- Opowiadanie: Tulipanowka - Bio Bio

Bio Bio

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Bio Bio

tekst dedykuję Panu Bogusławowi w ramach podziękowania za dwukrotne uratowanie od śmierci mojego psa

 

 

 

Tym razem napisałam poradnik „Jak okłamać czarodzieja specjalnej troski bez użycia magii".

 

Mój wydawca początkowo kręcił jednym okiem (jedynym, bo wydawca jest cyklopem), że tego nikt nie kupi, że to temat w stylu „jak podrapać się po tyłku bez użycia magii". Ja mu jednak sugestywnie wytłumaczyłam, że bardzo mądre książki czyta się z przymusu, a bardzo głupie dla rozrywki i z przyjemnością. Żeby wzmocnić efekt wyjaśnianek robiłam minki słodkiej idiotki, przekrzywiałam główkę raz w prawo, raz w lewo, uśmiechałam się jak najdurniej potrafię, a zdania konstruowałam w jak najbardziej naiwny sposób. Celowo nie wykorzystywałam żadnej magii, żeby uwiarygodnić się jako profesjonalna autorka, która wie o czym pisze. Po pół godzinie wydawca przyznał mi rację i zgodził się na publikację, ale znów prosił o kilka słów o sobie. Moim zdaniem powinna wystarczyć moja poprzednia Bio, ale cyklop stwierdził, że jego podwykonawcy, a w szczególności trolle zajmujący się korektą tekstów, wszystko pamiętają, wszystko potrafią wytknąć i z pewnością strasznie się wkurzą, gdy będą czytać to samo Bio (i zamiast upustów złośliwie podniosą cenę swoich usług). Wydawca zasugerował mi, żebym opisała, dlaczego skazywano mnie na więzienie i jak sobie radziłam w roli skazańca (to podobno plotkarzy szalenie ciekawi).

 

W mój poradnik włożyłam tyle potu (trzy pełne krople zawierające nie tylko zwykłą wodę, ale i sól, i mocznik, i kwas mlekowy i związki mineralne jak potas, wapń, magnez i żelazo), że naprawdę szkoda by było gdyby nigdy się nie kazał. Więc smaruję.

 

 

***

 

Na wstępie chciałam podkreślić, że wcale nie wstydzę się, iż siedziałam w więzieniu. Mam lat pięćset osiemdziesiąt trzy (choć wyglądam na nie więcej niż dwieście trzydzieści siedem i siedem ósmych) i naprawdę musiałabym być jakąś kompletną nudziarą, zupełnie bez jaj, żeby nigdy nikomu nie podpaść, żeby nie narobić sobie śmiertelnych wrogów, żeby nigdy nie trafić pod sąd i żeby nigdy nie skazano mnie na więzienie.

 

Mnie zawsze skazywano na więzienie w ciele żaby. Wiadomo budżetowe oszczędności.

 

 

 

Trzeba być kimś naprawdę szalenie ważnym i niebezpiecznym, żeby dostąpić zaszczytu zamknięcia w lochach. Dostaje się wtedy bezpłatnie pomieszczenie ze stylowym wyposażeniem, kajdany z twardych, szlachetnych metali, łańcuchy z gustowną kulą mocowaną przy nodze, a ponadto magiczne zwierciadła, które rejestrują każdy ruch i każde wypowiedziane słowo, strażników, którzy stale obserwują, pilnują (czyli interesują się skazańcem w sposób wyjątkowy – często bardziej niż własną rodziną), uroczą czarodziejkę do rozmów resocjalizacyjnych, uduchowionego czarodzieja do intymnych zwierzeń, zbilansowane, zdrowe posiłki, po których nigdy się nie tyje, napoje do picia, po których nigdy nie doskwiera kac, niezwykle inteligentne szczury, które każdego potrafią cierpliwe wysłuchać nawet, gdy w złości skazaniec nie przebiera w słowach i wykonuje gesty oznaczające „wynoś się stąd, paskudny szczurze" i wiele, naprawdę wiele innych bonusów. Moim zdaniem najcenniejszym elementem tej sytuacji jest możliwość poznania innych szalenie ważnych i niebezpiecznych osób. Nie dość, że wielu ciekawych rzeczy można się dowiedzieć (czym ubogaca się swoje życie wewnętrzne), to jeszcze takich przydatnych na przyszłość znajomości nigdzie indziej nie można nawiązać.

