nie zdecydowanie nie, a może… tak, tak, tak, napar z ziół, byś w końcu przejrzał na oczy. Tak, tak, tak. Doskonały wybór cukiereczku.

– Widzę, że lubisz otaczać się wariatami – powiedziałem, gdy staruszka zostawiła nas w końcu samych.

– A myślisz, że dlaczego się z tobą zadaję?

– Trafne spostrzeżenie. A teraz może mi wreszcie powiesz co tu robimy?

– Najpierw wypij swoje ziółka.

– Ale…

– Żadnych ale. – przerwała mi. – Do dna!

Chwyciłem białą filiżankę i jednym haustem wlałem w siebie śmierdzący, zielonkawy płyn.

– Zadowolona?

– W siódmym niebie.

– I co teraz?

– Kolorowych snów.

Kiedy pani Szulc ponownie otworzyła oczy za oknem królowała jeszcze noc. Gęste, czarne chmury stanowiły granicę, którą ani blask księżyca, ani żadnej gwiazdy nie potrafiły sforsować. Kobieta usiadła na brzegu łóżka i wpatrywała się w jasny przesmyk między drzwiami, a podłogą. Wydawało się, że na korytarzu panuje jakieś zamieszanie. Zaciekawiona Joanna Szulc, powoli stawiając kroki na zimnych kafelkach, podeszła i uchyliła drzwi. Jakież było jej zdziwienia gdy zobaczyła pusty, skąpany w półmroku korytarz. Mogłaby przysiąc, że zaledwie parę chwil temu słyszała dźwięki ostrej kłótni. Jeszcze raz rozejrzała się w około, ale nie dostrzegłszy nic poza dwoma automatami z kawą i słodyczami ustawionymi przy ścianie, wróciła do pokoju. Ledwo zamknęła drzwi, znów coś zaczęło się dziać. Mocno przycisnęła ucho do drzwi i uważnie nasłuchiwała. Doszły do niej dźwięki pogwizdywania, a potem szybkiego, bełkotliwego szeptu. Im bardziej ich źródło zbliżało się do drzwi, tym szybciej biło serce kobiety. Znów ktoś zaświecił na korytarzu światło. Czyjś cień wpadł do środka pokoju. Joanna uklęknęła i próbowała zerknąć przez dziurkę od klucza. Nie dostrzegła nic poza panoszącą się ciemnością. Po plecach przeszedł jej zimny dreszcz. Szybko przesunęła komodę pod drzwi i natychmiast wróciła do łóżka. Światło na korytarzu migało z coraz większą intensywnością. Kobieta podkuliła nogi, mocno otulając je rękoma. W końcu wszystko ustało. Wszystko poza szeptem, który stawał się coraz bardziej wyraźny.

– Uciekaj – głos należał do jakiegoś dziecka – Słyszysz mnie? Uciekaj póki nie jest za późno! Proszę. – przerażona Joanna milczała, jednak dziewczynka nie dawała za wygraną – Wiem, że tam jesteś! Nawet tutaj słyszę jak wali ci serce. Uciekaj! Błagam. Musisz się stąd wydostać! Słyszysz mnie?! Musisz! – Joanna zacisnęła mocno usta, dodatkowo zakrywając je dłońmi. Drżała ze strachu. – Ty głupia kurwo! – krzyknęło dziecko waląc z całych sił w drzwi. – Ty głupia kurwo, zginiesz jeśli nie uciekniesz!

– Odejdź! – Joanna nie wytrzymała i wrzasnęła najgłośniej jak potrafiła. – Odejdź!

– Nie martw się, nie zostawię cię tu samej, nigdy w życiu.

Przed olbrzymią górą ludzkich kości, która wydawała się rosnąć aż pod niebo, stał złoty tron, ozdobiony tysiącem kosztownym kamieni. Kiedy zza chmur wyjrzało słońce, a jego promienie spadły na ziemię, można by pomyśleć, że tron zbudowano ze sztabek słonecznego blasku. Na tronie, odziany w zbroje, w całości skomponowaną z luster przeróżnych rozmiarów i kształtów, siedział mężczyzna wyjątkowej urody. Cerę miał porcelanowo białą, usta szkarłatne niczym płatki róży, a jego długie włosy powiewały swobodnie na wietrze.

