- Opowiadanie: jezebel - Łowca

Łowca

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Łowca

Upał był wręcz nie do zniesienia. Powietrze, suche i pełne drobinek piasku, unoszących się dzięki częstym podmuchom wiatru, drażniło drogi oddechowe wędrowców, zmuszając ich do zakrywania twarzy. Od ziemi biło niesamowite gorąco, wydobywające się z formujących się skał. Okolica stanowiła piękny obraz, bardzo ekspresyjny, lecz fatalny do przemierzania. Zwłaszcza pieszo. Człowiek odnosił tutaj wrażenie, że wędruje po skałach marsjańskich, szarych i pozbawionych życia, lecz one były jeszcze gorsze, gdyż tak naprawdę ż y ł y. Ich egzystencja, którą mógł odebrać tylko wytrawny obserwator rzeczywistości, uwidaczniała się dzięki subtelnym zmianom kształtu i formowaniu wspaniałych, acz nietrwałych figur skalnych. Najczęściej powstawały one w pobliżu wielkich kanionów, łudząco przypominających te księżycowe. Niektóre przybierały kształt wysokich, dostojnych starogreckich kolumn, zdobiąc je dodatkowo wieloma naciekami, inne zaś potrafiły przypominać nawet i ludzi, dziwnie zgarbionych i zdeformowanych. Lecz owe cuda natury nigdy nie trwały zbyt długo, najczęściej rozpadały się już po kilku godzinach żaby wejść w skład nowej, być może jeszcze wspanialszej konstrukcji. Nie wszystko jednak w tej okolicy było równie nietrwałe. Niektóre łuki skalne były opisywane przed wieloma laty przez wielu lepszych pisarzy i poetów i stoją do dziś, w niezmienionej postaci. W większości zachowały się kratery sprzed lat, najgorętsze miejsca na całym chyba świecie. Nad jednym z nich wybudowano nawet miasto, chcąc wykorzystać ciepło z wnętrza krateru do produkcji energii, lecz projekt porzucono z uwagi na wyjątkowo wrogie ludziom środowisko naturalne. Pozostały tylko domy z grubego betonu i żelazne tory, do połowy rozebrane przez koczownicze ludy pogranicza. Jednak nawet one nie zapuszczały się w głąb tego tajemniczego miejsca. Zbyt wielu z nich w przeszłości nie wracało, a czasy się zmieniły i wartość jednostki znacznie wzrosła dla niemal każdej społeczności.

Tym wszystkim najwyraźniej nie przejmował się wędrowiec, odziany w długą szarą suknie, z brudną szmatą owiązaną byle jak dookoła głowy i niewielkim tobołkiem na plecach. Na nogach miał czarne buty, chroniące jego stopy przed kontaktem z rozgrzanym gruntem. Po jego udręczonej twarzy ściekały drobne kropelki potu, toteż co jakiś czas wycierał ją szmatką. Przemierzał te tereny od kilku dni i wciąż nie dotarł do celu. Zmęczenie i początki desperacji zaczynały się odbijać w jego oczach, wodnistych i zaczerwienionych. Trudno powiedzieć co było celem jego podróży i jakie szaleństwo kazało mu wybrać tak ciężką trasę, ale wciąż poruszał się naprzód tak więc bardzo musiał pragnąć dotrzeć na miejsce. Nagle przystanął i wyjął z fałd ubrania zawieszoną na cienkim sznureczku starą mapę. Podrapał się po nosie i skrzywił nieznacznie. Zmierzał w dobrym kierunku, lecz zaczął się obawiać czy znajdzie tu gdzieś jakieś schronienie na noc. Gorące skały pod nogami nie wyglądały zachęcająco, a okoliczne łuki wydawały mu się niestabilne. Jedynym miejscem w miarę pewnym było chyba opuszczone miasto, położone o jakieś trzy godziny drogi od niego. Widać było, że się waha. Słońce powoli schodziło z nieboskłonu, a żar nieco ochłódł pod wpływem pierwszych cieni. Tylko wiatr dalej był taki sam – gorący i suchy, niosący jeszcze większą udrękę zamiast ulgi.