 

No niestety mnie nikt tak nie docenił. Zawsze skazywano mnie na żabę. A będąc w ciele płaza musiałam sama o siebie zadbać: znaleźć lokum w bajorze i łapać sobie jedzenie (polecam tłuste, zielone muchy – pychotka).

 

Nie mogłam, jak ci ważni skazańcy, ludzką mową pozłorzeczyć, powyklinać strażników, sędziów, swoich wrogów, cały świat. A to przynosi takie odprężenie. Taki jest ten magiczny świat; niesprawiedliwy: jedni do lochów, a inni do błota. Jak tylko chciałam się odezwać – słyszalny był tylko żabi rechot.

 

Milczenie jest złotem. Konsekwencje odzywania się mogły być dwojakie, albo jakieś ptaszydło chciało mnie zjeść (i musiałam uciekać), albo znienacka wskakiwał mi na grzbiet żabi samiec (wtedy byłam bez szans).

 

Przed ptaszydłami brodzącymi w bajorze istniało prawdopodobieństwo ucieczki, ale przed żabimi samcami już nie. Oni mnie tak mocno obłapywali, tak ściskali za szyję, za piersi, że jedyną szansą na ich pozbycie się było złożenie jajeczek. Kiedy tylko się odczepili i sobie poszli, ja zżerałam polane spermą, czyli zapłodnione jajeczka. Innymi słowy zjadałam swoje dzieci.

 

Niektórzy uważają to za niemoralne, ale to nie moja wina, że skazano mnie na żabę oraz że napadły mnie natrętne samce. Nie chciałam mieć setek dzieci kijanek. Kto by się nimi zajmował?

 

 

 

Ci wszelcy miłośnicy życia poczętego są ich miłośnikami tylko na papierze lub na zasadzie słownej deklaracji. Jak przychodzi do prawdziwego sprawdzianu, to zawsze są w odwrocie. Bowiem „życie" to nie tylko poczęcie, ale i dalsze jego etapy.

 

Przykładowo taki przeciętny czarodziej, który się spóźnia na sabat czarownic. Co to oznacza? Że nie szanuje on czasu innych (w tym przypadku wiedźm). A życie mierzy się czasem. Inaczej mówiąc nie szanuje ich życia.

 

Ktoś powie, że to tylko mały ułamek życia. Ale ja Beatrycze powiadam: po małych rzeczach ich poznacie. Będą zaciekle bronić życia poczętego, a co potem stanie się z tym życiem to już ich nie obchodzi.

 

Jakby sami mieliby zajmować się niepełnosprawnym pegazem z kikutami zamiast skrzydeł, jakby sami mieli pracować tylko po to, żeby wykarmić olbrzyma o olbrzymim apetycie, to od razu by zwiali.

 

Statystyczny czarodziej nie odda swoich drogocennych skarbów, żeby wspomóc na zimę wygłodniałe kwiatowe wróżki (które w stopniu ogromny lęgną się latem – w każdym kwiatowym pąku rodzi się wróżka).

 

Czyli jak to jest? Mądrzyć każdy się potrafi. Skoro ktoś uważa, że każde życie jest cenne, to niech potem finansuje je z własnych środków, niech pomaga mu trwać. Ale nie! Jak trzeba coś własnego poświęcić (w tym także i prywatny czas) to już ci górnolotni etycy i moraliści zmykają, gdzie pieprz rośnie.

 

Ja nie chciałam mieć dzieci kijanek, nie miałam ani chęci, ani środków, żeby o nie się zatroszczyć, wiedziałam także, że nikt inny w moim zastępstwie tego nie zrobi, więc… jedynym sensownym wyjściem było pożarcie skrzeku. Za to dołożono mi kolejne pół roku więzienia (donosiciele są wszędzie, nawet w byle prowincjonalnym bajorze).

