- Opowiadanie: nati-13-98 - Frosk

Frosk

Dzień dobry, cześć! Dzie­lę się ko­lej­nym frag­men­tem mojej po­wie­ści – Ci, któ­rzy czy­ta­li po­przed­ni (Gal­dra), na pewno roz­po­zna­ją jed­ne­go z bo­ha­te­rów :)

Roz­dział nie jest po­cząt­kiem książ­ki, ale myślę, że po prze­czy­ta­niu ca­ło­ści można się mniej wię­cej zo­rien­to­wać, kto jest kim. 

Oceny

Frosk

El­da­ra uwiel­bia­ła ob­cho­dy No­we­go Roku. Aura ko­ja­rzy­ła jej się ze wszyst­kim, co wzbu­dza­ło w niej en­tu­zjazm, pod­nie­ce­nie i fa­scy­na­cję. Z nie­cier­pli­wo­ścią wy­cze­ki­wa­ła przy­jaz­du han­dla­rzy i ku­gla­rzy z ca­łe­go Jordu, a już szcze­gól­nie wy­pa­try­wa­ła nad­je­cha­nia kró­lew­skie­go or­sza­ku.

O prze­do­sta­niu się przez tłum nie było co ma­rzyć, po­dzi­wia­ła więc nad­jeż­dża­ją­cych z da­le­ka, za­zdro­śnie zer­ka­jąc na dzie­cia­ki sie­dzą­ce na ra­mio­nach swych po­staw­nych ojców. El­da­ra nie dość, że nie na­le­ża­ła do dziew­cząt wy­so­kie­go wzro­stu, to jesz­cze praw­dzi­we­go ojca nie miała, szyb­ko jed­nak prze­go­ni­ła tę nie­zno­śną myśl i sku­pi­ła się na pięk­nie po­wo­zów, na uro­dzie kró­lo­wej Dæny, na szla­chet­nym pro­fi­lu ru­da­we­go króla Ga­efrin­ga i do­stoj­nej apa­ry­cji ciem­no­skó­re­go Kof­fe­go.

Po­dą­ży­ła za tłu­mem, po­bie­gła, czu­jąc wiatr w roz­pusz­czo­nych wło­sach. Nowy Rok, nowa ja, jak zwy­kły gło­sić na­pi­sy gra­we­ro­wa­ne na sprze­da­wa­nych tego dnia na­szyj­ni­kach i bran­so­let­kach. Z Aurą miały wią­zać się nowe plany i na­dzie­je, prze­łom i zmia­na.

Tylko co miało się zmie­nić? El­da­ra po raz ko­lej­ny za­da­ła sobie to py­ta­nie, z roku na rok py­ta­ła coraz czę­ściej, bo coraz moc­niej uświa­da­mia­ła sobie, że je­dy­ną wiel­ką zmia­ną, z którą może się ze­tknąć, jest wy­schnię­cie Brea Bordy i klę­ska suszy. Dziew­czyn­ka już dawno wy­ro­sła z płon­nych, wła­ści­wych sie­ro­tom na­dziei na od­na­le­zie­nie praw­dzi­wych ro­dzi­ców, któ­rych wy­obra­ża­ła sobie jako wiel­kich po­dróż­ni­ków, wo­jow­ni­ków albo mę­dr­ców. Praw­do­po­dob­nie zmar­li na jakąś za­ra­zę, uto­pi­li się w rzece, a dziec­ka naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie pla­no­wa­li i nie chcie­li.

Ale czas Aury nie po­zwa­lał się smu­cić. Kazał tań­czyć w rytm fle­tów i lutni, krę­cić się wokół stra­ga­nów i jeśli nie ku­po­wać, to przy­naj­mniej kar­mić oczy bły­skot­ka­mi i je­dwa­bia­mi pro­sto z Rhan­dii, jeśli nie skosz­to­wać, to przy­naj­mniej po­wą­chać przy­wie­zio­ne z Le­idhy ra­ry­ta­sy, z któ­rych naj­więk­szą fu­ro­rę co­rocz­nie wy­wo­ły­wał ze­psu­ty ser. Przysmak ten po­kry­wała ple­śń we wszyst­kich moż­li­wych ko­lo­rach – nie­bie­ska, zie­lo­na, czar­na, a nawet żółta, czer­wo­na i po­ma­rań­czo­wa. Miał rów­nie wielu miłośników, co prze­ciw­ni­ków, a ar­gu­men­tem za­rów­no jed­nej, jak i dru­giej stro­ny był spe­cy­ficz­ny za­pach, a ra­czej smród wy­czu­wal­ny nawet z od­le­gło­ści kil­ku­dzie­się­ciu kro­ków. El­da­ra nigdy nie miała oka­zji, by opo­wie­dzieć się za jedną bądź drugą stro­ną, bo wy­kwint­ny pro­dukt był dla niej naj­zwy­czaj­niej w świe­cie za drogi.

Za drob­nia­ki, które dała jej Hilda, mogła po­zwo­lić sobie co naj­wy­żej na kęs wę­dzo­ne­go, ko­zie­go sera, sprze­da­wa­ne­go na cie­pło ze szczyp­tą mo­rosz­ko­wej kon­fi­tu­ry przez pa­ste­rza z Hu­grak­kur. Za­ja­da­jąc prze­ką­skę, kar­mi­ła oczy rhan­dyj­ski­mi przy­pra­wa­mi, mie­nią­cy­mi się mnó­stwem in­ten­syw­nych barw, przy któ­rych se­ro­wa pleśń wy­pa­da­ła blado. Zda­wa­ło jej się, że nie roz­po­zna żad­ne­go z nich, bo uczo­na prze­cież nie była i po świe­cie nie po­dró­żo­wa­ła, jed­nak w któ­rymś mo­men­cie do­strze­gła drob­ne, brą­zo­we ziar­na o cha­rak­te­ry­stycz­nym, nieco gorz­kim aro­ma­cie. Koffe, od­ga­dła nie­mal od razu.

Zanim zdą­ży­ła choć­by owiać wzro­kiem rhan­dyj­ski stra­gan, jej uwagę zwró­ci­ły wo­ła­nia ku­gla­rzy spra­sza­ją­cych ga­wiedź na przed­sta­wie­nie. El­da­ra do­ja­dła więc po­spiesz­nie ser i ob­li­za­ła tłu­ste palce, po czym, zer­ka­jąc jesz­cze tę­sk­nie w kie­run­ku bi­żu­te­rii zdo­bio­nej so­ir­ski­mi ka­mie­nia­mi, po­dą­ży­ła wraz z tłu­mem ku mło­de­mu, pstro­ka­to ob­le­czo­ne­mu mło­dzian­ko­wi z kozią bród­ką i sze­ro­kim uśmie­chem.

– Bli­żej, dro­dzy pań­stwo, bli­żej – za­chę­cał ge­sta­mi, ob­ra­ca­jąc się we wszyst­kie moż­li­we stro­ny.

Po chwi­li miał już wokół sie­bie wia­nu­szek ludzi zer­ka­ją­cych z za­cie­ka­wie­niem nie tyle na dzi­wacz­ne, pa­sia­ste sza­ra­wa­ry mło­dzian­ka, co sto­ją­cy za nim wózek z klat­ką przy­kry­tą czer­wo­nym płót­nem.

– Cze­goś ta­kie­go jesz­cze nie wi­dzie­li­ście! – wołał męż­czy­zna z kozią bród­ką w kie­run­ku wciąż scho­dzą­cej się ga­wie­dzi. – To demon w czy­stej po­sta­ci, dzie­ło bo­skie­go mi­strza Ma­el­cho­sa!

El­da­ra, śla­dem po­zo­sta­łych, pró­bo­wa­ła zer­kać pod nie­znacz­nie od­sło­nię­ty frag­ment klat­ki, by zo­ba­czyć, co ta­kie­go po­ru­sza się w środ­ku.

– To, co zo­ba­czy­cie – cią­gnął mło­dzian – bę­dzie swo­istym pre­lu­dium do tego, co po­ka­że­my wam już nie­ba­wem, w so­ir­skim cyrku „Skri­ma”! To po­czą­tek peł­ne­go wra­żeń wy­stę­pu, emo­cjo­nu­ją­cej opo­wie­ści o po­świę­ce­niu, od­wa­dze i nie­szczę­ściu! – Za­wi­nął wokół palca kozią bród­kę. – Ja na­zy­wam się Trudy Sir­kus, a oto przed pań­stwem je­dy­na i nie­po­wta­rzal­na isto­ta, zro­dzo­na z bólu i cier­pie­nia, ni czło­wiek to, ni zwie­rzę, lecz twór bli­ski do­sko­na­ło­ści. – Zro­bił osten­ta­cyj­ną pauzę, by moc­niej przy­kuć uwagę wi­dzów. – Panie i pa­no­wie… Smo­czy­ca z Myrku!

Za­ma­szy­stym ru­chem po­rwał czer­wo­ną płach­tę, od­sła­nia­jąc klat­kę. Uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej na dźwięk głę­bo­kich i gło­śnych wes­tchnień, a nawet krzy­ków i pi­sków. Któ­raś ko­bie­ta omdla­ła w ra­mio­na sto­ją­ce­go za nią pro­stacz­ka, jakiś stroj­niś zwy­mio­to­wał swo­jej rów­nie wy­stro­jo­nej part­ner­ce na buty. El­da­rze za­krę­ci­ło się w gło­wie, ale pa­trzy­ła z roz­chy­lo­ny­mi usta­mi. Pa­trzy­ła, za­po­mi­na­jąc na długą chwi­lę o mru­ga­niu i od­dy­cha­niu.

