Prolog
W antycznej krainie Idvith istniało siedem regionów, na których terenie żyły dziesiątki wojowniczych klanów. Każdy region zdominowany był przez jeden najsilniejszy ród, który podporządkowywał sobie słabsze i mniej liczne, żyjące na ich terenie. Władające regionami główne klany zwano Siedmioma Głowami. Ich przywódcy prowadzili ze sobą nieustanne wojny o terytorium i zasoby.
Gorąca krew, wrząca w żyłach wojów sprawiała, że walki toczyły się także wewnątrz rodów. Najsilniejsi rzucali wyzwania własnym wodzom, a śmiertelny pojedynek rozstrzygał, kto będzie przewodził tysiącom krewniaków i pomniejszym plemionom. Nie było stałych przywódców.
Globalne wojny między Głowami, niosły za sobą nie tylko śmierć ludzi, ale także ogromne zniszczenia, niegdyś spokojnego i pięknego kontynentu. Zew bitewny ludu Idvith oraz żądza władzy, przekreślały szansę, by kiedykolwiek nastał pokój.
Do czasu, gdy bezimienny kowal usłyszał wołanie krainy przesiąkniętej krwią. Sama Idvith przemówiła do niego i rozkazała powstrzymać chaos i rozpacz, które klany sprowadziły na te ziemie. Kowal wspiął się na najwyższą górę – Szczyt Świata – i dzięki mocy nadanej przez Idvith, wykuł siedem mieczy. Ostrza zostały natchnione aspektami elementów natury. Do pięciu głównych żywiołów – ziemi, ognia, powietrza, wody i błyskawic – zaliczano również ciemność i światło. Bezimienny, oddając swe serce misji, bezwiednie sprawił, że sama jego istota – jego dusza – została podzielona na siedem, a każda jej część spoczęła w ostrzach.
Kowal rozpoczął wędrówkę po krainie trawionej wojną. Wśród każdego z głównych rodów odszukał osobę godną dzierżenia Ostrza. Powierzył im tę samą misję:
„Mocą nadaną mi przez Idvith, nakazuję wam przejąć władzę nad swymi klanami i powstrzymać rozlew krwi”.
Oręż ten zapewniał swoim powiernikom potężną moc, dzięki której byli w stanie władać danym elementem natury. Z pomocą tej siły zapanowali nad zewem bitewnym swych klanów. Po zawarciu paktu, wojny pomiędzy Siedmioma Głowami zostały zakończone. Dzięki powiernikom Ostrzy Idvith, którzy utrzymywali w ryzach gorącą krew swoich klanów. Od tamtej pory rzadko kiedy mieszali się w spory pomniejszych plemion. Miecze przechodziły z rąk przywódców, do rąk godnych następców przez następne pokolenia.
Nikt nie słyszał później o bezimiennym kowalu, a pokój trwał przez tysiąc lat, aż do teraz.
Władca Cieni
W kraju Silis, pod panowaniem klanu Zolranag, nadeszła najczarniejsza noc od wieków. Tej nocy, w małej wiosce narodziło się dziecko.
W klanowej fortecy powiernika Ostrza Cienia zbudził ze snu gwałtowny niepokój. Lęk, jaki odczuwał przywódca klanu, nie dawał spokoju. Chwycił rękojeść miecza, pulsującego nieznaną dotąd energią i sam opuścił fortecę. Czuł, że ostrze chce mu coś pokazać, gdzieś go prowadziło.
Po wielu przebytych milach, dotarł do małej osady. Cała wioska pogrążona była we śnie. Tylko za oknami jednego z domostw migotało światło paleniska. Przywódca klanu wszedł do drewnianej chaty i ujrzał w głównej izbie łoże. Leżała na nim piękna kobieta o bladej jak papier skórze. Choć była martwa, w czułych objęciach nadal trzymała nowo narodzone dziecko. Dziecię spojrzało na przybysza czarnymi oczami, ciemniejszymi i głębszymi, niż ta noc. Wodza przebiegł dreszcz.
