Nowy dzień, nowe wyzwania, pomyślała jakaś część mieszkańców globu, otwierając rano oczy. Robert Zarzecki, dwudziestodziewięcioletni mieszkaniec Krakowa, do tego rozentuzjazmowanego grona jednak nie należał. Całą siłą woli dźwignął ciało z niezbyt przyjemnie pachnącego łóżka, poszedł do łazienki ochlapać spuchniętą twarz zimną wodą, a następnie udał się do kuchni. Tam zalał wrzątkiem lurowatą rozpuszczalną kawę i nie zapomniał dopełnić jej dużą ilością mleka, żeby nadać tym popłuczynom jakikolwiek smak.
Przygotowany w ten sposób młodzieniec, niemający na sobie nic za wyjątkiem starego podkoszulka i bokserek z motywem Avengers, zasiadł przed służbowym laptopem. Z kolejnym dniem pracy nie wiązał żadnych nadziei. Do osiągnięcia celu postawionego przed nim przez Bank New Future brakowało efektywności i aby otrzymać jakąkolwiek premię, powinien jeszcze naciągnąć kogoś na kredyt opiewający na kwotę przynajmniej osiemdziesięciu siedmiu tysięcy złotych. Robert był świadom, że głupota w kraju jest wiatropylna, ale akurat nie wiało w stronę klientów jego banku. Na zrealizowanie planu sprzedażowego chłopak nie miał więc żadnych szans.
Uruchamiając system, Bercik dumał smętnie nad swoim życiem. Dobrze zdana matura, pięć lat studiów, dwa fakultety i podyplomówka – wszystko to poszło jak krew w piach. Półtora roku temu, w odpowiedzi na sześćdziesiąt trzy rozesłane życiorysy i listy motywacyjne otrzymał jedynie ofertę pracy w banku. Posada telemarketera urągała jego ambicjom, ale, jak to mówią, lepszy rydz niż nic. Przynajmniej na początek. Potem jednak przyszła epidemia, świat zwariował, wszyscy ugrzęźli w domach w obawie przed tysiącami leżących na ulicach gnijących ciał, firmy zawiesiły rekrutacje, a Roberta wysłano do domu, żeby pracował zdalnie. Z początku chłopak błogosławił dwie godziny oszczędzane codziennie na dojazdach, ale po czterech miesiącach zaczęła dręczyć go depresja. O tym, ile kilogramów przybyło współpracownikom, dowiadywał się jedynie z portali społecznościowych. Razem z krajową gospodarką umierały jego dobra forma, życie towarzyskie, pozytywne nastawienie oraz chęć do życia.
Nie zdołano nawiązać połączenia z serwerem – skontaktuj się z helpdeskiem, aby rozwiązać problem, obwieścił komunikat na ekranie. Robert początkowo westchnął z irytacją, która szybko ustąpiła miejsca podekscytowaniu na myśl o przymusowym skróceniu ośmiogodzinnej męki. Wybrał numer do Działu Pomocy Technicznej, którego pracownikom odebranie połączenia zwykle zajmowało nie mniej niż trzydzieści minut. Potem trzeba będzie poczekać drugie tyle na interwencję Działu IT. Robert był pewny, że gdyby ktokolwiek przeprowadzał konkurs na Najgorszy Dział IT Kiedykolwiek, informatycy Banku New Future cieszyliby się z pierwszego miejsca.
Tym razem jednak pomoc nadeszła wyjątkowo szybko i już po kwadransie rozczarowany Bercik założył swój zestaw słuchawkowy i przystąpił do pracy. Robota polegała na wybieraniu numerów z przygotowanej wcześniej bazy i liczeniu, że któryś z klientów skrycie marzy o podpisaniu najeżonej pułapkami umowy o pożyczkę gotówkową albo pożąda lazurowej karty kredytowej z mrożącym krew w żyłach oprocentowaniem.
– Dzień dobry, nazywam się Robert Zarzecki i dzwonię z Banku New Future…
– Czy pani Elżbieta Zamorska? Kontaktuję się w sprawie atrakcyjnej oferty naszego banku.
– Mam może przyjemność z panem Damianem Hummelem? To pana szczęśliwy dzień!
– Dzwonię, aby przedstawić korzystną i ograniczoną czasowo propozycję kredytową. Ma pan chwilę na rozmowę?