Dziew­czyn­ka mogła mieć nie wię­cej niż osiem, dzie­więć lat, a lekko śnia­da cera świad­czy­ła o so­ir­skim, ewen­tu­al­nie rhan­dyj­skim po­cho­dze­niu. Jej oczy były wą­skie, pod­kre­ślo­ne wę­giel­kiem, przez co nie­po­ko­ją­ce, rze­czy­wi­ście de­mo­nicz­ne. Twarz, szyję i nagie, dzie­cię­ce ciało po­kry­te miała żół­ty­mi pla­ma­mi, nie wia­do­mo, czy bę­dą­cy­mi po­cią­gnię­cia­mi farby czy ja­kimś ro­dza­jem wy­syp­ki. Nie po­zo­sta­wia­ło jed­nak wąt­pli­wo­ści to, że nie zna­la­zły się tam bez kon­kret­nej przy­czy­ny. Ludz­kie cechy dziew­czyn­ki koń­czy­ły się bo­wiem na tu­ło­wiu.

Sta­lo­we kraty obej­mo­wa­ły nie dło­nie, lecz pła­zie, czte­ro­pal­cza­ste łapy, czar­ne, po­kry­te żół­ty­mi pla­ma­mi. Po­dob­ne koń­czy­ny, tyle że li­czą­ce po pięć pal­ców po­łą­czo­nych bło­na­mi, opie­ra­ły się na pod­ło­żu, utrzy­mu­jąc drob­ne, dzie­cię­ce ciało w wąt­pli­wej rów­no­wa­dze.

– Smo­czy­ca – pod­jął znów Trudy Sir­kus – uro­dzi­ła się jako ka­le­ka, bez rąk i bez nóg. Cze­ka­ło ją od­rzu­ce­nie i okrut­na śmierć, ale szczę­śli­wy traf spra­wił, że tra­fi­ła do Ma­el­cho­sa, naj­mę­dr­sze­go z So­ir­czy­ków, ar­cy­mi­strza sztu­ki lecz­ni­czej. Obróć się, dziew­czy­no! – krzyk­nął nagle w kie­run­ku klat­ki.

Po­now­nie roz­le­gły się wes­tchnie­nia i za­wo­ła­nia, gdy Smo­czy­ca za­pre­zen­to­wa­ła długi, przy­twier­dzo­ny u dołu ple­ców, czar­ny ogon.

– Dziew­czy­na ta jest je­dy­na w swoim ro­dza­ju – kon­ty­nu­ował mło­dzian, za­trzy­mu­jąc na mo­ment palec z za­wi­nię­tą wokół niego bród­ką. – Ma umysł ludz­ki, a ciało przy­sto­so­wa­ne do pły­wa­nia i ko­pa­nia. Barwy na jej twa­rzy i tu­ło­wiu to wynik dłu­go­trwa­łej ku­ra­cji, dzię­ki któ­rej skóra stała się cien­ka i wil­got­na, wspo­ma­ga­ją­ca od­dy­cha­nie. No, nie stój tak, ru­szaj się! – za­wo­łał, wpa­tru­jąc się kar­cą­co na dziew­czyn­kę. – Tańcz, Smo­czy­co!

Istot­ka po­ru­sza­ła się, ło­wiąc spoj­rze­nia ga­piów. W któ­rymś mo­men­cie na­tknę­ła się na El­da­rę, na łzy ze­bra­ne w jej du­żych, ja­skra­wo­nie­bie­skich oczach. Smo­czy­ca nie pła­ka­ła, po­słusz­nie wy­ma­chi­wa­ła dłu­gim ogo­nem, ob­ra­ca­jąc się teraz na czwo­ra­kach.

– Wsty­du nie macie! – z tłumu ode­zwał się nagle ostry, ko­bie­cy głos. – Szka­ra­dziej­stwo takie przy dzie­ciach po­ka­zy­wać, tfu!

– Jak smar­ku­la pod­ro­śnie – ode­zwał się pół­gło­sem sto­ją­cy obok El­da­ry męż­czy­zna – bor­de­le będą się o nią za­bi­jać. – Drugi, to­wa­rzy­szą­cy mu osi­łek za­re­cho­tał gru­biań­sko.

– To przy­szłość, droga pani – od­parł nie­zra­żo­ny kry­tycz­ny­mi gło­sa­mi Trudy Sir­kus. –Lu­dzie bez szans do­sta­ną szan­se prze­wyż­sza­ją­ce wszel­kie inne.

El­da­ra za­drża­ła, za­ci­snę­ła pięść. Po­wzię­ła nagle myśl, by wy­stą­pić, wy­krzy­czeć pro­sto w twarz mło­dzian­ko­wi, co myśli o nim i jego „szan­sach”, po czym wy­wieźć stąd dziew­czyn­kę, jak naj­da­lej od ga­piów. Ale nie miała od­wa­gi tego zro­bić, za­mar­ła w bez­ru­chu, od­zy­sku­jąc czu­cie w rę­kach do­pie­ro, gdy cyr­ko­wiec przy­krył z po­wro­tem klat­kę czer­wo­nym płót­nem.

– Na resz­tę wra­żeń – po­wie­dział me­lo­dyj­nie, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać, sztucz­nie zresz­tą, jak za­uwa­ży­ła El­da­ra – za­pra­sza­my do na­mio­tu cyrku „Skri­ma”, który znaj­dzie­cie o tam, za skrzy­żo­wa­niem się dróg. – Ga­wiedź spoj­rza­ła we wska­za­nym przez niego kie­run­ku. – Pro­szę pań­stwa, to była Smo­czy­ca z Myrku, a ja na­zy­wam się Trudy Sir­kus. Liczę na Waszą obec­ność!

Tłum roz­mył się tak szyb­ko, jak się zgro­ma­dził. Jedni ze­bra­li się po­now­nie wokół mło­dzian­ka, za­pew­ne z py­ta­nia­mi i pra­gnie­niem na­by­cia bi­le­tów na rze­ko­mo prze­świet­ne wi­do­wi­sko, inni zaś ode­szli z wy­ra­zem za­fa­scy­no­wa­nia, zdu­mie­nia, obrzy­dze­nia albo wszyst­kie­go naraz.

El­da­ra stała nie­ru­cho­mo, nie spusz­cza­jąc wzro­ku z klat­ki. Za­sta­na­wia­ła się, czy pod płót­nem rze­czy­wi­ście jest to, co zda­wa­ło jej się, że przed mo­men­tem wi­dzia­ła, że to nie omamy albo ko­lej­ny lu­na­tycz­ny sen. Zo­rien­to­wa­ła się, że pod­cho­dzi ku za­mknię­tej Smo­czy­cy do­pie­ro wtedy, gdy chwy­cił ją za ramię sam Trudy Sir­kus.

– O nie, nie, na ten mo­ment ko­niec przed­sta­wie­nia. – Wy­szcze­rzył się jesz­cze bar­dziej iry­tu­ją­co niż wcze­śniej. – Może pa­nien­ka ze­chce…

– Nie ze­chcę!

Wy­szar­pa­ła się spod jego uchwy­tu i ucie­kła, po­zwa­la­jąc sobie na chwi­lo­we łzy i szlo­cha­nie, ga­sną­ce we wszech­obec­nym gwa­rze. Za­trzy­ma­ła się po chwi­li i za­czę­ła roz­glą­dać, choć po praw­dzie nie wie­dzia­ła, kogo lub czego szuka. O dziwo do­strze­gła cel, a kon­kret­nie po­tęż­ny stra­gan, zza któ­re­go spo­glą­dał na nią nie­wie­le od niej star­szy chło­piec o przy­jem­nej, po­god­nej twa­rzy i pro­stych, bru­nat­nych wło­sach.

– Za­pra­szam, za­pra­szam! – za­wo­łał niby do tłumu, ale wciąż wpa­try­wał się w El­da­rę.

Dziew­czyn­ce nagle sze­rzej otwo­rzy­ły się oczy, lecz nie na widok cał­kiem nie­brzyd­kie­go chłop­ca, lecz bor­do­we­go szyl­du z na­pi­sem „Ksią­żę Jord”. Za­po­mnia­ła na mo­ment o Smo­czy­cy z Myrku, otar­ła łzy i po­cią­gnę­ła nosem. Nagle za­chcia­ło jej się cze­goś słod­kie­go, a tym czymś był nie­wąt­pli­wie lo­kal­ny przy­smak, znany chyba w całym świe­cie wafel na­dzie­wa­ny brą­zo­wym cu­krem, który jego twór­cy, Helma i Hjal­mar Lun­do­wie, cie­szą­cy się sze­ro­ką sławą i po­wa­ża­niem u samej kró­lew­skiej pary, na­zwa­li kar­me­lem.

„Ksią­żę Jord” był dla Fro­sku tym, czym koffe dla Rhan­dii i ze­psu­te sery dla Le­idhy. Nie­gdyś uboga wieś wzbo­ga­ci­ła się znacz­nie na tym to­wa­rze eks­por­to­wym, sta­jąc się wraz z po­bli­ski­mi, mniej­szy­mi wio­ska­mi sza­no­wa­nym mia­stem. El­da­ra nie znała oso­bi­ście Helmy ani Hjal­ma­ra, ale znała plot­kę, we­dług któ­rej jesz­cze za dziec­ka bliź­nię­ta ba­wi­ły się cu­kro­wy­mi kost­ka­mi przy go­rą­cych źró­dłach i w ten spo­sób od­kry­ły wy­śmie­ni­ty, brą­zo­wy kar­mel. Wedle innej po­gło­ski w Rhan­dii, na Ar­chi­pe­la­gu, a tym bar­dziej w są­sia­du­ją­cych z Jor­dem księ­stwach i miej­sco­wo­ściach wy­star­czy­ło po­wie­dzieć, że po­cho­dzi się z mia­stecz­ka „Księ­cia Jorda”, a na­tych­miast zo­sta­wa­ło się wy­kwit­nie ugosz­czo­nym i suto na­kar­mio­nym.

El­da­ra sta­nę­ła przed stra­ga­ni­kiem, uni­ka­jąc nieco zbyt w jej mnie­ma­niu prze­ni­kli­we­go wzro­ku chłop­ca. Wpa­try­wa­ła się w wa­fel­ki, uda­jąc, że za­sta­na­wia się nad kup­nem. Nie cze­ka­ła długo w ciszy.