Stałem przed jego wspaniałym obliczem, ale on nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Pochłonięty był wkładaniem kolorowych kamieni szlachetnych do pustych oczodołów czaszek, z których sępy i hieny wydarły już resztki mięsa i skóry. Stałem w kolejce, która wydawała się nie mieć końca. Sznur ludzi, tak dziwnie podobnych do mnie, poruszał się niezwykle wolno. Z nieba lał się żar. Wreszcie Goliat przerwał swoją pracę, spojrzał mi prosto w oczy i uśmiechnął się dobrodusznie. Kiedy powstał z tronu, był prawie dwa razy większy ode mnie. Nachylił się, pocałował w policzek i niemal ze zwierzęcą siła zaczął wyrywać moje członki. Błyskawicznie oddzielił ręce, nogi i głowę od korpusu, z którego, jednym sprawnym ruchem, wygrzebał serce. Chwycił je w obie dłonie, usiadł na tronie i pożerał jakby było to zwykłe, dojrzałe jabłko.

Stałem na samym końcu kolejki cierpliwie czekając by oddać pokłon Goliatowi, kiedy poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Gwałtowanie obróciłem głowę.

– Masz nieźle porąbane pod kopułą – oznajmiła nieznajoma, rozglądając się w koło z nieukrywanym podziwem. – Pozazdrościć.

– Co ty tu robisz?

– Przechodziłam obok. Musisz wiedzieć, że mam kilka ukrytych talentów. A umiejętność podróżowania po marzeniach sennych innych ludzi, to jeden z nich. Policz swoje palce.

Posłusznie spojrzałem na lewą dłoń i dotykałem każdego palca z osobna, podobnie jak robiła to nieznajoma w czasie naszego pierwszego spotkania. Siedem, cztery, sześć. Chociaż bardzo się starałem, nie mogłem doliczyć się standardowych, pięciu palców.

– Jak to możliwe?

– Kiedyś ktoś musi ci w końcu powiedzieć prawdę. Śnisz.

Błękitne dotychczas niebo w jednej chwili zakryło się ciemnymi, burzowymi chmurami. Ziemia zaczęła drżeć. Straciłem ostrość widzenia.

– Co się dzieje? – spytałem zdezorientowany, ale nieznajoma, tak samo niespodziewanie jak się pojawiła, rozpłynęła się.

Joanna Szulc siedziała skulona na łóżku i z niepokojem wpatrywała się w drzwi. Chociaż oczy same się zamykały, kobieta starała się czuwać. Bała się, że gdy tylko zaśnie, nic nie zatrzyma czegoś, co czaiło się w mrokach korytarza. Wskazówki zegara leniwie brnęły naprzód, ale świt nie przychodził. Wydawało się, że ciemność rozpanoszyła się po świecie i za nic nie chciała ustąpić. Wszechogarniającą ciszę przerywało tylko cichutkie tykanie wskazówek zegara. Tik, tak. Sekundy zmieniały się w minuty. Tik, tak. Minuty w godziny. Tik, tak. Nie mogąc tego wytrzymać, kobieta zdjęła zegar ze ściany i z całych sił cisnęła nim o podłogę. Miała serdecznie dość. W głowie czuła pulsujący ból, który powoli rozsadzał jej czaszkę. Dokładnie przejrzała zawartość komody w poszukiwania jakiś leków, ale znalazła tylko kilka monet. Natychmiast przypomniała sobie o automacie z kawą i batonikami. Kofeina i cukier – tak, tego teraz potrzebowała.