Wędrowca po chwili zawahania ruszył znów w drogę, gotów stawić czoła nowym wyzwaniom. W końcu musi mieć gdzie się zatrzymać i ochłonąć przed jeszcze bardziej beznadziejnym jutrem. Poza tym, już raz przeszedł przez całą dolinę. Ta sztuka udała mu się gdy był o jakieś dwadzieścia lat młodszy i towarzyszył mu ojciec, który zginął potem, z rąk dzikiego ludu pustyni. Mawiał, że to miejsce wyzwala w ludzkiej pamięci najgorsze wspomnienia i wywołuje ciągłe wizje własnej śmierci. Dla jego syna miało to wymiar prywatny– wydawało mu się, że został jedyną żywą istotą na świecie i stoi na krawędzi własnej zagłady. Nie wolno mu jednak w nią skoczyć, albo inaczej– wolno, lecz on nie potrafi tego zrobić. Nie umie ze sobą skończyć. I to nie z powodu jakiś tam etyczno – moralno-religijnych pobudek, którymi ludzie potrafią usprawiedliwić najbardziej chamskie i absurdalne działania, lecz z czystego strachu. Jaki bowiem był sens kończenia jednej samotności, aby zaraz popaść w drugą, wieczną? Potrząsnął lekko głową jakby chciał się pozbyć tej natrętnej jak mucha myśli. Rzecz jasna, bezskutecznie. Z drugiej jednak strony to miejsce miało w sobie coś w rodzaju nieskończonego wyzwania, kuszącego poszukiwaczy mocnych wrażeń brakiem perspektyw powodzenia. Był zdania, że w tej dolinie człowiek może wreszcie poznać sam siebie, wydobyć swoją zatraconą tożsamość, pierwotną jaźń bez wstydu czy strachu, na światło dzienne i przyjrzeć się jej z bliska. Taka postawa była chyba skrajnym przejawem hedonizmu wędrowcy. Nie lubił tłumów ani gromad, we własnym plemieniu nie czuł się najlepiej, choć był głęboko poważany przez współziomków. Od dawna odnosił wrażenie, że takie stadne życie przyczynia się do utraty istotnej cząstki swojego "ja", co deformuje jednocześnie charakter. Nie chciał żeby ludzie widzieli go takim jakim nie jest, lub też mieli fałszywe mniemanie o nim i jego talentach bądź słabościach. Nie pragnął zainteresowania z niczyjej strony a już zwłaszcza władzy i ludzi znaczniejszych od niego. To bowiem zawsze oznaczało kłopoty. Kiedy wyruszył z ojcem wyprawę finansował i wspierał pewien zacny człowiek z sąsiedniego plemienia, który fascynował się geologią. Mieli mu przynieść próbki wszystkich napotkanych skał, aby mógł je skatalogować i przeprowadzić odpowiednie badania. Wmawiał jego ojcu, że owa ekspedycja ma fundamentalne znaczenie dla odnowy wiedzy geologicznej, która zaginęła niemal zupełnie wraz z pierwszą ziemską cywilizacją. Wędrowca miał wrażenie, że jego ojciec i tak w to nigdy nie uwierzy, lecz w takim razie dlaczego zgodził się na krok tak niebezpieczny? Do głowy przychodziło mu wiele opcji przez te wszystkie lata. Prestiż? Chęć podwyższenia statusu społecznego rodziny? Zapewnienie przyszłości jemu i jego siostrze? To było bezsensu, i tak miał zostać Łowcą a jego siostra wejść w struktury zakonu triumwiratu więc ich pozycja życiowa już wtedy była stabilna. A może chodziło o matkę? Nie wiedział tego, nie był pewny, jak wielu innych rzeczy w swoim życiu. Założenia, hipotezy, przypuszczenia…. Kto połapie się w gąszczu ludzkiej świadomości? Kto zrozumie palącą od wieków udrękę? On sam mógł uporządkować własne myśli, okiełznać rozbuchaną wyobraźnię i porywy serca, lecz tylko w samotności. Zastanawiało go, jak radzą sobie ludzie wiecznie przebywający z drugą osobą. Na przykład jego siostra. Jej rola życiowa wymaga od niej przyjęcia określonej postawy w życiu, wieczne poszukiwanie prawdy i doskonałości, nawet jeśli jest to z góry bezsensu i bez szans. Lecz w tym dążeniu nie jest sama, pokolenia przed nią próbowały i poniosły porażkę. Jak się czuje wobec tego panteonu różnej maści kapłanów i kapłanek, którzy oskarżycielsko patrzą na nią z malowideł w oazie? Czy kiedy zbliży się choć trochę do odpowiedzi, to czy odczuwa ulgę czy też strach, że wkracza na nieznany teren, że ośmiela się być lepsza od ludzi przed nią? Jej towarzystwo także znosił z trudem, zbyt wiele gromadziła w sobie sprzecznych emocji, o zbyt wielkich i odległych rzeczach mówiła, aby mógł ją zrozumieć. Na dłuższą metę nawet ideały bywają milczące– oto wniosek do jakiego doszedł.

Łowca. Wędrowiec. Człowiek. Czy w tych trzech marnych słowach zawierała się cała esencja jego osoby? A przecież tak mógł się najprościej opisać. Jego ojciec mawiał : "to co jest najbardziej oczywiste w tobie, jest twoją najprawdziwszą i jedyną niezmienną rzeczą w zmiennym świecie". Wtedy, kiedy to mówił puścił to między uszami, jak wiele innych prawd życiowych, które różni ludzie mu wyjawiali. I znów ma kocioł w myślach. To pewnie przez ten nieznośny upał. Pewnie zaraz zacznie widzieć wszystkich swoich mentorów i panteon kapłanek w kraterach! Po raz kolejny odrzucił napastujące go wspomnienia i starał się skoncentrować na czysto fizycznym aspekcie życia jakim jest poruszanie się. Podobno obserwacja własnego ciała potrafi całkowicie pochłonąć człowieka. Ale nie naszego wędrowce. Fizyczna sfera na dłuższą metę zdaje się go nudzić, jak i wiele innych rzeczy. Fizycznie to można obserwować, ale przyrodę. I nie taką jak ta tutaj, lecz wolną i dziką jak stepy czy życiodajna sawanna. Życie jest w końcu ruchem, czystą energią.

– Diabli by to wzięli– powiedział sam do siebie. Jego głos słabo roznosił się po okolicy– Znów przypominają mi się nieistotne rzeczy. Detale. Bzdury przeszłości. Trzeba z tym skończyć. Skoncentruj się Vindan! Skoncentruj się na celu swojej wędrówki!

Te słowa, zamiast dodać mu otuchy, zirytowały go jeszcze bardziej. Bardzo często człowiek ma wrażenie, że jest wewnętrznie rozdarty na pół i nie wie jakie potrzeby są ważne, a które może zignorować. To trochę jak niewiedza, od której części jabłka zacząć jego jedzenie. W końcu obie połówki wyglądają tak samo, i pozornie tak samo smakują. Ale przecież nic nie jest takie samo! I znów myśli nie o tym co trzeba!

Cel wędrówki. Opuszczone miasto. Miał nadzieję, że złodziejskie plemiona pustyni o tej porze roku zajmą się grabieniem miast na południu, choć wiedział, że oszukuje sam siebie. Nie ta pora roku. Teraz siedzą w swoich rodzinnych ogniskach i snują się po okolicy, korzystając ze zdobytych wcześniej dóbr. Dopiero kiedy się skończą to się stąd zabiorą i wyruszą żerować na osiadłych. Jego lud za to podąży do Doliny Świtu zebrać plony. Oby tylko zdążył do nich dołączyć, zanim będzie za późno!

Przystanął i rozejrzał się po okolicy. Zmrużył oczy aby lepiej widzieć, lecz nad horyzontem unosił się tylko dym z rozpadlin i wyziewów. Widocznie magma przebiła się na powierzchnię niedawno – pomyślał i ruszył na południe. Według jego mapy miasto powinno znajdować się już niedaleko. Co jednak tam zastanie? Bardzo możliwe, że ujrzy zrujnowane betonowe budynki, rozpadające się pod wpływem ciepła. Nad nimi będą się złowieszczo unosić stalowe pręty, pozostałości zbrojeń tworzonych przez ludzi w dawnych latach. Te pręty także nie będą już piękne i proste, lecz karykaturalnie wykrzywione i pokryte pyłem. Wszystko się zdeformuje. Jak życie.