– Pa­nien­ka tu­tej­sza? – spy­tał mło­do­cia­ny sprze­daw­ca, po­trzą­sa­jąc przy­li­za­ną, bru­nat­ną grzyw­ką. – Czy przy­jezd­na?

– Tu­tej­sza – od­par­ła zgod­nie z praw­dą. – Jed­ne­go po­pro­szę.

– Drugi – chło­piec uśmiech­nął się sze­rzej i przy­jem­niej – na nasz koszt.

Dy­gnę­ła lekko w po­dzię­ko­wa­niu i po za­pła­cie przy­ję­ła dwa świe­żut­kie i pach­ną­ce wa­fel­ki.

– Pa­skudz­two – rzu­cił chło­pak. Gdy El­da­ra spoj­rza­ła na niego py­ta­ją­co, wska­zał ru­chem głowy wciąż oto­czo­ne­go tłu­mem Trudy’ego Sir­ku­sa. – Tego po­win­no się za­bra­niać.

El­da­ra przy­tak­nę­ła smut­no, nie chcąc od­zy­wać się z peł­ny­mi usta­mi.

– Znasz Helmę i Hjal­ma­ra? – spy­ta­ła, gdy już prze­łknę­ła kęs.

– Je­stem ich krew­nia­kiem. – Wy­piął się dum­nie. – Ku­zy­nem zna­czy. Ad­op­to­wa­nym wpraw­dzie, ale…

– Jacy oni są? – Ja­skra­wo­nie­bie­skie oczy za­świe­ci­ły się, nie zwa­ża­jąc na za­kło­po­ta­nie chłop­ca.

– Grubi. – Wzru­szył ra­mio­na­mi bru­nat­no­wło­sy. – Ale to chyba wiesz, bo i co roku tłu­mom się we Fro­sku po­ka­zu­ją, uro­czy­ście kró­lew­ską parę wi­ta­ją.

– A więc ty też je­steś Ma­sko­nu­rem? – Teraz ona onie­śmie­li­ła go uśmie­chem.

– No… można by tak rzec. – Po­dra­pał się po gło­wie. – Choć jako krew­niak to chyba co naj­wy­żej al­czy­kiem albo nu­rzy­kiem. – Po­smut­niał.

– Je­stem El­da­ra. – Po­da­ła mu rękę przez stra­gan.

– Xan­der. – Uści­snę­li sobie dło­nie.

– Och, zu­peł­nie jak…

– Wiem. – Rów­nież spu­ścił wzrok, ale zaraz na po­wrót po­we­se­lał. – Ale to ja uro­dzi­łem się pierw­szy. Tak więc ksią­żę Jordu nosił moje imię, nie ja jego.

– Spryt­nie. – Nie mogła się nie uśmiech­nąć. Przy­po­mi­nał jej nieco Gor­mun­da, tak samo ła­god­ny i do­bro­tli­wy. – Teraz to ty je­steś… – Spoj­rza­ła na szyld.

– Gdy­bym nie uro­dził się szyb­ciej – za­my­ślił się – mógł­bym uwie­rzyć, że to ja nim je­stem. Że ja­kimś cudem…

– Księ­cia po­cho­wa­no, był hucz­ny po­grzeb – rzu­ci­ła, jak gdyby nie było to oczy­wi­ste. – Lu­dzie pła­czą za nim po dziś dzień.

– Albo ob­ja­da­ją na jego cześć. – Spoj­rzał na trzy­ma­ny przez nią, pra­wie zje­dzo­ny wa­fe­lek. El­da­ra spu­ści­ła wzrok. – Wy­bacz, smacz­ne­go życzę – pal­nął w za­kło­po­ta­niu. – Po­słu­chaj, El­da­ro… Może ze­chcesz, bym opro­wa­dził cię póź­niej po „Księ­ciu Jor­dzie”? Po za­jeź­dzie, zna­czy się.

– Na­praw­dę? – Za­po­mnia­ła na mo­ment o peł­nych ustach, wy­ba­łu­sza­jąc na niego oczy.

– Jak tylko za­stą­pi mnie ko­le­ga – dodał, wy­raź­nie za­do­wo­lo­ny z en­tu­zja­zmu El­da­ry. – Może nawet spo­tka­li­by­śmy moich krew­nia­ków Ma­sko­nu­rów. – Zło­wił błysk w jej oku. – Przyjdź za ja­kieś dwie go­dzi­ny, może wtedy będę mógł się wy­rwać.

– Dzię­ku­ję – od­rze­kła, tym razem chwi­lę po prze­łknię­ciu kar­me­lo­we­go gryza.

Cho­ciaż od­wró­ci­ła się już ple­ca­mi do stra­ga­nu „Księ­cia Jorda”, czuła na sobie wzrok chłop­ca. Tak bar­dzo przy­po­mi­nał jej Gor­mun­da, po­my­śla­ła po­now­nie. Za bar­dzo.

 

*

 

„Ksią­żę Jord” był od­wzo­ro­wa­niem jej wy­obra­żeń o pa­ła­co­wych wnę­trzach. Sala głów­na łą­czy­ła w sobie pro­sto­tę obe­rży z ele­gan­cją, któ­rej rze­czy­wi­ście nie mógł po­wsty­dzić się sam król Ga­efring. Z drew­nia­nych su­fi­tów zwi­sa­ły do­stoj­ne, po­zła­ca­ne ży­ran­do­le, na ko­min­ku zaś usta­wio­ne były dwie mar­mu­ro­we rzeź­by przed­sta­wia­ją­ce ko­bie­tę i męż­czy­znę. Z po­cząt­ku El­da­ra po­my­śla­ła, że mogły przed­sta­wiać sa­mych Ma­sko­nu­rów, ale dla pew­no­ści spy­ta­ła o to Xan­de­ra.

– O ile do­brze myślę – od­parł – tak, to za­pew­ne Ra­gnvald i She­he­ray, pierw­si i jak dotąd ostat­ni, któ­rzy zjed­no­czy­li La­nu­in.

Ru­do­wło­sa dziew­czyn­ka po­dzi­wia­ła teraz ob­ra­zy przed­sta­wia­ją­ce – a jakże, tym razem nie mogła się po­my­lić – Helmę i Hjal­ma­ra Lun­dów, do­rod­nych i łu­dzą­co do sie­bie po­dob­nych. Po praw­dzie róż­ni­ły ich wy­łącz­nie dłuż­sze rzęsy Helmy i ru­da­wy, le­d­wie za­ry­so­wa­ny za­rost Hjal­ma­ra.

– Au­tor­stwa kró­lo­wej – po­wie­dział dum­nie Xan­der. – Pod nad­zo­rem mi­strza Dren­gu­ra, ma się ro­zu­mieć.

Ko­lej­ne dzie­ła, wy­raź­nie róż­nią­ce się sty­lem od por­tre­tu Ma­sko­nu­rów, przed­sta­wia­ły, jak El­da­ra się do­my­śli­ła, człon­ków ich ro­dzi­ny, po­dob­nych do sie­bie jak jeden ptak do dru­gie­go. Przy­zna­ła ze smut­kiem w duchu, że choć­by nie wie­dzieć jak Xan­der się sta­rał, nie mógł być uzna­ny za peł­no­praw­ne­go człon­ka rodu Ma­sko­nu­rów.

Mi­nę­li przy­stro­jo­ne w ob­ru­sy i kwia­ty stoły, po czym prze­szli do mniej­szej sali, po­dob­nie urzą­dzo­nej, prze­zna­czo­nej, jak wy­ja­śnił Xan­der, dla ro­dzi­ny Lun­dów. Od­zna­cza­ją­cą się róż­ni­cą był jed­nak kolor ścian, w po­przed­niej sali sto­no­wa­ny, kre­mo­wy, tu z kolei przy­bie­ra­ją­cy mor­ską barwę.

– Lubią czuć się jak u sie­bie – od­gadł jej myśli chło­pak.

– A tam? – Wska­za­ła za­krę­ca­ją­ce, po­kry­te dy­wa­na­mi scho­dy.

– Wyżej śpią go­ście – od­po­wie­dział, po czym nagle go olśni­ło. – I przy­go­to­wu­ją się ar­ty­ści! Tylko która to była sala…

Gdy za­pro­wa­dził El­da­rę na górę, wszel­kie wąt­pli­wo­ści roz­wia­ły pod­nie­sio­ne głosy do­bie­ga­ją­ce z jed­ne­go z naj­bli­żej po­ło­żo­nych scho­dów po­ko­ju.

– Na pewno mo­że­my tu być? – dziew­czyn­ka chcia­ła się upew­nić.

– Nie bar­dzo – przy­znał bez ogró­dek Xan­der, ob­da­rza­jąc ją po raz pierw­szy śmia­łym, wręcz za­wa­diac­kim uśmie­chem. – Ale ja tu je­stem Ma­sko­nur, Ksią­żę Jord. A oni są tylko graj­ki.

Gdy de­li­kat­nie za­pu­kał, naraz za­pa­no­wa­ła gro­bo­wa cisza, po czym roz­legł się sza­leń­czy, ko­bie­cy re­chot.

– Mó­wi­łam! – par­sk­nę­ła. – Mó­wi­łam, że przy­nie­są!

Drzwi roz­chy­li­ły się, uka­zu­jąc osza­ła­mia­ją­co pięk­ną sza­tyn­kę o orlim nosie, ciem­nej kar­na­cji i mi­ster­nie upię­tych wło­sach. El­da­ra pra­wie wes­tchnę­ła na widok jej moc­ne­go, pod­kre­śla­ją­ce­go nie­zwy­kłą urodę ma­ki­ja­żu, na­szyj­ni­ka z lśnią­cym ka­mie­niem księ­ży­co­wym oraz bor­do­wej, dłu­giej do ziemi sukni z je­dwa­biu.

Uśmiech ko­bie­ty na­tych­miast znik­nął na widok El­da­ry i Xan­de­ra.