Zgodnie z przewidywaniami, większość klientów wyrażała kompletny brak zainteresowania ofertą. Po dwóch godzinach pracy chłopak wybrał jeden z ostatnich numerów przed przerwą na drugie śniadanie.
– Halo, halo, dzień dobry! Z tej strony Robert Zarzecki, telefonuję z Banku NF. Czy ma pan chwilę na rozmowę na temat naszej obecnej oferty kredytowej?
– Halo? To znowu wy? – odezwał się poirytowany głos ze słuchawki. – Dzwonicie już któryś raz.
– Kontaktuję się z panem po raz pierwszy i chciałem przedstawić…
– Gówno mnie obchodzi, co pan chciał przedstawić! – wybuchnął złością jego rozmówca. – Telefon za telefonem, od rana do wieczora, odpocząć człowiekowi nie dajecie! Tyle razy mówiłem, że niczym nie jestem zainteresowany, żebyście skasowali mój numer, a wy dalej swoje! Oszaleć można!
– Proszę pana, rozumiem pana gniew – odparł uspokajającym głosem Robert, jednocześnie oddalając trochę słuchawkę. Myślał jedynie o niezadowoleniu liderki zespołu na wieść o tym, że nie użył w rozmowie wszystkich argumentów sprzedażowych. – Gdyby dał mi pan jedynie chwilę na przedstawienie oferty…
– Wiesz, społeczna mendo, gdzie mam twoją ofertę?! Tam, gdzie światło nigdy nie dociera, ot co! Skasuj ten numer, bo nie ręczę za siebie!
– Nie mogę skasować numeru, może pan jedynie cofnąć zgodę na przetwarzanie pana danych w celach marketingowych w oddziale banku. Jeśli pan chce, zadzwonimy w bardziej dogodnym terminie…
– Słyszysz, co do ciebie mówię?! Mam zły dzień i nie chcę słuchać twojego bajdurzenia. Albo natychmiast skasujesz numer, albo będziesz miał kłopoty! – zagroził coraz bardziej zbulwersowany mężczyzna. – Nigdy, kurwa, nie słuchacie, wiecznie tylko te wasze bajki. Oferta-srerta! Mam powyżej dupy tego gówna.
– Ja…
– Zamknij się i słuchaj, szczylu. Przegiąłeś pałę. Nie chcę nigdy więcej dostać telefonu, ani od ciebie, ani od twoich przygłupich koleżków. Jestem zajętym człowiekiem i nie życzę sobie, żebyście mnie nękali. Miło by ci było, gdybym to ja do ciebie wydzwaniał? Miło?!
Robert obruszył się na myśl o kliencie żyjącym w przekonaniu, że konsultanci obdzwaniają ludzi dla własnej rozrywki i nie mają nic lepszego do roboty.
– Gdy telefonuje ktoś z banku, z reguły wysłuchuję uprzejmie, co ma do powiedzenia – rzekł chłodno i niezupełnie regulaminowo Bercik.
Po drugiej stronie na chwilę zapadła cisza, ale tylko po to, by za moment ustąpić miejsca kolejnemu wybuchowi gniewu.
– Tak?! No dobrze, to zobaczymy. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Niech no tylko wezmę swoją książkę telefoniczną…
Skonfundowany chłopak zaczął słuchać, jak jego rozmówca mamrocze coś pod nosem i zawzięcie przewraca jakieś kartki.
– Robert Zarzecki, ulica Gwiazdy Betlejemskiej osiem przez trzynaście, czy tak? – zapytał facet prawie słodkim, znacznie spokojniejszym głosem. – Syn Teresy i Wojciecha, urodzony w Nowym Sączu, szpital świętego Rydygiera. Numer telefonu: osiemset siedemdziesiąt sześć, pięćset trzynaście i dwieście, tak? Były chłopak Aleksandry Tur, która odeszła do jakiegoś rudego knypa z małym fiutem?
– Ja… – wydukał Robert, którego dosłownie zamurowało. Zastanawiał się, w jakiej książce telefonicznej ten facet mógł wyczytać takie dane. – Skąd pan to wszystko wie…? Nie wolno…
– Tobie też, chuju, nie wolno mieć moich danych. I co? Komu teraz łyso?
– Proszę pana, nalegam, żeby…
– Nalegać to sobie możesz, pokurczu. Pożałujesz dnia, w którym do mnie zadzwoniłeś.
I zakończył połączenie, pozostawiając chłopaka w stanie głębokiego szoku.