Ostrożnie, najciszej jak potrafiła, odsunęła komodę i niepewnie uchyliła drzwi. Świetlówki pod sufitem jarzyły się słabym blaskiem. Kobieta wyszła na korytarz i ruszyła w stronę automatów. Stąpając bosymi stopami, wdepnęła w jakąś gęstą maź. Bała się nawet myśleć, co to mogło być. Podeszła do automatów, wybrała dużą, czarną kawę i kilka batoników. Kiedy tak stała, przestępując z nogi na nogę, czekając aż gorąca kawa wleje się do plastikowego kubeczka, czuła na sobie czyjś wzrok. Gdzieś w cieniu, musiały kryć się, wpatrzone w nią czerwone z wściekłości, ślepia. Joanna od razu upiła łyk gorącej kawy i wróciła do pokoju, gdzie znów zabarykadowała drzwi. Po skromnym posiłku składającym się z karmelowego batonika i rozpuszczalnej kawy poczuła się dużo lepiej. Położyła się na łóżku i postanowiła zdrzemnąć się kilka minut. Nagle, na ustach poczuła krople. Chwilę potem następną. Otworzyła oczy – Będziesz następna – groził jej czerwony napis na suficie. Z korytarza słychać było wesoły śmiech małej dziewczynki.

Nieznajoma siedziała wyraźnie z czegoś zadowolona (najprawdopodobniej z samej siebie) i popijała kolejną filiżankę kawy.

– Napijesz się czegoś? – spytała z uśmiechem.

– Co się przed chwilą stało? Co to, do jasnej cholery było?!

– Pierwsza lekcja świadomego śnienia. To jedyny sposób, abyś zdołał zabić Goliata.

– A czemu miałbym chcieć zabić kogokolwiek?

– Bo jeśli ty tego nie zrobisz, on zepchnie cię z dachu naszego ulubionego budynku.

– Ale…

– Słuchaj i wbij to sobie do tego pustego łba. Próbuję ci pomóc. I czy ci się to podoba czy nie, beze mnie nie dasz sobie z tym rady.

– Nie potrzebuję niczyjej pomocy!

– Na pewno? Bo nie pierwszy raz nurkowałam po twoich snach i z tego co zdążyłam zauważyć, nie wszystko jest tam w idealnym porządku.

– To nie twoja pieprzona sprawa!

– A właśnie że moja! Pamiętaj, że zawarliśmy pakt. A ja z obietnic staram się wywiązywać. Rozumiem, może wszystko dzieje się za szybko, może jest nieprawdopodobne, czy nawet szalone, ale… przemyśl to sobie, a jak już będziesz gotowy, wiesz gdzie mnie szukać. Nieznajoma wstała i wyszła z kawiarni. Nie spuszczałem z niej wzroku, dopóki nie zniknęła za kamienicą z czerwonej cegły. Nie miałem bladego pojęcia co powinienem zrobić. Tysiące myśli w jednej chwili przedefilowało przez moją głowę.

Nagle, do stolika dosiadła się staruszka.

– Słuchaj cukiereczku – oznajmiła – Aurora to dobra dziewczyna. A jeśli twierdzi, że chce ci pomóc, to znaczy że wie jak to zrobić. Bardzo cię proszę, zaufaj jej.

– Ale ja jej ufam. To siebie nie jestem pewny.

– Czasem trzeba zaryzykować i wypić napar z ziół od stukniętej staruszki. – uśmiechnęła się.

– Chce mi pani powiedzieć, że i tak nie mam nic do stracenia?

– Właściwie chciałam naciągnąć cię na kolejną filiżankę, ale twoja interpretacja bardziej mi się podoba.

– A powie mi pani jakie kwiaty najbardziej będą pasowały do przeprosin?

– Cukiereczku, zawsze służę radą i pomocą.