 

Tak sobie teraz, z perspektywy czasu myślę, że sędziowie to przecież normalni czarodzieje (czyli z kompleksami), a wyjechałam z takim tekstem:

 

– Ciekawe, czy wy, staruchy, byście się zajęli czterystoma żabami? – Pewnie epitet „staruchy" przechylił szalę na moją niekorzyść. Teraz to już wiem, że w tego typu sytuacjach albo trzeba być miłym (czyli dupę lizać), albo milczeć ze spuszczoną głową (sugerując, że niby się żałuje, a przy okazji ukrywając spontanicznie objawiające się na twarzy kpiące uśmieszki).

 

– Ale to były twoje dzieci – rzekli oskarżycielsko sędziowie.

 

– No i co z tego? To wy chcecie, żeby żyły. To tak jak u ludzi. Nikt nie chce zabijać ludzi w żadnym stadium ich życia. Nikt nie chce kastrować ludzi, którzy swoimi aspołecznymi zachowaniami na to zasługują. Sami uwrażliwieni humaniści. A potem trafia się następujący przypadek. On alkoholik, a jej brakuje piątej klepki. Ona rodzi dwanaścioro nierozgarniętych dzieciaków, którymi musi zająć się państwo, czyli wszyscy ludzie płacący podatki. Czy to jest sprawiedliwe w stosunku do uczciwie i ciężko pracujących partnerów, którzy kierując się poczuciem odpowiedzialności i rozsądkiem, pozwalają sobie tylko na jedno dziecko? Uważają, że tylko jednemu są w stanie zapewnić godziwe warunki do życia i rozwoju. Dbają o to dziecko, kształcą, wychowują, płacą za kolonie i wycieczki krajoznawcze, żeby ich potomek miał szerokie horyzonty i… harują dalej między innymi na patologiczne rodziny, z których nie ma żadnego społecznego pożytku, a wręcz przeciwnie: kumulują same problemy.

 

 

 

Ja to jak zacznę, to nie mogę skończyć. Dlatego najprawdopodobniej sędziowie odebrali mi głos. Mogłam ruszać ustami, ale żaden dźwięk nie był słyszalny. Tak to się robi! I ja mam wierzyć w czarodziejskie sądy? A chciałam jeszcze wspomnieć o głodujących Afrykanach, którzy nawet w czacie wielkiej biedy znajdują chęci i siłę na płodzenie kolejnych potomków.

 

Skazali mnie na dodatkowe pół roku żaby. Uznali mnie winną wielokrotnego morderstwa własnych dzieci. Oszacowali, że pożarłam trzysta osiemdziesiąt pięć zarodków (z dokładnością plus, minus dwadzieścia sztuk).

 

Ci sędziowie są głupi jak buty z lewych nóg. Życie jest cenne, ale… Życie samo o siebie musi się zatroszczyć, albo musi znaleźć się chętny ktoś, kto o nie się troszczyć będzie.

 

 

 

W sumie to nawet dobrze, że dostałam to dodatkowe więzienie. Media czarodziejskie aż huczały hasłami „wredna jędza zamordowała tysiąc niewiniątek" Już pomijam, że z trzystu osiemdziesięciu pięciu zrobiło się nagle tysiąc, ale ta podjudzająca do mordu retoryka. Wyszłam na najpodlejszą zołzę w czarodziejskim świecie. Gdybym nie była wtedy żabą, mogłam zostać ofiarą brutalnego samosądu. Czarodziei też można podpuścić. A w czarodziejskich mediach właśnie o to chodzi, żeby coś działo, żeby na kimś psy wieszać, żeby wzbudzać skrajne emocje (a jednostki się poświęca w imię większej oglądalności/poczytności).

 

 

 

Kiedy byłam żabą od czasu do czasu zdarzało mi się zostać złapaną przez młodych ludzi. Chłopcy miętosili mnie w rękach, wrzucali kolegom za koszule lub stawiali na środku drogi celem przejechanie rowerem. Nie były to dla mnie zbyt przyjemne doświadczenia, ale przecież nikt nie mówił, że będzie łatwo. Więzienie w ciele żaby to jest może i bajka, ale z elementami horroru.

 

Jednak trzeba mi przyznać, że zdecydowanie dużo częściej byłam łapana przez dziewczęta. Współcześni chłopcy zdecydowanie bardziej wolą gry komputerowe i przez to nie mają czasu na łapanie żab (na moje szczęście).

