- Opowiadanie: brodo - Kruk

Kruk

Powrót do pisania po kilku długich latach. Opowieść o druidzie, która zbyt długo siedziała w mojej głowie.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Kruk

Wieczór był wyjątkowo upalny. Słońce zdążyło schować się już za okolicznymi wzgórzami, jednak żar, z jakim w ciągu dnia zdążyło nagrzać całą dolinę, unosił się teraz powoli, sprawiając, że wydawało się być jeszcze cieplej niż za dnia. Kołtun minął ostatnie zabudowanie wioski, schodząc w koryto strumienia, który oddzielał je od lasu. Pochylił się nad wodą, napełniając wiadro tam, gdzie rzeka była najgłębsza. Tam gdzie robiły to pokolenia bartników przed nim. Drewno zawadziło o kamienie. Już niedługo trzeba będzie chodzić w górę strumienia, żeby coś nabrać, pomyślał. Nie ma co, tegoroczne lato dawało im nieźle w kość. Obok przeleciała pszczoła. Nawet one wydawały się jakby bardziej leniwe. Kołtun od urodzenia zajmował się barciami, ale pierwszy raz widział pszczoły w takim stanie. A już trochę wiosen na karku miał.

– Witajcie! – usłyszał głos z drugiej strony strumienia. – Jak nazywa się ta wioska?

Kołtun zmrużył oczy, chroniąc je przed zachodzącym słońcem i spojrzał na drugi brzeg. Zobaczył sylwetkę człowieka sporej postury, odzianego w szaty ciemnobrązowej barwy. Kołtun nie mógł dostrzec jego twarzy przez słońce, które świeciło mu prosto w oczy.

– Chluba, panie – odparł Kołtun.

Przybysz, zwinnie niczym lis, przeszedł na drugą stronę strumienia. Zrobił to niemal bezszelestnie, skacząc po kamieniach, po drodze żadnego z nich nie poruszając. Wszystko pozostało na swoim miejscu, dokładnie tak samo jak było.

– A jaki tam panie – mruknął, odrzucając kaptur i pokazując uśmiechniętą twarz pokrytą kilkudniowym, lekko siwym już zarostem. – Mówcie do mnie Kruk. A na was jak wołają?

– Kołtun. – Stary bartnik nadal był lekko zaskoczony sposobem w jaki nieznajomy pokonał strumień. – Starostą w wiosce jestem.

– Czyja ta Chluba, Kołtun?

– Tego – Bartnik zakręcił wąsem wyraźnie rad, że popisze się znajomością trudnego słowa. – Nikt już, panie, nie pamięta.

– Pytam, kto tutaj władzę sprawuje.

– A tak, tak. To będzie pan Rejnard. Dworek na wzgórzu za wsią ma. Rankiem trzeba iść, trzymając słońce na plecach. Domostwo obrośnięte mocno drzewami. Trudno wypatrzeć.

– A wieczorem tam kiedyś szliście? – zażartował Kruk. – Zaprowadzicie mnie tam?

Kołtuna zaskoczyło to pytanie. Do wioski rzadko przybywali nieznajomi. Czasami zdarzało się, że jakiś kupiec zgubił się na trakcie i zabłądził w lesie, trafiając do Chluby, ale zwykle ich gośćmi byli jedynie chłopi z pobliskich wsi, przychodzący tu, żeby zaopatrzyć się w wosk lub poborcy podatków, którzy odbierali im wszystkiego po trochu, za szczególną wartość upatrzywszy sobie miód pitny, który Kołtun przygotowywał w swojej piwniczce. Na samo wspomnienie o tych ludziach humor mu się pogorszył.

Kruk nie wyglądał też na jednego z wierzycieli, którzy w ostatnich latach często odwiedzali Rejnarda. Szlachcic miał całkiem spore długi, więc nikogo w wiosce nie dziwiło, że do dworku często zachodzili posępnie wyglądający ludzie, którzy wracając, mieli na wozie kilka obrazów, srebrne zastawy lub co gorsza, jeśli tych brakowało, worki pszenicy wyniesione ze stodoły, która służyła im wszystkim jako spichlerz. Nieznajomy różnił się od nich. Na jego szyi nie wisiał drogi, pozłacany łańcuch, zarost nie był tak zadbany, a odzienie było połatane, chociaż trzeba przyznać, że schludne. Wierzyciele pojawiali się też w obstawie z kilkoma pomocnikami, a przybysz, Kruk, jak kazał na siebie wołać, przyszedł prosto z boru, sam. Co mogło go sprowadzać do Rejnarda? Sołtys wolał mieć nieznajomego na oku. Wyglądał z pozoru przyjaźnie, ale nigdy nie wiadomo, co takiemu przybłędzie przyjdzie do głowy. Jeżeli chce iść do Rejnarda, to chętnie go zaprowadzę. I tym samym pozbędę się kłopotu – pomyślał Kołtun.

– Zaprowadzę. Tylko wodę do chałupy zaniosę.

Wyszli na plac oddzielający dwa rzędy domów w wiosce. Zabudowań było niewiele. Wszystkie chaty były zwrócone frontem w stronę placu i wpatrywały się w siebie posępnie. Nieco z boku stała też stodoła, ze zwierzętami w jednym skrzydle, a spichlerzem w drugim. Na środku placu rósł wielki, kilkusetletni dąb, który rzucał teraz w ich kierunku długi cień, roztaczający się niczym dywan na ich drodze.

Pod dębem stał mężczyzna. Z tej odległości nie było go jeszcze dobrze widać i wydawałoby się, że nienaturalnie wręcz stara się przycisnąć ciało do drzewa, ale Kołtun wiedział, że jest do niego przywiązany.

– A ten co? Umartwia się? – zapytał Kruk. – Ostatnio coraz więcej takich. Wmawiają sobie, że to wzmacnia ducha. A ja powiem dupa, a nie ducha.

– Podpalenia były – odparł sołtys. Złapali chłopaka przy pożarze lasu. Mówią, że to on go podpalił. Leo go wołają. Nie jest tutejszy.

– Podpalił? A ty co myślisz, Kołtun?

– Mnie tam nikt nie pyta, ale w takim upale wystarczy drzemkę sobie w lesie pod drzewem uciąć, a jak wstajesz, to już ci się ziemia pod dupą pali… Zresztą, po co podpalać las?

– Co prawda, to prawda – roześmiał się Kruk. – A kto go tak urządził?

– Przydupasy – Kołtun zdziwił się, że nieznajomy dostrzegł to z takiej odległości.

– Jakie znowu przydupasy? Mówże jaśniej, Kołtun.

– Jak zaczęły się podpalenia, to pan Rejnard najął takich kilku, którzy mieli się rozglądać po wiosce i szukać, kto to niby ten las podpala. Przewodzi im istny zakapior, ale okularnik, który ciągle w księgach siedzi. Księgowy na niego wołają. Tośmy jego chłopaków Przydupasami Księgowego nazwali. Tylko tego przy nich nie mówcie, bo wielce się o to nerwują. Żartują sobie ciągle, śmieją, a o to się gniewają, nie wiedzieć czemu. Rozumiesz?

– Rozumiem – odparł z udawaną powagą Kruk. – Nie wydam waszej tajemnicy.

– Wy tu sobie żartujecie, a my z nimi istne utrapienie mamy.

– No a ten Leo, co to za jeden? Mówiłeś, że nie jest stąd.

– Wędrowny kupiec. Jeździ na wschód, skąd przywozi bursztyn i robi z niego takie śmieszne świecidełka. Wioskowe baby je uwielbiają. Dobry chłop z niego, chociaż zawód jak widzicie ma plugawy – Kołtun zatrzymał się na moment, poprawiając uchwyt wiadra. – Moja córka go sobie upatrzyła i teraz problem jest, widzicie. Teraz tam cały czas przy nim siedzi pod tym drzewem. A ja jej mówię. Ida, już po chłopie jest. Zostawże go. Znajdźże se innego. Ona wtedy w ryk. A potem znowu wraca pod to drzewo. Utrapienie…

– Utrapienie… – przytaknął mu Kruk, jakby starając się zrozumieć ojca dziewczyny.

– No i zobaczcie, znowu do niego poszła.

Podeszli do drzewa. Ziemia była sucha, więc przy każdym ich kroku w górę unosiły się tumany kurzu. Rzeczywiście była tam też postać, której nie dostrzegł od razu. Pod drzewem siedziała młoda dziewczyna w białej, zakurzonej sukience. Była boso, pewnie z uwagi na panujący wszędzie upał, albo po prostu nie myślała o tym, żeby założyć buty. Jej stopy były brudne i miejscami mocno poobcierane. Ida trzymała się kurczowo stopy swojego ukochanego, pochlipując cicho. Suche podłoże pod jej głową zdążyło już nabrać nieco innej, ciemniejsze barwy.

– Co ja ci mówiłem! – ryknął sołtys. – Nic tu po tobie. Do domu!

Dziewczyna podniosła się szybko, otrzepała sukienkę i spojrzała z wyrzutem na ojca. Odwróciła się w stronę ukochanego, ale nie mogła widocznie patrzeć na niego w takim stanie. Rozpłakała się tylko jeszcze mocniej i pobiegła w stronę chałupy. Mężczyzna przywiązany do drzewa uniósł lekko głowę, kiedy odbiegała. Jego skóra była spalona przez słońce. Kołtun ruszył w tę samą stronę co dziewczyna, kręcąc głową, Kruk poszedł za nim.

– Nic tylko same problemy z nią mam. Do pracy się nie nadaje. Jak ciepło jest, to mi mdleje, a nawet do piwniczki jej nie wyślę, bo zaraz chora. Jeszcze ten chłop jej mi się napatoczył i teraz nic tylko przy nim siedzi. Istne…

– Utrapienie? – Szybko dokończył za niego Kruk, uśmiechając się szeroko.

– Dobrzeście to ujęli, panie Kruk. – A kiedy zbliżyli się do chaty, dodał półszeptem. – Teraz bądźcie cicho. Nie zwracajcie na siebie uwagi. Odstawię tylko wiadro i pójdziemy do dworku.

Pod chatą sołtysa siedziało kilku parszywych typów. Nie wyglądali na bartników, bo oni zwykle nie paradują z długimi nożami i toporami przy pasie. Taką bronią pszczoły raczej nie dało się oszołomić, a ubiór niewątpliwie przeszkadzałby im we wdrapywaniu się na drzewa. Choć teoretycznie miał jedną zaletę. Mógłby zneutralizować efekt upadku. Jeden z nich siedział na zydelku postawionym przed płotem. Dumnie pełnił rolę straży przedniej, dłubiąc sobie w zębach czymś, co najpewniej było kawałkiem drewna ułamanym z ogrodzenia. Wpatrywał się przy tym przed siebie mocno skupiony, niedostrzegający, co działo się wokół niego. Reszta siedziała przed chatką na pieńkach. Grali w karty, a za stolik służyła im wywleczona z wnętrza skrzynka.

– A właściwie to czemu my bytować na zewnątrz musimy, skoro tam na dole takie klimata rozkoszna są? – rzucił jeden z nich, wskazując na zejście do piwniczki. – Co my tam nie zejdziemy? Po miód by nie trzeba chodzić.

Grubas, który zasiadł na szerokiej skrzynce, poprawił się nieco i przyciągnął ich prowizoryczny stoliczek do siebie, żeby łatwiej było mu sięgnąć do dzbana. Nalał sobie i pozostałym, a skrzynie aż zaskrzypiały. Kołtun odetchnął bezdźwięcznie, ciesząc się, że chociaż one nie podzieliły losu krzesła, na którym dwa dni wcześniej usiadł Sześć Jan.

– Księgowy kazał siedzieć tutaj, to siedzimy – powiedział Sześć Jan. – Kazał mieć baczenie na trakt i wioskę, to mamy. A jak mi któryś zejdzie do piwniczki, to tydzień będzie miód pił przez rurkę.

Kiedy Kołtun i Kruk podeszli bliżej, strażnik nagle się ocknął. Charknął przy tym i wstając, powiedział.

– Ktoś idzie, ktoś!

Reszta też wstała i przyglądała się Krukowi z zaciekawieniem. Tylko Sześć Jan nadal siedział obrócony do nich profilem, popijając spokojnie z drewnianego kubka.

– Kogoś nam przyprowadził, Kołtun, co? Co to za przybłęda? – zapytał, kiedy już się napił.

– Chce rozmawiać z panem Rejnardem, tom go zaprowadzić obiecał.

– Ty nikogo nigdzie prowadzić nie będziesz, Kołtun – odrzekł Sześć Jan. – Do piwniczki po więcej miodu pójdziesz. W podskokach! A ty kim jesteś? Gadaj nam tu zaraz.

– Mówcie do mnie Kruk. – Kruk popatrzył po nich wszystkich serdecznie. – Nie zabawię długo. Muszę tylko zamienić parę słów z panem Rejnardem.

Kołtun zostawił wiadro przed domem i posłusznie zszedł do piwniczki, nieszczęśliwy, że nie usłyszy reszty rozmowy. Przetarł brudną koszulą czoło, wycierając pot skraplający się na skórze. Popatrzył przez chwilę na mokry ślad, który pozostawił na ubraniu. Przez upał miał wrażenie, że wszystko działo się jakby wolnej.

Przeszedł w końcu po piwniczce, stukając kolejno po antałkach. Pierwsze trzy były już puste, więc pochylił się przy czwartym. Wbił kranik i zaczął spuszczać miód do dzbana. Szkoda tak dobrego trunku na tak podłych gości, pomyślał. Mógł się nie zgadzać na bycie sołtysem. Wtedy nie miałby tych darmozjadów na głowie.

– Co tam jeszcze robisz, stary?! – Z zamyślenia wyrwał go głos dudniący po ścianach piwniczki. – Wracaj tu, bo się nam jeszcze przeziębisz, ot co!

– Stary cwany jest. – Dodał kolejny głos. – My tu na słońcu zdychamy, a on chłodzi se tyłek. Pewnie jeszcze miodu podpija! Sukinsyn!

Kołtun pośpiesznie zakręcił kranik, chwycił dwa napełnione dzbany i szybko wyszedł z piwniczki, uważając, żeby nie uronić na schodach ani kropli trunku.

Sołtys wyszedł na zewnątrz. Sześć Jan wstał nagle, co wyglądało dość komicznie, bo z uwagi na swoją tuszę nie udało mu się to za pierwszym razem.

– Co, kurwa, powiedziałeś?

Nieznajomy zbliżył się do Sześć Jana tak, że prawie stykali się piersią i brzuchem, bo grubas był wyraźnie niższy, choć nie można było go nazwać karłem.

– Żebyście lepiej uważali, bo z waszą masą ta skrzynka długo nie pociągnie. Aż słychać, jak drewno jęczy z bólu – powiedział Kruk, ważąc dokładnie każde słowo. Na potwierdzenie swoich słów Kruk odsunął lekko płaszcz, odsłaniając paskudnie wyglądający buzdygan. Nie przestał się przy tym wszystkim uśmiechać nawet na moment. – Miło się rozmawia, ale mam sprawę do załatwienia. Chodźmy, Kołtun.

– Dobrze – wyjąkał sołtys, odstawiając dzbany na skrzynkę.

– Hola. – Z alkierza przy chacie wyłonił się żylasty chudzielec w okularach, którego Kołtun i reszta wioski nazywali księgowym. Księgowy wytarł w chustę ręce brudne od inkaustu. – Mówcie, kimże jesteście do diabła, to się przekonamy, czy z Rejnardem do pomówienia rzeczywiście macie.

– Nazywam się Albert Merdarion. Jestem tutaj z polecenia Kręgu Druidów południowej marchii. Mam zbadać sprawę płonących lasów.

– A co tutaj badać? Upał jest, to płoną, nie? – odparł Sześć Jan.