– Psia krew­ka – prych­nę­ła za­wie­dzio­na. – Bez wina tak, dzie­ciacz­ki? Oj nie­ład­nie, nie­ład­nie…

– Kto przy­szedł? – Usły­sze­li ła­god­ny i de­li­kat­ny męski głos, który wydał się El­da­rze zna­jo­my.

– Czego tu? – spy­ta­ła pięk­na pani, przy­bie­ra­jąc po­dejrz­li­wą minę.

– My w spra­wie wina – pal­nął Xan­der. – Tyle żeśmy go za­po­mnie­li.

Ko­bie­ta zmie­rzy­ła go groź­nym spoj­rze­niem, po czym, ku za­sko­cze­niu oboj­ga, ro­ze­śmia­ła się ser­decz­nie.

– Cie­bie to ja znam, bą­bel­ku. – Uśmiech­nę­ła się do Xan­de­ra. – Przy Ma­sko­nu­rach się krę­ci­łeś, pew­nieś za­go­nio­ny u nich do ro­bo­ty.

– Je­stem ich krew­nym. – Chciał, by za­brzmia­ło to dum­nie, ale wy­szło mu za­le­d­wie głu­che jęk­nię­cie.

– Taa… – rzu­ci­ła obo­jęt­nie ko­bie­ta. – A więc cze­kam na wino.

– Nie ma. – Wzru­szył ra­mio­na­mi Xan­der, po czym spu­ścił głowę pod wpły­wem jej na po­wrót zło­wro­giej miny. – Zna­czy się, nie do­star­czo­no jesz­cze.

Sza­tyn­ka mruk­nę­ła i mach­nę­ła lek­ce­wa­żą­co. El­da­ra mo­gła­by przy­siąc, że bąk­nę­ła przy tym ja­kieś nie­zbyt przy­sta­ją­ce ko­bie­cie o jej uro­dzie prze­kleń­stwo.

– To czego tu sto­ita? – Znów pa­trzy­ła tylko na Xan­de­ra.

– My… – Chło­pak prze­łknął ślinę. – Przy­wi­tać ar­ty­stów, po te, no… pod­pi­sy na pa­miąt­kę…

– Sły­sza­łeś, Sudri? – Ko­bie­ta od­wró­ci­ła się ku wnę­trzu kom­na­ty i par­sk­nę­ła. – Po au­to­gra­fy przy­szli, bą­be­lek i gąska. Masz na to jakie dobre przy­sło­wie?

– A no – od­parł bez na­my­słu męż­czy­zna na­zwa­ny Su­drim. – Nie masz czło­wie­ka… ni dver­ga – od­chrząk­nął – takoż hoj­ne­go i prze­świet­ne­go, coby wzgar­dził darem, kiedy wziąć może.

– Ha! – okrzyk­nę­ła sza­tyn­ka. – No więc, jako się rze­kło! Wchodź­cie, wchodź­cie, moje wy dary!

Zna­leź­li się w nie­wiel­kiej izbie, która w rze­czy­wi­sto­ści była więk­sza, niż się wy­da­wa­ła, bo jej po­wierzch­nię znacz­nie po­mniej­szał wszech­obec­ny baj­zel. Na ziemi le­ża­ły po­roz­rzu­ca­ne barw­ne chu­s­ty, suk­nie i pe­le­ry­ny, nie­trud­no też było na­tknąć się na pę­dzel­ki do ma­lo­wa­nia ust i oczu, dwa bębny o mem­bra­nach wy­ko­na­nych z ko­ziej skóry, fu­jar­kę, pest­ki z kakui, pan­to­fle bez pary oraz coś du­że­go i okrą­głe­go, co po chwi­li oka­za­ło się usa­do­wio­nym na mi­ster­nym fo­te­lu dver­giem o dłu­gich, si­wych wło­sach za­ple­cio­nych w war­kocz.

– O, ka­rzeł­ki – rzu­cił, zer­ka­jąc na przy­by­łych z za­cie­ka­wie­niem.

El­da­ra do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li do­strze­gła trze­cią osobę bę­dą­cą szczu­płym męż­czy­zną o ciem­no­blond wło­sach się­ga­ją­cych ra­mion i krót­ko przy­strzy­żo­nej bro­dzie. Skald nie zwra­cał uwagi na przy­by­łych, sku­pio­ny na pro­stej me­lo­dii wy­gry­wa­nej na lutni.

– Ga­spar? – El­da­ra roz­pro­mie­ni­ła się nagle.

Poeta uniósł głowę znad gryfu, a jego zdra­dza­ją­ca me­lan­cho­lię mina na­tych­miast ustą­pi­ła pełni ra­do­ści.

– El­da­ra! – Wstał na­tych­miast i roz­ło­żył ręce, by objąć dziew­czyn­kę. – Nie spo­dzie­wa­łem się, że zdo­łam zna­leźć cię w tym tłu­mie.

– A ja nie spo­dzie­wa­łam się, że dziś wy­stą­pisz – za­chi­cho­ta­ła. – Że wy­ko­nasz pieśń o La­nu­in!

– Aż tak mało we mnie wie­rzysz? – Udał obu­rze­nie. – Jak się mie­wasz, wszy­scy w domu zdro­wi?

– A zdro­wi, zdro­wi – od­par­ła, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać. – Wszyst­ko się do­brze toczy, to i nie ma po­wo­du, żeby się zwra­cać do kró­lew­skiej pary po pomoc. – Zdało jej się, że uśmiech Ga­spa­ra stał się jakby smut­ny. – Przed­sta­wiam ci Xan­de­ra, krew­nia­ka Ma­sko­nu­rów.

– A no witam. – Skald zmie­rzył chłop­ca od stóp do głów, naj­wy­raź­niej do­szu­ku­jąc się w nim ro­do­wych cech Lun­dów. – Miło mi.

– Kła­niam się nisko, panie poeto. – Xan­der wy­glą­dał na coraz bar­dziej spe­szo­ne­go.

– Gdzie ten idio­ta?! – wrza­snę­ła nagle sza­tyn­ka, prze­wra­ca­jąc kop­nia­kiem jeden z bęb­nów. – Bez bo­jo­wych łubu dubu ani rusz!

– Schlał się pew­nie – rzu­cił bez­ce­re­mo­nial­nie Sudri. – To i bez łubu dubu przyj­dzie grać.

– El­da­ro! – okrzyk­nął nagle Ga­spar i objął dziew­czyn­kę za ra­mio­na. – Ty na mu­zy­ce się wy­zna­jesz, śpie­wasz pięk­nie. – Nie zwró­cił uwagi na wy­ma­lo­wa­ne na jej twa­rzy zdzi­wie­nie i za­ra­zem prze­ra­że­nie. – To i bębny nie będą dla cie­bie pro­ble­mem! Może ze­chcesz nas wspo­móc, uświet­nić wy­stęp? El­da­ro?

Ru­do­wło­sa dziew­czyn­ka za­mar­ła z wra­że­nia. Do wy­stą­pień pu­blicz­nych, po­my­śla­ła, trze­ba być pięk­nym i pew­nym sie­bie. A ja nie je­stem ani pięk­na, ani pewna sie­bie.

Sza­tyn­ka po­chy­li­ła się nad nią.

– No i masz – wes­tchnę­ła – łubu dubu.

– Tak! – El­da­ra ock­nę­ła się nagle. – Och, Ga­spa­rze, ja…

– Znasz tę pieśń, praw­da? – spy­tał skald, a dziew­czyn­ka przy­tak­nę­ła, cała się trzę­sąc. – Wy­star­czy trzy­mać się rytmu, tra­fiać w dźwię­ki. A niech go, sta­re­go Du­ruk­ku­ka…

– Niech chle­je w cho­le­rę – rzu­ci­ła sza­tyn­ka, trą­ca­jąc, tym razem de­li­kat­niej, wy­łącz­nie dla za­cho­wa­nia po­zo­rów, prze­wró­co­ny bę­be­nek. – Jeno gąskę trze­ba ubrać! – Unio­sła nagle palec wska­zu­ją­cy, po czym za­nu­rzy­ła się w ster­cie ubrań. – Gdzieś tu mia­łam, psia krew­ka…

– Prze­ca na nią wszyst­ko za duże – prych­nął Sudri.

– Mądre przy­sło­wie mówi – rzu­ci­ła w jego stro­nę – że goła dziew­ka szyb­ko uczy się prząść.

 

*

 

Tłum, wciąż ten sza­lo­ny tłum, roz­le­wa­ją­cy się poza dzie­dzi­niec, poza ho­ry­zont wręcz, wy­ro­sły w mia­stecz­ku jak grzy­by po desz­czu, żywy i gło­śny, peł­za­ją­cy ni­czym pa­ją­ki w pa­ła­co­wych piw­ni­cach. Sa­phed był wdzięcz­ny lo­so­wi za to, że mógł ob­ser­wo­wać oto­cze­nie z wy­so­ko­ści bal­ko­nu prze­zna­czo­ne­go dla pary kró­lew­skiej i moż­niej­szych je­go­mo­ściów, w tym bur­mi­strza Fro­sku Eb­be­go Skau­la.

Stąd też ofi­cjal­ne po­wi­ta­nie mieli wła­śnie ob­wie­ścić Helma i Hjal­mar Lun­do­wie, któ­rych tu­tej­sza lud­ność zwy­kła na­zy­wać Ma­sko­nu­ra­mi. Jako że Sa­phed wy­cho­wał się na dwo­rze, naj­pierw ksią­żę­cym na Le­idzie, a póź­niej kró­lew­skim w Sa­ibhir, miał kon­kret­ne, by­naj­mniej nie­wy­ssa­ne z palca wy­obra­że­nie o tym, jak po­win­na wy­glą­dać wy­so­ko po­sta­wio­na per­so­na. Przy­glą­da­jąc się jed­nak do­rod­nym jak odyń­ce, łu­dzą­co po­dob­nym do sie­bie bliź­nię­tom, któ­rych rze­ko­mo róż­nić miały wy­łącz­nie dłuż­sze rzęsy Helmy i rudy za­rost Hjal­ma­ra, chło­piec uznał, że z wi­ceh­ra­bia­mi mieli tyle wspól­ne­go, co Rhan­dyj­czyk z Wy­spia­rzem. Ro­dzeń­stwo było iden­tycz­ne pod każ­dym wzglę­dem – dłu­gie, rude włosy za­ple­cio­ne w grube war­ko­cze, oczy okrą­głe i sza­ro­nie­bie­skie, pod­bród­ki do­rod­ne i gład­kie za wy­jąt­kiem czar­ne­go pie­przy­ka po pra­wej stro­nie, u oby­dwoj­ga do­kład­nie w tym samym miej­scu. Mieli na sobie gra­na­to­we tu­ni­ki pod­szy­te na ra­mio­nach i nad­garst­kach lisim fu­trem oraz płasz­cze z wy­ha­fto­wa­nym na nich her­bem – ma­sko­nu­rem na bia­łym tle.