Zrozumiał, że samo istnienie tego dziecka, niesie za sobą zagrożenie. Ostrze Idvith, nie bez powodu, doprowadziło go do tego miejsca. Wódz podjął decyzję, by zapobiec niebezpieczeństwu wiszącym nad krainą.
Nie wahał się. Uniósł miecz nad głowę, wykonując cięcie, by zabić. Klinga zatrzymała się przed niemowlęciem, które spowiły cienie. Ostrze nie służyło już wodzowi, wybrało nowego powiernika. Niemowlę jeszcze raz przeszyło wodza chłodnym spojrzeniem swych bezdennych, czarnych oczu. Cienie oplotły wodza, unieruchamiając go i dusząc. Wydał z siebie zdławiony jęk i padł martwy na podłogę. Znów zapadła cisza, pośród najczarniejszej nocy wieków.
Narodził się Władca Cieni.
Nadciągający Mrok
Vultur podszedł do krawędzi klifu i spojrzał na górskie pasma, rozciągające się na horyzoncie. Był to wysoki, szczupły mężczyzna o szerokich ramionach, odziany w płaszcz barwy nocnego nieba. Spod kaptura widoczna była twarz – upiorna o ostrych rysach. Pod oczami wytatuowane łańcuchy ginęły w gęstej brodzie. Same oczy były mroczne i bezdenne, co tylko potęgowało demoniczną aurę, którą roztaczał wokół siebie Vultur. Przytroczony u pasa czarny, wąski miecz, pięć dekad temu trafił do niego, gdy był jeszcze niemowlęciem.
Przebywał na terenie państwa Landhellor, należącym do klanu Ignis. Górskie pasma Landhelloru zajmowały wschodnią część kontynentu Idvith.
Vultur kontynuował wędrówkę. Od wygasłego wulkanu Sanguina dzieliło go jeszcze kilka mil. Właśnie w tym wulkanie znajdowała się twierdza wojowników ognia. Gdy tarcza słońca zniknęła za szczytami gór, dotarł do równiny, przez którą prowadził trakt. Podążając nim jeszcze przez godzinę, dotarł do południowo-zachodniego zbocza wulkanu. Zbliżał się do wielkiej, żelaznej bramy, wysokiej na co najmniej trzydzieści stóp. Po obu stronach znajdowały się dziesiątki mniejszych. Na straży stało dwóch zbrojnych, w barwach krwawej czerwieni. Widząc, kto zmierza do bramy, obaj mężczyźni pobladli, skłonili głowy, po czym jeden z nich dał sygnał do otwarcia wrót. Żelazne skrzydła uchyliły się powoli, ukazując ciemny korytarz, prowadzący do wnętrza góry. Wartownicy wzdrygnęli się, gdy Vultur mijał ich, wchodząc w głąb korytarza.
Szeroki na dwadzieścia stóp tunel wydrążony w skale nie posiadał zakrętów. Jedynie przy daleko od siebie zawieszonych pochodniach, znajdowały się liczne, żelazne drzwi. Właściciel Ostrza Cienia mijał je, idąc korytarzem jeszcze kwadrans, aż dotarł do otwartych wrót prowadzących do sali tronowej. Przekraczając próg, jego oczom ukazała się ogromna, słabo oświetlona, podłużna sala o wysokim, rzeźbionym sklepieniu. Wzdłuż ścian, między grubymi filarami, stało kilkuset zbrojnych członków klanu Ignis, w tym żona i jedyny syn przywódcy. Piękna kobieta – Lilian – o kruczoczarnych włosach i szlachetnych rysach, stała u boku swego syna Lucana. Wysokiego, o muskularnej budowie i tak samo ciemnych włosach, jak matka. Nie mógł jednak liczyć więcej niż dwadzieścia wiosen. Kobieta zmierzyła przybysza wrogim spojrzeniem. On jakby tego nie zauważając, zupełnie to zignorował.