– Cicho, Sześć Jan. Siadaj. – Grubas od razu go posłuchał. Kołtun do tej pory nie mógł się nadziwić temu, jak posłuszne Księgowemu były Przydupasy. – Jestem Aran i służę panu Rejnardowi, który włada na okolicznych ziemiach. Kołtun! Idź do domu pocieszyć córkę. Ryczy tak, że w uszach mi aż dudni. – Aran obrócił się w stronę Kruka. – Zapraszam, zaprowadzę. W takich warunkach i tak nie da się pracować.

Kruk i Księgowy ruszyli w stronę dworku. Kiedy już zniknęli za drzewami, gdzie rozpoczynał się trakt do dworku Rejnarda, Kołtun z chaty usłyszał donośny trzask pękającego drewna dobywający się z podwórza. Trzask wywołał gardłowy śmiech wszystkich oprychów.

 

❃❃❃

 

W przedsionku dworku Rejnarda było dość ciemno. Małe okienka przy drzwiach wejściowych wpuszczały tylko odrobinę światła. Ponury nastrój podbudowywał ponadto fakt, że ściany niegdyś pomalowane na biało, dziś były raczej szarawe, a farba odpadała już w niektórych miejscach. Kruk siedział na ławie, która nie licząc świecznika stojącego w rogu, była jedynym meblem w pomieszczeniu. Niegdyś naprzeciwko stała druga ława, ale teraz pozostał po niej tylko ślad odbity w podłodze. Rejnard i jego ród czasy świetności mieli już wyraźnie za sobą.

Kruk wstał i przespacerował się w kółko po małym pomieszczeniu, aby rozprostować kości. Czekał już blisko kwadrans, od kiedy Księgowy zniknął w gabinecie Rejnarda. A nie należał do ludzi specjalnie cierpliwych.

Po początkowych nieprzyjemnościach, Księgowy, przynajmniej z pozoru, wydawał się człowiekiem nader miłym i błyskotliwym. W drodze nie zapomniał zapytać Kruka, jak mu minęła podróż. Uraczył go kilkoma żartami o ciemnocie miejscowych i ponarzekał na tutejsze piwo, wychwalając równocześnie miód pitny sporządzany przez bartników. Pokaz etykiety, rzec by można. Kruk słuchał go wiedząc, że uważnie mu się przygląda. Księgowy w żadnym wypadku mu nie ufał. Przy pierwszej okazji pewnie wbiłby mu przysłowiowy nóż w plecy. A nosił przy sobie pewnie kilka takich noży. Kruk założyłby się, że jego rozmówca, chociaż nie było tego widać na pierwszy rzut oka, był uzbrojony po zęby.

Po zapytaniu Księgowego o podpalenia, Kruk nie dowiedział się niczego interesującego. Oczywistym podejrzanym według wszystkich w wiosce był Leo, chłopak przywiązany do drzewa. To co mogło go skłonić do podpalenia, było zagadką. Zapytany o to Księgowy tylko wzruszył ramionami i odparł, że to może Kołtun nie chce mu oddać swojej córki. W każdym razie nie miało to według niego znaczenia, bo przyłapali go na gorącym uczynku. Znaleźli go w płonącym lesie tuż po podpaleniu. Krukowi było daleko do wyciągania tak śmiałych wniosków. W końcu każdy lis winny kiedy koło kurnika się kręci. Leo mógł być głównym podejrzanym, ale to z miejsca nie czyniło go winnym.

Na razie nie można też było odrzucić wersji wydarzeń, w której las palił się przez panujący ostatnio upał i suszę. Trzy podpalenia o podobnych rozmiarach raczej nie były dziełem przypadku. Natura w końcu ma to do siebie, że cechuje ją nieokiełznany chaos i bałagan. Jednak i tego nie można było wykluczyć. I takie rzeczy się zdarzają. Posiadanie podejrzanego było niewątpliwie na rękę Rejnardowi. Mając taki dowód, łatwiej będzie uzyskać pieniądze z polisy.

Jego rozmyślania przerwał odgłos skrzypiących drzwi. Do przedsionka wszedł Księgowy, mrużąc oczy, aby dostosować je do panującego w nim półmroku.

– Pan Rejnard prosi do środka.

Kruk wszedł do pomieszczenia i odczekał stosowną chwilę, po czym obrócił się w stronę Księgowego, który nadal stał przy drzwiach.

– Wolałbym porozmawiać w cztery oczy – poprosił Kruk. – Jeśli to nie problem.

– Oczywiście. – Księgowy uśmiechnął się, po czym ukłonił się nisko i wyszedł.

Rejnard potrząsnął kielichem, rozlewając odrobinę wody na drewnianą posadzkę.

– Proszę siadać – powiedział cichym lecz dźwięczny głosem, wskazując krzesło po drugiej stronie stołu. – Słyszałem, że jesteś druidem.

– Jestem Albert Merdarion, ale dla uproszczenia możecie mnie nazywać Krukiem. Znajomi mi mówią, że imię jakoś nie pasuje, więc pewnie tak będzie łatwiej i dla pana. – Kruk przedstawił się z uśmiechem na twarzy.

Rejnard popatrzył na niego trochę jak na durnia, ale nie dał się wytrącić z równowagi i kontynuował.

– Jak rozumiem sprowadza was do mnie sprawa podpaleń lasu? Ciekawi mnie, kto was do mnie przysłał. Sam o pomoc nie prosiłem. Zresztą w czym? Jak widzicie wszystkie pożary opanowaliśmy, a winnego już mamy.

– Podejrzanego – poprawił Kruk. – A do Chluby przybywam na polecenie braci Kroppswolde.

Bracia Kroppswolde prowadzili znany w marchiach zakład ubezpieczeniowy. Ubezpieczali wszystko, co tylko wymyślił sobie klient. Chciałeś ubezpieczyć krowę od dawania zatrutego mleka? Szedłeś do Braci Kroppswolde. Potrzebowałeś zabezpieczyć się na wypadek, gdyby twój syn okazał się skończonym idiotą i nie był w stanie zapewnić ci bytu na starość. Bracia Kroppswolde oferowali ci dodatkową zniżkę od zdarzeń w rodzinie. Szeroko znany był nawet przypadek mężczyzny, który ubezpieczył się na wypadek, gdyby jego przyszła teściowa po ślubie okazała się natrętną zołzą. Jak widać opłaciło się, bo rzeczywiście dostał później spore odszkodowanie. Innymi słowy polisa była zawsze sporządzana specjalnie na życzenie klienta. Pozwalało to ubezpieczyć się od zdarzeń przeróżnych, nie do wyobrażenia w innych, tradycyjnych zakładach ubezpieczeniowych. Wszystko zależało od potrzeb i fantazji klienta. I od wielkości jego sakiewki oczywiście. Bo trzeba wiedzieć, że za takie usługi trzeba było płacić często niebotyczne kwoty, a sposób ustalania wartości ubezpieczeń nie był znany nikomu. Jedno trzeba było jednak przyznać firmie Braci Kroppswolde. W razie nieszczęścia zawsze co do grosza wypłacali należną sumę. Trzeba było tylko udowodnić, że zdarzenie rzeczywiście miało miejsce i zgadzało się z warunkami widniejącymi na umowie. W takich wypadkach często wysyłany był wynajęty przez firmę Braci Kroppswolde specjalista, który miał zweryfikować zdarzenie i ocenić rzeczywiste szkody. Kimś takim w tym wypadku był Kruk.

– Spodziewałem się, że przysłał was do mnie Krąg Druidów – zdziwił się Rejnard. – Od kiedy to zajmujecie się sprawami zwykłych przedsiębiorców? Słyszałem o druidach nauczających dzieci po wsiach lub wynajmowanych przez bartników, ale nigdy nie słyszałem o żadnym, który nie stroniłby od miejskiego zgiełku.

– Cywilizacja nas zmusiła – rzekł Kruk. – Musimy zajść tam, gdzie trzeba, dbając, aby jej rozwój był stabilny i niezachwiany. Tak żeby ludzie za dużo na raz nie zabrali. Bo potem nie będą mieli już z czego zwrócić.

Rejnard po raz pierwszy miał wrażenie, że uśmiech zniknął z twarzy druida. Ale tylko na drobną chwilę. Było to niemal niedostrzegalne. Teraz wpatrywał się w niego, oczekując cierpliwie.

– Napijesz się… – Rejnard zawahał się na chwilę, jakoś nie mogło mu to słowo przejść przez gardło – Kruku?

Druid kiwnął głową, więc Rejnard podszedł do barku, z którego wyciągnął butelkę wina. Odkorkował ją i nalał Krukowi, sobie zaś dolewając wody. Podał druidowi kielich, kiedy zobaczył jego pytające spojrzenie.

– Ja nie piję. Przysporzyło mi to kiedyś zbyt wiele problemów i mam z tym złe wspomnienia. Ale twoje zdrowie.

Rejnard uniósł kielich. Kruk zrobił to samo.

– I twoje, Rejnard. Jesteś pewien, że chłopak jest winny? Już niejednokrotnie widziałem zazdrosnych sąsiadów, którzy robili takie rzeczy, aby dopiec bliźniemu. – Wino wyraźnie poprawiło Krukowi humor i zaśmiał się ze swojego subtelnego żartu. – Leo mógł po prostu znaleźć się nie tam gdzie trzeba.

– Tutaj nawet nie ma być o co zazdrosnym. – Rejnard rozejrzał się wokół, jakby rzeczywiście szukał czegoś cennego. A izba była naprawdę skromna. Stół, kilka krzeseł, ława i prosta komoda. Na ścianie wisiało kilka obrazów rodziny Rejnarda, które widocznie udało się uratować przed wierzycielami. Musiał je namalować jakiś wioskowy samouk, bo na żadnym z nich proporcje się nie zgadzały. Postaci wyglądały przez to jak karykatury. Szczególnie jegomość ze wściekłym wyrazem twarzy i wielkimi uszami, które nadawały mu wygląd błazna. – Najbliższy sąsiad jest tak daleko, że przez puszczę trzeba iść kilka dni. Od lat żadnego z nich nie widziałem. Jakoś, widzisz, nie odwiedzamy się.

– A któryś z chłopów? Może danina wydała mu się zbyt wysoka?

– Niemożliwe. Oni kochają ten las. Pracują w nim od dziada pradziada. Prędzej by mi dom podpalili niż las. Poza tym, może to niespotykane, ale moi chłopi mnie lubią. Dobrze z nimi żyjemy. Szczególnie moja siostra, która kręci się wokół nich, pomaga jak może. Matka zawsze ją za to karciła za dzieciaka. Bała się, że zacznie gadać jak oni. No i teraz trzeba jej oddać rację. Przeklina jak prawdziwa chłopka.

– Co znaleźliście na pogorzeliskach?

– Nic szczególnego. A nawet jeśli coś było, to chyba niewiele by z tego zostało? – odrzekł Rejnard. – Byłem tam razem z Kołtunem. Biedak był przerażony tym, co zobaczył. Potem jeszcze długo sam chodziłem po pogorzelisku, ale nic tam nie było. Kiedy zdarzyło się to jeszcze dwa razy, zatrudniłem chłopaków. Badali pogorzeliska kilka dni, ale też nic nie znaleźli. Potem kazałem im pilnować wsi i dworku. Nigdy nie wiadomo, co takiemu podpalaczowi przyjdzie do głowy. Podpalił las, to może pójdzie krok dalej?

– A więc wiedzieliście od razu, że to podpalacz?

– Nie. – Rejnard napił się wody. – Ale nie można było tego wykluczyć.

– I co było dalej? – zapytał Kruk.

– Po kilku dniach w środku nocy obudziły mnie hałasy. Zrobiło się nienaturalnie jasno. Okazało się, że to łuna nad lasem. – Całą wioskę postawiłem na nogi. Trzeba było to gasić. Ten pożar był wyjątkowo niebezpiecznie blisko wioski. – Rejnard ścisnął mocniej pięść, którą trzymał opartą o blat. – Trzeba przyznać, że byłem zły na Księgowego i jego ekipę. Ich obecność nie zapobiegła podpaleniom.

– I wtedy znalazł się podejrzany?

– Przywlekli go z lasu. Cały był w sadzy. Muszę przyznać, że początkowo nerwy mi puściły i prawie zarżnąłem chłopaka. Mój ród mieszka tu od dawna, a coś takiego jeszcze nigdy się nie zdarzyło.

– Co planujecie z nim zrobić?

– Na początku kilku chłopów chciało go z miejsca powiesić. W końcu to przybłęda. – Rejnard dolał Krukowi wina. – Ale wiedziałem, że tak nie można. Że sąd musi być. Poza tym kiedy już ochłonąłem, przypomniałem sobie o polisie ubezpieczeniowej wykupionej jeszcze przez mojego wuja lata temu. Leo jest mi potrzebny, żeby odzyskać pieniądze z polisy. Gdyby mój… podejrzany był martwy, to równie dobrze w ogóle mógłbym go nie mieć.

Kruk rozejrzał się po ubogo urządzonym pokoju. Pieniądze z polisy mogły rzeczywiście bardzo pomóc Rejnardowi.

– Skąd w ogóle pomysł, żeby ubezpieczać las? – zapytał Kruk.

– Wpadł na to mój stryj. Ojciec wyjechał na kilka lat. Brał udział w wojnie punińskiej. Stryj miał zawsze dużo pomysłów. Niekoniecznie dobrych. Kiedy nie było ojca, nie było nikogo, kto mógłby go przytemperować. Wymyślił sobie, że barcie to przeszłość, a znacznie więcej możemy zarobić na wyrębie lasu. Postawił więc tartak.

– Chłopi musieli go uwielbiać – zaśmiał się Kruk.

– Żebyś wiedział. Dużo barci zostało wtedy zniszczonych. – Rejnard zamilkł na moment, zastanawiając się nad czymś. – W każdym razie jedno trzeba stryjowi przyznać. Był człowiekiem przedsiębiorczym. Pomimo braku zapału ze strony robotników interes zaczynał się powoli kręcić. Toteż stryj wpadł na pomysł ubezpieczenia lasu. W końcu to surowiec skończony, a gdyby skończył się zbyt prędko, to zostalibyśmy z niczym. Polisa była wyjątkowo tania, bo możliwość tego, że coś stanie się z lasem, wyceniono na mało prawdopodobne. Stryj zaczął też sadzić nowe drzewa w miejsce ściętych.

– Proaktywna postawa – pochwalił Kruk, kiwając głową. – Czy mogę zobaczyć polisę?

– Myślałem, że widzieliście kopię u Braci Kroppswolde – zdziwił się Rejnard.

Druid rzeczywiście miał zamiar to zrobić przed opuszczeniem miasta. Niestety, archiwa Braci Kroppswolde nie należały do najlepiej prowadzonych, a dokumentów było tak dużo, że trudno było znaleźć coś starszego niż kilkanaście lat. Na wydanie polisy takiej jak ta, ubezpieczającej las Rejnarda, można było czekać nawet kilka tygodni. Kruk nie miał tyle czasu. Sprawa podpaleń była ciągle świeża, więc trzeba było kuć żelazo póki gorące i udać się do Chluby jak najszybciej. Rejnard jednak nie musiał wiedzieć o tym, że nie miał okazji obejrzeć oryginału polisy. 

– Widziałem – skłamał druid, uśmiechając się do Rejnarda. – Nie zaszkodzi jednak rzucić okiem również na waszą kopię.

Szlachcic zawahał się, patrząc badawczo na Kruka. Po chwili sięgnął jednak do szuflady, z której wyciągnął zwitek bardzo zniszczonych i niepoukładanych dokumentów.