Czuł się już bardzo zmęczony i senny. Próbował na nowo odganiać od siebie to uczucie, ale było ono tak wszechogarniające, że w pewnym momencie zachwiał się, podczas wspinaczki na jakąś pośrednią skałę. Upadł. Dopiero ból przywrócił mu pełną świadomość tego kim jest i gdzie leży cel jego wędrówki. Opuszczone miasto. To już tak blisko ! Zaczął odnosić wrażenie, że kolory okolicy się zmieniają. Z intensywnego czerwonego wydawały się przechodzić w pastelowy, a miejscami nawet w oranż. Najwyraźniej zmieniała się pora dnia i słońce, zawsze tak łaskawe dla tego miejsca, powoli zaczęło je opuszczać. Vindanowi nie robiło to różnicy. Był wyczerpany, na skraju udaru cieplnego, o czym wiedział od dawna. Zanim zapadnie zmierzch może być już dawno nieżywy. Wyciągnął ze swojego tobołka skórzany bukłak z wodą. Wlał w siebie całą jego zawartość, zgodnie z zaleceniami jego, już nie żyjącego ojca, aby pić co najmniej dziesięć litrów wody dziennie. Łowca nie martwił się swoimi zapasami wody, gdyż wiedział, że w umarłym mieście znajduje się jej spory zapas, jeśli się wie, gdzie szukać.

Musiał przyspieszyć kroku by dotrzeć tam przed zmrokiem. Dla udręczonych stóp był to niemal tytaniczny wysiłek. Z każdym krokiem czuł jak delikatne podbicie jest rozrywane na strzępy przez pękające pęcherze i krwawiące odciski wrzynające się coraz głębiej w ciało. Niestety, nie mógł pozbyć się swoich butów, gdyż chodzenie na boso dałoby jeszcze boleśniejsze efekty, niż w butach. Przynajmniej były wykonane z miękkiej skóry co nie podrażniało dodatkowo wrażliwych nóg. Starał się ignorować wszelkie przeciwności losu, stojące na drodze do wykonania zadania, lecz jednocześnie miał świadomość swojego wieku, który niedługo wykluczy go ze wszystkich tego typu ekspedycji. I to chyba bolało go najmocniej, takie odrzucenie. Los Łowcy często był okrutny, lecz bezwzględny tylko pod koniec. Eliminował słabsze osobniki bez chwili wahania. W pewnym momencie nawet doświadczenie przestawało się liczyć. Pustynia premiowała wyłącznie oślą wytrzymałość. Jaka to niesprawiedliwość wobec osób, które poświęciły jej całe życie, szanowały ustanowione przez nią prawa, cierpliwie wytyczały ścieżki w bezkresie, tworzyły mozolnie niedoskonałe mapy! A to wszystko robiły po to, aby ukazać światu jej nieskończoną symetrię, dziką perfekcję.

Z niepokojem spoglądał na niebo. Zaropiałe oczy ledwo widziały i musiał się maksymalnie wytężyć by ujrzeć kolor nieba. On mówił mu wszystko– czy nadchodzi zmrok, czy może jest dopiero godzina popołudniowa. Stwierdził, że ma jeszcze w zapasie dobre dwie godziny. To mało. Kto wie, może zbyt mało. Omal nie potknął się o kamień. Niedobrze. Zaczyna się dekoncentrować zdecydowanie zbyt wcześnie. Jeszcze ma czas.

W kolanie odezwał się stary ból, pozostałość artretyzmu, z którym toczył nierówną walkę przez kilka lat. Przez kilka lat go ignorował, a kiedy w końcu został przez niego pokonany, zwrócił się o pomoc do miejscowych kapłanek. I choć nie wierzył w ziołolecznictwo i uzdrowicielskie okadzanie, to właśnie one mu pomogły. Otrzymał jednakże ostrzeżenie, iż uzyskany efekt nie utrzyma się na zawsze. I jak zwykle złe wróżby sprawdziły się. Musiał przystanąć, ból był zbyt wielki. Pochylił się i zaczął masować obolałe miejsce. Ulga z tego zabiegu była niewielka, a poza tym musiał iść dalej. Przeklęty dzieciak! Niech go pustynia pochłonie! Uspokoił się prawie natychmiast. Może lepiej żeby go jednak nie pochłaniała? Jak wtedy odnalazłby jego szczątki? Poszukiwanie zmarłych od zawsze uchodziło za trudniejsze od pogoni za żywymi.

Miasto majaczyło mu się przed oczyma coraz wyraźniej. Dostrzegał nieciekawe betonowe konstrukcje o geometrycznych kształtach. Poustawiane zostały na wzór jednego z zapomnianych miasteczek w przeszłości i tak samo miały wąskie uliczki i szeroki plac na samym środku osady. Tam też umiejscowiona była studnia, z której nikt przy zdrowych zmysłach nie korzystał i najwyższy budynek w kształcie strzelistej wieży. Łowcy kłócili się często o jej pierwotne przeznaczenie, zaplanowane jeszcze przez konstruktorów. Jedni twierdzili, że była to siedziba gubernatora okolicy ( takie założenie kłóciło się z kolei z faktem, iż miasto nigdy nie zostało zasiedlone), inni zaś, że była to zwyczajna wieża telekomunikacyjna, i tak właśnie uważał Vindan.

Wszystkie budynki w mieście przybrały szarawo– pyłowy kolor, będący namacalnym śladem przeżytych przez nie burz piaskowych i wybuchów podziemnych wulkanów. Na niektórych widoczne były drobne rysy i pęknięcia, zwłaszcza w północnej części. Łowca podejrzewał, że wybudowano je na terenie o dużej aktywności sejsmicznej. Zresztą taki pas, muskający granice miasta zgadzałby się z prymitywnymi mapami, sporządzonymi przez starszyznę kilkadziesiąt lat temu. Do jej stworzenia zaangażowano pokaźne jak na ich lud zasoby ludzkie i środki. Niestety, całość mocno ucierpiała poprzez zastosowanie starych metod szacunkowych i dziwacznych urządzeń, obecnie całkowicie zapomnianych. Vindan czasem zastanawiał się nad sensem tworzenia takich wielopoziomowych map. W pieszych wędrówkach Łowców nie bardzo pomagały, a zawarte w nich informacje dla innych były nieczytelne. Lecz nie to stanowiło najciekawszej zagadki. Gryzło go samo istnienie Martwego Miasta. W jakim celu zostało zbudowane? Przez kogo? No i chyba najważniejsze– gdzie?

Pewne wskazówki otrzymał już podczas pierwszej wyprawy z ojcem w te rejony. Poszukiwali wówczas wody, ponieważ jego ojciec żywił poważne obawy co do stanu ich bukłaków. Okazało się, że ciecz wydobywana ze studni nadaje się co najwyżej do masowej produkcji trucizny, a nie picia więc zmuszeni byli przeszukać wszystkie budynki. Vindan osobiście nie wierzył, w to że coś tam znajdą. Lecz znaleźli. Okazało się, że wszystkie budynki zostały wyposażone w działającą sieć kanalizacyjną i zachowały się w nich nawet urządzenia stacjonarne.