Znów ktoś dobijał się do drzwi. Joanna Szulc siedziała na łóżku i ściskała w zakrwawionej dłoni kawałek szyby. Była gotowa na spotkanie z czyhającym na nią koszmarem. Kiedy nabrała absolutnej pewności, że to tylko kwestia minut, wstała, zgasiła światło i ukryła się w rogu, mamrocząc pod nosem słowa modlitwy, którą nauczyła ją w dzieciństwie babka. W końcu drzwi się otworzyły, ale Joanna nie dała się zaskoczyć. Wzięła zamach i z całych sił pchnęła odłamek szkła w szyję potwora. Zabawne, ale skojarzyła to z wbijaniem noża w miękkie masło. Potwór zatoczył się i padł na ziemię, ale Joanna chciała mieć absolutną pewność, że już nigdy nie wstanie. Wyciągnęła szkło i z furią zdradzonej kobiety wbijała go, niczym szpikulec w surowe mięso. Zapaliło się światło i usłyszała rozdzierający krzyk. Joanna podniosła głowę i zobaczyła przerażoną pielęgniarkę, która wskazywała na nią palcem. Potem wszystko działo się niezwykle szybko. Dwóch, krępych strażników powaliło ją na ziemię, a do pokoju wkroczyła grupa lekarzy, próbując ratować potwora. Na szczęście, było już za późno. Zdechł. Ale najdziwniejsze było to, że potwór wyglądał zupełnie jak jej doktor. Sprytna bestia.

Następnego dnia ponownie zawitałem do antykwariatu. Tym razem Aurora siedziała za ladą i czytała jakąś powieść. Była tak wciągnięta w lekturę, że nawet mnie nie zauważyła. A przynajmniej tak mi się wydawało.

– Dlaczego się skradasz? – spytała nie podnosząc wzroku znad książki.

Podszedłem bliżej i postawiłem przed nią tekturowe pudełeczko.

– W ramach przeprosin – wyszeptałem. – Ale od razu zaznaczam, że kiepski ze mnie cukiernik.

Dziewczyna niepewnie otworzyła pudełko, a gdy zerknęła do środka, na jej twarzy zagościł uśmiech.

– Babeczki!

– Z jagodami. Mam nadzieje że będą smakowały.

– Skąd wiedziałeś?

– Moja droga Auroro, nie tylko ty skrywasz tajemnice. Poza tym, przemyślałem to wszystko co powiedziałaś i zgadzam się.

– Bez żadnego ale?

– Bez.

– Doskonale, bo czeka nas ciężki dzień. Musimy znaleźć jakiś artefakt, a znam tylko jedno miejsce z takimi rzeczami. Chodź, bo właścicielka nie lubi, gdy klienci się spóźniają.

– A byliśmy umówieni?

– Oczywiście.

– Ale…

– Nie ma żadnego ale. Zapamiętaj to sobie raz na zawsze.

Po drodze do kolejnego dziwacznego miejsca, Aurora wytłumaczyła mi czym dla ludzi takich jak ona są artefakty. Jak się okazało, to przedmioty o tyle niezwykłe, że bez większego problemu można je przenieść do snu. Co czyni je tak wyjątkowymi? Nie wiadomo.

– A czemu nie mógłbym sobie we śnie stworzyć jakiegoś miecza i rozprawić się z Goliatem?

– Bo sam Goliat jest snem. A nic tak nie rozprawi się z marą, jak porządny kawałek rzeczywistości.

– Czasem to ja się ciebie boję.

– I słusznie.

Rzuciłem się z klifu w wyjątkowo spokojne dziś morze, by po chwili ponownie znaleźć się w zadymionej restauracji, w towarzystwie pana Szulca.

– Gratuluję panie Raszeja. Świetnie się pan spisał. Wiedziałem, że można na panu polegać.

– Zatem teraz kolej na pańską część umowy.

– Ależ oczywiście. Pieniądze już zostały przelane na wskazane konto, a pod drzwiami ma pan to, czego tak bardzo pragnął.

– W takim razie to już chyba wszystko.

– Tak – pan Szulc wstał i wyciągnął dłoń w moim kierunku. – Praca z panem to czysta przyjemność.

Zignorowałem go i ruszyłem w kierunku wyjścia.

– Proszę zaczekać – zatrzymał mnie. – Jest jeszcze coś.

– Tak?