– Oglądaj do woli – rzekł Rejnard. – Nie jest ona w najlepszym stanie z uwagi na warunki, w jakich była przechowywana. Wiele lat spędziła w wilgotnej piwnicy. Jestem przekonany, że kopia Braci Kroppswolde na pewno była w lepszym stanie.

Kruk wziął dokumenty od Rejnarda, przeklinając w duchu fakt, że nie udało mu się obejrzeć ich jeszcze, kiedy był w mieście. Papiery rzeczywiście były w kiepskim stanie. Kartki nie były poukładane w odpowiedniej kolejności, a niektóre ich fragmenty musiały być w pewnym momencie zalane wodą, bo teraz trudno było je odczytać. Kiedy druid przejrzał dokument, wszystko się zgadzało. Las był ubezpieczony na stosunkowo małą kwotę dwóch tysięcy koron. Jednak z uwagi na wycenę prawdopodobieństwa wystąpienia podpaleń, wartość ubezpieczenia wyceniono bardzo wysoko. W zależności od obszaru podpaleń, Rejnard mógł dostać nawet pięćdziesięcio- lub stukrotność pierwotnej kwoty, którą wpłacił jego stryj. Kruk dojrzał też zapis, który mówił o tym, że polisa miała rację bytu tylko wtedy, jeżeli zostanie on zniszczony przez człowieka. Nie uwzględniała klęsk żywiołowych i zniszczeń wynikających z kapryśnego klimatu. 

Kiedy druid dobrnął wreszcie do końca, okazało się, że dwie ostatnie strony są wyjątkowo zniszczone. Zalanie dokumentu sprawiło, że słowa były wyblakłe i trudno je było odczytać. Podejrzane, pomyślał Kruk.

– Rzeczywiście kopia Braci Kroppswolde była w zdecydowanie lepszym stanie. – Druid złożył dokumenty do kupy i oddał je Rejnardowi. – Ale wracając do waszego stryja. Jak to się skończyło?

– A skończyło się dość szybko, kiedy wrócił mój ojciec i zobaczył, co robi. Stryj irytował go już wcześniej i akceptował go tylko ze względu na braterską miłość. Tego było już za wiele. Bartnicy załapali, co się dzieje i zobaczyli swoją szansę na przywrócenie dawnego stylu życia. Naopowiadali mojemu ojcu sporo historii o tym, co tutaj się działo w trakcie jego nieobecności. Część była prawdziwa, część nie. Ojciec zawsze był porywczy, ale nikt nie spodziewał się tego, co zrobi.

– Zabił go? – zdziwił się Kruk.

Rejnard przełknął głośno łyk wody.

– Może tak byłoby lepiej? Pobił go, a następnie wygnał z wioski. Z niczym. Do tej pory pamiętam wzrok stryja, który stoi w deszczu, w błocie, cały zakrwawiony i patrzy na mnie. Wtedy odszedł. Ojciec nawet nie pozwolił mu się z nami pożegnać. Ja go nawet lubiłem, Kruk, wiesz? Ojciec nigdy nie miał dla mnie czasu, a stryj zawsze.

– Co się z nim potem stało? – zapytał Kruk.

– Kilka miesięcy później podsłuchałem, jak ojciec z kimś rozmawia. – Rejnard westchnął. – Stryj zdechł w jakimś rynsztoku. Jak pies.

Drzwi izby nagle otworzyły się. Do środka niemal w biegu weszła młoda dziewczyna. Rozpędzona początkowo nawet nie zauważyła obecności Kruka.

– Ojej, przepraszam – powiedziała lekko zdyszana – nie wiedziałem, że masz gościa.

Dziewczyna była raczej drobna. Miała krótko ścięte włosy. Trudno było nazwać ją piękną, ale miała bardzo wyrazistą urodę. Zarysowane kości policzkowe, jasna cera i mały nos. Było w niej jednak coś, co przyciągało wzrok.

– Nic się nie stało. Myślę, że na dzisiaj kończymy. – Rejnard skinął w kierunku Kruka. – Luizo poznaj Alberta Merdariona, zwanego Krukiem. Jest druidem. Będzie badał sprawę podpaleń. Kruku, to moja siostra Luiza.

Luiza dygnęła, uśmiechnęła się i wyszła.

– Kołtun da ci jakąś izbę. Będziesz mógł zostać w niej, jak długo zechcesz. – Rejnard przerwał na chwilę. – Oczywiście do czasu zakończenia śledztwa.

– Oczywiście – uśmiechnął się Kruk. – Nie będę nadużywał gościnności. Mam nadzieję, że śledztwo nie potrwa długo. Sprawdzę co trzeba i wracam do braci Kroppswolde. A skoro podejrzany już jest…

– To nie potrwa to długo – zauważył Rejnard.

– Dokładnie. – Kruk przestał się uśmiechać. Chwycił się framugi i na odchodnym obrócił się jeszcze w stronę Rejnarda. – Ale żeby było jasne. Mogli mnie wynająć bracia Kroppswolde, ale takie sprawy wywołują we mnie osobiste, raczej męczące uczucie niepokoju. Rozumiesz mnie, Rejnard?

Kruk nie czekał na odpowiedź i wyszedł.

 

❃❃❃

 

Nakarmili go, a izba, którą otrzymał od Kołtuna, była nader skromna. Zwykła chata, która w okresie uboju zwierząt służyła w wiosce za miejsce do wieszania mięsa, gdzie miało ono następnie ociec ze zbędnej krwi. Chłopi postarali się i w niespełna godzinę ściągnęli haki, które nadal tu wisiały i uprzątnęli izbę. Wstawili też do niej całkiem wygodne łóżko z siennikiem, starą komódkę i miednicę, która została napełniona parującą wodą.

Biedny Kołtun, przestraszony pewnie, że będzie musiał oddać druidowi swoją chatę i wynieść się tutaj z całą rodziną, pytał Kruka czy to mu wystarczy. Przepraszał go mówiąc, że chata, w której zwykle nocują ludzie przybywający do wioski, jest zajęta przez Przydupasów. Dlatego to jedyna izba, jaka im została. Kruk nie chciał sprawiać problemu, więc uśmiechając się tylko, pogonił sołtysa i zapewnił, że wszystko jest w porządku. Kołtun zostawił mu tylko butelkę miodu pitnego, którą Kruk uparł się, że musi wypić z nim. Butelka szybko się skończyła, toteż lekko podchmielony sołtys wrócił do swojej chaty, zostawiając druidowi jeszcze jedną – na wypadek, gdyby nie mógł zasnąć.

Druid umył się pośpiesznie w miednicy, aby zmyć z siebie trud podróży, po czym legł na sienniku, uznając, że jest całkiem wygodny. Niestety szybko doszedł do wniosku, że chociaż chłopi postarali się bardzo mocno, to tej i pewnie każdej innej nocy nie będzie mógł zasnąć w starej chacie. Wszędzie czuł zapach mięsa i krwi, która przez lata zdążyła wniknąć głęboko w ubite na kamień klepisko. Śmierć zamordowanych zwierząt była tutaj tak wyraźna, że po krótkim czasie wywoływała u niego ból głowy.

Kruk czuł się tutaj jak na cmentarzu.

Postanowił, że nie będzie w takim razie marnował wieczoru, skoro i tak nie zaśnie i pójdzie do Leo. Było oczywiste, że od niego trzeba zacząć. Kruk zastanawiał się, co młodzieniec mógłby zyskać, podpalając las. Nie widział sensownego powodu, ale druid przekonał się niejednokrotnie, że motywy postępowania co poniektórych jednostek trudne są do przewidzenia i zdarzało się, że często nawet nie byłby w stanie wyobrazić sobie tego, co niektórzy potrafią zrobić. W chwili obecnej Leo był jego jedynym tropem, a skoro i tak nie może tutaj spać, tu cóż innego pozostaje mu czynić? Poza tym teraz, w nocy, Kruk miał szansę porozmawiać z nim w cztery oczy.

Druid wyszedł na zewnątrz, gdzie było już całkiem ciemno. Świeciło się tylko przy chacie sołtysa, gdzie tak jak się spodziewał, nadal było słychać krzyki i pijackie przyśpiewki. Sądząc po składni i tembrze głosów, musiało być już tam całkiem wesoło.

Kruk cicho podszedł do drzewa, starając się nie zwracać na siebie niczyjej uwagi. Leo spał oparty o drzewo. Nie miał na sobie żadnej koszuli, toteż skóra na plecach była otarta i krwawiła w kilku miejscach. Ręce były związane i zaczepione wyżej na drzewie, tak że musiał je trzymać cały czas uniesione. Druid mógł sobie wyobrazić, że nie była to najwygodniejsza pozycja do snu.

Uklęknął przy chłopaku i obawiając się, jak zareaguje, zasłonił mu dłonią usta, po czym obudził silnym potrząśnięciem. Leo otworzył oczy i natychmiast się wzdrygnął, patrząc z przerażeniem na Kruka. Druid pokazał mu gestem, żeby był cicho.

– Nie obawiaj się. Chcę tylko porozmawiać. Nie będziesz się darł, co?

Leo pokręcił głową na znak, że nie, a druid odjął dłoń od jego ust.

– Nie rozpieszczają cię tutaj, co?

– Bywało lepiej – przyznał Leo. – Jesteś druidem, prawda?

– Jak się domyśliłeś?

– Dużo podróżuję. – Zaczął ożywiony Leo. – Trudnię się sprzedażą biżuterii z bursztynu. Mieszkam blisko morza, gdzie zaopatruję się w bursztyn. Mam tam swoją pracownię. Ale tam nic to niewarte. Muszę jeździć dalej na południe, żeby coś zarobić. Tutaj baby zapłacą każdą cenę za kawałek błyszczącej skały. 

– Bursztyn to nie skała, a żywica – poprawił go Kruk.

– Dla bab w wiosce to bez różnicy.

– I aż tutaj dotarłeś? Na takie zadupie – zapytał szczerze zdziwiony Kruk. – W mieście chyba jest więcej chętnych na błyskotki?

– Tam gardzą bursztynem. Wolą złoto i srebro, które świadczy o większym statusie. A poza tym w mieście jest dużo konkurencji. Tutaj baby lgną do mnie jak ćmy do ognia.

– To by wiele wyjaśniało. – Kruk uśmiechnął się.

– Co masz niby na myśli? – obruszył się Leo.

– Nieważne, przejdźmy do rzeczy.

Spod chaty sołtysa doszedł do nich donośny jęk, a następnie rechot, który rozniósł się po wiosce. Najwidoczniej ktoś zakończył dzisiejsze zawody w piciu.

– Powiedz – ciągnął Kruk – jak to było z podpaleniami. Naprawdę podłożyłeś ogień?

– Noo… – zawahał się Leo – tak. A dlaczego tu, myślisz, siedzę?

– Jakoś ci nie wierzę?

– Jak to? Przecież się, kurwa, przyznaję!

– Ciszej. Po co to niby zrobiłeś?

– Jak to po co? Żeby las podpalić?

– Logiczne. – Kruk uśmiechnął się do Leo, a po zobaczeniu tego uśmiechu chłopaka przeszedł dreszcz. Uśmiech nie był szczery, a to co wywoływał, nie było radością, lecz zapowiedzią długich i nieprzyjemnych chwil. – Po co ten las podpaliłeś, Leo, co?

Leo zamyślił się chwilę, po czym popatrzył w stronę chaty sołtysa, jakby sprawdzając, czy nikt z jej strony nie nadchodzi.

– No bo widzisz. We wsi jest jedna dziewczyna…

– To już wiemy – przerwał mu Kruk.

– Kocham ją, a ona mnie. Tylko ona mówi, że wyjechać ze mną nie może, bo tutaj jej miejsce. A ja żyć tutaj też nie mogę, bo taki mój zawód. Pomyślałem sobie więc, że spalę to wszystko w cholerę, to może wtedy jakoś ją przekonam.

Kruk był zaskoczony, ale z drugiej strony nie mógł odmówić Leo pokrętnej logiki. Teoretycznie brak wioski i otaczającego ją lasu mógł załatwić problem chłopaka.

– To dlaczego do cholery podpaliłeś las a nie wioskę? Kiepsko, chłopie, celujesz!

– Bałem się. W wiosce ludzie są. Ktoś mógł mnie zobaczyć. A tutaj wszystko lasem porośnięte. Podpalisz las, to wioska też z dymem pójdzie.

Kruk po raz kolejny był zaskoczony błyskotliwością chłopaka.

– A mógłby cię piorun trzasnąć.

Druid nie zdążył powiedzieć nic więcej. Ktoś szedł w ich stronę chwiejnym krokiem. Kruk pokazał Leo, żeby był cicho, po czym oddalił się w kierunku pobliskiej chaty i ukrył za płotem. Do drzewa podszedł jeden z Przydupasów.

– Co się tak drzesz po nocy? – zapytał. – Gadasz do siebie? Nie dość, że podpalacz to jeszcze niespełna rozumu!

– Przyszedł do mnie druid.

Kruk zdziwił się, że Leo go wydał. W niczym to co prawda nie przeszkadzało, ale chłopak mógł z łatwością okłamać pijanego strażnika, ukrywając ich wieczorną pogawędkę.

– Jaki, kurwa, dru…? – Zastanowił się strażnik. – Cholera. Zostań tu!!

– A wyglądam jakby miał gdzieś zaraz biec? – zapytał Leo.

Strażnik pobiegł chwiejnym krokiem w stronę chaty sołtysa, po drodze potykając się o płot i spadając na głowę po jego drugiej stronie. Kruk postanowił się oddalić. Zaraz będzie tu pewnie Księgowy i jego ludzie, a on nie miał ochoty na dalsze rozmowy.

 

❃❃❃

 

Kruk nie wrócił do chaty na noc. Uznał, że i tak nie będzie w stanie tam zasnąć, więc postanowił położyć się pod młodą lipą na wzgórzu, z którego miał widok na całą wioskę. Noc była przyjemnie ciepła. Rano obudził się wypoczęty i pełen energii. Do chaty o świtaniu przyszedł Księgowy z kilkoma Przydupasami, pytać pewnie, o czym rozmawiał z Leo wczorajszego wieczoru. Druid chwilę przypatrywał się im z góry, starając nie rzucać się w oczy, ominął ich, przemykając bokiem wioski i ruszył w stronę tartaku.

Historia, którą opowiedział mu Rejnard, była zastanawiająca. Jego stryj musiał być wybitnym szaleńcem, żeby rozpocząć tutaj drugi interes, który wyraźnie wchodził w konflikt z pierwszym. Na sprzedaży miodu oraz wosku można było nieźle zarobić, a stawianie tartaku było jak postawienie samemu sobie konkurencji. Nie podlegało jednak dyskusji, że sprawa była dość podejrzana i miejsce wydawało się warte zbadania.

Tartak był położony nad spokojną rzeczką, która przecinała cały las. Strategiczne położenie mogło pozwolić na spławianie ściętych drzew korytem rzeki, oszczędzając czas i siły robotników. Z tym że robotników przy tartaku nie było widać. Wszystko to wyglądało na miejsce już dawno opuszczone, a ciężką ciszę przecinało tylko wściekłe ujadanie psa. Dach był przegniły i dziurawy w kilku miejscach, a część tartaku porosła już gęstym bluszczem, co robiło wrażenie, jakby budynek wyrastał bezpośrednio z podłoża.

Pies wyskoczył na powitanie druida. Przestraszone i wściekłe na intruza stworzenie szybko jednak zorientowało się, że ma do czynienia z przyjacielem. Przestał szczekać i dał się pogłaskać. 

– Witaj. Nie jesteś tutaj sam, prawda? – Kruk uklęknął przy zwierzęciu, a pies wystawił język, dysząc szybko rozradowany, ale nie odpowiedział.

– Ktoście?! Gadać mi tu zaraz!