Robert rozpoczął przerwę szybciej, niż było zaplanowane i powlókł się do kuchni cały czerwony. Skąd ten facet wiedział to wszystko? Młodzieniec żył na tyle długo, żeby pamiętać książki telefoniczne, w których po adresie można było wyszukać rozmówcę, ale w wynajmowanej za grube pieniądze kawalerce mieszkał dopiero od sześciu miesięcy. Poza tym czegoś takiego nikt już nie drukował, a na pewno nie zapisywał tam imion i nazwisk byłych partnerów danej osoby. Nie wspominając o długości członków przypadkowych mężczyzn. To naprawdę dziwne, pomyślał Robert, zalewając mlekiem owsiankę.
Gdy wrócił do biurka z miską i zapchał gębę najtańszymi trocinami, jakie można było kupić w osiedlowym sklepie, zadzwonił telefon. Spoglądając na ekran chłopak stwierdził, że wyświetlił się nieznany numer. Niewiele myśląc, odebrał połączenie.
– Halo?
– No, mam cię. To teraz sobie pogadamy.
– To pan? – zapytał zdenerwowany Robert. – Proszę do mnie nie dzwonić, to mój prywatny numer.
– Będę dzwonić gdzie mi się podoba, szmaciarzu…
Dalszej części tyrady młodzieniec już nie wysłuchał, ponieważ nacisnął czerwoną słuchawkę.
W głębokich nerwach Bercik dokończył owsiankę i gdy powrócił do pracy, urządzenie ponownie zadzwoniło. Tym razem iphone wyświetlił inny numer, ale chłopak odrzucił rozmowę i wyciszył dźwięki. Nie minęło nawet pół sekundy, a sprzęt zawibrował. Kolejne połączenie przychodzące, z jeszcze innego numeru. I ta rozmowa została odrzucona. Nie na wiele się to jednak zdało, ponieważ wyciszony iphone znowu zadrgał. I znowu inny numer. Skubaniec nie daje łatwo za wygraną, pomyślał rozzłoszczony chłopak, postanawiając ignorować lawinę telefonów i skupić się na pracy.
Po pół godzinie urządzenie pokazało czterdzieści sześć nieodebranych połączeń przychodzących, następujących jedno po drugim. Każde pochodziło z innego numeru. Robert poczuł lekki niepokój i po prostu wyłączył telefon. Nieważne, ile urządzeń ma ten rąbnięty gość, albo czy korzysta z jakiejś cwanej aplikacji, teraz może sobie dzwonić! Bercik napawał się swoim ponadprzeciętnym sprytem aż do momentu, gdy po pięciu minutach zabrzmiał domofon.
– Halo? – zapytał chłopak myśląc o kurierze z nowymi strunami do ukulele. Przesyłka miała nadejść dopiero jutro.
– Nie uciekniesz mi – zabrzmiał nienawistny głos po drugiej stronie.
Robert cofnął się dwa kroki i poczuł, jak po plecach przebiega mu zimny dreszcz. On tu, kurwa, przyszedł. Mieszka gdzieś niedaleko? Szlag by to trafił. Poszedł na balkon i wyjrzał, by zobaczyć oblicze swojego prześladowcy, ale nikt nie stał przed drzwiami. Czy gość wszedł już do środka? A może spłatał głupiego figla i uciekł? I co trzeba mieć w głowie, żeby tracić swój czas na gnębienie przypadkowego telemarketera?
Przestraszony nie na żarty chłopak wrócił do służbowego laptopa i przejrzał historię połączeń. Bez problemu odszukał mężczyznę, z którym rozmawiał przed przerwą. W międzyczasie ponownie usłyszał dźwięk domofonu, ale postanowił go zignorować. Przynajmniej do czasu, gdy dowie się więcej o swoim prześladowcy. Zbigniew Haliński, lat 57, nieaktywny, poinformował system. Status mężczyzny najwyraźniej musiał umknąć Robertowi przy rozmowie. Gdy młodzieniec otworzył zapisane przez innych pracowników banku notatki, przeczytał coś, co zmroziło mu krew w żyłach: Akt zgonu dostarczony do placówki przez córkę 18.11.2018. Po raz kolejny zadzwonił wściekle domofon, a blady Bercik odkrył, jak coś staje mu w gardle.