– Wasza Kró­lew­ska Mość – wy­brzmiał niski, naj­praw­do­po­dob­niej męski głos – Panie bur­mi­strzu, sza­now­ni zgro­ma­dze­ni! – Tak, Sa­phed był pra­wie pewny, że mó­wią­cym był Hjal­mar Lund. – Radzi je­ste­śmy po­wi­tać was na ko­lej­nych ob­cho­dach Aury i wy­ra­ża­my głę­bo­ki za­szczyt, mogąc znów witać was w skrom­nych pro­gach „Księ­cia Jorda”. Witam rów­nież sza­now­ną po­go­dę, która jak dotąd po­dej­rza­nie się nie zmie­nia. – Przez tłum prze­szedł nie­znacz­ny szum przy­po­mi­na­ją­cy śmiech. – Po­wo­li za­pa­da zmrok, czas więc na ofi­cjal­ne roz­po­czę­cie! – Od­wró­cił się nagle ku Hel­mie, która trą­ci­ła go w bar­czy­ste ramię i szep­nę­ła coś. – Ale zanim jesz­cze – pod­jął – od­da­my głos Jego Wy­so­ko­ści!

Roz­le­gły się do­no­śne, acz nie­prze­sad­ne okla­ski, które uci­szył do­pie­ro gest sto­ją­ce­go przy ba­lu­stra­dzie króla.

– Dzię­ku­ję, wi­ceh­ra­bio. – Skło­nił głowę w kie­run­ku Ma­sko­nu­rów. – Moi dro­dzy! Śla­dem mo­je­go po­przed­ni­ka witam was naj­ser­decz­niej i cie­szę się, że tak licz­nie przy­by­li­ście. Zanim jed­nak tra­dy­cjom sta­nie się za­dość… zmu­szo­ny je­stem wy­ra­zić naj­szczer­szą ża­łość z po­wo­du nie­obec­no­ści Ac­ke­go Bjora z Órn i tra­ge­dii, która przedar­ła się przez Wolne Mia­sto. – Od­chrząk­nął wśród nie­mal cał­ko­wi­tej, dość nie­zręcz­nej ciszy. – Do­kła­da­my wszel­kich sta­rań, by opa­no­wać trud­ną sy­tu­ację i mamy na­dzie­ję, że już za rok spo­tka­my się we wspól­nym gro­nie, w at­mos­fe­rze spo­ko­ju i bez­tro­ski. – Przy­wo­łał ge­stem ręki Sa­phe­da, który był już przy­go­to­wa­ny, by podać kró­lo­wi róg ze srebr­ny­mi oku­cia­mi, wy­peł­nio­ny pra­wie po same brze­gi mio­dem. – Wznie­śmy toast za Wolne Mia­sto i jego dziel­nych wo­ja­ków. Za Órn!

– Za Órn! – od­krzyk­nął chó­ral­nie tłum.

Ga­efring wziął po­rząd­ny łyk, miód spły­nął mu po po­licz­kach. Po wy­chy­le­niu nie­mal po­ło­wy za­war­to­ści od­su­nął róg, wes­tchnął gło­śno i ob­tarł usta rę­ka­wem. Sa­phed po raz pierw­szy wzno­sił peł­no­praw­ny toast, jed­nak dla przy­zwo­ito­ści jego kufel był nieco mniej­szy niż inne.

– Wszy­scy wie­rzy­my – pod­jął znów Ga­efring – że świat jest hi­sto­rią opo­wie­dzia­ną przez Or­da­ra i wy­śpie­wa­ną przez Zell. Wy­słu­chaj­my więc opo­wie­ści o woj­nie i po­ko­ju, mi­ło­ści i po­świę­ce­niu, by przy­po­mnia­ła nam wszyst­kim o dobru i na­dziei, które tak, jak Za­ślu­bi­ny La­nu­in, nie sta­rze­ją się nigdy. Wy­słu­chaj­my Pie­śni o Bliź­nia­czej Wy­spie, co jed­ne­go chcia­ła wład­cę i pana.

Wy­brzmia­ły okla­ski, tym razem to­wa­rzy­szy­ły im rów­nież grom­kie okrzy­ki, a nawet gwiz­dy. Zanim jed­nak tłum zwró­cił się w stro­nę oto­czo­nej świe­ca­mi, po­zo­sta­ją­cej jed­nak w lek­kim pół­mro­ku sceny, w miej­sce króla wy­stą­pił drugi z Ma­sko­nu­rów. Nikt nie za­uwa­żył po­sęp­nej miny bur­mi­strza Eb­be­go Skau­la, któ­re­go nie wy­wo­ła­no jak dotąd do wy­gło­sze­nia prze­mo­wy.

– Godzi się – głos był rów­nie niski, lecz dało się z niego wy­chwy­cić ko­bie­cą nutę – by przed­sta­wić na­szych sza­now­nych ar­ty­stów. Dro­dzy Pań­stwo, jak świat się zmie­nia, tak i zmie­nia się sztu­ka. Chcia­ło­by się po­wie­dzieć, że pie­śniom i po­ezji ubywa lat, bo oto bal­la­dę wy­śpie­wa­ją nam na dwa głosy mło­dzi, lecz nie­wąt­pli­wie do­rów­nu­ją­cy doj­rza­łym po­etom ta­len­tem skal­do­wie, pięk­ni i pełni wi­go­ru. Naszą dzi­siej­szą She­he­ray bę­dzie prze­cud­na Loyð Sha­ree z Soiru! – Roz­le­gły się okla­ski. – W roli wo­jow­ni­cze­go i sro­gie­go Ra­gnval­da wy­stą­pi Ga­spar z Le­idhy. – Tu owa­cje wy­raź­nie wzmo­gły się i zo­sta­ły okra­szo­ne okrzy­ka­mi, w prze­wa­ża­ją­cej mie­rze dziew­czę­cy­mi. Sa­phed do­strzegł kątem oka, że kró­lo­wa po­ru­szy­ła się ner­wo­wo na sie­dze­niu i wy­pro­sto­wa­ła. – Asy­sto­wać im będą wiel­ce po­wa­ża­ny Sudri z Hlu­tver­ku oraz Du­ruk­kuk z Thor­pu! – Okla­ski wró­ci­ły do sto­no­wa­nej przy­zwo­ito­ści.

Ar­ty­ści zja­wi­li się po dłuż­szej chwi­li, ko­lej­no wy­cho­dząc z „Księ­cia Jorda” i wkra­cza­jąc na scenę. Pierw­szą z nich była śnia­da sza­tyn­ka o wło­sach upię­tych w kok i dłu­giej, je­dwab­nej sukni. Zaraz za nią po­dą­żał szczu­pły blon­dyn o miłej apa­ry­cji, odzia­ny w czer­wo­ny du­blet. By Sa­phed mógł do­strzec ko­lej­nych dwóch skal­dów, mu­siał wstać i nieco się po­chy­lić, bo Sudri i Du­ruk­kuk znacz­nie ustę­po­wa­li Loyð i Ga­spa­ro­wi wzro­stem. Pierw­szy, nie­wąt­pli­wie dverg, o si­wych wło­sach za­ple­cio­nych w war­kocz na gło­wie i bro­dzie, nie bar­dzo mógł za­li­czać się do mło­dych i pięk­nych, choć nie­wy­klu­czo­ne, że był pełen wi­go­ru. Sa­phed nie zdą­żył jed­nak przyj­rzeć mu się szcze­gól­nie, bo zaraz jego uwagę przy­kuł ostat­ni skald przed­sta­wio­ny jako Du­ruk­kuk, który w rze­czy­wi­sto­ści był niską, na oko trzy­na­sto­let­nią dziew­czyn­ką o in­ten­syw­nie ru­dych, buj­nych, się­ga­ją­cych pasa wło­sach, bla­dej, dzie­cię­cej twa­rzycz­ce i zwiew­nej, błę­kit­nej sukni o ko­ron­ko­wych ra­miącz­kach, ozdo­bio­nej po lewej stro­nie mi­ster­nie wy­szy­tą różą. Czuj­ne oko Sa­phe­da wy­chwy­ci­ło nie­pew­ność i brak dys­tyn­go­wa­nia w jej kro­kach, jak gdyby po raz pierw­szy miała na sobie tak ele­ganc­ki strój.

Loyð i Ga­spar roz­sta­wi­li się po pra­wej i lewej stro­nie, sta­rzec i dziew­czyn­ka zaś usie­dli po­środ­ku na ni­skich stoł­kach, na tyle ni­skich, by mogli się­gać no­ga­mi pod­ło­ża. Sto­ją­cy skald i skald­ka ukło­ni­li się z uśmie­cha­mi i chwy­ci­li prze­wie­szo­ne przez ra­mio­na lut­nie, Sudri przy­ło­żył do ust fu­jar­kę, a ru­do­wło­sa dziew­czyn­ka roz­sta­wi­ła lekko nogi i ob­ję­ła nimi bęben.

Okla­ski trwa­ły dość długą chwi­lę, lecz gdy w końcu usta­ły, na przód wy­stą­pił blon­d­wło­sy skald.