– Jak to możliwe?– zapytał wtedy ojca– Komu chciałoby się ciągnąć rury z wodą przez bezkres pustyni, by zasilić tak jałowe miejsce?

Ojciec wyglądał na zamyślonego. Jego wodniste oczy błyskały słabo, na twarz wyskoczyły niezdrowe rumieńce. Od dawna miał kłopoty z układem krążenia. Później go to dobiło.

– Może nie jest tak jałowe jak myślisz. Ludzie starej cywilizacji nie podejmowali wysiłku jeśli zysk z niego uzyskany nie miał być pokaźny. To miasto kryje jakąś tajemnicę, Vindanie. Ośmielę się nawet powiedzieć, że może się ona okazać złotą.

Tamtego dnia zwyczajnie mu nie uwierzył. A teraz… Sam już nie był pewien. Wystarczająco martwiła go perspektywa powrotu w to miejsce. Zmierzenia się z własnymi demonami, wspomnieniami, z których nigdy nie zdał rachunku. Wzdrygnął się na samą myśl o tym. Stał już przed brudną i praktycznie nieczytelną bramą do miasta.

"O, młody Łowco!- pomyślał wpatrując się w złuszczoną farbę– Obyś był tego wart". I odzyskując dziarski krok wszedł w obręb martwych domów. W samą porę, gdyż zaczynało już się ściemniać. Po raz pierwszy od dawna, a dla niego prawie nieskończoności, zawiał wiatr.

– Czas się schować, Vindanie– poinstruował samego siebie i nie wiadomo dlaczego, ta myśl bardzo go rozbawiła. Z uśmiechem na ustach wszedł do najbliższego budynku, znalazł ustronne miejsce i zrzucił swoje tobołki. Opadły na ziemię z cichym plaśnięciem, a Łowca odczul przyjemną lekkość na plecach. Dopiero teraz uświadomił sobie jak bardzo jest zmęczony. Chwilę jeszcze postał w miejscu, rozcierając sobie obolałe plecy. Nie potrwało to długo, ponieważ powieki mu opadały a całe ciało domagało się odpoczynku. Rozłożył płachtę materiału, z którego często robił prowizoryczny namiot, i złożył go kilka razy, tak, że powstał całkiem wygodny materac. Z niewielkiego tobołka wyciągnął pięć bukłaków z wodą ( jeszcze jeden miał przytroczony do pasa) a także słoik dziwnej masy, przypominającej rozbełtany chleb z ziarnami. Teraz miał dylemat: zjeść w tej chwili czy poczekać do świtu. Przekładał słoik z ręki do ręki, aż postawił go na podłogę. Ostatnią rzeczą, którą wyjął była sakiewka pełna wonnych ziół. Nasypał ich sobie hojnie na lewą dłoń i strzepnął je do bukłaka, z którego obecnie korzystał. Wymieszał całość i wlał sobie na raz do gardła. Skrzywił się wyczuwając gorycz w napoju. Była to ostatnia czynność jaką wykonał przed zapadnięciem w głęboki, oczyszczający sen.

W nocy wiercił się niespokojnie i rzucał z boku na bok. Jak to często bywa we śnie, zwłaszcza takim następującym po długotrwałej ekspozycji na stres, pojawiają się wizje wysyłane przez podstępną podświadomość, która bardzo często podsuwa nam rozwiązania pewnych problemów. W tym celu często podróżujemy w czasie, doznajemy niemożliwego lub powtarzamy rozmowy sprzed lat. To czy dostrzeżemy wzór rządzący tym przedziwnym światem utkanym z wyobrażeń stanowi o naszym sukcesie. Najczęściej budzimy się przerażeni, zlani potem, w środku nocy i cieszymy się, że świat się nie zmienił.

Vindan tej nocy odbył długą wędrówkę. Paradoksalnie, mogła to być paralela do jego obecnej sytuacji, lecz nie była. Jeśli już upieramy się przy freudowskiej interpretacji, to ustalmy, że miała ona owszem znaczenie symboliczne odnoszące się do miejsca pobytu Łowcy. Otóż, śnił mu się jego ojciec. Słonce paliło jego czarne włosy, na twarz wystąpiły niezdrowe rumieńce a oczy błądziły po ziemi w poszukiwaniu ciekawostek.

Obok niego stała nastoletnia siostra Vindana Alestesia. Jej jasna szata przepasana brązowym pasem, szerokim od piersi do pępka powiewała na wietrze. On sam trzymał się z boku, podziwiając główny plac Martwego Miasta.

Ojciec miał przy sobie swoją prowizoryczną walizkę z prymitywnymi narzędziami do wykonywania pomiarów geologicznych. Ściskał ją w lewej dłoni jak swój najdroższy skarb, skupiając na niej znacznie więcej uwagi, niż na Vindanie i jego siostrze. Przykląkł nagle i podniósł z piasku pokaźną bryłę okrytą pyłem, jak wszystko w tej okolicy. Wręczył ją Alestesii a ona wytarła ją tą samą szmatką, którą Vindan ocierał swa spoconą twarz. Drobinki wilgoci przedostały się na skałę i wypaliły w niej małe dziurki. Dziewczynka oddała znalezisko ojcu i z nadzieją patrzyła na niego. Mężczyzna uważnie obejrzał obiekt i po rzuceniu kilku niezrozumiałych uwag wrzucił ją do tobołka.

Jego syn nie wyglądał na podekscytowanego kamieniem, wręcz przeciwnie, nudził się niemiłosiernie i kopał kamyki chrzęszczące mu pod stopami. Znacznie bardziej zaciekawiła go studnia i jej okolica. Korzystając z nieuwagi ojca, zajętego pełzaniem po ziemi i oglądaniem rodzaju żużlu tu występującego i siostry, która przykucnęła w kącie i oddała się medytacji, obszedł studnię i oddalił się w stronę wieży. Obserwował idealną symetrię drogi, wyznaczonej od jednego krańca do drugiego, nie tylko wytartej jak w oazie. Na dodatek owa droga zmieniała kolor i to było największym źródłem jego uciechy. Tam gdzie zaczynał wycieczkę była szara i nijaka, teraz czerwona, a w oddali majaczył się jakiś inny kolor, rzadko spotykany. Gdy uświadomił sobie co naprawdę widzi przetarł oczy ze zdumienia. Czyżby widział zieleń? Na tym pustkowiu, gdzie nic nie rosło od tysiącleci? Z wrażenia aż puścił się w bieg, aby sprawdzić czy zmysły go nie zwodzą. Nie, nie kłamały – zieleń była obecna w postaci prymitywnego mchu i niewysokiej roślinki, przytulonej do dziury w ścianie jednego z domów. Vindan dotknął ją, była prawdziwa, lekko chropowata a ziemia pod nią– wilgotna. Przyjrzał się uważnie dziurze w ścianie. Najwyraźniej musiała tutaj pęknąć rura kanalizacyjna, albo przeciekać, stąd ta roślina. Ale jak udało się jej przetrwać takie temperatury? Młodzieniec uznał to za swego rodzaju cud. Pieczołowicie wykopał ową roślinę i w dłoniach zaniósł ją do ojca. Był on całkowicie pochłonięty katalogowaniem żwiru i pakowaniem go w maleńkie pudełka.