Vultur bezszelestnym krokiem zbliżył się do podestu na końcu sali. Na kamiennym tronie siedział Dante – mocarny mężczyzna o czarnych włosach i surowym spojrzeniu. Jego korpus zakrywał jedynie skórzany pas, mocujący ciężki naramiennik z żelaznych łusek, osłaniający bark i ramię. Prawą ręką trzymał ogromny, krwistoczerwony miecz o szerokim jelcu. Długi na co najmniej pięć stóp, stał oparty o posadzkę czubkiem ostrza. Obusieczna klinga Ostrza Płomieni, zdobiona językami ognia, przywodziła na myśl, jakby sam wulkan wypluł je podczas wybuchu.
– Witaj Vulturze, Władco Cieni. – Niski, potężny głos Dantego odbił się dźwięcznym echem w kamiennej sali.
– Witaj Dante, Ogniu Sanguina – odpowiedział Vultur lodowatym głosem. – Czyżby niepokoiła cię moja wizyta?
Kilkuset wojowników ustawionych wzdłuż ścian spięło się, w gotowości trzymając ręce zaciśnięte na rękojeściach swych mieczy.
– Dobrze wiesz, czym zawdzięczasz sobie to powitanie – odrzekł Dante. – Od stuleci Głowy nie spotykały się osobiście. Poza tym, nie cieszysz się dobrą sławą. Gdy otrzymałem twoją wiadomość o chęci spotkania się ze mną w pojedynkę, zgodziłem się, mimo że nie wyjawiłeś swych intencji. Zatem mów teraz, co cię tu sprowadza.
Vultur milczał przez moment, po chwili rzekł zimnym tonem.
– Nie przybyłem tu walczyć, lecz złożyć propozycję.
Dante nie odezwał się, czekając, aż przybysz kontynuuje.
– Władasz niewielkim krajem. Twój klan jest jednym z najmniej licznych, mimo że potężni, jesteście zmuszeni do życia w tych surowych górach, na jałowej ziemi. Żaden inny klan nie przejmuje się waszym losem, pomimo że nie raz prosiliście o pomoc. Jestem pierwszym, który wyciąga pomocną dłoń.
Dante zaśmiał się gromkim głosem.
– Sam Vultur wyciąga pomocną dłoń? Ty, który mordowałeś każdego, kto choćby zbliżył się do granic twego odizolowanego państwa? Dobrze zatem, słucham.
– Miałem swoje powody – po krótkiej pauzie kontynuował. – Przyłącz się do mnie, a twój klan odzyska dawną potęgę. Odbierzemy ziemie, które były kiedyś nasze, przed czasem Wielkich Wojen. Oba nasze klany, Ignis i Zolranag, będą mogły żyć w dobrobycie, którym teraz żyją dawni wrogowie.
– Planujesz zburzyć tysiącletni pokój między klanami? – rzucił Dante.
Milczenie Władcy Cieni potwierdziło te słowa.
– Rozumiem Vulturze.
Dante wstał z tronu. Zarzucił sobie ogromny miecz na ramię. Klinga stanęła w płomieniach, a kamienna posadzka pod stopami wodza rozgrzała się do czerwoności. Pot na jego skórze zaczął parować.
– Skoro tak, nie mogę pozwolić ci opuścić tego miejsca żywym.
Czarne, zimne oczy Vultura nie zdradzały emocji. Przemówił chłodno.
– Spodziewałem się takiej reakcji. Gdy już zrozumiesz, że inne klany nie są twoimi przyjaciółmi wiedz, że moja oferta jest aktualna.
Vultur podniósł dłoń. Jego ciało spowił gęsty mrok. Gdy opuścił rękę, cienie splotły się, a po chwili Władca Cieni zniknął.
Widmo Wojny
– Wodzu! Kolejna wioska znajduje się pięć mil na południowy wschód stąd – zaanonsował zwiadowca klanu Terra. – Gdy przez nią przejdziemy, do Sanguina zostanie tylko dzień drogi!
Wódz Angrig skinął głową i odpowiedział twardym głosem.
– Pokażemy tym ogniokrwistym gdzie ich miejsce, niedługo zapłacą nam za wszystko.