– Umiem śpie­wać pieśń – oznaj­mił me­lo­dyj­nie, trą­ca­jąc nie­znacz­nie stru­ny lutni – któ­rej nie zna ani wład­ca, ani pro­sta­czek, ani żaden syn czło­wie­ka. Umiem śpie­wać pieśń, która od­ga­nia kłót­nie, cho­ro­by i smu­tek. Pieśń ta wiele nosi imion. Oni po wsze czasy zwać ją będą po­świę­ce­niem, bo po­świę­ce­nie za­ślu­bi­ło Bliź­nia­czą Wyspę, Panią o Dwóch Twa­rzach, co jed­ne­go chcia­ła wład­cę i pana.

Tłum wy­cze­ki­wał w ciszy. Sa­phe­do­wi zdało się, że młody skald spoj­rzał w ich stro­nę.

Za­czął Sudri, przy­gry­wa­jąc wstęp na fu­jar­ce, po chwi­li do­łą­czył się bęben, z po­cząt­ku cichy, jakby nie­pew­ny, a w końcu śmia­ły i do­no­śny, wzy­wa­ją­cy wo­jen­ne pro­por­ce. Włą­czy­ły się obie lut­nie, żywe i szyb­kie, prze­ści­ga­ją­ce się kunsz­tem, lecz nie­mal ide­al­nie równe pod wzglę­dem rytmu. Widok wpa­da­ją­cych w szał tańca skal­dów z po­cząt­ku za­sko­czył pu­blicz­ność, jed­nak ta szyb­ko dała się po­nieść opo­wie­ści i mu­zy­ce. Ktoś za­czął po­dry­gi­wać, jakiś chło­pak po­rwał dziew­kę i za­krę­cił z nią pi­ru­et, inni po­szli ich śla­dem, dzie­dzi­niec „Księ­cia Jorda” za­wi­ro­wał, lu­dzie mie­sza­li się mię­dzy sobą, im­pro­wi­zo­wa­li, nie znali wczo­raj ani jutra, byli tu i teraz, razem, byli Or­da­rem i Zell, Sło­wem i Mu­zy­ką, z któ­rych zro­dził się świat, byli sza­leń­stwem i bez­tro­ską.

 

Jesz­cze nie ugiął się pod nami miecz

Jesz­cze po skro­ni spły­wa cie­pła krew

Je­ste­śmy tu, by ode­brać, co nasze

Za La­nu­in!

 

Pierw­szą część śpie­wał Ga­spar, wcie­la­ją­cy się w rolę jarla Ra­gnval­da z Ar­chi­pe­la­gu Pół­noc­nych Wia­trów.

 

Zwró­cił swe oczy ku nowym zie­miom

Młody wódz o wiel­kich dą­że­niach

Wy­śnił oj­czy­znę sobie pod­le­głą

Na pod­bój rusza w licz­nych za­stę­pach

 

Sa­phed sie­dział nie­ru­cho­mo, wo­dząc wzro­kiem po skal­dach, po zgrab­nych pi­ru­etach uro­czej Loyð i cha­ry­zma­tycz­nym uśmie­chu Ga­spa­ra, po bu­ja­ją­cym się na sie­dze­niu Su­drim i ro­ze­śmia­nej już teraz, ru­mia­nej na po­licz­kach ru­do­wło­sej dziew­czyn­ce. Słu­chał i tań­czył we­wnętrz­nie.

 

Jesz­cze nie ugiął się pod nami miecz

Jesz­cze po skro­ni spły­wa cie­pła krew

Je­ste­śmy tu, by ode­brać, co nasze

Za La­nu­in!

 

Po in­stru­men­tal­nym przej­ściu za­śpie­wa­ła Loyð, przy­ćmi­ła ła­god­ny tenor Ga­spa­ra do­no­śnym altem.

 

Zro­dzi­ła matka ostat­nie ze swych dzie­ciąt

Bliź­nia­cze wyspy, za­ślu­bio­ne na wiecz­ność

Kto ośmie­lił się ze­rwać świę­tą nić

Śmia­łość swą mu­siał oku­pić klę­ską

 

Krót­ki re­fren za­śpie­wa­li razem, kilka razy, włą­czy­ła się nawet ru­do­wło­sa dziew­czyn­ka, a zaraz po niej ze­bra­ny tłum.

 

Oto pieśń na jej cześć

Pani o dwóch twa­rzach

Co jed­ne­go chcia­ła wład­cę i pana

 

Sa­phed do­pie­ro teraz do­strzegł, że jego noga sa­mo­ist­nie po­dry­gu­je do rytmu, w pierw­szym od­ru­chu chciał ją za­trzy­mać, ale nie mógł, jakaś od­gór­na siła mu na to nie po­zwa­la­ła. Ga­efring słu­chał w sku­pie­niu, na co wska­zy­wa­ła cha­rak­te­ry­stycz­na dla niego poza – pod­pie­rał pod­bró­dek na zgię­tej ręce. Na twa­rzy Dæny z kolei ma­lo­wa­ły się po­dziw i fa­scy­na­cja, jej oczy lśni­ły jak gdyby był to ich wła­sny blask, nie zaś do­bie­ga­ją­cy ze świec. Wą­skie wargi miała lekko roz­war­te, zda­wa­ło się, że nie od­dy­cha. Sa­phed nie pa­mię­tał, by nawet ma­lo­wa­nie kie­dy­kol­wiek po­chło­nę­ło ją tak bar­dzo.

Ko­lej­ną część roz­po­czę­ło wciąż nie­tra­cą­ce werwy wcie­le­nie She­he­ray.

 

Wzno­si już topór, by prze­ciąć świę­tą nić

Gdy pod ostrze rzuca się dziel­na dziew­czy­na

Wła­sną pier­sią broni naj­pięk­niej­sze z dzie­ciąt

Sa­mot­nie mło­de­go przy­wód­cę zwy­cię­ża

 

Loyð za­wi­ro­wa­ła wokół Ga­spa­ra, ich pełne wi­go­ru spoj­rze­nia spo­tka­ły się. Skald­ka wy­śpie­wa­ła dal­szą część.

 

Jesz­cze nie ugiął się pod nami miecz

Jesz­cze po skro­ni spły­wa cie­pła krew

Je­ste­śmy tu, by ode­brać, co nasze

Za La­nu­in!

 

Sa­phed nie są­dził, by było to moż­li­we, ale tak, mu­zy­ka przy­spie­szy­ła, oży­wi­ła się jesz­cze bar­dziej, echo bęb­nów mu­sia­ło nieść się przez cały Frosk, a może i jesz­cze dalej, za rzekę. Sudri, jak gdyby nie wy­trzy­mał na sie­dzą­co, ze­sko­czył nagle z sie­dzi­ska i nie prze­ry­wa­jąc gry na fu­jar­ce, za­czął spa­ce­ro­wać do rytmu, naj­pierw okrą­żył Loyð, potem Ga­spa­ra, który wła­śnie za­czy­nał śpie­wać swoją kwe­stię, aż w końcu okrę­cił się wokół dziew­czyn­ki, która od­po­wie­dzia­ła mu sze­ro­kim uśmie­chem.

 

Za­wa­hał się wódz przed dziel­ną dziew­czy­ną

Wzru­szy­ła twar­de serce wo­jow­ni­ka

Lecz nie po­rzu­ci ma­rzeń o wy­spach

Póki mu swego serca nie wyda

 

Jesz­cze nie ugiął się pod nami miecz

Jesz­cze po skro­ni spły­wa cie­pła krew

Je­ste­śmy tu, by ode­brać, co nasze

Za La­nu­in!

 

I znów re­fren, do któ­re­go włą­czy­li się chyba wszy­scy, pra­wie wszy­scy, choć nawet wargi Sa­phe­da po­ru­szy­ły się, za­drża­ły, wy­po­wie­dzia­ły jedno, dru­gie słowo, za­śpie­wa­ły za­chę­co­ne do­bie­ga­ją­cym z boku de­li­kat­nym gło­sem kró­lo­wej.

 

Oto pieśń na jej cześć

Pani o dwóch twa­rzach

Co jed­ne­go chcia­ła wład­cę i pana

 

Paź na mo­ment wy­bu­dził się z mu­zycz­ne­go transu, za­uwa­żył, że któ­ryś z gwar­dzi­stów mówi coś do króla. Ga­efring spo­waż­niał, pod­niósł się i zszedł scho­da­mi. Dæna zda­wa­ła się tego nie za­uwa­żać, nie ist­nia­ło dla niej nic poza wi­do­wi­skiem. Poza śpie­wa­ją­cym ko­lej­ną zwrot­kę skal­dem, jak za­czął po­dej­rze­wać Sa­phed.

 

Zgo­dzi­ła się dziew­czy­na pojąć wo­jow­ni­ka

I tak za­ślu­bio­no po­łu­dnie z pół­no­cą

To, co bliź­nia­cze, złą­czy­ło się w jedno

Noc była dniem, a dzień stał się nocą

 

Król znik­nął pod da­chem „Księ­cia Jorda”. Tym­cza­sem głos za­bra­ła pięk­na i nie­stru­dzo­na Loyð.

 

Ko­cha­ła dziew­czy­na swego wo­jow­ni­ka

Wo­jow­nik ko­chał swą dziel­ną dziew­czy­nę

I póki trwa­ła ta mi­łość prze­dziw­na

Tak długo pokój ogar­niał kra­inę

 

Wi­do­wi­sko trwa­ło, tylko nie­licz­ni do­strze­gli in­ter­wen­cję za dzie­dziń­cem za­jaz­du Ma­sko­nu­rów. Wy­rwa­ły się krzy­ki, nie­bę­dą­ce w sta­nie prze­bić się przez mu­zy­kę i śpiew, do­tar­ły jed­nak do uszu Sa­phe­da, a nawet Dæny, kró­lo­wa od­ru­cho­wo ujęła chłop­ca za ramię, oboje obej­rze­li się w tamtą stro­nę i zo­ba­czy­li straż wy­wle­ka­ją­cą z dala od tłumu dwóch… nie, trzech je­go­mo­ściów, któ­rych toż­sa­mo­ści nie spo­sób by od­gad­nąć z tak dużej od­le­gło­ści, gdyby nie pur­pu­ro­we maski za­sła­nia­ją­ce po­ło­wę twa­rzy.