– Czasem lepiej żyć złudzeniem i trzymać się jak najdalej od prawdy. Kiedy będzie pan miał już to zdjęcie w dłoni, proszę się dobrze zastanowić, czy warto szukać czegoś, poza pięknym kadrem.

– Kiedyś trzeba skonfrontować się z własnymi grzechami.

– Gdyby potrzebował pan pomocy…

– Mam nadzieje, że to nasze ostatnie spotkanie. Żegnam panie Szulc.

Dobrych kilkanaście minut błądziliśmy uliczkami pomiędzy ruinami starych domów, dawno temu przeznaczonych już do rozbiórki. Miałem wrażenie, że kręcimy się w kółko i nie omieszkałem poinformować o tym Aurorę.

– Nie gadaj głupot! – odparła oburzona. – Wcale się nie zgubiliśmy. Po prostu idziemy okrężną drogą. – No oczywiście. Ta dziewczyna na wszystko miała jakieś wytłumaczenie.

Po kolejnym kwadransie maszerowania, przeskoczyliśmy zardzewiały płot, ignorując kilkanaście tabliczek informujących o czyhającym na nas niebezpieczeństwie i zapukaliśmy w wielkie, drewniane drzwi. Właściwie to Aurora pukała, wystukując dziwną melodię, czyli jak dowiedziałem się później – hasło dostępu. Drzwi uchyliły się i weszliśmy do środka. Wewnątrz unosił się zapach palonych kadzideł.

– A ten to kto?! – zapytał karzeł ubrany w biały, idealnie skrojony garnitur.

– Spokojnie, ręczę za niego. Można mu ufać.

– Skoro tak mówisz – karzeł cały czas mierzył mnie wzrokiem. Gdyby można było zabić spojrzeniem, już byłbym martwy. – Nikt was nie śledził?

– Nie.

– Jesteś pewna?

– Oddam diabłu jego duszę – tu wskazała na mnie – jeśli jest inaczej.

– Dobra. Chodźcie za mną.

Weszliśmy na piętro po skrzypiących, zakurzonych schodach. Właściwie cały wystrój tego domu opierał się na dziwacznym połączeniu kurzu, pajęczyn i palących się świec. Kiedy szliśmy wąskim korytarzem, szepnąłem do Aurory.

– Mam nadzieję, że tak łatwo nie oddałabyś mojej duszy.

– Wrażliwy jesteś jak dziewczynka ze szkoły katolickiej. Nawet z Lucyferem można się jakoś dogadać.

– Pocieszające.

Karzeł zaprowadził nas pod pomalowane na biało drzwi i kazał mi wejść do środka.

– A my, moja droga – zwrócił się do Aurory – zaparzymy sobie herbatkę i porozmawiamy. A właśnie, co tam u tej szalonej staruchy, twojej ciotki?

Na fotelu, ubrana w pożółkłą już suknię ślubną, siedziała stara, wychudzona kobieta. Siwe włosy zaplotła w warkocz i okręciła, niby koronę, wokół głowy. Staruszka wpatrywała się na mnie, przez różowe szkła w swoich okularach.

– Czekałam na ciebie od bardzo dawna, Franciszku. Podejdź do mnie, proszę. – spełniłem jej życzenia. Kobieta położyła dłoń na moim policzku i uśmiechnęła się. – Minęło tyle lat, a ty nic się nie zmieniłeś. Niestety, ze mną czas tak łagodnie się nie obszedł. Ale to nic. Mam coś dla ciebie – wskazała palcem na drewniane pudełeczko, które leżało na kominku. – Mam nadzieje, że pokonasz bestię.

– Dziękuję, ale…

– Nie, nic nie mów. Nie ma już żadnych ale.