Angrig – przysadzisty mężczyzna o masywnych ramionach i kanciastej szczęce – wstał z trupa, na którym siedział. Wyszarpnął z jego czaszki krótki, brązowy miecz o szerokiej klindze, pokrytej złotymi runami – jedno z Ostrzy Idvith. Za nim znajdował się batalion zbrojnych. Ich ciemnobrązowe pancerze i oręż pokryte były krwią.
Stali w centrum wioski, położonej w górskiej dolinie. Kilkadziesiąt budynków zostało zniszczonych. Nieliczne, które przetrwały, chwiały się w posadach. Jeden z nich znajdował się dziesięć stóp nad ziemią, nadziany na nienaturalny, skalny kolec. Na lewo znajdowała się rozpadlina, jak po trzęsieniu ziemi, długa na sto jardów. Pięć budynków, stojących wcześniej w linii, zapadło się w niej. Wszędzie leżały ciała mieszkańców wioski, a wokół rozciągał się metaliczny zapach krwi. Żołnierze Terry chodzili między gruzami, dobijając ocalałych. Ich agonalne krzyki odbijały się echem w dolinie.
Angrig rozejrzał się. Nocny atak się powiódł. Słońce wynurzało się właśnie znad horyzontu.
– Cobalt! – zwrócił się do zwiadowcy – Powiadom pozostałe oddziały, że następna wioska jest nasza. Niech zbiorą siły i dołączą do nas nazajutrz o świcie. Wtedy ruszymy prosto na Sanguin.
– Tak jest!
Wódz podniósł miecz do góry i ryknął tak, by tysiąc jego wojów słyszało.
– Przygotować się do wymarszu!
Iskra
Dante siedział na kamiennym tronie, łokcie miał oparte o jego brzegi, a dłonie splecione przed twarzą. Sala wypełniona była wrzawą kilkuset ludzi, kobiet i mężczyzn jego klanu. Wszyscy czekali na powrót posłańca.
Przed południowo-zachodnią bramą, u podnóża wulkanu, stała armia dziesięciu tysięcy wojowników Terry. Dante nie rozumiał, jak do tego doszło. Nie wiedział, dlaczego naruszyli pakt.
Po chwili do sali tronowej wbiegł strażnik i wrzawa ucichła. Tłum rozstąpił się, tworząc przejście do tronu. Mężczyzna zatrzymał się przed kamiennymi schodami podestu skupiając na sobie całą uwagę obecnych. Oddychał płytko i szybko.
– Wodzu! – Podniósł worek trzymany w ręce. – Oto ich odpowiedź.
Wyciągnął z niego odrąbaną głowę posłańca.
Wcześniejsza wrzawa tłumu zamieniła się teraz w gniewne okrzyki.
– Terrańskie ścierwa! – krzyknął ktoś z prawej.
– Dante! Wyrżnijmy ich wszystkich! – dobiegały głosy z drugiej strony.
Przywódca siedział w bezruchu. Przypomniał sobie o słowach Vultura sprzed roku. Żałował, że go nie posłuchał. Teraz to inny klan wykonał ruch pierwszy i wypowiedział Dantemu wojnę. Po chwili podniósł rękę. Tłum ucichł.
– Lucan! – rzucił Dante.
Znajdujący się przy najbliższym filarze syn wodza, podszedł do tronu. Odziany w zbroję z żelaznych łusek barwy czerwieni, z mieczem u pasa. Muskulaturą prawie dorównywał ojcu.
– Zbierz swój oddział i powiadomcie wszystkich ludzi w twierdzy, że mają być gotowi do bitwy.
– Tak jest ojcze. – Lucan odszedł.
Dante przemówił ponownie.
– Hera, Argus!
Zza tronu wyłoniły się dwie postacie. Hera – kobieta o surowym spojrzeniu i mocarnych ramionach. Jej czarny warkocz opadał na plecy, na którym spoczywał dwuręczny miecz. Dowodziła drugim batalionem klanowych wojsk. Argus – siwy mężczyzna średniego wzrostu, w prawej ręce dzierżył kostur, z osadzonym na czubku czerwonym rubinem – przewodził oddziałowi Ognistych Magów.