Tym­cza­sem pieśń nio­sła się nie­prze­rwa­nie, zmie­rza­jąc już jed­nak do końca. Ostat­ni re­fren wy­śpie­wa­no wspól­nie kilka, może nawet kil­ka­na­ście razy.

 

Oto pieśń na jej cześć

Pani o dwóch twa­rzach

Co jed­ne­go chcia­ła wład­cę i pana

 

– Nie ru­szaj się! – rzu­ci­ła z nie­wła­ści­wą sobie sta­now­czo­ścią Dæna, szar­piąc Sa­phe­da za ramię, gdy ten chciał ze­rwać się z sie­dze­nia. – Ani drgnij.

Nie mógł nie po­słu­chać, wpa­try­wał się teraz w zimną po­wa­gę, tak bar­dzo nie­pa­su­ją­cą do jej de­li­kat­nych rysów. Bal­la­da zmie­rza­ła do kul­mi­na­cyj­ne­go punk­tu, tłum nie­prze­rwa­nie sza­lał, nie­świa­do­my na­pię­cia, które nie­mal roz­sa­dza­ło kró­lo­wą i jej pazia.

Padł ostat­ni akord, a zaraz za nim burza okla­sków i wrza­sków, lu­dzie pod­ska­ki­wa­li i ma­cha­li, nie­któ­rzy nawet się po­pła­ka­li, niby to ze szczę­ścia, niby ze wzru­sze­nia. Dæna i Sa­phed cze­ka­li na zwrot wy­da­rzeń, chło­piec wy­obra­ził sobie naj­gor­sze, kró­lo­wa z pew­no­ścią rów­nież. I rze­czy­wi­ście, ze sku­pie­nia wy­rwa­ły ich coraz gło­śniej­sze kroki, ktoś po­dą­żał scho­da­mi. Gdy uka­za­ło się przed nimi ob­li­cze Ga­efrin­ga, kró­lo­wa ode­tchnę­ła gło­śno.

– Anah – po­wie­dział to, co było już dla nich oczy­wi­ste. – Ale bez broni, na­wa­le­ni jak świ­nie. Świę­to­wać im się za­chcia­ło – w jego gło­sie wy­brzmiał srogi sar­kazm.

Kró­lo­wa ob­ję­ła Sa­phe­da, na mo­ment przy­tu­li­ła go do sie­bie. Je­steś bez­piecz­ny, mówił ten gest. Przy mnie za­wsze bę­dziesz bez­piecz­ny.

W mię­dzy­cza­sie Loyð i Ga­spar przy­ję­li po­dzię­ko­wa­nia i bu­kie­ty kwia­tów od Ma­sko­nu­rów, tłum zaś nie prze­sta­wał skan­do­wać. To­wa­rzy­szył im chło­piec o ciem­nych, przy­li­za­nych wło­sach, który nie­spo­dzie­wa­nie wrę­czył różę ru­do­wło­sej dziew­czyn­ce. Po­dzię­ko­wa­ła mu nie­zręcz­nym uśmie­chem.

Do­pie­ro teraz kró­lew­ska para i paź wsta­li, by za­szczy­cić bra­wa­mi ar­ty­stów. Loyð i Ga­spar po­ma­cha­li w ich stro­nę, ukło­ni­li się nisko. Tak, teraz Sa­phed do­strzegł to wy­raź­niej, młody skald wi­dział tylko kró­lo­wą, a ona, jak się zda­wa­ło, wi­dzia­ła tylko jego, lecz nie uśmie­cha­ła się, jej twarz za­sty­gła w lę­kli­wej po­wa­dze.

Chwi­lę po tym zo­rien­to­wał się, że ru­do­wło­sa z kolei pa­trzy pro­sto na niego. Wy­trzy­mał jej spoj­rze­nie, dzie­cię­ce i ła­god­ne. Wpraw­dzie ele­ganc­ka, błę­kit­na suk­nia do­da­wa­ła jej po­wa­gi, ale Sa­phed do­my­ślił się, że bez niej dziew­czy­na była zwy­kłą pro­win­cjusz­ką, którą przed znik­nię­ciem w tłu­mie ra­to­wał wy­łącz­nie kolor wło­sów. Nie jest ładna, po­my­ślał, za grosz w niej pięk­na i wdzię­ku.

Po­czuł, jak lekki po­wiew wia­tru strą­ca mu z twa­rzy ko­smy­ki czar­nych wło­sów. Dziew­czyn­ka od­wró­ci­ła wzrok, otar­ła dło­nie jedną o drugą. Nie spoj­rza­ła już na niego, po chwi­li ze­szła ze sceny wraz z po­zo­sta­ły­mi skal­da­mi. Sa­phed po­czuł dziw­ne pod­nie­ce­nie, drę­czą­ca go już od po­po­łu­dnia sen­ność naraz ode­szła, wstą­pi­ły w niego nowe siły, jak pod wpły­wem wy­pi­cia koffe. Od­pro­wa­dził wzro­kiem ar­ty­stów, a wła­ści­wie jedną ar­tyst­kę, któ­rej imie­nia nie znał, bo nie mogła na­zy­wać się Du­ruk­kuk i by­naj­mniej nie po­cho­dzi­ła z Thor­pu.

Za­sta­no­wił się, po czym za­wsty­dził swo­ich myśli. Nie jest ładna, po­wtó­rzył któ­ryś raz. Przy­po­mi­nał to sobie, bo na mo­ment za­po­mniał.

 

*

 

Do wy­stą­pień pu­blicz­nych trze­ba być pięk­nym i pew­nym sie­bie, po­my­śla­ła. A ja, za spra­wą wpraw­nej ręki Loyð, mogę być za­rów­no pięk­na, jak i pewna sie­bie.

Z tym ostat­nim mu­sia­ła za­cho­wać cier­pli­wość, bo samo przej­ście po­śród tłumu kosz­to­wa­ło ją do­tkli­wy ból brzu­cha, od­ru­chy wy­miot­ne, drże­nie i po­ce­nie się rąk, i pew­nie coś jesz­cze, o czym El­da­ra zdą­ży­ła za­po­mnieć, bo trze­ba było iść, wy­pro­sto­wa­ną i dumną – co przy dźwi­ga­niu bębna nie by­ło­by ła­twym za­da­niem nawet dla Loyð, która dys­tynk­cję miała wro­dzo­ną – nie po­tknąć się, nie robić głu­pich min… za­krę­ci­ło jej się w gło­wie, ale opa­no­wa­ła sła­bość, pa­trzy­ła pro­sto na siwy war­kocz Su­drie­go opa­da­ją­cy mu na krót­kie plecy, szła jego ryt­mem, wi­dzia­ła tylko jego.

Gdy już usia­dła, wcale nie po­czu­ła się le­piej, bo oto wpa­try­wa­ło się w nią co naj­mniej kil­ka­set par oczu, za­pew­ne za­cho­dzą­cych w głowę, czemu Du­ruk­kuk z Thor­pu ma biust i nosi su­kien­kę. Uło­ży­ła bęben mię­dzy ko­la­na­mi, spoj­rza­ła po­ro­zu­mie­waw­czo na Su­drie­go. Jego uśmiech spro­wa­dził na nią spo­kój, strach nie­mal cał­ko­wi­cie od­szedł, choć wie­dzia­ła, że bę­dzie mu­sia­ła znów spoj­rzeć na ga­wiedź, nie za­wieść tych ludzi, nie przy­nieść wsty­du… nie, przy­po­mnia­ła sobie słowa dver­ga, które po­wie­dział jej, gdy krój przy­mie­rza­nej przez nią błę­kit­nej sukni w końcu za­do­wo­lił Loyð. To ma być za­ba­wa, po­wie­dział, nie do­słow­nie wpraw­dzie, lecz w for­mie mą­dre­go przy­sło­wia wy­do­by­te­go z nad wyraz bo­ga­te­go re­per­tu­aru.

Ja będę grać, a lu­dzie będą się bawić.

Pierw­sze dźwię­ki fu­jar­ki zmo­bi­li­zo­wa­ły ją, skło­ni­ły do sku­pie­nia. Bęben ode­zwał się po ude­rze­niu jej dłoni, wy­brzmie­wał przy każ­dym tknię­ciu. Za lekko, po­my­śla­ła, to ma być łubu dubu. Po chwi­li było, za­ska­ku­ją­co do­no­śne jak na jeden in­stru­ment, El­da­ra spię­ła mię­śnie rąk, lecz zaraz je roz­luź­ni­ła. To ma być prze­cież za­ba­wa.

W końcu na­pię­cie cał­ko­wi­cie opa­dło, był już tylko śmiech i ta­niec, wi­ru­ją­cy tłum, przej­mu­ją­cy alt She­he­ray i ła­god­ny tenor Ra­gnval­da. Po­czu­ła, jak w jej po­licz­ki wstę­pu­je cie­pło, do­my­śli­ła się, że jej twarz mu­sia­ła po­czer­wie­nieć po sam ko­niu­szek nosa, ale nie prze­ję­ła się tym, usta ka­za­ły jej się uśmie­chać, nie znały sprze­ci­wu.

Naraz Sudri ze­sko­czył, po­nio­sła go mu­zy­ka, El­da­ra po­zaz­dro­ści­ła mu tej moż­li­wo­ści, bo sama za­pra­gnę­ła ska­kać, okrę­cać się wokół je­dwab­nej sukni Loyð, wokół bu­fia­stych rę­ka­wów Ga­spa­ra. Kor­ci­ło ją, by po­rzu­cić bęben i po­dą­żyć za nim, ale dziel­nie się po­wstrzy­my­wa­ła,  nie­sio­na po­czu­ciem obo­wiąz­ku. Dverg za­sko­czył ją, wy­chy­nął zza ple­ców, za­tań­czył wokół niej. Nie mu­sia­ła już sku­piać się na grze i ryt­mie, ręce same ude­rza­ły o mem­bra­nę, znały me­lo­dię le­piej niż El­da­ra.