Przed tartakiem stał wiekowy już mężczyzna, który trzymał w ręku wielką obosieczną siekierę. Wyglądałby pewnie komicznie, gdyby nie fakt, że nawet nie garbił się pod jej ciężarem, uchwyt miał pewny i widać było, że równie dobrze poradziłby sobie z rąbaniem za jej pomocą drewna, jak i ludzi.

– Opuśćcie topór, dziadku. – odparł Kruk. – Albert Merdarion, zwany Krukiem. Badam sprawę podpaleń z polecenia braci Kroppswolde. Mam upoważnienie Rejnarda. Jeśli was to interesuje, to idźcie i zapytajcie.

– A coście niby za jedni, że śledztwem się zajmujecie, co? – zapytał starzec, nadal trzymając stylisko topora niebezpiecznie uniesione w górę. – Teraz już ludzie w ogóle kwasy… lifikacji nie mają.

– Służę marchii jako druid. Przyjechałem z miasta.

– Druid, co? Myślałem, że was już wytrzebili do cna. Za młodu dużo takich jak wy widziałem. Po wioskach się plątaliście i dzieciakom głupoty do głowy wbijaliście – Starzec opuścił topór, chwytając go do jednej ręki i siarczyście splunął na ziemię. – Ale dobra. Skoro mus, to mus. A skoroście śledczy, to śledźcie, co macie śledzić. Jestem Jarosz, pracuję tutaj od samego początku. A jeśli można wiedzieć, to skąd druidzi niby w mieście? Przecież wyście zawsze po lasach ganiali.

– Przyszedł taki czas, że trzeba pójść do miasta, aby bronić to co nasze.

Kruk wszedł za Jaroszem do tartaku, rozglądając się wokoło. Większość maszyn była albo zepsuta, albo przykryta płachtami materiału, więc nie dało się ocenić ich stanu. W środku budynek był tak samo zrujnowany jak i z zewnątrz. Na podłodze leżały kawałki drewna, które w większości miały powbijane gwoździe. Jarosz zręcznie przechodził między nimi, stawiając stopy tam, gdzie było bezpiecznie. Kruk podejrzewał, że służyły mu one do odstraszania potencjalnych intruzów. Tak samo pies, który nadal wiernie szedł u boku Jarosza.

Weszli w końcu do kolejnego pomieszczenia. Tutaj było już nadzwyczaj schludnie. Na ścianie zawieszono wszystkie potrzebne narzędzia, wszelkiego rodzaju piły, naręcze siekier, dłuta oraz młotki. Na środku ustawiono olbrzymią pilarka napędzana kołowrotem. Nie było widać nawet jednej trociny walające się po podłożu. Kruk nie lubił takich miejsc, ale patrząc na ten porządek, nawet on był pod wrażeniem.

– Chyba was miejscowi nie lubią? – zapytał Kruk, odnosząc się do pułapek rozstawionych przy wejściu.

– Lubią nie lubią? – Dziad wzruszył ramionami. – Kogo by to obchodziło? Bartnik też w drzewie rzeźbi, więc potrzebują mojej pomocy od czasu do czasu. Oni mogą się nazywać bartnikami, ale nikt nie robi barci lepiej niż ja.

– Pomagaliście postawić tartak?

– Pomagałem? Żeby tylko! Własnymi rękami go postawiłem na życzenie Rejnardowego stryja. – Jarosz jakby się zamyślił, wspominając dawne dzieje. – Chłopy z wioski tylko mi asystowali. Nie byli skorzy do roboty. Po części to ja ich rozumiem, ale obróbka drewna to przyszłość! Najlepszy i najbardziej dostępny budulec. Trzeba iść z duchem czasu. Nie w lasach się chować tylko wykorzystywać ich potencjał!

Kruk rozejrzał się jeszcze raz po pomieszczeniu.

– I sami tu pracujecie? Komu sprzedajecie drewno?

– Ano sami. A drewna to my już dawno nie sprzedali – przyznał Jarosz, trochę markotniejąc.

– Przecież nie potrzeba tartaku, żeby barcie budować, nie mam racji?

– Ano nie. Ale pan Rejnard obiecywał, że interes jeszcze z tego tartaku będzie. Kazał mi siedzieć i pilnować go na przyszłość.

Druid się zdziwił. Jaki interes? Przecież to wszystko w cholerę można by było rozebrać. I tak się już wali bez niczyjej pomocy. Coś tu było nie tak.

– I długo tak już czekacie?

– No, od kiedy przestaliśmy las wycinać to już będzie z… – starzec zaczął liczyć na palcach – ponad trzydzieści wiosen. Potem mnie wysłali z powrotem do barci, do lasu. Pchle to były lata! – Dziad Jarosz znów splunął na podłogę. – A od kiedy wróciłem, to już kilka lat będzie. Pan Rejnard ciągle obiecuje, a ja wierzę, że w końcu tartak ruszy z całą mocą.

– I wasze zaangażowanie zostanie wynagrodzone. – W drzwiach pomieszczenia stała siostra Rejnarda, Luiza. Myślę, że już dość wymęczyliście naszego gościa swoim gadaniem, a on już wystarczająco wiele się naoglądał. Zresztą co tu oglądać?

Dziewczyna uśmiechnęła się bardzo ładnie, ale widać było w niej stanowczość i wyraźny znak do tego, że to już koniec oględzin tartaku. Kruk wyszedł, przepuszczając Luizę przodem. Obserwował, jak dziewczyna omija kolejne pułapki z gwoździ zastawione przez dziada Jarosza. Musiała tu często bywać.

– Widzę w tym pewien pragmatyzm. – Kruk wskazał na tartak. – Ale chyba nie do końca mogę go zrozumieć.

– Nigdy nie wiadomo, czy los się nie odwróci. Może nam się jeszcze przydać taki tartak. Mamy plany na przyszłość. Pieniądze z polisy mogą pomóc. Mój brat mówi, że może jeszcze zainwestujemy w tartak trochę kapitału i może znowu zacząć przynosić zyski. Tak jak za czasów stryja. Warto, żeby w międzyczasie ktoś trzymał nad nim pieczę.

Kiedy wychodzili, Kruk usłyszał ciche ćwierkanie dobywające się ze stosu zbutwiałych desek obok tartaku. Sięgnął tam i wydobył rannego wróbla.

– Dla niego to już chyba nie ma nadziei? Biedne stworzenie – rzekła Luiza.

– Zobaczymy – odparł Kruk. Pogłaskał ptaka, pożegnał się i odszedł.

 

❃❃❃

 

Kruk potrzebował trochę czasu, więc postanowił wrócić na pogorzeliska. Przyglądał się spalonemu lasowi, krążąc wokół poczerniałych kikutów drzew. Jego buty szybko zrobiły się brudne od sadzy, po której stąpał. Zarówno dzisiaj jak i w ostatnich tygodniach było bardzo ciepło, ale Kruk wykluczał samozapalenie się lasu. Obszar podpaleń był zbyt równomierny, a ogień rozprzestrzeniał się zbyt szybko. Gdyby tak było to pożar trwałby dłużej i byłby najprawdopodobniej mniej spektakularny. Druid był prawie pewien, że miał do czynienia z celowym działaniem. Nie dbając o czystość swego odzienia, przysiadł na czarnej od sadzy kłodzie.

– Pytanie tylko po co podpalać las? W dodatku w takim miejscu? – Kruk zwrócił się do rannego wróbla, wyciągając go z kieszeni swojego płaszcza.

Kruk nie mógł w to uwierzyć. Czy Leo rzeczywiście mógł być tak egoistyczny, że zaczął podpalać las tylko po to, aby uwolnić swą ukochaną z tego miejsca? 

– Może ktoś go wrobił, ptaszku, co?

Tylko kto? W okolicy nie było nikogo, a nie wyglądało na to, że bartnicy nabrali nagle ochoty na to, żeby puścić wszystko z dymem. Pozostawał Rejnard. Podpalenia własnego lasu tylko po to, aby zgarnąć pieniądze z polisy, było bardzo ryzykowne. Jeżeli to prawda, Rejnardowi mógł grozić nawet stryczek.

– A to byłaby heca, ptaszku.

Rejnard nie wyglądał jednak Krukowi na kogoś tak śmiałego. Mógł łatwo wpaść, więc ryzyko było spore. Nie było też dowodów na jego winę. Podejrzenie to za mało. Może był ktoś jeszcze, kogo Kruk nie dostrzegał? Ale kto? Najbliższa osada była wiele mil stąd i raczej nikt się tym kawałkiem lasu specjalnie nie interesował.

Zaczynało go coraz bardziej nurtować jeszcze jedno pytanie. Co było na dwóch ostatnich stronach polisy? Nie chciał o to pytać Rejnarda, bo wyszłoby na jaw, że nie oglądał dokumentów w mieście. Ale może trzeba było podnieść ten temat? Nawet najmniejszy szczegół mógł rzucić na śledztwo nowe światło. Może łatwiej byłoby wyciągnąć coś z Luizy?

– Trzeba będzie jednak zapytać, ptaszku, co? – Kruk znowu zwrócił się do rannego ptaka. Wyciągnął go z kieszeni i zaczął oglądać. – Ale najpierw przekonamy się, co ty wiesz o całej tej sprawie.

Wróbel był cały osmolony. Musiał być akurat w lesie w trakcie ostatniego pożaru. To cud, że udało mu się ulecieć i w dodatku przeżyć do tej pory. Ptak z trudem oddychał. Kruk wiedział, że nie zostało mu wiele czasu. Musiał się śpieszyć.

 

❃❃❃

 

Wchodząc do wioski, Kruk wpadł na Księgowego, który wyraźnie na niego czekał.

– Panie Kruk, słyszałem, żeście rozmawiali z Leo – rzucił na przywitanie.

Kruk niemal całkiem go zignorował i ruszył żwawym krokiem w stronę chaty sołtysa.

– Chłopak jest winny – naciskał uparcie, idąc za Krukiem. – Ptaszyna wpadła nam jak śliwka w kompot.

Minęli dąb, do którego akurat był przywiązany Leo. Skazany wodził za nimi wzrokiem, kiedy przechodzili.

– Teraz tylko oświadczenie musicie wydać. Że mamy winnego, ma się rozumieć. Nic tu już chyba po was? Rejnardowi sam przekażę waszą decyzję, jeśli pozwolicie.

Kruk nie wytrzymał. Nie mógł już dłużej grać spokojnego. Obrócił się prawie w miejscu. Wyprowadził cios, korzystając z siły skrętu tułowia, trafiając Księgowego pięścią prosto w prawy policzek. Impet z jakim zbir szedł za nim, dodatkowo dodał siły uderzeniu. Upadł natychmiast na ziemię jak porażony. Pociekła krew, a w trawie zginęło kilka zębów.

– Pozwólcie, że sam mu przekażę. Na razie Leo jest tylko podejrzanym. Macie go odwiązać od drzewa. Trzymajcie go pod strażą i dawajcie jeść. Do czasu aż skończę śledztwo.

Tym razem to Księgowy nic nie odpowiedział. Wpatrywał się tylko z nienawiścią w Kruka. Druid odwzajemnił na moment spojrzenie, po czym odwrócił się i ruszył znów szybkim krokiem w stronę chaty sołtysa.

 

❃❃❃

 

Kruk wrócił do swojej izby. W środku nadal śmierdziało, ale lepszego miejsca nie miał. Zasłonił szczelnie okiennice, po czym zapalił tylko dwie świece, tak aby mieć wystarczającą ilość światła, aby cokolwiek widzieć, ale żeby go nie rozpraszało. Nic nie mogło zakłócić jego koncentracji. Usiadł na podłodze, rozłożył przed sobą kawałek materiału i położył na nim wróbla. Bezbronne stworzenie leżało, ciężko oddychając i wpatrując się w druida. Kruk wiedział, że ptaszyna pogodziła się już ze swoim losem.

Druid sięgnął za pazuchę, wyciągając butelkę otrzymaną od Kołtuna. Nie był to miód, a samogon. Musiał jak najbardziej przytępić swoje zmysły i możliwie odciąć się od rzeczywistości, jeżeli miało się udać. Lepszy byłby cynoniak lub srebrnik, ale w wiosce nie miał szans ich dostać. Wódka musiała wystarczyć.

– Na zdrowie – powiedział do ptaka leżącego przed nim i wypił kilka głębokich łyków.

Samogon był bardzo mocny. Natychmiast zapiekł go w gardło, przytępiło zmysły. Z każdym łykiem smród panujący w izbie było czuć coraz mniej. Wkrótce butelka była opróżniona już prawie w połowie. Kruk odstawił ją na bok i skupił się na ptaku. Zaczął powoli inkantować słowa w pradawnym, zapomnianym już języku. Wróbel miał coraz większe problemy z oddychaniem. Świszczał teraz miarowo, próbując złapać choć trochę powietrza w małe płuca. Druid nie miał wiele czasu.

Przykry zapach panujący w izbie stawał się coraz bardziej odległy. Kruk powoli przestawał go odczuwać. Przestał też stopniowo dostrzegać wszystko, co go otaczało. Wszystko skryło się w mroku. Widział tylko leżącego przed nim ptaka oraz płomienie świec.

Druid zaczął inkantować słowa jeszcze szybciej. Pojawił się ból w klatce piersiowej. Oddychał z trudem, a jego ciało raz po raz przechodził głęboki dreszcz. Każde kolejne słowo wypowiadał z coraz większym trudem.

Nagle poczuł zapach świeżego, leśnego powietrza. Nie był już w izbie. Siedział na drzewie obserwując otoczenie. Przeleciał z drzewa na drzewo. Rozejrzał się jeszcze raz. Miejsce nie było dobre. Zeskoczył z gałęzi, dopiero po chwili rozpościerając skrzydła. Powietrze złapało go chwilę później i poniosło dalej. Zatrzepotał skrzydłami, żeby nabrać pędu. W końcu doleciał do małej polanki. Sfrunął na ziemię i zaczął skubać glebę w poszukiwaniu pożywienia.

Po chwili poczuł nieprzyjemny zapach. Zrobiło się też jakby trochę jaśniej. Zaniepokoił się. Wzbił się w powietrze i przysiadł na brzozie, aby rozejrzeć się po okolicy. Zobaczył wielką, świecącą łunę nad lasem, która zbliżała się w jego stronę.

Pora stąd odfruwać. 

Na polanie stał też młody mężczyzna, który, podobnie jak on, przyglądał się łunie z przerażeniem. Wkrótce z lasu wyłonili się inni ludzie. Było ich kilku. Ich przywódca był wysoki i nadzwyczaj chudy.

– Znowu się pali! – krzyknął do nich mężczyzna stojący na polanie. – Trzeba powiadomić ludzi w wiosce! Gasić to!

– Ano, pali się – potwierdził chudy i wysoki typ, który podszedł do młodego mężczyzny i złamał mu na głowie trzymaną w ręku gałąź.

Mężczyzna padł na ziemię nieprzytomny.

– Co z nim zrobimy, szefie? – zapytał gruby typ. 

– Urobimy go. Kto go zna?

– To Leo – odparł jeden z bandytów. – Przyjeżdża do wioski, niby żeby handlować bursztynem, ale tak naprawdę każdy wie, że robi to dla córki sołtysa.

– No to mamy winnego. To on podpalał las.

– Jak to, szefie, przecież to my podpalamy… – zdziwił się gruby.

– Aleś ty głupi, Sześć Jan. To będzie nasz podstawiony winowajca.

– Aaaa! – Gruby nazwany Sześć Janem pokiwał głową.

– Zabierzcie go do mojej izby. I lećcie już po bartników. Niech zaczną to gasić, bo cholera, jak tak dalej pójdzie, to ogień do wioski dojdzie. Tym razem chyba trochę przesadziliśmy.

Pora stąd odfruwać. 