– Przedyskutujmy plan ataku.
Oboje skinęli głowami.
***
Tymczasem u stóp wulkanu Sanguina, przed wrotami twierdzy Ignis, armia dziesięciu tysięcy wojowników oblegała wschodnią część góry. Utrzymywali odległość ćwierć mili od zbocza.
Angrig sięgnął wzrokiem ku szczytowi góry. Wierzchołek skąpany był w chmurach. Sięgał wysokością co najmniej półtorej mili. Wyróżniał się na tle znacznie niższych gór.
Przywódca Terry splunął na bezgłowe truchło posłańca. Wyszedł przed szereg i zbliżał się samotnie do wulkanu, zmniejszając dzielącą go od zbocza odległość o połowę. Ryknął w stronę bramy.
– Wyłaź Dante! Nie możesz się chować w swojej szczurzej norze wiecznie! Chyba że klan Ignis to nie tacy wielcy wojownicy, tylko zwykłe tchórze!
Opowiedział mu gromki śmiech jego armii.
***
W twierdzy Ignis, Lucan wracał właśnie do sali tronowej. On i jego oddział poinformował wszystkich mieszkańców o rozkazie wodza. Duża część klanu mieszkała w twierdzy. Reszta żyła w osadach rozsianych wokół Sanguina, wraz z innymi, pomniejszymi plemionami. Z wnętrza góry nie mamy jak wysłać wiadomości do sąsiednich osad, a Terra nie przepuściłaby żadnego posłańca – pomyślał.
– Dziesięć tysięcy woja czeka u bram. Przewyższają nas liczbą pięciokrotnie! – krzyknął nerwowo Marc. Rówieśnik Lucana, który wychodząc z bocznego korytarza, dołączył do niego.
Był pół głowy niższy od syna przywódcy i nie tak zbudowany. Nad lewym okiem miał poziomą, podłużną bliznę.
– Nie jest tak źle – rzucił Lucan. – Wiesz Marc, dlaczego nasze zbroje mają barwę czerwieni? Żeby nasi przeciwnicy po zranieniu nas myśleli, że nie krwawimy!
Wybuchnęli gromkim śmiechem.
– Mam nadzieję, że nie wyszedłem z wprawy – rzekł niższy młodzieniec. – Ostatnia duża potyczka, była kilka lat temu.
– Tak – mruknął Lucan. – Musieliśmy się zająć tamtym górskim plemieniem, by nie nękali naszych osad. Liczę, że Terrańczycy okażą się większym wyzwaniem. Spokojnie przyjacielu. Na polu walki będziemy trzymać się razem.
Klepnął Marca w ramię, po czym pchnął boczne drzwi do sali tronowej. Dante siedzący na tronie dostrzegł wchodzącego syna. Skinęli do siebie głowami. W tej samej chwili, przez frontowe wejście wbiegł strażnik z wiadomością.
– Angrig drze właśnie swą parszywą gębę przed bramą! Mówi, że jesteśmy tchórzami, chowającymi się w szczurzej norze!
Gorąca krew zawrzała w żyłach wojów, zgromadzonych w sali.
– Tchórzami? – szepnął Dante.
Zarzucanie tchórzostwa klanowi Ignis, było dla nich największą obelgą. Wódz podniósł się z tronu.
– Angrig i jego pachołki przekonają się o sile naszego klanu! – zabrzmiał potężnym głosem. – Dzisiaj spłoną!
Lucan, Marc i tłum wojowników ryknęli bojowo, trzymając klingi mieczy ponad głowami. Dante odwrócił się do żony, stojącej na lewo od tronu.
– Lilian, chroń Lucana w trakcie walki. Odziedziczył temperament po nas, więc będzie lekkomyślny.
Uderzyła go w twarz dłonią.
– To ty nie bądź lekkomyślny! – Po czym ucałowała go.