– Patrz co znalazłem tato– oznajmił dumnie Vindan stając nad nim z rośliną.

Ojciec obrzucił go przelotnym spojrzeniem i prawie natychmiast powrócił do kartki papieru.

– To tylko roślina, synu. Jest żywa i nie ma znaczenia– oznajmił mu w krótkiej odpowiedzi. Chłopak miał zrozumieć, że to geologia jest jedyną fascynująca nauką. Trochę zgasiło to jego entuzjazm, lecz roślinę zachował. Owinął ją starannie w szmatkę z niewielką ilością gleby i namoczył. Całość wrzucił do swojego tobołka.

– A może jednak ma znaczenie– powiedział do siebie z namysłem.

– A może jednak ma znaczenie– powtórzył już na jawie, budząc się ze snu– wizji. Razem z powrotem świadomości poczuł także znajomy ból w niemal wszystkich częściach ciała jakie wykorzystuje człowiek. Usiadł na podłodze i rozejrzał się po budynku. Jego rzeczy były na miejscu, ale w powietrzu unosił się dziwny zapach. Wciągnął powietrze nosem i zebrało mu się na obrzydzenie. Jeszcze gorzej się poczuł gdy odkrył, że źródłem zapachu jest on sam, a raczej jego gruczoły potowe. Pracowały one jak szalone, zwłaszcza, że już o tak wczesnej porze temperatura na zewnątrz wynosiła prawie czterdzieści pięć stopni.

– To nic, niedługo się umyjemy– powiedział do siebie zwlekając się z posłania. Rozmyślał nad snem. Był już w Martwym Mieście raz, właśnie ze swoim ojcem, lecz w starszym wieku i bez siostry, będącej w tamtym czasie akolitką. To właśnie ta wyprawa przyczyniła się do rozwoju tajemniczej choroby ojca i jego przedwczesnej śmierci. gdyby wtedy mógł przewidzieć przyszłość… Gdyby zobaczył tego człowieka, zawsze rozświetlonego dziecinnym entuzjazmem zniszczonego przez gorączkę i majaki… No właśnie, cóż by uczynił? Czy ośmieliłby się przeciwstawić jego woli? Najzwyczajniej odmówił swojego udziału? To by nic nie dało– wola ojca w jego plemieniu stanowiła siłę sprawczą, a jego życie i dalsze losy zależały tylko i wyłącznie od niego. Poza tym, odbierając ojcu możliwość realizacji pasji, czułby się jak złodziej życia. Już wystarczyło, że matka ich opuściła.

Wyszedł z betonowego budynku i skierował się w stronę studni. Obwiązał sobie głowę wilgotnymi szmatami by zredukować ryzyko udaru słonecznego. Pod stopami chrzęścił mu czarny żwir, który także wziął się nie wiadomo skąd.

"Zupełnie jak w moim śnie"– pomyślał i uśmiechnął się na samą myśl o nim. Naraz przyszło mu do głowy, że może to nie był sen a wizja. Jako człowiek rozsądny odgonił tę myśl od siebie niczym natrętną muchę, lecz powracała ona co kilka kroków. Postanowił sprawdzić czy to możliwe. Jeśli tak– dedukował spokojnie– to niedaleko studni znajdzie prymitywny mech i ową dziwaczną roślinę. Znów poweselał, sądząc, iż roślina w takim środowisku to doprawdy genialny żart jego umysłu! W zasadzie nie dopuszczał do siebie innej myśli, niż tą, że to nieprawda.

Jednak, ku jego zaskoczeniu, studnia nie tylko nie była jałowa, a wręcz porośnięta zielonymi roślinkami, trochę większymi od mchu. Przykucnął koło ich pokaźnego zbiorowiska i obmacał podłoże. Było wilgotne i na dodatek nie z piasku a prawdziwej ziemi. Podrapał się po nosie. Ludzie z plemion koczowniczych rzadko widywali takie anomalię, choć nie były im zupełnie obce. Jednak skąd wzięła się ziemia? Woda mogła wyciekać ze starej kanalizacji, lecz gleba? To było fizyczne zaprzeczenie całej jego wiedzy na temat pustyni, i nie mógł się z tym pogodzić.

– To jakaś bzdura– powiedział na głos wyrażając tym swe oburzenie. Nagle olśniła go genialna myśl. Ktoś musiał przynieść w to miejsce ziemię! Tak, nie było innej opcji. I zasadził te rośliny by zmylić innych wędrowców, zburzyć ich pewność siebie, zaufanie we własną wiedzę i zmysły… A potem dopaść w ciemnym kącie miasta i zarżnąć jak świnie ! O nie, zagalopował się trochę. Przecież od lat nikt nie zapuszczał się w tę stronę. Mimo to, dla własnego spokoju postanowił przeszukać okoliczne budynki w poszukiwaniu rzekomych zamachowców.

W pierwszym nie było nic. Ze ścian wystawały poskręcane kable a powierzchnia dookoła nich tworzyła popękaną sieć. Nie znalazł ani jednego sprzętu, nawet krzesła. Widocznie ów budynek nie został skończony na czas, a potem projekt zawieszono? Vindan prychnął pogardliwie i obrzucił uważnym spojrzeniem podłogę. Leżały na niej maleńkie kawałeczki papieru gazetowego oraz zdjęcia. Dużo zdjęć. Podniósł jedno z nich i zdmuchnął z powierzchni kurz.

Na maleńkim obrazku dostrzegł rodzinę. Dwoje dorosłych, ojciec i matka siedzieli na gustownych, bogato zdobionych krzesłach o karmazynowym obiciu. Mężczyzna miał surowy wyraz twarzy i podkręcane wąsy. Kobieta wyglądała raczej na znużoną i miała na sobie naprawdę długie rękawiczki, maskujące większą część rąk. Dzieci siedziały na podłodze obok rodziców z głupawymi uśmiechami przylepionymi do twarzy. Całość była chyba wcześniej uzgadniana z fotografem bo ludzie naturalnie się tak nie ustawiają ani nie robią takich min.