Zeskoczył z gałęzi i poleciał w stronę łuny. Może nie było jeszcze za późno? Z każdym machnięciem skrzydeł robiło się coraz bardziej gorąco. Doleciał w końcu do gniazda. W gnieździe zostało tylko jedno pisklę. To mniejsze. Drugi najwyraźniej wyskoczył z gniazda, próbując latać. Spojrzał w dół. U stóp drzewa leżała krwawa ptasia miazga.

Podleciał do gniazda i zaczął piszczeć na drugiego młodego, żeby też spróbował. Nie było wyjścia. Robił tak do momentu, aż gniazdo zajęły płomienie. Pisklę spłonęło na jego oczach.

Był już cały osmolony. Ostatkiem sił wydostał się z pożaru.

 

❃❃❃

 

Coś załomotało kilka razy. Kruk czuł, jak odbija mu się to echem w głowie. Było mu słabo i czuł mdłości. Zwinął się mocniej w kłębek i miał nadzieję, że już nic mu nie przeszkodzi, że będzie mógł zasnąć. Odprawienie tego rytuału sporo go kosztowało. Ryzyko było duże, bo im mniejsze stworzenie tym więcej energii trzeba w niego włożyć, aby utrzymać trans. A ten był bardzo długi.

Znowu coś załomotało. Teraz był już pewny, że naprawdę to słyszy. Ktoś pukał do drzwi. Chciał coś odpowiedzieć, ale kiedy otworzył usta, wydobył się z nich jedynie wielki bąbel, który pękł po chwili.

– Może nie ma go w środku? Podobno wcześniej nie spał w chacie.

– Nie zaszkodzi sprawdzić. Księgowy powiedział, że mamy go znaleźć. Co mu powiesz, jak wrócimy z niczym?

Ktoś nacisnął na klamkę, która ostro zaskrzypiała pod naporem. Krukowi ten dźwięk wydał się bardzo głośny.

– I jak się do środka dostaniesz? Zamknięte – pytał dalej głos z zewnątrz.

– Otóż widzisz… – Kruk poznał drugi głos. Był to Sześć Jan – po prostu te drzwi rozpierdolę.

– A powodzenia.

Sześć Jan zaczął dobijać się do środka. Na początku uderzenia były szybkie. Później coraz wolniejsze, ale też wyraźnie mocniejsze. W końcu stare zawiasy ustąpiły i Sześć Jan wpadł do środka razem z drzwiami, kładąc się na nich. Przydupasy wleciały za nim.

– Tutaj leży – powiedział jeden.

– Schlał się. – Sześć Jan w końcu podniósł się na nogi. – Schlał się tutaj jak świnia.

Kruk był bardzo słaby. Nie bardzo rozumiał, co się dzieje. Wiedział tylko, że zaraz stanie się coś bardzo niedobrego. Musi jak najszybciej podnieść się na nogi. Nie może tak tu leżeć.

Wkładając w to niemożliwy wysiłek, podniósł się, ale tylko na kolana. Popatrzył na otaczających go zbirów. Próbował coś powiedzieć, ale nie udało mu się. Tylko się opluł. Ślina pociekła mu po brodzie.

– Patrzcie na niego – powiedział jeden z Przydupasów. – Tak schlanego chłopa tom w życiu nie widział.

– Dobra, chłopy! – krzyknął Sześć Jan. – Bić go!

Zaczęli okładać go z każdej strony. Jego ciało już wcześniej było obolałe. Teraz nawet nie czuł już bólu. Kopniaki wbijające mu się między żebra sprawiały, że drgał co chwila.

– A to na wypadek, gdybyś pomyślał sobie jeszcze kiedyś, żeby wejść nam w drogę – kiedy skończyli, Sześć Jan pochylił się nad nim i wbił mu sztylet między żebra. Zrobił to bardzo nieumiejętnie. Nie trafił ani w serce, ani nie przebił też płuca. – Weźcie go i wyrzućcie gdzieś w lesie.

– A jak kto będzie pytał? – zainteresował się jeden z Przydupasów.

– To go też obijcie. Żeby mu te pytania z głowy wystukać.

Wzięli go we dwójkę pod ramię. Kiedy przechodzili przez wioskę, mieszkańcy odwracali się i chowali w domach. W końcu zawlekli go do niewielkiego jaru na skraju lasu.

– Chyba wystarczy? – zapytał jeden. – Nie chce mi się go dalej ciągnąć.

– Rzucaj go tu.

– A może ma przy sobie coś cennego? – zapytał jeden z Przydupasów. – Szkoda go tak zostawiać, nie przeszukawszy najpierw…

– Czyś ty zwariował – odparł drugi. – Nie słyszałeś, że okradanie druidów przynosi pecha? Rzucamy go. 

Zrzucili go do jaru. Podczas upadku musiał złamać kilka dodatkowych żeber.

No to koniec, pomyślał Kruk. I stracił przytomność.

 

❃❃❃

 

– No, obudziliście się wreszcie – rzekł Kołtun, który rzeczywiście wydawał się lekko zniecierpliwiony. – Nie, nie próbujcie nic mówić. Dostaliście prosto w gębę. Paskudnie bardzo. Zęby tom z was wyciągał jeden po drugim. Kawałek po kawałku. Goić się to będzie długo, a później wam nie współczuję. 

– Lohadze shobie… – odparł z trudem Kruk.

Rozejrzał się się. Żebra zabolały go ostro, kiedy się poruszył. Był w pomieszczeniu, które kiedyś pewnie było zwykłą małą szopą. Bartnicy zaadaptowali ją i przerobili na składzik, ustawiając półki z narzędziami wszędzie, gdzie się dało. Gdzieniegdzie leżały też beczki z miodem i różnego rodzaju rupiecie, które chłopi musieli tu przynosić, kiedy nie wiedzieli, co z czymś zrobić. Druid leżał za stosikiem takich rupieci. Był sprytnie ukryty tak, że ktoś, kto wszedłby do składziku, nie dostrzegłby go, nie zaglądając głębiej.

– Chociaż wasza gęba to jeszcze nic – kontynuował sołtys – gorzej było z tą raną na piersi, którą wam wywiercili, padalce. Jeszcze żebra wszystkie połamane. Utrapienie… A przeleżeliście tak do wieczora. Wcześniej żeśmy się nie odważyli po was pójść. A kiedyśmy was w końcu wyciągnęli, to krwi się już srogo z was ulało. A brzydka to krew była. Myślelim, że was nie odratujemy, ale rany, panie druid, to się na was goją jak na wołu. No i radziłbym oszczędzać prawą nogę. Myśleliśmy nawet, że złamana, ale chyba się obyło.

– Ihe? – wycharczał Kruk.

– Już tu leżycie? – Kołtun zastanowił się przez chwilę. – A będzie ze trzy dni już jak was tutaj kurujemy. Ida cały czas przy was czuwała. Wdzięczna jest, wiecie? Żeście jej chłopa od drzewa kazali zabrać. Już nie leży biedak na słońcu, do drzewa przywiązany.

 

❃❃❃

 

– Zdarzało się już coś takiego wcześniej, Kołtun? Palił się wam las na taką skalę?

Minęło kilka kolejnych dni, a Kruk czuł się już lepiej. Bolało go całe ciało, ale miał wrażenie, że to raczej przez długie leżenie. Brakowało też zębów, które do tej pory zawsze były na swoim miejscu. Szczególnie dokuczała mu noga. Nadal przeszywała całe jego ciało bólem, kiedy próbował na niej stanąć. 

Doskwierała mu też nuda. Przez ten czas zdążył się już nauczyć, że może określać porę dnia na podstawie osób, które słyszał, kiedy przechodziły obok. O świcie jakiś chłop zawsze chodził się odlać za szopę. W południe baby przechodziły z praniem w stronę rzeki. A pod wieczór pojawiały się dzieci. Pewnego dnia któreś weszło do szopy, ale druid wydał kilka nieludzko brzmiących dźwięków i nim go dostrzegło, dziecko zdążyło uciec.

– Ano, raz tak już było. – Kruk dostrzegł smutek w twarzy Kołtuna. – Kawał lasu poszedł z dymem. Dwa dni się paliło. Przez ten czas bez ustanku żeśmy gasili. Widzicie, mam nawet pamiątkę z tamtego okresu. – Kołtun wyciągnął stopę z buta i pokazał druidowi zniekształconą stopę, która kiedyś musiała być dotkliwie poparzona przez ogień. – Stanął żem na spróchniałe, na wpół spalone drzewo. Coś pierdyknęło i stopa się mi zaklinowała. Ogień był blisko. Zanim mnie reszta chłopaków wyciągnęła, zdążyła się już stopić. Palców, jak widzicie, już nie mam. 

– Załóż but, Kołtun. – Widok nie był przyjemny, a Kruk nie miał ochoty go oglądać – I teraz cisza? To znaczy, nic się nie pali?

– A nic. I chwała za to.

– Przestraszyli się, skurwysyny…

– Co tam szepczecie?

– A nic, nic Kołtun.

 

❃❃❃

 

Pod wieczór Ida zawsze przychodziła do niego, przynosząc wiadro z wodą, żeby mógł się trochę odświeżyć. Siadała po drugiej stronie rupieci w szopie, tak żeby zapewnić mu trochę prywatności.

– Wyjedzie pan, panie Kruk? – zapytała. – Jak już pan ozdrowieje? W wiosce to nic już po panu. Przydupasy zaraz wezmą i zatłuką znowu. Tym razem możecie nie mieć tyle szczęścia, co ostatnio.

– Szczęście, moja droga – odparł Kruk – ma ten, kto działa. Jak już ozdrowieję, to wznowię śledztwo. Mam kilka pytań do Rejnarda. Zobaczymy też, jak bardzo się zdziwi na mój widok. Zadbam o to, aby tym razem był bardziej szczery niż ostatnio.

– Pan Rejnard rzeczywiście jakiś niespokojny. Byłam wczoraj we dworku.

– We dworku? A często tam chodzisz, dziewczyno?

– Ano bywam od czasu do czasu. Tu trzeba posprzątać, tu pranie zrobić. Panna Luiza mówi, że nie lubi tego robić i zresztą jej nie przystoi, czy nie tak? Ona wysoko urodzona jest.

– No tak… Nie przystoi. – Kruk zamyślił się. – A o czym tam we dworku gadają teraz?

– A nic tylko o jakieś po-lisie rozmawiają. Tak jakby było jakieś przed-lisie. Nic z tego nie rozumiem.

– O polisie? Ida? Co o niej mówią?

– Ale… ja nic z tego nie zrozumiałam.

– Przypomnij sobie, Ida.

– Ja nie wiem… – dziewczyna zamyśliła się – pan Rejnard nie zgadzał się z siostrą. Krzyczał na nią i mówił, że on wcale tego nie chciał.

– I co jeszcze mówili? – dopytywał Kruk. – Przypomnij sobie. To bardzo ważne.

– Panna Luiza zapewniała, że wszystko jest jak trzeba. Nikt im nic nie zarzuci. Tartak działa, a oni mogą dostać jeszcze więcej z tego po-lisia, jeśli tylko zrobią to jeszcze raz.

Czyli jednak to Rejnard. Dowody nie były niezbite, a Ida byłaby raczej kiepskim świadkiem, ale wyglądało na to, że Rejnard rzeczywiście macza palce w podpaleniach. W dodatku robi to w zmowie ze swoją siostrą. A tartak… tartak musiał być dodatkowym elementem polisy. Może właśnie o nim była mowa na brakujących stronach. Stryj Rejnarda mógł zdecydować się na sporządzenie polisy w taki sposób, żeby ubezpieczała działanie tartaku, a nie las sam w sobie, który był tylko źródłem jego dochodu. Wtedy cena polisy rzeczywiście mogła być tańsza. To dlatego Jarosz dalej był w tartaku. Sprawiał tylko pozory, że tartak nigdy nie przestawał funkcjonować. Kruk był tam i wiedział, że ten fakt z łatwością można było podważyć. Rejnard pewnie celowo zniszczył fragment polisy, który o tym mówił.

Z rozmyślania wyrwał go odgłos drzwi otwieranych z hukiem. Do środka wszedł, a właściwie wbiegł Kołtun.

– Pali się! – krzyknął. – Panie Kruk, znowu się pali.

Kruk podniósł się z trudem. Uszkodzona noga nadal mocno mu dokuczała. Zdecydowanie zbyt wiele czasu już tu przeleżał. Druid musiał działać. To mogła być najlepsza okazja na zdobycie dodatkowych dowodów przeciwko Rejnardowi.

– Kołtun – druid zakaszlał mocno – zbierz chłopów. Wyciągnij ich z domów i niech łapią co mają pod ręką. Łopaty, cepy, grabie. Nieistotne. Byleby można było tym solidnie przypierdolić.

– A…a…ale jak to? – wyjąkał Kołtun.

– Nie czas na pytania, Kołtun. – Kruk wyszedł z szopy. Na zewnątrz było już czuć dym unoszący się w powietrzu. Noga okrutnie go bolała.

 

❃❃❃

 

Na placu zebrało się około dziesięciu chłopów. Widać było, że większość z nich została wyciągnięta tutaj prosto z łóżka. Tylko niektórzy zdążyli się ubrać. Większość z nich stała przed Krukiem w samych kalesonach.

– To już wszyscy? – Kruk zapytał Kołtuna.

Kołtun kiwnął głową.

– Słuchajcie! – krzyknął do nich Kruk, starając się ich nieco pobudzić do życia. – Bandyci, którzy mieli chronić las, źródło waszego utrzymania, teraz go palą.

– Ale jak to palą? Przecież Leo… – zaczął jeden z chłopów z wielkim wąsem.

– Leo siedzi teraz w zamknięciu. Nie mógł podpalić lasu – odparł Kruk. – Myślicie, że to on? To zbiry wynajęte przez Rejnarda oszukiwały was przez cały ten czas, a Leo został przez nich wrobiony. Mamy teraz okazję złapać ich na gorącym uczynku. Jesteście ze mną?

Odpowiedziała mu cisza.

– Jesteśmy! – krzyknął po chwili zawahania chłystek stojący z przodu.

– Kołtun, niech baby i dzieci szykują wiadra. Niedługo trzeba to będzie gasić. A reszta za mną!

Poszli w kierunku lasu. Tak jak spodziewał się Kruk, czterech chłopów niby dyskretnie obróciło się i wróciło w kierunku wioski. Został on. chłystek, dwóch bliźniaków z łukami myśliwskimi, barczysty chłop z siekierą i staruszek, który nie bardzo wyglądał na zdolnego do walki. Po chwili dołączył do nich też Kołtun, trzymający zardzewiały miecz, który miał nie wiedzieć skąd. Kruk wolał nie pytać.

Kiedy dobiegli do brzegu wioski i mieli już zniknąć w gąszczu drzew, druid, kierowany przeczuciem, spojrzał jeszcze w kierunku dworku. Na ścieżce stała Luiza. Wyglądała niczym zjawa w długiej sukni sięgającej po samą ziemię. Przypatrywała im się z oddali w milczeniu. Kruk popatrzył w jej stronę, po czym dał znać chłopom, aby nie zwlekali. Weszli do lasu.

 

❃❃❃

 

Płomień powoli sięgał coraz wyżej. Zieleń drzew zaczynała już się zmieniać w czerwony rozbłyski ognia pożerającego las. Księgowy stał na wzgórzu, obserwując swoich ludzi. Nie mogło być mowy o pomyłce. Miejsca, w których podpalali knieję, musiały być precyzyjnie wykalkulowane. Kolejne podpalenie oznaczało więcej pieniędzy z polisy Rejnarda, a co za tym idzie więcej pieniędzy dla niego, ale było to też większe ryzyko. Gdyby pożar doszedł do wioski, mogłoby się zrobić nieciekawie. Kiedy w grę wchodzi ludzkie życie, śledztwo zwykle zaczyna być bardzo nieprzyjemne. Nie mogło być mowy o pomyłce. To był ich ostatni raz.