– Wiesz, że będę. – Uśmiechnął się do niej.
Odwrócił się i krzyknął do krewniaków.
– Nadszedł czas bitwy!
Bitwa pod Wulkanem
Wrota w podnóżu Sanguina otwarły się. Dante wyskoczył z ciemnego korytarza, trzymając w prawej ręce Płomienne Ostrze Idvith. Ogromny miecz oparł o bark, okryty naramiennikiem z żelaznych łusek. W jego oczach tańczyła iskra gniewu. Dziesięciotysięczna armia klanu Terra rozciągała się ćwierć mili od zbocza wulkanu. Żołnierze najeźdźcy, odziani w brązowe stroje z płytowymi napierśnikami, trzymali broń w gotowości. Za przywódcą Ignis, z korytarza, wyłonili się żona i syn. Za nimi z głównej bramy i kilkudziesięciu mniejszych po bokach wybiegały dziesiątki wojowników, przeradzając się w setki. Wszyscy byli uzbrojeni w krwawoczerwone pancerze z żelaznych łusek oraz miecze. Szarżowali na armię najeźdźcy.
Lucan prowadził własny oddział składający się z setki ludzi. Wśród nich znajdował się Marc. Lilian biegła kilkanaście jardów od niego. Jej czarne, rozpuszczone włosy powiewały wściekle od pędu powietrza.
– Trzymajcie się z dala od Dantego! Inaczej znajdziecie się w polu rażenia! Będziecie mu tylko przeszkadzać! – ryknął Lucan, przekrzykując bojowe okrzyki setek krewniaków.
Angrig stojący na czele swej armii pomyślał – W końcu nadeszła ta chwila. Skierował ostrze miecza przed siebie i wrzasnął.
– Do ataku! Zniszczyć te ogniste pomioty!
Linia wojsk ruszyła na rozkaz. Wódz stał w miejscu, miecz postawił czubkiem ostrza na ziemi. Obie dłonie oparł na jego głowicy. Sięgnął wzrokiem przed siebie, ku tysiącowi wojów Ignis, nacierających frontalnie. Skupił się tylko na jednym – szarżującym samotnie, daleko na przedzie batalionu – Dantem. Angrig czekał teraz cierpliwie. Jego postawa była solidna jak skała.
Obie armie zbliżały się do siebie w szybkim tempie. Dantego dzieliło już od linii wroga kilkanaście jardów. Jego oczy zapłonęły wściekłym ogniem, zostawiając za nim smugi iskier, gdy gnał armii wroga na spotkanie. Wyskoczył w powietrze, wzbijając się ponad przeciwników. Wziął potężny zamach zza głowy, dzierżąc bez trudu ogromny miecz. Lądując między zaskoczonymi wrogami, rąbnął ostrzem w ziemię. Potężna, ognista eksplozja rozerwała na strzępy ciała kilkunastu przeciwników. Kilkudziesięciu innych stojących dalej, zostało zmiecionych z nóg. Ci, którzy byli najbliżej wybuchu, nie zdążyli nawet wrzasnąć. Ich rozczłonkowane ciała, wyrzucone we wszystkich kierunkach, właśnie lądowały na glebie. Niewyraźna sylwetka Dantego prostowała się, spowita obłokiem pyłu i dymu, wzniecionym przez atak. Wrogowie ujrzeli przez całun pyłu jedynie płonące oczy przywódcy klanu Ignis i demoniczny uśmiech, zdobiący jego twarz. Żołnierze Terry stali ułamek sekundy, sparaliżowani przerażeniem na widok upiornej sceny. Pomimo strachu, ruszyli na niego ze wszystkich stron z bojowymi okrzykami.