Łowca wypuścił z rąk zdjęcie, które eleganckim ruchem opadło na zakurzoną podłogę, tam gdzie jego miejsce. Już miał wychodzić gdy usłyszał szelest. Z początku myślał, że ma już przywidzenia i zignorował to. Kiedy się obrócił znów doznał takiego wrażenia. Coś tu jest nie tak– pomyślał stając w jednym miejscu. Tym razem rozpoznał dźwięk odbezpieczanej broni palnej. Niedobrze– przemknęło mu przez myśl. Ze swojego budynku nie wziął niczego co mogłoby mu pomóc w takiej sytuacji. Głupio założył, że będzie w martwym mieście sam. Dał się podejść jak młodzik– stwierdził, modląc się do wszystkich znanych mu bogów, by nie była to jego ostatnia uwaga wygłoszona na tym świecie.

– Odwróć się. Powoli i spokojnie– rozkazał mu chłodny, damski głos.

Wykonał polecenie i stanął twarzą w twarz ze swoim nemezis. Przybrało ono postać średniego wzrostu kobiety o myszowatych włosach, opadających w niepokornych strąkach na ramiona, ciemnych oczach patrzących bez lęku w jego oczy i wysokim, niemalże karykaturalnym czole. Dziwnie wyglądało w twarzy o kształcie trójkąta ze ściśniętym podbródkiem i odstającymi policzkami. Lecz wysokie czoło to jeszcze pół biedy. Bardziej przeraziła go skóra szyi przypominająca raczej skorupę, poprzecinaną błękitnymi żyłkami. Ów spalony pas rozciągał się także na prawą stronę twarzy omijając jedynie oko. Nie miała prawej brwi, tylko coś w rodzaju zakrzepłej krwi ze spalenizną na środku. I mimo, iż całość nie wyglądała odpychająco to odniósł wrażenie, że oszpecenie jednej strony źle wpłynęło także na zdrową. Lewa część jej twarzy pokryta była żółtawą tkanką, lekko świecącą o zdecydowanie niezdrowym wyglądzie. Drugie oko także nie zostało oszczędzone. Vindanowi zdawało się, że jest jakby rozmyte i na dodatek o czerwonej tęczówce.

– Co tu robisz?– zapytała kobieta cały czas trzymając lufę pistoletu kilka centymetrów od jego czoła.

Vindan nie bał się jej. Raczej czuł coś w rodzaju fascynacji połączonej z obrzydzeniem. Nie zamierzał jednak kłamać, jeden głupi błąd na dzień wystarczy.

– Szukam młodzieńca ze swojego plemienia– rzekł zgodnie z prawdą– Doszedłem do wniosku, że mógł zahaczyć o to miejsce i postanowiłem poszukać śladów.

Kobieta patrzyła jeszcze chwilę w jego oczy, po czym opuściła broń. Schowała ją za paskiem, przytoczonym u skórzanej kurtki.

– Tak, widziałam go jakiś tydzień temu. Był tu jednak tylko na chwilę, by uzupełnić zapasy wody jak mi się zdaje– poinformowała go– Następnie podążył na zachód, jeśli mnie pamięć nie zwodzi.

Zadziwiła go szczerość i zaufanie jakim go obdarzyła. Przecież mógł jej wyrwać pistolet, obrabować i zostawić na pastwę losu. A ona opuszcza broń. Widać nie jest jedynym głupcem wędrującym z własną naiwnością przez świat.

– Dziękuję za informację– powiedział ostrożnie– Jednak czy wolno mi spytać, co pani robi w tak wrogim miejscu?– zapytał, mając nadzieję, że owe pytanie jej nie rozzłości.

Tak się nie stało.

– Prowadzę badania– odparła lakonicznie i spokojnie.

Vindan zdziwił się. Czyżby także badała skały? A może szuka jakiś cennych rzeczy w betonowych budynkach? Jeśli tak, to na próżno, pierwsi koczownicy ogołocili je ze wszystkich wartościowych przedmiotów. Zostawili jedynie to czego nie można było wziąć na plecy.

– Badania? Jest pani archeologiem?

Uśmiechnęła się ponuro i wskazała dłonią na północ.

– Proszę za mną to panu pokaże– zaproponowała.

Vindan wahał się przez chwilę. W końcu nie przybył tu by prowadzić dochodzenie na ziemi niczyjej, tylko znaleźć Illusa. Ale, z drugiej strony… I tak chłopak miał nad nim przewagę kilku dni więc dodatkowa godzina czy dwie nie zrobią różnicy.

Kobieta poprowadziła go do piwnicy, z której istnienia nie zdawał sobie wcześniej sprawy. Było to ciemne pomieszczenie, znacznie chłodniejsze niż wnętrze budynku. Wypełniało je zatęchłe powietrze przyprawiające go o duszności. Ponadto ledwo widział, lecz zdawało mu się, że jest w niej pusto. Już miał się zapytać gdzie jej sprzęt badawczy, gdy kopnęła w ścianę z całej siły i to co uważał za ścianę otwarło się na oścież, ukazując drzwi do całkiem innego świata.

Ciągnął się za nimi korytarz długi na kilkaset metrów, z wieloma odnogami, lecz nie tak obskurny jak piwnica. Przede wszystkim powietrze było rześkie dzięki zamontowanym w suficie wiatrakom, buczącym cicho i uporczywie, przyprawiając Łowcę o ból głowy. Na dodatek paliły się jarzeniówki, może nie wszystkie gdyż niektóre wyglądały na zepsute lub rozbite. Ściany korytarza wyłożone zostały dużymi kaflami o ciepłych kolorach. Gdy je ujrzał przed oczyma stanęła mu ilość złota jaką by uzyskał sprzedając je na corocznym jarmarku plemion. Zaraz jednak skarcił się za samą chęć zniszczenia czegoś, co w swej istocie było piękne.

– Jak… Jak to jest możliwe?– zapytał urzeczony.

Kobieta nie zwalniała kroku, a szła dosyć szybko. Stopy Vindana bardzo szybko zaprotestowały, lecz nie poskarżył się swej przewodniczce. Nie miał czasu. Podziwiał.

– Nad korytarzem biegną rury kanalizacyjne. Także ceramiczne– powiedziała takim tonem jakby nie usłyszała jego wcześniejszej uwagi– Ceramika, odpowiednia ceramika jest odporna na wysokie temperatury. Dlatego budowniczowie tego kompleksy użyli jej jako materiału budulcowego. Ten korytarz pierwotnie miał łączyć tą osadę z miastem -matką.