 

Natomiast dziewczyny niby takie nowoczesne: w kieszeni nóż sprężynowy, oko podkreślone eye-liner'em, tatuaż z trupią czaszką na ramieniu – spodziewałam się bardziej, że zechcą mi zrobić sekcję zwłok – a one mnie cmokały.

 

– Odczaruję cię, mój książę – szczebiotały czule.

 

Nie mogły mnie odczarować, ponieważ byłyśmy tej samej płci (homoseksualni czarodzieje mają jeszcze dużo do zrobienia).

 

Chciały księcia zamienionego w żabę! Kryminalistę cholernego chciały. Bo przecież na karę pozbawienia wolności skazuje się za przestępstwa. A poza tym to musiałby być jakiś bardzo marny książę, z samym tytułem, bez majątku. Bo, jak wspominałam ważne postaci, nie skazuje się na żabę, tylko na prestiżowe zamkowe lochy.

 

 

 

Ech… no cóż… przemawia przez mnie zwykła zawiść. Było mi żal, że żaden chłopak nie chciał mnie pocałować i odczarować. Chociaż może i dobrze. Bo wtedy upierałby się (niezależnie od własnej aparycji i stylu bycia) na konkubinat (ożenki są dla konserwatystów, co nie nadążają za duchem czasów). Faux pas, mezalians, żeby czarodziejka z człowiekiem? Nie, nie, to nie mogłoby się udać. Ale odczarować mnie z żaby, za frajer, przecież mógłby? No nie, nie jestem taka – coś bym mu tam dała. Zawsze spłacam długi, w tym wdzięczności. Na przykład mogłabym sporządzić dla niego eliksir seksualny, żeby dziewczyna, która go wypije od razu chciała się przed owym chłopakiem rozbierać i rozkładać nogi. Chyba by się ucieszył? Może nawet pochwaliłby się kolegom? I wtedy chłopcy chętniej by całowali żaby, zamiast je nadmuchiwać lub przejeżdżać rowerem? No, cóż. To na razie sfera domysłów.

 

 

 

Ale, ale, wspomniałam za co skazano mnie na dodatkowe pół roku żaby, więc wypada też opowiedzieć za co była kara główna (chodzi mi o realizację zasady, że jak się powiedziało B, C, D do Z, Ż, Ź to wypada też powiedzieć Aaaaa).

 

To było dawno, dawno temu, gdy miałam sto pięćdziesiąt siedem lat i dużo pływałam na kajakach. Do dziś pozostała mi pamiątka po tamtych latach – silnie umięśnione ramiona i odruchowa potrzeba by coś robić rękoma.

 

Przygotowując się na pięć tysięczne osiemnaste Zawody Sportów Wodnych czułam, że jestem w świetnej formie, że mam szansę no może nie wygrać, ale znaleźć się w pierwszej piątce. Mogłabym zostać zauważona nie tylko przez kibiców (którzy zazwyczaj kibicują tym najlepszym – podchodzą strategicznie: chcą mieć powód do radości), ale nawet przez „kibica-czarodzieja-który-się-we-mnie-zakocha". Dlatego z zakonserwowanych specjalistyczną magiczną miksturą, pociętych na drobne paseczki różowych płatków róż wyczarowałam sobie śliczną i słodko pachnącą różową bluzeczkę (to znaczy sukieneczkę – tyle że była tak krótka, że krótsza niż statystyczna bluzka). Byłam w pełni przygotowana, gdy na dwa dni przed moim wyścigiem sponsor główny zawodów, a przy tym kajakowy faworyt Kekpros rzekł:

 

– Na pięć tysięczne osiemnaste Zawody Sportów Wodnych mam zamiar założyć różową koszulę, więc żeby mi się nikt w różowym nie pojawił, bo do dupy nakopię i na zbitą mordę z zawodów wyrzucę.

 

Zrozumiałam sens jego wypowiedzi, ale ja miałam przygotowaną już superową różową bluzeczkę (to znaczy sukieneczkę), w której pokładałam wielkie nadzieje, więc… postanowiłam zaryzykować.