System powinien eliminować z bazy danych klientów nieaktywnych, w tym jednak przypadku stało się inaczej. Nie panikuj, pomyślał sobie Robert, na pewno można to logicznie wyjaśnić. Jesteś dorosłym mężczyzną, masz dwadzieścia dziewięć lat. Trudno było jednak opanować myśli, słysząc bez przerwy zawzięty odgłos domofonu. To niemożliwe, głąbie, że rozmawiałeś z nieżyjącym klientem. Na pewno ktoś przejął numer telefonu. Mimo prób odzyskania spokoju Robert odczuł, że temperatura w pomieszczeniu spadła przynajmniej o kilka stopni i przez jego ciało przebiegł dreszcz.
Dzwonić po policję? Chłopak uznał, że to słaby pomysł, bo nie wiedział, co też miałby niebieskim powiedzieć. Poza tym nie ufał stróżom prawa od czasu dogłębniejszej niżby chciał rewizji przeprowadzonej w poszukiwaniu dragów, której ofiarą młodzieniec padł trzy lata temu. Postanowił jedynie podejść do domofonu i odłączyć kabel. Sprzęt umilkł, a Robert wydał z siebie westchnienie ulgi. W domu nie pozostało już nic, co mogłoby jeszcze zadzwonić.
Powoli doprowadzając się do porządku, chłopak wrócił przed komputer z zamiarem kontynuowania pracy. Nagle ktoś zaczął łomotać do drzwi. Bercik podskoczył na krześle i wstrzymał oddech. Jezu Chryste, ktoś go wpuścił i wlazł na górę. Przez dłuższą chwilę młodzieniec tkwił w bezruchu nie wiedząc, co zrobić, a powtarzane z regularną częstotliwością uderzenia nie ustawały. W końcu Robert zebrał całą swoją odwagę i najciszej, jak tylko się dało podszedł do drzwi. Zobaczę przynajmniej, jak on wygląda, pomyślał i wyjrzał przez judasza.
Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał, było straszne oko spoglądające na niego z drugiej strony. Miało w sobie życie i śmierć, było puste, a zarazem wypełnione po brzegi bólem, gniewem, rozpaczą i żądzą zemsty. Nie przypominało niczego, co młodzieniec do tej pory w życiu widział. Zgniły, nieświeży i ostry zapach wypełnił mu nozdrza, a nagły lodowaty powiew wstrząsnął jego ciałem. Robert cofnął się gwałtownie kilka kroków, wyrżnął łbem w kant szafy i nieprzytomny upadł na posadzkę z głuchym łoskotem.
* * *
Trzy miesiące później doktor Antoni Szlachta siedział wygodnie w fotelu w swoim gabinecie, na najwyższym piętrze Szpitala Klinicznego przy ulicy Babińskiego. Oczy zamykały mu się wbrew woli, a od upragnionego fajrantu dzieliła go tylko jedna konsultacja. Doktor Szlachta stanowczo nie lubił swojej pracy. Jeśli miałby być szczery, przeklinał dzień, w którym postanowił pójść na medycynę, a nie na socjologię, tak jak większość jego kolegów z liceum. Myśląc wyłącznie o swojej małżonce, która zapewne położyła już dzieci spać i czekała z późną kolacją, lekarz z westchnieniem sięgnął po kartę pacjenta.
Robert Zarzecki, trudny przypadek. Przyjęto go do placówki ze zdiagnozowanymi depresją oraz schizofrenią paranoidalną, a także silnym epizodem psychotycznym. Doktor przebiegł wzrokiem po historii choroby, przypomniał sobie listę zapisanych środków farmakologicznych i odczytał notatkę psychoterapeuty. Gdy skończył, jak na zawołanie otworzyły się drzwi gabinetu i korpulentna pielęgniarka wprowadziła chłopaka. Doktor Antoni obserwował pacjenta w milczeniu.
– No, jak się dzisiaj mamy? – zagadnął Roberta dokładając starań, aby w jego głosie zabrzmiał entuzjazm.
Odpowiedziała mu jedynie cisza. Prawdę mówiąc, chłopak od czasu przybycia do szpitala wypowiedział jedynie parę słów i większość czasu spędzał obserwując otoczenie wylęknionym spojrzeniem. Wydawało się, że leki przynosiły mu pewną ulgę. Gdyby Okręgowa Izba Lekarska otrzymała informację, w jakich ilościach podawano psychotropy chłopakowi, bez wątpienia pozbawiłaby Szlachtę prawa do wykonywania zawodu. Antoni aż wzdrygnął się na tę myśl.