– A łączy obecnie?– zapytał Vindan.

Kobieta umilkła na chwilę.

– Łączy– potwierdziła z wahaniem w głosie– I właśnie tym się zajmuje. I chyba tego szukał twój przyjaciel. Miał jednak słabe dane, bo nawet nie zadał sobie trudu przeszukania osady… Chyba, że nie szukał tego?

Vindan potrząsnął głową.

– Wątpię żeby w ogóle czegoś szukał. On widzisz najzwyczajniej w świecie uciekł. Zrejterował, przestraszył się własnych obowiązków. Ja mam za zadanie sprowadzić go z powrotem– wyznał szczerze.

– Wobec tego jego przewinienie musi być poważne– orzekła kobieta– Zupełnie jak moje, choć mnie wygnano.

Do końca ich wędrówki nie powiedziała już nic więcej. Vindan nie naciskał na nią, bo i sam nie bardzo miał ochotę ciągnąć dalej konwersację. Już teraz czuł, jak wielki mętlik powstał w jego głowie. Myśli kotłowały mu się nieustannie i wciąż powracały do punktu wyjścia– wczorajszego snu. Był prawie pewny, że widział w nim ów korytarz, po którym dane mu było obecnie chodzić, ale nie potrafił określić w jakim kontekście się pojawił. Przymknął oczy by uporządkować zdobytą dziś wiedzę i ujrzał natychmiast znajomy obraz, swoją siostrę w stroju akolitki z różnokolorowymi wstążkami, biegnącą tunelem ku okutym wrotom. Wydawało się, że zaraz na nie wpadnie i krzyknie z bólu, lecz w ostatniej chwili wyhamowała i odwróciła się plecami do drzwi. Pomachała mu na pożegnanie i zniknęła. Dopiero teraz Vindan dostrzegł, że wrota są wykonane z brązu, na którym wyryto jakieś obrazy. W większości były to postacie ludzkie, przedstawione z dużą dokładnością i zebrane wokół stosu. Co jednak tworzyło ów stos? Łowca miał nadzieję się tego dowiedzieć, ale właśnie wtedy potknął się i musiał otworzyć oczy. Wizja natychmiast się rozmyła.

Kobieta doprowadziła go wreszcie do swojej pracowni. Był to niewielki pokój o brzydkiej żółtej barwie, ze ścianami pokrytymi napisami w różnych językach, wśród których Vindan rozpoznał także własne narzecze, rysunki pokazujące zaginione artefakty, plany wielu miast o dawno zapomnianych nazwach. Zaciekawiły go rekonstrukcje dokonane przez kobietę, gdyż dotyczyły one znanych mu obiektów. Jednym z nich była Qwel– Qwaram, świątynia położona na zachodniej połaci pustyni, tuż obok opuszczonych obozowisk. Miejsce to od dawna stało zrujnowane, lecz wciąż zachwycało odwiedzających niesamowitą paletą barw malowideł naściennych i posągów. Te ostatnie zbezcześciły dzikie ludy pustyni, uważające antropomorficzne przedstawienia bóstw za kamień milowy obrazy i świętokradztwo. Kobieta zaś, dokładnie przerysowała malunki ze ścian świątyni i uzupełniła luki między nimi. Wyglądało to bardzo zgrabnie i elegancko, aczkolwiek Łowca nie miał pojęcia czy do końca autentycznie. To jednak było nic w porównaniu z przestrzennymi wyobrażeniami rzeźb. Najwyraźniej miał do czynienia z ekspertem w dziedzinie starej sztuki, który domyślał się kim są postacie uwiecznione w świątyni i potrafił z dużym prawdopodobieństwem ocenić ich pierwotny wygląd. Na podłodze stała zresztą mała gipsowa rekonstrukcja jednej rzeźby, konkretnie mężczyzny z małym dzieckiem na ramieniu. Obaj ( bo dziecko według Vindana wyglądało na chłopca) mieli na sobie długie szaty, starszy zieloną a jego syn (znów przypuszczenie Łowcy) białą. Chłopczyk miał główkę uniesioną nieco do góry i dość zadziornie spoglądał na mężczyznę. Ten odwzajemniał jego spojrzenie łagodnym, a wyraz jego twarzy przywodził Łowcy na myśl osobę bardzo spokojną, albo mięczaka.

Lecz rzeźby i rysunki nie stanowiły całego wyposażenia gabinetu. W prawym kącie stało sporych rozmiarów biurko, na którym leżały schludne stosy złożone z książek i luźnych kartek papieru. Vindan poczuł przypływ zazdrości. Jego plemię ceniło sobie papier i tylko najwyżej wykształceni mieli do niego dostęp. On sam, choć teoretycznie umiał czytać i pisać, to praktycznie nie korzystał z tych umiejętności. Widać kobieta miała w tej kwestii więcej szczęścia. Obok stosów zauważył podwieszony na cienkiej lince osobliwy amulet. Były to trzy przecinające się w połowie obręcze z małymi kulkami umieszczonymi w różnych miejscach na każdej z nich, a wewnątrz tych obręczy umieszczona była duża kulka, wykonana z tego samego materiału co pozostałe. Vindan uznał, że musi to być symbol wiary kobiety i stąd też wywnioskował, że na pewno nie należy do tego samego szczepu co on. I tu nasunęło mu się kolejne pytanie, bardziej niepokojące od wcześniejszych. Skoro nie jest ona członkiem dzikich plemion pustyni (zbyt jasna skóra) ani jego, to skąd pochodzi? Wytężył umysł w poszukiwaniu zapomnianej wiedzy geograficznej. Być może przybyła tu z wolnych miast. Ten pomysł nie przypadł mu do gustu, gdyż osoby z miast owszem zapuszczały się na pustynię, ale w celach czysto handlowych. To nie może być to. Pozostała mu jedna możliwość. Kobieta musi być Południowcem, nie ma innego wyjścia! Dopiero teraz, gdy wszystko miał już uporządkowane mógł powrócić spokojnie do lustracji gabinetu.

Poza łóżkiem i małą szafką znajdowała się tam jeszcze jedna rzecz, bardzo zresztą dziwna. Była to sterta mechanicznych rupieci, podobna do tych które kolekcjonują młodzi z plemienia Łowcy. Niby dużo można się dowiedzieć, ale tak naprawdę to niejeden zmarnował życie na skręcaniu i rozkręcaniu starych urządzeń i nie doszedł do konstruktywnych wniosków.