W tym momencie oddział Lucana i inne zderzyły się z wrogą armią, wśród wściekłych krzyków i brzęku metalu uderzającego o metal. Lucan dwóch pierwszych napastników skrócił o głowę poziomym cięciem, zanim zdążyli zareagować. Marc wyskoczył zza niego i dźgnął szarżującego, wysokiego mężczyznę w pierś, zatapiając ostrze po sam jelec. Z lewej, żołnierz Terry rzucił się na syna przywódcy Ignis, recytując w tym samym czasie imponującą wiązankę obelg. Muskularny młodzian kopnięciem w pierś, wgiął płytowy pancerz przeciwnika, pozbawiając go tchu. Świst wypuszczonego powietrza towarzyszył gruchotowi żeber. Terrańczyk padł i już nie wstał.
– Imponujące! – wrzasnął Marc, wyciągając zbrukane krwią ostrze z trupa.
Tęgi mężczyzna nacierający z jego prawej, wziął zamach. Marc kątem oka dostrzegając opadające cięcie, z łatwością zrobił unik. Miecz świsnął w powietrzu, wbijając się w glebę. Chłopak wykorzystując okazję, pozbawił napastnika obu rąk, zaciśniętych na rękojeści unieruchomionego miecza. Tęgi żołnierz zdążył tylko jęknąć, nim chłopak dobił go celnym pchnięciem w szyję.
– Widzę, też sobie nieźle radzisz! – odkrzyknął Lucan.
Odziany w płytową zbroję żołnierz, znajdujący się na lewo od Lucana zwietrzył okazję, gdy ten nie mógł dostrzec ataku Terrańczyka, gdyż głowę miał zwróconą w kierunku towarzysza. Ostrze mknęło czubkiem w jego bok. Widząc to, Marc, nie zdążył ostrzec przyjaciela, ponieważ w tej samej chwili zza ich pleców, nadleciała ognista kula, zmiatając napastnika i posyłając go w głąb wrogich oddziałów. Lilian zbliżyła się do syna z kierunku, z którego nadleciał pocisk.
– To nie czas na gadanie chłopcy! – krzyknęła. Zdzieliła syna pięścią po głowie. – Za mną! – Po czym rzuciła się w zbitą masę żołnierzy w ciemnobrązowych barwach.
Młodzieńcy spojrzeli na siebie. Wzruszyli ramionami, następnie ruszyli za nią.
– Osłaniajcie Lilian! – wrzasnął do swoich ludzi Lucan.
Dante stał wśród trupów kilkuset żołnierzy przeciwnika. Niektóre ciała były zwęglone, inne nosiły ślady cięć klingi. Wokół unosił się swąd spalenizny i zapach krwi. W tle dźwięczały odgłosy walki. Bojowe okrzyki, brzęk metalu oraz wrzaski rannych, grały przerażającą melodię wojny. Wódz wziął głęboki oddech i spojrzał w górę. Słońce było w zenicie.
Po chwili wrogowie otoczyli samotnego wojownika. Dante zmierzył wzrokiem przeciwników – kilkudziesięciu mężczyzn i kobiet odzianych w płowe szaty z kanciastym, złotym symbolem na piersiach. W końcu się pokazali – pomyślał – Oddział Skalnych Magów. Zakapturzone postacie utworzyły wokół niego szeroki pierścień. Przykucając, uderzyli pięściami w podłoże. Ziemia pod Dantem zaczęła pękać i się zapadać. Wódz stracił grunt pod stopami. Zaczął spadać, wraz z kawałami roztrzaskanych skał, do kotliny o średnicy piętnastu jardów. Opadając w przepaść, skierował miecz ostrzem do dołu. Zamknął oczy, gdy ponownie je otworzył, zapłonęły takim samym ogniem jak klinga miecza. Słup ognia wystrzelił z czubka ostrza w otchłań, wyrzucając właściciela w przeciwnym kierunku, dwadzieścia jardów ponad poziom gruntu.