Rejnard nie chciał się zgodzić na wywołanie kolejnego pożaru. Księgowy zdołał jednak przekonać szlachcica. Ledwo się udało. Tchórz z niego, pomyślał. Nie potrafi wykorzystać okazji, nawet jeśli ta kopie go prosto w dupę. Gdyby nie wsparcie jego siostry, pewnie by mu się nie udało. Dziewczyna była zdecydowanie bardziej śmiała od swojego brata. Wiedziała, że trzeba iść za ciosem. Księgowy lubił takie jak ona. Małe, ale śmiałe i energiczne. 

A ryzyko zaczynało się zwiększać. Co prawda pozbyli się druida, ale w końcu ktoś zacznie go szukać. Wszystkiego się wyprą. Druid nigdy nie dotarł do Chluby. Cała wioska to potwierdzi.

Księgowy oblizał wargi. Zaschło mu w ustach. Las płonął już na całego i gorąco stawało się powoli nie do zniesienia. Reszta zaczęła wyłaniać się z lasu, wspinając się do niego na wzgórze. Ostatni szedł Sześć Jan, który miał z tym wyraźny problem. Sapał jak tur, zatrzymując się co chwila i opierając o zgięte kolana.

– W końcu – rzucił im Księgowy na przywitanie – nie śpieszyło wam się.

– Nie chciało się zająć… – wydyszał jeden ze zbirów, kiedy dotarł na wzgórze.

– Co wy mi tu głupoty gadacie, Szałopas. Las suchy jak pieprz. Lepiej niech ktoś leci do wioski skrzyknąć chłopów. Gasić to trze…

Księgowy nie zdążył dokończyć, coś świsnęło mu koło ucha i Szałopas został trafiony strzałą prosto w obojczyk i upadł na ziemię, charcząc krwią na wszystkie strony.

 

❃❃❃

 

Kruk chciał zaczekać, aż wszystkie Przydupasy wejdą na wzgórze, ale chłopi, widząc podpalony las, wpadli w szał i rzucili się do walki. Bliźniacy szyli z łuków jak opętani. Nie byli jednak przyzwyczajeni do wykorzystywania łuku w walce. Służyły im one wcześniej tylko do polowania na dzikie zwierzęta. Do długich podchodów i spokojnego mierzenia do zwierzyny. Tutaj liczyła się szybkość, czas reakcji i opanowanie. Cel był ruchomy i mógł zaatakować. Jednego z Przydupasów wzięli z zaskoczenia. Wdrapał się na wzgórze jako pierwszy i był odsłonięty. Księgowy cudem uniknął trafienia. Strzała przeleciała tuż obok niego.

Reszta zbirów zdołała schować się między drzewami. Księgowy padł szybko na ziemię, znikając za powalonym konarem. Chłopi wpadli na wzgórze, rycząc ze wściekłości, ale kiedy dobiegli do środka i nie spotkali się z przeciwnikiem, po prostu stanęli jak wryci i zamilkli. Przydupasy ruszyły na nich ze wszystkich stron.

Kruk zaklął pod nosem. Nie zaczęło się dobrze. Liczył na to, że na początku uda im się uzyskać przewagę. Przynajmniej chłopi stali w kupie. Ramię przy ramieniu. Doskoczył do nich w trzech susach i krzyknął, aby ich zmotywować.

– Trzymać się razem! Jeden obok drugiego.

I wtedy zaczęło się piekło.

Staruszek od razu dostał kordem przez łeb. Kawał nosa spadł w gąszcz traw obok niego. Reszta zwarła się w walce. Mieli przewagę jednej osoby. Sześć Jana nadal wdrapywał się na wzgórze.

Kruk natychmiast dopadł do jednego ze zbirów. Noga okrutnie mu dokuczała. Zaatakował. Jego przeciwnik nie był żółtodziobem. Zręcznie odbijał kolejne ciosy buzdygana, próbując od czasu do czasu przejść do ataku. Kruk nie mógł mu na to pozwolić. Gdyby zaczął się cofać, szybko straciłby przewagę z uwagi na chorą nogę. Zakończył serię ciosów, uderzając mocno do góry. Zamarli na chwilę w tej pozie, a jego przeciwnik uśmiechnął się z myślą, że teraz jego kolej. Uśmiech jednak szybko zszedł mu z twarzy. Kruk dźgnął go błyskawicznie dobytym sztyletem.

Rozejrzał się. Księgowy walczył z dwoma bliźniakami, którzy odrzucili łuki i wyjątkowo zaciekle go okładali. Na skraju polanki leżał jeszcze jeden z Przydupasów, który był przeszyty dwoma strzałami. Każda z nich miała inne lotki. Kruk uśmiechnął się. Nie docenił bliźniaków. 

Kołtun i reszta walczyli z pozostałymi Przydupasami, stawiając im heroiczny opór. Było jednak widać, że nie utrzymają się długo. Ich zapał nie mógł się równać z doświadczeniem bandytów, którzy byli przyzwyczajeni do mordowania z zimną krwią.

– Kurwa… Już idę, już… – wydyszał Sześć Jan, nadal wdrapujący się na wzgórze. Kruk szybko dopadł do niego. Niezgrabnie rozpędził się z górki z uwagi na swoją chorą nogę i uderzył go barkiem. Impet uderzenia wystarczył jednak, by przewrócić grubasa, który zrobił niezgrabny przewrót do tyłu.

– O żeż ty, skurwysynu… – wydyszał przewracając się Sześć Jan.

Druid kopnął go, celując prosto w twarz, ale Sześć Jan jakimś cudem złapał jego stopę, chroniąc się przed ciosem. Kruk stał przez chwilę na chorej nodze z grymasem na twarzy, ale po chwili uderzył go na odlew buzdyganem, wbijając w ziemię.

Robiło się coraz jaśniej. Płomienie pożaru zbliżały się do miejsca, w którym walczyli. Trzeba to skończyć, pomyślał Kruk. Jeden z bliźniaków zawył niczym raniony wilk. Księgowy widocznie przedarł się w końcu przez grad zadawanych mu ciosów i zdołał go dopaść.

Kruk zaatakował Księgowego, starając się pomóc drugiemu bliźniakowi. Od razu było widać, że ma do czynienia z nie lada zabijaką. Księgowy zręcznie odbijał ciosy jego i drugiego bliźniaka. Parował je, wykorzystując impet uderzeń i natychmiast im je oddawał. Kruk potknął się na chorej nodze, ale udało mu się sparować serię ciosów Księgowego. Bliźniak nie miał tyle szczęścia i dostał głowicą w twarz, upadając na ziemię. Księgowy szybko doskoczył do Kruka, przygważdżając go ciężarem ciała do ziemi i próbując wbić mu ostrze w gardło.

– Tym razem upewnię się osobiście, że nie żyjesz – wydyszał Księgowy z szaleńczą satysfakcją.

– Zobaczymy… – odparł przez zęby Kruk, siłując się z nim.

Nagle poczuł, jak pali się otaczający ich las. Nie paliły się tylko drzewa, ale przede wszystkim to, co w nim żyło. Ptaki uciekały szybko, łopocząc skrzydłami, ale zwierzęta, żyjące na poziomie ziemi, nie miały tyle szczęścia. Lis schował się w swojej norze. Nie docierał tam dym, ale wszędzie wokół robiło się gorąco jak w piecu. Gotował się żywcem.

Kruk wpadł w szał. Zebrał w sobie ostatki sił i przyłożył Księgowemu łokciem w twarz. To wystarczyło, aby zrzucić go z siebie. Druid nie sięgnął po kolejny sztylet, który miał schowany w płaszczu. Okładał Księgowego gołymi rękoma. Uderzał raz po raz, czując, że jego ręce robią się coraz bardziej mokre.

– Wy skurwysyny… – wyszeptał.

Drzewa wokół nich powoli zaczynały stawać w ogniu. Kruk chwycił Księgowego za kołnierz i zawlókł do najbliższego. Wszedł między płomienie i przyłożył jego twarz do ognia. Coś zaskwierczało i mocno zaśmierdziało, a Księgowy krzyknął przeraźliwie.

– Nigdy się nie nauczycie… – powiedział i wywołał kolejny krzyk Księgowego. Jeden za drugim.

– Panie Kruk!

Ktoś krzyczał. Jakby z oddali.

– Panie Kruk!

Kolejny krzyk. To Księgowy krzyczy z bólu.

– Panie Kruk! Do jasnej cholery!

Kruk odwrócił się. Za nimi stał chłystek. Cały we krwi. Nie swojej.

– Zaraz nie będzie… – krzyczał chłopak. – Zaraz nie będzie już jak uciekać.

Kruk wyszedł z płomieni, dalej ciągnąc za sobą Księgowego. Zaczął oddychać miarowo, aby się uspokoić. Chłopi stali, wpatrując się w niego oczekująco. Kogoś wśród nich brakowało. Druid rozejrzał się wokół i dostrzegł wśród ciał Przydupasów martwego Kołtuna. Szkoda go, pomyślał.

Kazał chłopom zabrać ciała wieśniaków, a Przydupasów zostawić. Ogień się nimi zajmie. Sam zabrał Księgowego, który jakimś cudem był jeszcze żywy. Dobrze, że go nie zatłukłem, pomyślał Kruk. Jeszcze się przyda.

Odeszli w stronę wioski. Kruk odwrócił się w kierunku ognia. Wszędzie wokół czuł oddech śmierci zbierającej swoje żniwo.

 

❃❃❃

 

Kiedy wracali do wioski, zaczęło się robić nadzwyczaj duszno, a po chwili zapachniało też ozonem. Księgowego zostawił pod strażą wściekłych chłopów, przywiązanego do tego samego drzewa, do którego wcześniej był przywiązane Leo. Kruk zaniósł następnie ciało Kołtuna do jego domu. Zostawił je jego rodzinie bez słowa. Przyjęli to ze spokojem. Tak jakby spodziewali się tego, co nastanie. Cała wioska ruszyła gasić pożar, a kiedy druid dopadł do drzwi dworku Rejnarda, lało już jak z cebra. Woda spadała z nieba całymi litrami, wypełniając łapczywie każdy kąt, każdą szczelinę i wgłębienia w ziemi, które przez cały okres suszy pozostawały suche. Kiedy druid otworzył drzwi, był już przemoczony do suchej nitki. Krew, którą miał na ubraniu, została rozmyta, nadając jego odzieniu ciemnobrązową barwę.

– Rejnard! – krzyknął, wchodząc do środka.

Odpowiedziała mu głucha cisza. Nie wierzył, że domownicy spali. Tej nocy nikt nie spał. Wszedł do gabinetu Rejnarda. W środku było chłodno. Jedno z okien było otwarte i wpadał przez nie do pomieszczenia deszcz i orzeźwiający podmuch wiatru. Na stole stał kieliszek po winie i niedopita butelka. W fotelu odwróconym do niego plecami ktoś siedział.

– I co teraz? – zapytał zimny kobiecy głos.

Kruk wszedł głębiej do pomieszczenia, stając na środku i ociekając na podłogę wodą.

– Rzucisz na nas czar? – kontynuował głos. – Zostaniemy wiecznymi pasterzami lasów, które spaliliśmy? Czy to nie w taki sposób druidzi karzą wrogów przyrody?

– Nie – odparł Kruk. – Zadajemy im śmierć. Tylko to zaprowadzi ich tam, gdzie jest ich miejsce. Czyli do ziemi. A raczej kiedyś tak robiliśmy, bo takich praktyk nie stosuje się już od lat. Jest to relikt przeszłości, który wywodził się z braku sensownego systemu resocjalizacji. Twojego brata czeka proces, nie śmierć, Luizo. Śmierć może być wyrokiem to i owszem, ale to już nie z prawa druidów, a z prawa ludzi.

Luiza odwróciła się. Jej twarz wyglądała na zmęczoną. Włosy były rozczochrane. Miała też cienie pod oczami i rozmazany makijaż.

– To nie on na to wpadł, wiesz? – powiedziała Luiza. – Mój brat nie miał najmniejszego pojęcia, jak wyjść ze swych długów. To ja kazałam mu w końcu przestać pić. To ja zaczęłam odbudowywać dawne interesy. Zarabiać… Ale długi były zbyt wielkie. Pieniędzy ciągle było mało.

– Pieniędzy zawsze jest mało – przerwał jej Kruk. 

– Mój kochany brat przegrał w karty niemal wszystko, co zostawił nam ojciec – ciągnęła Luiza, nie zwracając na niego uwagi. – Wtedy znalazłam starą polisę stryja. To była nasza szansa na nowe życie. Musieliśmy tylko spalić ten cholerny las.

– Czasami trzeba długich lat, żeby drzewa później odrosły. Czasami w ogóle nie odrastają.

– Ryzyko było duże, wiem. Zresztą sam widzisz. Za pierwszym razem zrobiliśmy to razem z Rejnardem. Nie wiem, jakim sposobem go do tego namówiłam. Podłożyliśmy ogień w kilku miejscach.

Luiza usiadła na stole. Przez chwilę patrzyła w podłogę. Później zaczęła machać nogami i kontynuowała.

– To było głupie. Mało brakowało, a spalilibyśmy więcej niż było trzeba… Na szczęście chłopi szybko ruszyli z odsieczą i udało się ugasić pożar. Kołtun ich zebrał. Dobry, stary Kołtun. Zawsze go lubiłam, wiesz?

– Kołtun nie żyje – odparł Kruk.

– Ach… – Luiza przestała na chwilę machać nogami. – W każdym razie zabrnęliśmy już za daleko. Rejnard się przestraszył, ale kiedy powiedziało się jedno słowo, trzeba powiedzieć drugie. Znalazłam Księgowego. Ściągnęłam go tutaj z tą całą jego zgrają. Mogło się zrobić niebezpiecznie. Co gdyby chłopi nagle dowiedzieli się, kto za tym stoi i się zbuntowali? Potrzebowaliśmy ochrony i kogoś, kto zna się na rzeczy, kto zna się na…

– Podpalaniu? – wtrącił Kruk.

– Tak, na podpalaniu. – Luiza popatrzyła Krukowi w oczy. – Tartak musiał oczywiście działać. Inaczej polisa nie byłaby ważna. To nie był problem. Stary Jarosz i tak siedział tam od zawsze, więc nie było się do czego przyczepić. Mój brat oczywiście miał wątpliwości czy to przejdzie, więc dla pewności zniszczyłam część polisy.

– Jaki on miał w tym wszystkim udział – zapytał Kruk.

– Ja na to wszystko pozwoliłem – powiedział ze smutkiem Rejnard, zamykając okno. Zrobiło się nagle dużo ciszej. Kruk zdziwił się, że dał się tak podejść, ale był już naprawdę zmęczony.

Kruk popatrzył na nich oboje. Na pierwszy rzut oka niewinną dziewczynę, która dalej machała nogami i wpatrywała się w niego oczekująco. I na mężczyznę, który ze smutkiem wpatrywał się w deszcz za oknem.

– Jesteście aresztowani – powiedział Kruk. – Za próbę oszustwa finansowego i celowe niszczenie przyrody na dużą skalę. Zostaniecie przewiezieni do Lichtanfels, gdzie będziecie osądzeni i ukarani.

 

❃❃❃

 

Druid zrzucił z głowy kaptur. Po dwóch dniach przestało w końcu padać chociaż na chwilę, a on nie chciał ukrywać swojej twarzy, kiedy wyjeżdżali. Przez wioskę ciągnął orszak straży. Na przedzie jechało kilku konnych, a za nimi wóz, na który byli załadowani Rejnard i Luiza. Do wozu przywiązany był Księgowy, który starał się za nim nadążyć. Jedną połowę jego twarzy pokrywał wielki strup, który został po poparzeniach. Orszak zamykali członkowie osobistej gwardii Kroppswolde oraz druid.