– No cóż, niestety nie mam dobrych wieści – rzekł doktor, robiąc smutną minę. – Nie sądzę, by można już było pozwolić panu wrócić do domu i do pracy. Robimy postępy, ale jeszcze kawałek drogi przed nami. Myślę, że przedłużymy pana pobyt w szpitalu o kolejny miesiąc.
Pacjent nie sprawiał wrażenia, by te wieści w jakikolwiek sposób go obeszły. Siedział po prostu na krześle, wbijając spojrzenie w podłogę.
– Odniosłem wrażenie, że leki panu pomagają, czyż nie? Trochę za wcześnie, by je odstawić, ale możemy spróbować zmniejszyć dawkę. Nie miewa już pan urojeń czy halucynacji?
Robert pokręcił tylko przecząco głową.
– Wyśmienicie. Proszę również pamiętać, że nieodłącznym elementem leczenia jest psychoterapia, a słyszałem, że nie otwiera się pan zanadto przed grupą. Zachęcam, aby spróbować ujawnić emocje innym i wyrzucić z siebie to, co pana gryzie. Doświadczenie odbierze pan jako kojące, a reszta grupy jako bardzo pomocne i cenne. Nie jest pan jedyną osobą, której kwarantanna, odosobnienie i epidemia dały się we znaki.
Pacjent w odpowiedzi kiwnął głową na znak zrozumienia. Doktor Szlachta już miał sięgnąć po kartkę, aby sporządzić notatkę z konsultacji, gdy nagle zabrzmiał dzwonek jego telefonu. Robert momentalnie podniósł głowę, otworzył oczy tak szeroko, że niemal wyszły mu z orbit i wbił wzrok w urządzenie lekarza.
– Och, najmocniej przepraszam, musiałem zapomnieć wyciszyć. Zwykle mi się to nie zdarza – rzekł pospiesznie Szlachta, przysuwając do siebie komórkę. – Czy będzie pan zły, jeśli odbiorę? To pewnie moja żona. Proszę o minutę.
Nie czekając nawet na odpowiedź pacjenta – w końcu i tak milczał – doktor podniósł telefon.
– Halo, Zosiu?
– Dobry wieczór, panie doktorze. – Uprzejmy, męski głos zabrzmiał w słuchawce. – Proszę wybaczyć, że przeszkadzam, ale mam pilną sprawę. Nazywam się Zbigniew Haliński i chciałbym pana doktora prosić o przekazanie wiadomości pacjentowi.
– W takich sprawach proszę dzwonić na dyżurkę. Nie wiem, skąd wziął pan mój numer – powiedział zirytowany Szlachta. – Jeśli jest pan z rodziny, nie powinni robić problemów. Z którym pacjentem w ogóle chce pan rozmawiać?
– Ano z tym, który siedzi przed panem.
Antoni, który już otwierał usta, aby coś powiedzieć, poruszył nimi jedynie bezgłośnie. Spojrzał na Roberta, nie odrywającego coraz bardziej przestraszonego wzroku od telefonu.
– Halo, jest tam jeszcze pan doktor? – zapytał facet.
– Nie mogę z panem rozmawiać. Jestem w trakcie konsultacji. Proszę więcej nie dzwonić na ten numer. W sprawach pacjentów proszę dzwonić na dyżurkę, jeśli jest pan osobą upoważnioną do otrzymywania informacji medycznej. Albo jeśli jest pan z rodziny. Przyjemnego wieczoru.
– Zbywa mnie pan doktor? Nieładnie, nieładnie. Jeszcze pan doktor to wszystko odszczeka.
Po zakończeniu połączenia przez moment panowała głucha cisza. Zdezorientowany Szlachta ochłonął i już miał zamiar coś powiedzieć, gdy głos zabrał Robert:
– To on dzwonił, p-prawda?
– Spodziewał się pan jakiegoś telefonu? – zapytał lekarz psychiatra, nie odnotowując nawet faktu, że pacjent wypowiedział najdłuższe zdanie od momentu swojego przybycia do placówki. – Nieprzyjemny facet. Kto to taki?
– To, panie doktorze, była moja halucynacja.