I wtedy do­biegł ją okrzyk, z po­cząt­ku my­śla­ła, że to ktoś z tłumu za­wo­łał trium­fal­nie lub w pi­jac­kim amoku, ale głos po­cho­dził gdzieś zza dzie­dziń­ca, brzmiał ra­czej nie­po­ko­ją­co. Spoj­rza­ła na Su­drie­go, który zda­wał się nie sły­szeć, wi­do­wi­sko nie­prze­rwa­nie trwa­ło. W jej dło­nie wkra­dła się nie­pew­ność, ude­rza­ła z mniej­szym im­pe­tem. Ale nic się nie stało, lu­dzie wy­śpie­wy­wa­li re­fren, El­da­ra do­łą­czy­ła się po chwi­li, ma­sku­jąc nie­po­kój uśmie­chem.

Wró­ci­ła ra­dość, była już tylko ona, gdy tłum wi­wa­to­wał, męż­czyź­ni rzu­ca­li w górę ka­pe­lu­sza­mi, a ko­bie­ty chu­s­ta­mi. El­da­ra kła­nia­ła się w każdą moż­li­wą stro­nę, z tego wszyst­kie­go za­po­mi­na­jąc wstać. Obej­rza­ła się za sie­bie, do­strze­gła parę iden­tycz­nych, gru­bych je­go­mo­ściów wrę­cza­ją­cych Loyð i Ga­spa­ro­wi bu­kie­ty. Za­uwa­ży­ła wśród nich Xan­de­ra, ale do­pie­ro wtedy, gdy sta­nął na wprost i wrę­czył jej pur­pu­ro­wą różę. Uśmiech­nął się tak uro­czo, że mu­sia­ła się za­ru­mie­nić, choć po praw­dzie była już czer­wo­na po twa­rzy od emo­cji i cie­pła, więc miała na­dzie­ję, że chło­pak tego nie za­uwa­ży.

Wsta­ła i po­kło­ni­ła się po­now­nie, tym razem równo z Loyð, Ga­spa­rem i Su­drim. Spoj­rza­ła na bal­kon i naraz za­bra­kło jej tchu, bo oto okla­ski kie­ro­wa­ła w jej stro­nę sama kró­lo­wa Dæna, mio­do­wo­wło­sa pięk­ność była tak bli­sko, tak pięk­nie się uśmie­cha­ła. U jej boku kla­skał za­do­wo­lo­ny, lecz po­wścią­gli­wy król Ga­efring, jak za­wsze pre­zen­tu­ją­cy się szla­chet­nie i dys­tyn­go­wa­nie.

Mię­dzy nimi stał jesz­cze ktoś, El­da­ra roz­po­zna­ła go od razu, może nawet nie po­my­li­ła­by go z innym rhan­dyj­skim chłop­cem, mimo że wszy­scy wy­da­wa­li jej się tacy sami. Koffe był jak zwy­kle po­waż­ny, za­sty­gły i nie­wzru­szo­ny, od­por­ny na emo­cje, wręcz zimny. Rhan­dia nie jest zimna, po­my­śla­ła nagle. W Rhan­dii rosną kakui, ba­na­ny i ha­ri­ta­ki, a słoń­ce przy­pa­la skórę na brą­zo­wy kolor. Ogar­nę­ła ją smut­na myśl, że chło­piec ten, znany jako szczę­śli­wy amu­let kró­lo­wej, nigdy nie był na wy­spach po­łu­dnia, nigdy nie wi­dział ich na oczy, nawet z po­kła­du stat­ku.

Za­drża­ła, gdy od­na­lazł jej wzrok. Tak, teraz zo­ba­czy­ła to w pełni, cie­płe serce, które pół­noc skuła w lód. Do­stoj­ność oka­za­ła się po­zo­rem, w ciem­nych oczach nie było wyż­szo­ści, lecz lęk spło­szo­ne­go dziec­ka, choć prze­cież chło­pak nie mógł mieć mniej lat niż ona sama. Kie­dyś my­śla­ła, że wy­stra­szy­ła­by się jego spoj­rze­nia, a teraz skłon­na była przy­znać, że to ona go onie­śmie­li­ła, pazia kró­lo­wej, pro­sta dziew­ka z przed­mie­ścia, która dziś miała swoje pięć minut i oto puszy się przed lep­szy­mi i wyżej po­sta­wio­ny­mi.

Nagle po­czu­ła lek­kie ukłu­cie w pra­wej ręce, do­strze­gła le­d­wie wi­docz­ną, lecz nieco szczy­pią­cą i swę­dzą­cą ranę pod pal­ca­mi, nawet nie krwa­wią­cą. Otar­ła dło­nie o sie­bie, złą­czy­ła je dla nie­po­zna­ki.

Drza­zga – po­my­śla­ła, lecz nie uwie­rzy­ła.

Koniec

Komentarze

Witaj ponownie!

Niedługo tutaj zajrzę, tylko uporam się z własnym tekstem, bo trochę mi jeszcze zostało ;)

Pozdrawiam!

,,Celuj w księżyc, bo nawet jeśli nie trafisz, będziesz między gwiazdami,, ~ Patrick Süskind

Cześć!

 

Dzięki wielkie, czekam więc z niecierpliwością :) I życzę powodzenia z tekstem!

„Bóg jest Panem aniołów i ludzi, i elfów” – J.R.R. Tolkien

Ale czas Aury nie pozwalał się smucić, kazał tańczyć w rytm fletów i lutni, kazał kręcić się wokół straganów i jeśli nie kupować, to przynajmniej karmić oczy błyskotkami i jedwabiami prosto z Rhandii, jeśli nie skosztować, to przynajmniej powąchać przywiezione z Leidhy rarytasy, z których największą furorę corocznie wywoływał zepsuty ser, pokryty pleśnią we wszystkich możliwych kolorach – niebieską, zieloną, czarną, a nawet żółtą, czerwoną i pomarańczową.

Dobre, ale zdecydowanie za długie zdanie. Postaraj się je pociąć.

 

Ogólnie fragment jest na takim samym poziomie, co Twój poprzedni. Ładnego opisy, dobre dialogi, zgrabna narracja i ciekawe postacie. Lubię Gaspara ;)

Na temat całości treści wypowiem się później, może znajdę jakieś błędy czy niezręczności, bo teraz trochę obowiązki gonią.

Pozdrawiam!

,,Celuj w księżyc, bo nawet jeśli nie trafisz, będziesz między gwiazdami,, ~ Patrick Süskind

Daniel, dziękuję za opinię i poświęcony czas! 

„Bóg jest Panem aniołów i ludzi, i elfów” – J.R.R. Tolkien

Chciałam tylko zameldować, że oczywiście pamiętam o Tobie i przeczytam kolejny fragment, jak tylko znajdę trochę czasu. :D Może jutro uda mi się to zrobić. ;) Pozdrawiam! :D

Utrapienico, dziękuję! Czekam cierpliwie i nie poganiam :) 

„Bóg jest Panem aniołów i ludzi, i elfów” – J.R.R. Tolkien

Jestem! :D Przeczytałam. ;)

Masz bardzo ładny styl pisania. Przyjemnie czyta się Twoje rozdziały. Co mnie bardzo cieszy, bo nie lubię topornego pisania. ;) Może już o tym u Ciebie wspominałam, ale nie pamiętam dokładnie haha. :D

Niestety tym razem muszę się do czegoś przyczepić. O ile jeszcze pierwszy fragment przeszłam bez wątpliwości, to dalsze fragmenty sprawiły, że się zagubiłam. Miałam wrażenie lekkiego chaosu. Przeskakiwanie od postaci do postaci. Czasami nie pamiętałam kto kim jest i jaką pełni funkcję. Na przykład ta szatynka? Na początku myślałam, że to jakaś arystokratka, ale potem zwątpiłam. :P Takie jest moje odczucie po tym rozdziale – zagubienie. Ale wiem, że wybierasz sobie fragmenty z powieści i je publikujesz. Co jest jak najbardziej okej, ale ja chyba jestem przyzwyczajona do ciągłości akcji.

No sama wiesz, jaki ostatnio błąd popełniłam u siebie. :D Zresztą o tym ostatnio rozmawiałyśmy. ;) I tutaj jest dosyć podobnie, ale już w sumie ten temat przedyskutowałyśmy, więc wiesz co robić. :D

Fabuła jak najbardziej na plus. Zaciekawiły mnie te kraje, które wymieniłaś. :D Czy Rhandia to nawiązanie do Turcji albo krajów arabskich? :D

Pozdrawiam! :)

Utrapienico, ogromnie dziękuję! Masz rację, rzeczywiście mogłam wprowadzić tym rozdziałem chaos. Ale zamierzam się rychło poprawić! ;)

Jeśli chodzi o Rhandię – w jej tworzeniu najbardziej wzoruję się na Indiach, ale nie trzymam się tego tak bardzo sztywno, bo w końcu to inny, wymyślony kraj ;)

 

Pozdrowienia! 

„Bóg jest Panem aniołów i ludzi, i elfów” – J.R.R. Tolkien

Rhandia właśnie też z Indiami mi się skojarzyła. I w sumie teraz tak patrzę na tę nazwę, i faktycznie indyjsko brzmi haha. ;D

Próbowałem znaleźć coś, do czego mógłbym się przyczepić. Ale nic konkretnego nie znalazłem. Pozostaje mi więc pochwalić styl, zgrabne opisy i dobre tempo akcji. Fragmenty poetyczne też oczywiście na plus. Tak trzymać i, jak już pisałem, czekam na całość :)

PanDomingo, dziękuję serdecznie! Mam w takim razie większą motywację, żeby całość ujrzała kiedyś światło dzienne :)

„Bóg jest Panem aniołów i ludzi, i elfów” – J.R.R. Tolkien

Nowa Fantastyka