Mieszkańcy żegnali ich w milczeniu. Wszyscy byli nienaturalnie cicho, tylko Ida płakała wtulona w ramię Leo. Przypatrywali się im trochę z przerażeniem, trochę z wątpliwością. Bliźniak stał nieco w oddali, trzymając blisko przy sobie swój łuk.

– Co teraz, panie druid – rzucił ten sam chłystek, który brał wcześniej udział w walce. – Co teraz z nami będzie? Co my bez pana Rejnarda i panny Luizy zrobimy?

– Jak to co? – zapytał szczerze zdziwiony druid. – Teraz w końcu możecie zająć się bartnictwem.

 

Koniec

Komentarze

Okej, przeczytałem. Samo opowiadanie jest napisane świetnie i nie ma się czego czepiać. Może z wyjątkiem kilku szczegółów: sposobem mówienia niektórych postaci, czy wulgaryzmami. Ja bym się zastanowił nad tym, czy to dodaje utworowi wartości, czy jest sensowne, ale to twoja decyzja.

 

Zauważyłem, że błędnie zapisujesz dialogi. Tutaj jest poradnik:

https://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

 

Natomiast z samą fabułą i postaci nie jest już tak ładnie. Nie, żeby było źle, ale wydaje mi się, że stoisz już gdzieś na wyższym poziomie, żeby przymknąć oczy na takie rzeczy.

Postacią brakuje głębi. Rozumiem przez to, że zbóje są zbójami, chłopi chłopaki, szlachta ma gdzieś chłopów i ich życie, a druid kocha drzewa i ptaszki. Każdy z bohaterów jest taki, jaki wydaje się przy pierwszym spotkaniu. Żaden nie zaskakuje czytelnika, no, przynajmniej nie zaskoczył ;)

Fabuła jest przewidywalna, pozbawiona większych komplikacji. Od momentu wprowadzenia wątku z polisą, czytelnik bierze tę opcję pod rozwagę i ona się właśnie sprawdza. Brakuje tu zaskoczenia. Tego uczucia, że patrzy się na pierwsze przedstawione wydarzenia i okazuje się, że nie były one tym, czym się wydawały.

Brakuje również fantastyki. Wykorzystujesz ją tylko tutaj, by pchnąć fabułę do przodu. Myślę, że przy większym wysiłku byłbyś się w stanie nawet obejść i bez tego. Brak fantastyki w przypadku opowiadania fantastycznego, no, co by nie mówić, jest już poważnym zarzutem.

Pochwalić natomiast chcę klimat opowieści. Bardzo mi się spodobał i aż zamarzyło mi się lato. Miałem też silne skojarzenia z czwartym aktem pierwszego Wiedźmina od CD Projekt. Czyżby inspiracja?

 

A teraz kilka moich wątpliwości co do szczegółów i nie tylko ;-)

 

Rzeczywiście była tam też postać, której nie dostrzegł od razu. Pod drzewem siedziała młoda dziewczyna w białej, zakurzonej sukience.

Jak rozumiem, Kruk dostrzegł, że Leo jest poobijany, ale nie zauważył już dziewczyny obok chłopaka?

 

w dodatku odziani w skórzane przeszywanice.

Jest gorąc, a ci zbóje siedzą w przeszywanicach?

 

– Wolałbym porozmawiać w cztery oczy – odparł. – Jeśli to nie problem.

– Oczywiście – odparł Księgowy, po czym ukłonił się nisko i wyszedł.

Czy to Kruk wydaje tutaj polecenia? Znając charakter Księgowego jakoś trudno mi przyjąć, że tak po prostu się skłonił i wyszedł.

 

Natura w końcu ma to do siebie, że cechuje ją nieokiełznany chaos i bałagan.

Ja bym polemizował.

 

Kruk nie wytrzymał. Nie mógł już dłużej grać spokojnego. (…)

Rozumiem, że mu się śpieszyło, bo wróbel umierał, ale czy to było mądre? Po pierwsze wiedział, że zbój ma towarzyszy. Po drugie na tym etapie fabuły pobił właśnie gościa, który jest tu, aby chronić lasy. Zresztą potem za to zachowanie zostaje ukarany i prawie traci wszystko. Ta reakcja wydaje się przesadzona, no, ale może Kruk to gwałtownik?

 

> Ogólnie o fantastyce służącej jedynie do pchnięcia fabuły na przód już pisałem, ale chciałbym jeszcze zauważyć, że Kruk akurat znalazł wróbla, który akurat widział podpalaczy i akurat usłyszał ich rozmowę i kluczowe wydarzenia. A to ci szczęściarz z tego Kruka.

 

> Dalej mamy zbójów, którzy jak typowi zbóje trudnią się w zabijaniu i jak zwykle, gdy przychodzi kogoś zabić ten ktoś przeżywa.

 

Większość z nich stała przed Krukiem w samych kalesonach.

Pomijając już to, czy chłopi nosili kalesony, to jest to raczej bielizna ocieplająca.

 

> Ogólnie kilkukrotnie mówisz o gaszeniu lasu przez chłopów. Przyznam, że ja nie potrafię sobie tego wyobrazić. Nie wiem, czy tak robiono kiedykolwiek, ale budzi to we mnie pewne wątpliwości. A w tym przypadku wody w rzece prawie nie ma, a oni co, ustawiają się w rządku i podają sobie wiaderka z wodą i leją na płonące drzewa?

 

Księgowego zostawił pod strażą wściekłych chłopów, przywiązanego do tego samego drzewa, do którego wcześniej był przywiązane Leo.

Czy Księgowy wymaga przywiązywania w takim stanie? Jemu to chyba trzeba lekarza.

 

– Nie – odparł Kruk. – Zadajemy im śmierć. Tylko to zaprowadzi ich tam, gdzie jest ich miejsce. Czyli do ziemi. A raczej kiedyś tak robiliśmy, bo takich praktyk nie stosuje się już od lat. Jest to relikt przeszłości, który wywodził się z braku sensownego systemu resocjalizacji. Twojego brata czeka proces, nie śmierć, Luizo. Śmierć może być wyrokiem to i owszem, ale to już nie z prawa druidów, a z prawa ludzi.

Pomimo tego Kruk wymierza sprawiedliwość bandytom, którzy działają z ramienia szlachty. Jeszcze bym zrozumiał, gdyby chciał ich w ten sposób powstrzymać przed podpaleniem, ale ten las już płonie.

 

– Jesteście aresztowani – powiedział Kruk. – Za próbę oszustwa finansowego i celowe niszczenie przyrody na dużą skalę. Zostaniecie przewiezieni do Lichtanfels, gdzie będziecie osądzeni i ukarani.

Kruk jest tu sam, gdzieś na odludziu. To brzmi śmiesznie. Co stoi na przeszkodzie by Rejnard i Luiza uciekli? Albo zrobili mu krzywdę? Rzecz jasna oprócz troskliwego narratora?

 

> Był jeszcze wątek z Leo, który przyznał się do winy i wydaje mi się, że o nim zapomniałeś, bo dlaczego Leo to zrobił? Co on chciał tym zyskać? Nie wyjaśniasz tego nigdzie. Chyba że przeoczyłem.

 

> Czy jeśli Luiza i Rejnard planowali zgarnąć pieniądze z polisy, nie powinni ułożyć jakiegoś dobrego planu, jak oszukać kogoś, kto będzie się tą sprawą zajmował? Ich plan wydaje się dość mizerny, ba, zachowanie Luizy w tartaku jest tak podejrzane, że można by pomyśleć, że właśnie sama sabotuje plan.

 

Pomimo tego, co wypisałem fajnie się czytało i mam nadzieję, że coś jeszcze kiedyś wstawisz.

Pozdrawiam.

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Już na początku, kiedy poznałam bohaterów i powód, dla którego druid zjawił się we wsi, przypuszczałam, że podejrzany nie jest winny, a dalszy rozwój wypadków dość szybko wskazał właściwego podpalacza, więc dotarłszy do końca opowieści, nie byłam zaskoczona jej finałem.

Mam pewien problem z określeniem czasu, w którym dzieje się ta opowieść, mieszają się tu bowiem tak różne i nieprzystające do siebie sprawy, że trudno tego dociec. Z jednej strony zbiry noszą przeszywanice, Kołtun ma miecz, a bliźniaki używają łuków, co wskazuje na średniowiecze. Z drugiej strony mamy dworek z dziedzicem i księgowego w okularach, co sugeruje późniejsze czasy. A fakt, że Luiza miała rozmazany makijaż, o czym wspominasz w jednej a końcowych scen, brzmi kuriozalnie. Kraina, jak się domyślam, jest wymyślona.

Dziwi mnie też, że starasz się opisać dawną wieś, a używasz do tego całkiem współczesnych określeń.

Zastanawiam się też, w jaki sposób panienka z dworku położonego na odludziu, zwerbowała Księgowego i jego zbirów.

Wykonanie, co stwierdzam z dużym smutkiem, pozostawia bardzo wiele do życzenia. Najbardziej przeszkadzały źle zapisane dialogi, nie zawsze czytelnie złożone zdania, liczne powtórzenia, błędy i usterki, byłoza i zaimkoza, że o nie najlepszej interpunkcji nie wspomnę.

Przeczytałam opowiadanie bez przykrości, ale do pełnej satysfakcji sporo zabrakło.

 

uno­sił się teraz po­wo­li w górę… ―> Masło maślane – czy coś może unosić się w dół?

 

Koł­tun minął ostat­nie za­bu­do­wa­nie wio­ski, scho­dząc w ko­ry­to stru­mie­nia, który od­dzie­lał ich od lasu. ―> Rozumiem, że strumień oddzielał od lasu zabudowania, więc: …który od­dzie­lał je od lasu.

 

Drew­no za­ry­ło o ka­mie­nie. ―> Raczej: Drew­no zawadziło o ka­mie­nie.

Za SJP PWN: zaryć «mocno zagłębić się w coś»

 

– Wi­taj­cie! – usły­szał głos z dru­giej stro­ny stru­mie­nia. – Jak na­zy­wa się ta wio­ska?

Koł­tun zmru­żył oczy, chro­niąc je przed za­cho­dzą­cym słoń­cem i wpa­trzył się w las po dru­giej stro­nie stru­mie­nia. ―> Powtórzenie.

Proponuję: …i wpa­trzył się w las na drugim brzegu.

 

po­ka­zu­jąc uśmiech­nię­tą twarz ob­la­ną kil­ku­dnio­wym, lekko siwym już za­ro­stem. ―> Nie wydaje mi się, aby zarost mógł oblewać twarz.

Proponuję: …po­ka­zu­jąc uśmiech­nię­tą twarz pokrytą kil­ku­dnio­wym, lekko już siwym za­ro­stem.

 

– Tego – bart­nik za­krę­cił wąsem wy­raź­nie rad, że po­pi­sze się zna­jo­mo­ścią trud­ne­go słowa – nikt już, panie, nie pa­mię­ta. ―> Można podkręcić wąs, ale nie wiem jak można zakręcić wąsem.

Proponuję: – Tego.Bart­nik poruszył wąsem wy­raź­nie rad, że po­pi­sze się zna­jo­mo­ścią trud­ne­go słowa. Nikt już, panie, nie pa­mię­ta.

Tu znajdziesz wskazówki, jak poprawnie zapisywać dialogi: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/

 

Koł­tu­na za­sko­czy­ło to py­ta­nie. ―> Półpauza nie rozpoczyna narracji – tutaj jest zbędna.

 

Je­że­li chce iść do Rej­nar­da, to chęt­nie go za­pro­wa­dzi. I tym samym po­zbę­dzie się kło­po­tu, po­my­ślał. ―> A może: Je­że­li chce iść do Rej­nar­da, to chęt­nie go za­pro­wa­dzę. I tym samym po­zbę­dę się kło­po­tu – po­my­ślał.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać myśli: Zapis myśli bohaterów

 

Wy­szli na plac łą­czą­cy domy w wio­sce. ―> W jaki sposób plac łączy domy?

 

Na środ­ku placu stał wiel­ki, kil­ku­set­let­ni dąb… ―> Raczej: Na środ­ku placu rósł wiel­ki, kil­ku­set­let­ni dąb

 

Pod dębem stał młody męż­czy­zna. Z tej od­le­gło­ści nie było go jesz­cze do­brze widać… ―> Skoro nie było go dobrze widać, to skąd wiadomo, że był młody?

 

Prze­wo­dzi nimi istny za­ka­pior… ―> Prze­wo­dzi im istny za­ka­pior… Lub: Do­wo­dzi nimi istny za­ka­pior

 

po­pa­trzy­ła z wy­rzu­tem na ojca. Od­wró­ci­ła się w stro­nę uko­cha­ne­go, ale nie mogła wi­docz­nie pa­trzeć na… ―> Nie brzmi to najlepiej.

Może w pierwszym zdaniu: …spojrzała z wy­rzu­tem na ojca.

 

a ubiór nie­wiąt­pli­wie prze­szka­dzał­by… ―> Literówka.

 

od­sta­wia­jąc dzba­ny na skrzyn­ce. ―> …od­sta­wia­jąc dzba­ny na skrzyn­kę.

 

– Hola – z al­kie­rzy przy cha­cie wy­ło­nił się ży­la­sty chu­dzie­lec… ―> Z ilu alkierz mógł się wyłonić jeden człowiek?

Proponuję: – Hola!Z al­kie­rza przy cha­cie wy­ło­nił się ży­la­sty chu­dzie­lec

 

przy pierw­szej oka­zji był pew­nie gotów wbić mu przy­sło­wio­wy nóż w plecy. A nosił przy sobie pew­nie kilka ta­kich noży. Kruk byłby gotów się za­ło­żyć, że jego roz­mów­ca, cho­ciaż nie było tego widać na pierw­szy rzut oka, był uzbro­jo­ny po zęby. ―> Lekka byłoza.

 

po­wie­dział ci­chym lecz dźwięcz­ny gło­sem, wzka­zu­jąc na krze­sło… ―> …po­wie­dział ci­chym lecz dźwięcz­ny gło­sem, wska­zu­jąc krze­sło…

 

za­kład ubez­pie­cze­nio­wy. Ubez­pie­cza­li wszyst­ko, co tylko wy­my­ślił sobie klient. Chcia­łeś ubez­pie­czyć krowę […] który ubez­pie­czył się na wy­pa­dek, gdyby jego przy­szła te­ścio­wa po ślu­bie oka­za­ła się na­tręt­ną zołzą. Jak widać opła­ci­ło się, bo rze­czy­wi­ście do­stał póź­niej spore od­szko­do­wa­nie. In­ny­mi słowy po­li­sa ubez­pie­cze­nio­wa była za­wsze spo­rzą­dza­na spe­cjal­nie na ży­cze­nie klien­ta. Po­zwa­la­ło to ubez­pie­czyć się od zda­rzeń prze­róż­nych, nie do wy­obra­że­nia w in­nych, tra­dy­cyj­nych za­kła­dach ubez­pie­cze­nio­wych. ―> Czy to celowe powtórzenia?

 

Przy­spo­rzy­ło mi to kie­dyś zbyt wielu pro­ble­mów i mam z tym złe wspo­mnie­nia. ―> Albo: Przy­spo­rzy­ło mi to kie­dyś zbyt wiele pro­ble­mów i mam związane z tym złe wspo­mnie­nia. Albo: Przy­spo­rzy­ło mi to kie­dyś zbyt wiele pro­ble­mów i mam złe wspo­mnie­nia.

 

Rej­nard uniósł kie­lich odro­bi­nę w górę. ―> Masło maślane – czy można unieść coś w dół?