Kobieta podeszła do tej sterty i zaczęła w niej grzebać. Wyciągała przeróżne rzeczy, których zastosowania nikt już nie znał. Przerzuciła kilka srebrnych krzyży z przybitym człowiekiem– symbol starej wiary. Vindan natychmiast go rozpoznał, ponieważ jego ojciec zawsze nosił taki przy sobie. Trzymał go w kieszeni, na szczęście, jak mawiał. On sam nigdy tego nie rozumiał i patrząc na artefakt z bliska, wcale nie przybliżał się do zrozumienia.

– Mam– oznajmiła kobieta podając mu papier nawinięty na dwie rolki. Vindan poznał w nim robotę Południowców. Rozłożył go na biurku i jego oczom ukazała się kompletna mapa podziemi i to wcale nie zabytkowa.

– Niesamowite– powiedział z zadumą w głosie– Gdzie to znalazłaś?

Kobieta patrzyła się tępo w rysunki na ścianie.

– Nie znalazłam. Odziedziczyłam po ojcu, który też prowadził badania w tej okolicy. Wraz ze swoimi współpracownikami opracował nie tylko tą mapę, ale także wiele broszur informujących cały cywilizowany świat o jego odkryciach. Uważał, że mają one wielkie znaczenie i zmienią nasz sposób postrzegania świata– odparła. Vindan odczuł coś dziwnego w jej głosie, jakby smutek. Przez chwilę milczał, lecz miał zbyt wiele pytań i wątpliwości, by dusić je w sobie.

– Co masz na myśli, mówiąc, że miały zmienić sposób postrzegania świata?

Kobieta wzięła od niego mapę i pokazała mu palcem jakiś punkt. Vindan odczytał podpis (wyjście).

– Widzisz? Tu powinny się kończyć podziemia Martwego Miasta. Tak jednak nie jest, stanowią one dopiero początek. Punkt oznaczony jako wyjście w rzeczywistości jawi się pod postacią wielkich wrót…

– Z wyrytymi nań obrazami?– wtrącił Vindan z nadzieją w głosie.

Kobieta spojrzała na niego z zaciekawieniem.

– Tak. Skąd wiedziałeś?– spytała.

Łowca zmieszał się nieco. Chciał żeby go brała na poważnie, a jeśli wyjawi jej swoje źródło wiedzy, pomyśli, że zwariował. Może i słusznie, dopowiedział sobie w myślach.

– Śniło mi się – powiedział z pewnymi oporami.

Wbrew jego oczekiwaniom kobieta wcale się nie roześmiała, ani nie obdarzyła go lekceważącym spojrzeniem. Wręcz przeciwnie, sprawiała wrażenie osoby mocno zaniepokojonej.

– Za długo przebywałeś na powierzchni– powiedziała z troską w głosie– Stąd te twoje… sny

– Od upałów?

Zaprzeczyła.

– Nie, nie od upałów. To promieniowanie.

Vindan poczuł, że odpływa z niego życie. Nogi zrobiły mu się jak z waty, oddech stał się krótszy i rwany, przed oczyma pojawiły się ciemne plamy. Tak przyjdzie mu skończyć! Jako wygnaniec, zakażony, chory. Takich jak on plemię nie przyjmuje z powrotem. Wyrzucą go poza obręb oazy, ostrzegą inne ośrodki i skażą na śmierć na pustyni. Nikt nie wspomni nawet jego imienia. Vindan nie znał gorszego rodzaju śmierci dla Łowcy. Ten był najbardziej haniebny i upokarzający ze wszystkich możliwych. I nawet świadomość, że młody Illus zapewne także otrzymał za dużą dawkę promieniowania, nie poprawiła mu nastroju. Czy taką miał otrzymać nagrodę za wierną służbę plemieniu? czy według bogów, jeśli istnieli, tylko na to zasługiwał? Poczuł wilgoć pod oczami. Nie miał już sił by udawać silnego.

– Przecież ten teren jest nieoznaczony… Mam na myśli, że … – nie potrafił spokojnie wyrazić swoich myśli, zbyt wielkie targało nim rozgoryczenie. Podniósł wzrok na kobietę– Ty też jesteś napromieniowana, czyż nie?– zapytał nagle, przyglądając się uważniej jej twarzy. Że też wcześniej tego nie dostrzegł!

– Tak, jestem– odparła krótko– Tak samo jak moi rodzice, dziadkowie i reszta zapomnianych przodków. Przybyłam tutaj zza wrót, z miejsca które znajduje się poza granicami twojego świata. Miejsca, gdzie możemy ci pomóc– dodała z emfazą.

Vindan spojrzał na nią błagalnie. Chciał, żeby mówiła prawdę, ale nie potrafił jej uwierzyć.

– Udowodnij– rozkazał.

Skinęła głową.

– Chodź za mną.

I poprowadziła go ku wrotom z jego wizji. Teraz dopiero odczuł ich potęgę i majestat; wysokie stalowe okucia, wspaniale wyryte w miękkim metalu postacie, układające się w całe sceny. Ludzie na nich przedstawieni ustawiali się w korowód zdążający w jednym kierunku. Były nim wrota, właśnie te przed którymi stał on, Łowca z wielkiego plemienia. Zastanawiał się jak można wprawić coś tego rozmiaru w ruch, jak przestąpić symboliczny próg, za którym wszystko inne będzie nieważne.

– Wystarczy tylko, że je popchniesz– podpowiedziała mu kobieta, stojąca obok niego.

Vindan zawahał się.

– Illus– wyszeptał. Trudno mu było odwrócić się plecami od nałożonego nań obowiązku.

– Och, sądzę, że go tam odnajdziesz– powiedziała kobieta, a widząc jego zdumiony wyraz twarzy dodała– On także stał przed tymi drzwiami, lecz zrezygnował. Doszedł do tych samych co ty wniosków, lecz postanowił do nas dotrzeć dłuższą drogą, przez pustynię. Podążył za rurami kanalizacyjnymi, których układ poznał studiując mapy umieszczone w jednym z budynków.

Nareszcie zrozumiał, choć z obecnej perspektywy wydawało mu się dziwne, że nie dotarło to do niego wcześniej. Nie każda wędrówka prowadzi w nieznane, dziewicze miejsce. Czasem najtrudniej jest trafić tam, gdzie się już było. On odniósł wrażenie, że dopiero teraz jest na właściwej drodze, choć z dawna odkrytej.

Pchnął drzwi. Okazały się lekkie i posłuszne sile jego dłoni. Za nimi także ciągnął się korytarz, lecz rozjaśniony setkami drobnych punktowych świateł.

Nie oglądał się już za siebie.

Po prostu szedł dalej.

Koniec
Nowa Fantastyka