Antoni dobrze wiedział, że osoba doświadczająca silnej psychozy często nie umie odróżnić fikcji spowodowanej chorobą od rzeczywistości, ale zanim zdążył uspokoić chłopaka, dzwonek zabrzmiał ponownie. Doktor spojrzał na wyświetlacz. Zwykle pokazywał on dziewięcioelementowy numer telefonu na środku ekranu, ale tym razem cyfr było tak wiele, że wypełniły całą wolną przestrzeń. Szlachta zamrugał, uznając to za przywidzenie wywołane ciężkim dniem w pracy, ale gdy ponownie otworzył oczy, telefon pokazał: Uprzejmie proszę odebrać, bo inaczej będzie źle! :-)
W momentach zdenerwowania i niepewności Antoni zerkał na oprawioną w ramkę rodzinną fotografię stojącą po prawej stronie biurka. Gdy jednak spojrzał w jej kierunku tym razem, wszystkie uśmiechające się na tle egipskich piramid postacie poruszały w identyczny sposób ustami, zdając się mówić: Odbierz, odbierz, odbierz… Szanowany lekarz psychiatra przełknął głośno ślinę i poluzował nieco krawat, postanawiając jednocześnie przenieść wzrok na pacjenta. Robert wbijał w niego przestraszone spojrzenie.
– Ekhem… – wychrypiał Szlachta słabym głosem. – Czego… ten ktoś… ode mnie chce?
– Z-zdenerwował go pan – wyszeptał chłopak. W tym momencie wyglądał, jakby był kompletnie obłąkany. Jego głos drżał, a spojrzenie Roberta błądziło po całym pomieszczeniu.
– Czy wiesz o nim coś więcej?
– Niewiele, doktorze. Do niedawna b-był zwykłym człowiekiem, ale chyba trafił do miejsca, do którego wolałby nie trafić… Jest zagniewany, bo my też jesteśmy tam, gdzie nie chcielibyśmy być, ale… w odróżnieniu od niego mamy p-przynajmniej jeszcze jakąś drogę ucieczki.
– Ja chyba śnię… – wymamrotał Antoni, gdy w międzyczasie telefon zadzwonił ponownie. Tym razem na ekranie było napisane: Kiepsko idzie panu leczenie pacjentów, a odbieranie telefonu jeszcze gorzej! – Ale… dlaczego ja?
– Pewnie pojawił mu się pan doktor w książce telefonicznej – odpowiedział śmiertelnie poważny Robert, wbijając równocześnie paznokcie w swoje przedramiona. – Zawsze nosi ze sobą książkę, bardzo długą, ale zapisano w niej tylko j-jeden numer, a przy okazji wszystkie informacje na pana temat.
– Skąd pan to wszystko wie?
W tym momencie chłopak zamknął na chwilę oczy, jak gdyby przypominał sobie coś straszliwego. Potem rozejrzał się po gabinecie sprawdzając, czy nikt nie podsłuchuje.
– W-w-widziałem, słyszałem… przyszedł do mnie, do d-d-d-… domu…
Szlachta jęknął przy akompaniamencie dzwoniącej wściekle komórki.
– To brzmi jak jedna wielka bzdura!
– M-może tak… może nie. Ale skoro dzwoni do p-p-pana, to oznacza tylko jedno…
Pacjent podniósł się z krzesła i szybkim krokiem ruszył w stronę drzwi.
– Hola, hola, gdzie idziesz?! – zapytał zrozpaczony Antoni, zapominając przy okazji o formie grzecznościowej.
– To już, jak to mówią, nie moja bajka – rzucił na odchodne Robert, który zdążył otworzyć drzwi. – Bardzo dziękuję za leczenie i dzisiejszą konsultację, czuję, że przyniosły spodziewane e-e-efekty. A panu radzę odebrać jak najszybciej i nie przedłużać, będzie tylko gorzej. I może warto poszukać sobie jakiegoś księdza. Czy coś.
Gdy pacjent wyszedł pospiesznie i trzasnął za sobą drzwiami, pomieszczenie wypełnił zgniły, nieprzyjemny zapach. Telefon nie przestawał dzwonić, a z wyłączonego radia zaczęła płynąć melodia do złudzenia przypominająca jeden z utworów Franka Sinatry.
And now the end is here, and so i face that final curtain…
Przerażony doktor Szlachta jeszcze raz zerknął na ekran dzwoniącego telefonu, który tym razem wyświetlił zdanie: Słyszałem, że zwolnił się panu ostatni termin na konsultację! Ponieważ nie chce pan odebrać, wpadnę za pół minutki. :-)