Może wystarczy: Rej­nard odrobinę/ nieco uniósł kie­lich.

 

Prócz stołu, krze­seł i sta­re­go znisz­czo­ne­go kre­den­su nie było tutaj wiele. ―> Wcześniej napisałeś: A izba była na­praw­dę skrom­na. Stół, kilka krze­seł, ława i pro­sta ko­mo­da. ―> Czy w czasie rozmowy pokój został przemeblowany?

 

bo praw­do­po­do­bień­stwo tego, że coś sta­nie się z lasem, wy­ce­nio­no na mało praw­do­po­dob­ne. ―> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …bo możliwość, że coś sta­nie się z lasem, wy­ce­nio­no na mało praw­do­po­dob­ne.

 

a do­ku­men­tów było tak dużo, że cięż­ko było zna­leźć… ―> …a do­ku­men­tów było tak dużo, że trudno było zna­leźć

 

Szlach­cic za­wa­hał się, przy­pa­tru­jąc się Kru­ko­wi ba­daw­czo. ―> nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Szlach­cic za­wa­hał się, patrząc ba­daw­czo na Kruka.

 

wy­cią­gnął zbi­tek bar­dzo znisz­czo­nych i nie­po­ukła­da­nych do­ku­men­tów. ―> Raczej:…wy­cią­gnął zwitek/ plik/ pakiet bar­dzo znisz­czo­nych i nie­po­ukła­da­nych do­ku­men­tów.

 

bo teraz cięż­ko było je od­czy­tać. ―> …bo teraz trudno było je od­czy­tać.

 

mógł do­stać nawet pięć­dzie­się­cio lub stu­krot­ność… ―> …mógł do­stać nawet pięć­dzie­się­cio- lub stu­krot­ność

 

– Ojej, prze­pra­szam – po­wie­dzia­ła lekko zdy­sza­na – Nie wie­dzia­łem, że masz go­ścia. ―> – Ojej, prze­pra­szam – po­wie­dzia­ła lekko zdy­sza­na – nie wie­dzia­łam, że masz go­ścia.

 

Cięż­ko było na­zwać ją pięk­ną… ―> Trudno było na­zwać ją pięk­ną

 

Rej­nard ski­nął w kie­run­ku Kruka. – Po­znaj moją sio­strę, Luizę. Luizo, to Al­bert Mer­da­rion zwany Kru­kiem. Jest dru­idem. Bę­dzie badał spra­wę pod­pa­leń. ―> O ile mi wiadomo, to zwyczaje nakazywały najpierw przedstawić mężczyznę kobiecie, więc winno być: Rej­nard ski­nął w kie­run­ku Kruka. – Luizo po­znaj Al­berta Mer­da­riona, zwanego Kru­kiem. Jest dru­idem. Bę­dzie badał spra­wę pod­pa­leń. Kruku, to moja siostra Luiza.

 

Luiza skło­ni­ła się, uno­sząc de­li­kat­nie su­kien­kę. Uśmiech­nę­ła się i wy­szła. ―> Skłonić powinien się Kruk, Luiza raczej powinna dygnąć, przy czym nie musiała unosić sukienki.

Proponuję: Luiza dygnęła, uśmiech­nę­ła się i wy­szła.

Za SJP PWN: dygnąć «ukłonić się, uginając lekko nogi w kolanach»

 

Spraw­dzę co trze­ba i wra­cam do braci Krop­p­swol­de.. ―> Jeśli zdanie miała kończyć kropka, jest o jedną kropkę za dużo, a jeśli wielokropek, brakuje jednej kropki.

 

izba, którą otrzy­mał od Koł­tu­na, była nader skrom­na. Była to chata, która w okre­sie uboju zwie­rząt słu­ży­ła w wio­sce za miej­sce, w któ­rym wie­sza­no… ―> Lekka byłoza i któroza.

 

na wy­pa­dek, gdyby cięż­ko było mu za­snąć. ―> …na wy­pa­dek, gdyby trudno było mu za­snąć.

Lub: Na wypadek, gdyby nie mógł zasnąć.

 

Druid umył się po­śpiesz­nie w mied­ni­cy, aby zmyć z sie­bie trud po­dró­ży… ―> Brzmi to fatalnie.

Proponuję: Druid po­śpiesz­nie umył się przed snem

Zastanawiam się, dlaczego Krukowi przyniesiono gorącą wodę, skoro skorzystał z niej, gdy już ostygła?

 

po czym po­ło­żył się na sien­ni­ku, prze­ko­nu­jąc się, że jest cał­kiem wy­god­ny. Nie­ste­ty szyb­ko zo­rien­to­wał się, że cho­ciaż chło­pi po­sta­ra­li się bar­dzo… ―> Siękoza.

A może: …po czym legł na sien­ni­ku, uznając że jest cał­kiem wy­god­ny. Nie­ste­ty szyb­ko doszedł do wniosku, że cho­ciaż chło­pi po­sta­ra­li się bar­dzo

 

Było oczy­wi­stym, że od niego trze­ba za­cząć. ―> Było oczy­wi­ste, że od niego trze­ba za­cząć.

 

mo­ty­wy po­stę­po­wa­nia co po­nie­któ­rych jed­no­stek cięż­kie są do prze­wi­dze­nia… ―> …mo­ty­wy po­stę­po­wa­nia co po­nie­któ­rych jed­no­stek są trudne do prze­wi­dze­nia

 

skóra na jego ple­cach była otar­ta i krwa­wi­ła w kilku miej­scach. Jego ręce… ―> Czy te zaimki są konieczne? Wszak wiadomo, o czyje plecy i ręce chodzi.

 

mu­siał je trzy­mać cały czas unie­sio­ne ku górze. ―> Masło maślane.

 

Tutaj baby za­pła­cą każdą cenę za ka­wa­łek błysz­czą­cej skały. ―> Bursztyn nie jest skałą.

 

W mie­ście chyba jest więce chęt­nych na bły­skot­ki? ―> Literówka.

 

Wolą złoto i sre­bro, które re­pre­zen­tu­je więk­szy sta­tus. ―> Raczej: Wolą złoto i sre­bro, które świadczą o wyższym statusie.

 

A poza tym w mie­ście dużo kon­ku­ren­cji jest. ―> A poza tym w mieście jest duża konkurencja.

 

Kruk uśmiech­nął się do Leo, a po zo­ba­cze­niu tego uśmie­chu chło­pa­ka prze­szedł dreszcz. Uśmiech nie był szcze­ry… ―> Czy to celowe powtórzenia?

 

Teo­re­tycz­nie brak wio­ski i ota­cza­ją­ce­go go lasu… ―> Wioska jest rodzaju żeńskiego, więc: Teo­re­tycz­nie brak wio­ski i ota­cza­ją­ce­go lasu

 

Ktoś szedł w ich stro­nę chwiej­nym kro­kiem. Kruk po­ka­zał Leo, żeby był cicho, po czym od­da­lił się w stro­nę po­bli­skiej… ―> Powtórzenie.

 

po dro­dze wpa­da­jąc na płot i spa­da­jąc na głowę… ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

sta­wia­nie tar­ta­ku było jak po­sta­wie­nie sa­me­mu sobie kon­ku­ren­cji. Nie pod­le­ga­ło jed­nak dys­ku­sji, że spra­wa była dość po­dej­rza­na i tar­tak wy­da­wał się warty zba­da­nia.

Tar­tak był… ―> Powtórzenia.

 

oszczę­dza­jąc czasu i sił ro­bot­ni­ków. ―> …oszczę­dza­jąc czas i siły ro­bot­ni­ków.

 

trzy­mał w ręku wiel­ką obo­siecz­ną sie­kie­rę. Wy­glą­dał­by pew­nie ko­micz­nie, gdyby nie fakt, że nawet nie gar­bił się pod jego cię­ża­rem, uchwyt miał pewny i widać było, że rów­nie do­brze po­ra­dził­by sobie z rą­ba­niem za jego po­mo­cą… ―> Piszesz o siekierze, a ta jest rodzaju żeńskiego, więc: …nie gar­bił się pod jej cię­ża­rem, uchwyt miał pewny i widać było, że rów­nie do­brze po­ra­dził­by sobie z rą­ba­niem za jej po­mo­cą

 

– Teraz już lu­dzie w ogóle kwasy…li­fi­ka­cji nie mają. ―> Brak spacji po wielokropku.

 

Tutaj było już nad­zwy­czaj schlud­nie. Na ścia­nie za­wie­szo­ne były wszyst­kie po­trzeb­ne na­rzę­dzia, wszel­kie­go ro­dza­ju piły, na­rę­cze sie­kier, dłuta oraz młot­ki. Na środ­ku była usta­wio­na ol­brzy­mia pi­lar­ka na­pę­dza­na ko­ło­wro­tem. Nie było widać nawet jed­nej tro­ci­ny wa­la­ją­ce się po pod­ło­żu. Kruk nie lubił ta­kich miejsc, ale pa­trząc na ten po­rzą­dek, nawet on był pod… ―> Byłoza.

 

ze stosu zbu­twia­łych desek, sto­ją­cych obok tar­ta­ku. ―> Stos desek to raczej deski leżące, nie stojące.

 

ty­go­dniach było bar­dzo cie­pło, ale Kruk wy­klu­czał sa­mo­za­pa­le­nie się lasu. Ob­szar pod­pa­leń był zbyt rów­no­mier­ny i widać było, że ogień roz­prze­strze­niał się szyb­ko. Gdyby tak było to pożar trwał­by dłu­żej i byłby naj­praw­do­po­dob­niej mniej spek­ta­ku­lar­ny. Druid był pra­wie… ―> Byłoza.

 

wy­cią­ga­jąc go z kie­sze­ni swo­je­go płasz­cza. ―> Zbędny zaimek – czy mógł go wyciągnąć z kieszeni cudzego płaszcza.

 

wziął kilka głę­bo­kich łyków. ―> …i wypił kilka głę­bo­kich/ sporych łyków.

Łyków nie bierze się.

 

pró­bu­jąc zła­pać choć tro­chę po­wie­trza w swoje małe płuca. ―> Zbędny zaimek – czy mógł łapać powietrze w cudze płuca?

 

jego ciało raz po raz prze­cho­dził głę­bo­ki dreszcz. Każde ko­lej­ne słowo wy­cho­dzi­ło z jego ust… ―> Czy te zaimki są niezbędne?

 

W końcu do­le­ciał do małej po­lan­ki. Zle­ciał na zie­mię… ―> A może w drugim zdaniu: Sfrunął na zie­mię

 

Na po­la­nie stał też młody męż­czy­zna, który po­dob­nie do niego przy­glą­dał się… ―> Na po­la­nie stał też młody męż­czy­zna, który, po­dob­nie jak on, przy­glą­dał się

 

pod­szedł do mło­de­go męż­czy­zny i roz­bił mu na gło­wie trzy­ma­ną w ręku gałąź. ―> Można złamać gałąź, uderzywszy nią w coś, ale nie bardzo wiem, jak można rozbić gałąź.

 

Uro­bi­my go. Kto go zna? ―> Chyba miało być: Wro­bi­my go. Kto go zna?

Za SJP PWN: urobićurabiać 1. «nadać czemuś określoną formę» 2. «wpłynąć na czyjś rozwój umysłowy, moralny, na zmianę czegoś» 3. pot. «przekonać kogoś do czegoś»

 

Z każ­dym mach­nię­ciem skrzy­dła­mi ro­bi­ło się… ―> Z każ­dym mach­nię­ciem skrzy­deł ro­bi­ło się

 

Ro­zej­rzał się się wo­ko­ło. ―> Dwa grzybki w barszczyku.

 

i po­ka­zał dru­ido­wi swoją znie­kształ­co­ną stopę… ―> Zbędny zaimek.

 

– Załóż buta, Koł­tun… ―> – Załóż but, Koł­tun…

 

– No tak…. Nie przy­stoi. ―> Po wielokropku nie stawia się kropki.

 

– A nic tylko o ja­kieś po–lisie roz­ma­wia­ją. Tak jakby było ja­kieś przed–lisie. ―> – A nic tylko o ja­kieś po-lisie roz­ma­wia­ją. Tak jakby było ja­kieś przed-lisie.

W tego typu połączeniach używamy dywizu, nie półpauzy.

 

jesz­cze wię­cej z tego po–lisia… ―> …jesz­cze wię­cej z tego po-lisia

 

– A..a…ale jak to? – wy­ją­kał Koł­tun. ―> Pierwszemu wielokropkowi brakuje jednej kropki i pauzy po nim, brak też pauzy po drugim wielokropku.

 

Więk­szośc z nich stała… ―> Literówka.

 

za­trzy­mu­jąc się co chwi­la i pod­pie­ra­jąc się o zgię­te ko­la­na. ―> …za­trzy­mu­jąc się co chwi­la i opie­ra­jąc o zgię­te ko­la­na.

 

– O żesz ty, skur­wy­sy­nu… ―> – O żeż ty, skur­wy­sy­nu

 

lało już jak z cebra. Woda lała się z nieba… ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

przez cały okres suszy po­zo­sta­wa­ły suche. ―> Jak wyżej.

 

dziew­czy­nę, która dalej mer­da­ła no­ga­mi… ―> …dziew­czy­nę, która dalej machała no­ga­mi

Za SJP PWN: merdać «o psach: machać, kręcić ogonem»

 

Do wozu prze­wią­za­ny był Księ­go­wy… ―> Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję, Atreju oraz regulatorzy za uwagi oraz przede wszystkim za poświęcony na przeczytanie tekstu czas. Cieszę się, że pomimo przytoczonych przez Was problemów, udało Wam się dobrnąć do końca :)

 

Co do przewidywalności opowiadania, nie mogę powiedzieć nic innego jak tylko przyznać Wam rację. Mam nadzieję, że Kruk pozwoli mi ruszyć dalej i następnym razem będzie tylko lepiej.

Dodam tylko, że Leo nigdy nie miał być postacią, która będzie dla czytelnika podejrzanym, a raczej kolejnym elementem, który zachęci, go do zastanowienia co się tutaj tak naprawdę dzieje i trochę zamiesza mu w głowie.

 

@regulatorzy Tak jak napisałaś, kraina jest moim wymysłem. Pozwoliłem sobie zatem na brak konsekwencji w opisywanych faktach licząc na to, że czytelnik na ich podstawie sam ułoży sobie jej obraz. Osobiście bardzo lubię elementy, które czynią ze świata przedstawionego coś innego niż znamy z historii.

Bardzo proszę, Brodo. ;)

 

Po­zwo­li­łem sobie zatem na brak kon­se­kwen­cji w opi­sy­wa­nych fak­tach li­cząc na to, że czy­tel­nik na ich pod­sta­wie sam ułoży sobie jej obraz. Oso­bi­ście bar­dzo lubię ele­men­ty, które czy­nią ze świa­ta przed­sta­wio­ne­go coś in­ne­go niż znamy z hi­sto­rii.

Problem w tym, Brodo, że czytelnik nie ma wglądu do Twoich myśli, nie wie też, jakie masz upodobania, skutkiem czego może się pogubić w tak osobliwym świecie, w którym niewiele rzeczy kupy się trzyma. I nie chodzi mi tutaj o wierność historyczną, ale chciałabym, aby stworzony świat miał ręce i nogi. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dobrze się czytało. Księgowy trochę zazgrzytał, poszukałabym jakiegoś określenia bliższego epoce. Historia fajna, choć nieco przewidywalna. Najemnicy są tak nieprzyjemni, że od razu pomyślałam, że to oni za tym stoją. Opko jest długie i przy tej liczbie znaków oczekuję, że autor mnie czymś zaskoczy, tutaj tego zabrakło. I choć naprawdę czytało się dobrze, długo mi w głowie ta historia nia zostanie.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Nowa Fantastyka