Wróciłem do realnego świata. Na podłodze leżała biała koperta, a w środku to, na czym tak bardzo mi zależało. Chwyciłem zdjęcie, na którym moja żona wraz z córeczkom budowały na plaży zamek z piasku. Obie z uśmiechem wpatrywały się w obiektyw. Wydawały się takie szczęśliwe. Tym razem zdjęcie było prawdziwe. Na odwrocie widniał ich nowy adres. Myślałem, że kiedy wreszcie będę go miał, rzucę wszystko i co sił w nogach pognam do nich. Tymczasem stało się zupełnie inaczej. Ogarnęły mną wątpliwości, czy mam jakiekolwiek prawo mieszać się w ich nowe życie. Przecież, tak naprawdę, jesteśmy dla siebie zupełnie obcymi ludźmi. Sięgnąłem do szuflady biurka i wyciągnąłem zapalniczkę. Pomyślałem, że to chyba najlepsze wyjście. Spalić ze sobą wszystkie mosty, które jeszcze nie runęły.

Znów siedzieliśmy w Spragnionym Kałamarzu i gapiliśmy się w drewniane pudełeczko, które dostałem od staruszki. Wieczko zdobił stylizowany kwiat lilii.

– Czemu nie sprawdzisz co jest w środku? – zapytała podekscytowana Aurora.

– Boję się.

– Czego?

– Otworzyć kolejną Puszkę Pandory.

– Nie dramatyzuj. Gorzej być już przecież nie może.

– Tylko żebyś potem nie żałowała – pogroziłem jej palcem, a potem przysunąłem drewniane pudełko w moją stronę i delikatnie uchyliłem wieczko. Spodziewałem się wielu rzeczy, ale na pewno nie tego.

– No i co tam jest?

– Sama zobacz.

Spędzaliśmy ze sobą prawie każdą wolną chwilę. Aurora uczyła mnie jak wchodzić w cudze sny i jak, co było o wiele trudniejsze, kontrolować własne. Okazało się, że jestem wyjątkowo pojętnym uczniem, który błyskawicznie przerósł swoją nauczycielkę.

– Już czas zmierzyć się z Goliatem. – powiedziała pewnego pięknego dnia, gdy leżeliśmy na łące stokrotek, malując chmurami po błękitnym płótnie nieba.

– Wiem.

– Ciocia przygotuje ci specjalny napar, by sen był bardziej stabilny.

– A co zrobimy, kiedy będzie już po wszystkim?

– Jak to co? Będziemy żyć dalej, głuptasie.

Zanurkowałem. Już nie stałem w gigantycznej kolejce by złożyć pokłon Goliatowi, tylko przyglądałem się wszystkiemu z góry. Chwyciłem malutki kamyczek i cisnąłem nim z całych sił, prosto w głowę bestii. Goliat dotknął czoła i pierwszy raz posmakował swojej własnej krwi. Uśmiechnął się.

– To koniec twoich rządów! – krzyknąłem, gdy w końcu na mnie spojrzał.

– Tak ci się tylko wydaje.

Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem białe, gęsie pióro. – Jeśli chcesz mi jakoś pomóc, teraz jest dobry moment – wymamrotałem pełen nadziei, a wtedy pióro rozbłysło. Poczułem rozdzierający ból. Padłem na kolana, wrzeszcząc w niebogłosy. Jeśli kiedyś wyobrażałem sobie umieranie, to co teraz czułem było po tysiąckroć gorsze. W moich żyłach płynął najprawdziwszy ogień, na plecach wyrosły mi olbrzymie, białe skrzydła, a pióro które tak kurczowo ściskałem w dłoni, zamieniło się w płonący miecz. Jeden celny cios wystarczył by oderżnąć bestii głowę. A kiedy było już po wszystkim, zająłem należne mi miejsce, na złotym tronie.

Jak co roku kupiłem bukiet stokrotek, upiekłem jagodowe babeczki i udałem się na cmentarz. Kiedy byłem już na miejscu zapaliłem znicz, obok położyłem kwiaty i usiadłem na ławce. Płakałem.

– Nienawidzę cię za to co zrobiłaś i dobrze o tym wiesz – wyszeptałem. – ale mam nadzieje, że jesteś szczęśliwa.

 

 

KONIEC

 

Koniec
Nowa Fantastyka