 

Zajęłam czwarte miejsce, a powinnam trzecie. Kekpros, jak zwykle oszukiwał i jak zwykle sędziowie przymykali na to oko (bo to przecież sponsor i to główny). Zamienił sobie nogi w węże, usztywnił je i wykorzystał jako dodatkową parę wioseł. Zaznaczam, że zasada w kajakach jest taka, że nie wolno stosować czarów (z wyjątkiem takich, których nikt nie zauważy – reguła podobna jak z dopingiem sportowym u ludzi), a wiosłować można tylko dwoma kończynami. A ten Kekpros, jak zawsze, na chama, na bezczelnego… Potem staje na najwyższym podium, posyła całuski kibicom (którzy się cieszą, że faworyt wygrał, czyli że dobrze obstawiali, więc świetnie znają się na sporcie) i naprawdę uważa, że złoty medal mu się słusznie należał (już po samej minie widać, że ma się za tryumfatora, herosa, boga).

 

Powinnam się przyzwyczaić, ale zawsze mnie to oburza.

 

Z nieco wkurwionym wyrazem twarzy stanęłam obok podium z medalistami.

 

Życie bywa zaskakujące. Zamiast ukarać Kekprosa, przed sądem stanęłam ja. Poszło, jak się już pewnie każdy domyśla, o różową bluzeczkę.

 

– Mówiłem, że jest zakaz! Ile razy można powtarzać! A ta wariatka ubrała się na różowo! – Kekpros darł się jak opętany.

 

– On jest opętany i do tego oszust – głośno powiedziałam (na swoją zgubę).

 

Skazano mnie za obrazę majestatu sponsora głównego na pięć lat żaby bez prawa do wcześniejszego zwolnienia (no chyba, żeby jakiś facet mnie zamkniętą w ciele żaby, pocałował – co w dzisiejszych czasach jest nierealne).

 

Jest jeszcze jedna wstydliwa dla mnie rzecz związana z tym pamiętnym procesem. Przed rozprawą adwokat Kekprosa podszedł do mnie ze świstkiem papieru o treści:

 

Wszystko co powiedziałam o szanownym czarodzieju Kekprosie podczas pięć tysięcznych osiemnastych Zawodów Sportów Wodnych jest ewidentną bzdurą, wredną prowokacją, serią podłych oszczerstw wypowiedzianych w chwili mojej niepoczytalności".

 

Adwokat powiedział, że jeżeli to podpiszę to zamiast dwudziestu lat żaby, dostanę tylko pięć. Mój doradca kiwnął głową i szepnął:

 

– Choćbyś się rozebrała i nago stanęła na rzęsach, bez porozumienia, bez ugody z Kekprosem, na mniej niż dziesięć lat nie możesz liczyć.

 

Podpisałam oświadczenie.

 

Teraz kiedy mam na karku pięćset osiemdziesiąt trzy lata, postąpiłabym inaczej. Ale wtedy byłam jeszcze bardzo młoda i perspektywa dwudziestu lat wydawała mi się wiecznością. Nie mniej żałuję. Ja poszłam do więzienia, a Kekpros chodził w glorii chwały.

 

 

 

Jak już zdjęto ze mnie klątwę, po pięciu i pół roku więzienia, to na sam widok kajaka lub Kekprosa dostaję magicznej czkawki. Wtedy sypią mi się z gardła węże, ropuchy i pająki. To musi być jakaś zjadliwa, magicznie zmodyfikowana bakteria. Chociaż nie? Raczej uczulenie, zaczarowana alergia.

 

O ile pamięć mnie nie myli, na tę samą przypadłość cierpiała Zła Dorotka. No wiecie, ta Zła Dorotka, co jej ojczym miał córkę o tym samym imieniu, a ta córka zachowywała się w makabrycznie obciachowy sposób. Przykładowo Dobra Dorotka oberwała wszystkie jabłka z nieswojego drzewa (ukradła?), a potem twierdziła, że zrobiła to, ponieważ nie chciała żeby drzewu było ciężko. Masakra, nie? Nic dziwnego, że Zła Dorotka wstydziła się przed koleżankami takiej przybranej siostry.

 

 

 

Dziękuję za przeczytanie

 

– czarodziejka Beatrycze

Koniec
Nowa Fantastyka