Z tej wysokości, rozejrzał się szybko po polu bitwy. Przeważająca armia Terrańczyków tworzyła półokrąg, osaczając batalion Dantego z trzech stron. Z czwartej strony była górska ściana. Kotlina, ze stojącymi wokół skalnymi magami, znajdowała się w centrum armii wroga. Wódz Ignis wypatrzył Angriga, znajdującego się na tyłach, wraz z niewielkim oddziałem. Straty po stronie przeciwnika wynosiły około dwóch piątych, po stronie Ignis – tyle samo. Jak dotąd, wszystko idzie zgodnie z planem – pomyślał. Puścił jedną dłonią rękojeść miecza i wystrzelił z niej ognisty pocisk w niebo, na północny zachód. Dante opadał swobodnie na skrawek wolnej od przeciwników przestrzeni, dostrzegłszy, jak magowie przeciwnika podążają w jego stronę.
***
Hera, kapitan drugiego batalionu wojsk Ignis, kryła się za skałą. U jej boku przykucnął Argus – dowódca Ognistych Magów. Wraz z rozpoczęciem bitwy, Hera wyprowadziła wojsko przez ukrytą, zachodnią bramę góry. Przesuwając armię jak najbliżej południowo-zachodnich wrót, przy których toczyła się bitwa. Tysiąc wojów, ukrywających się w formacjach skalnych, czekało na sygnał. Wcześniej omówiony plan zakładał, że kiedy wojska Terry przyprą pierwszy batalion Ignis do ściany, drugi zaatakuje z flanki, zmuszając przeciwnika do walki na dwa fronty. Dante miał skupić na sobie uwagę oddziału Skalnych Magów, by Hera i Argus mogli bez przeszkód przeprowadzić atak z zaskoczenia.
Hera zaczęła drżeć, nie mogąc już doczekać się walki. Jej czarny warkocz, zwisający na bok, poruszał się niespokojnie.
– Już niedługo Hera – przemówił Argus ściskając kostur z rubinem, na którym się podparł – Dasz swemu ostrzu posmakować krwi.
Czekali w milczeniu, obserwując przebieg bitwy z ukrycia. Od pola walki dzieliło ich trzysta jardów. Czas mijał. Słońce wlokło się powoli po niebie, czasami zasłonięte za przepływającą chmurą. Gdy znalazło się w zenicie, tło błękitnego nieba przeszył ognisty pocisk. Hera zerwała się na nogi.
– To Dante! Dał sygnał! – wrzasnęła do armii. – Ruszamy!
Tysiąc wojowników – mężczyzn i kobiet – wypadło z ukrycia i ruszyło za kapitanem. Obok niej Argus prowadził kilkudziesięciu magów. Ciemny płaszcz z czerwonym symbolem płomienia łopotał za nim w pędzie.
Szybko zmniejszali dystans, dzielący ich od flanki wojsk Terry. Uderzyli w nich z impetem. Wojowie Ignis siali zamęt w szeregach zaskoczonego wroga. Magowie wspierali ich, miotając płonące pociski. Terrańczycy przez niespodziewany atak, nie mogli się zorganizować. Hera biorąc wściekłe, śmiertelne zamachy swym dwuręcznym mieczem, przesiekała sobie drogę do otwartej przestrzeni, wśród sił nieprzyjaciela. Usłyszała za sobą ogłuszającą eksplozję i agonalne krzyki – to Argus przedzierał się przez masy przeciwników. Po chwili stanął u jej boku, z kilkunastoma ludźmi z oddziału. Ujrzeli swego wodza.
Przestrzeń wokół Dantego ściełały setki martwych żołnierzy Terry. Walczył właśnie ze Skalnymi Magami. Dwudziestu z nich leżało martwych. Pozostałych kilkudziesięciu utworzyło kamienną ścianę, chroniąc się przed kulami ognia, ciskanymi w nich przez rozjuszonego przeciwnika. Pięciu magów wychyliło się, przykładając dłonie do ziemi. Z gleby pod stopami Dantego wyrosły błyskawicznie kamienne kolce, odskoczył. W trakcie uniku posłał dłonią płonący pocisk, zabijając dwóch przeciwników.
– Dante! – krzyknęła Hera. Przywódca usłyszawszy ją, zwiększył dystans dzielący go od magów i podbiegł do towarzyszy. Prawie całe jego ciało pokrywała krew, nie należąca do niego.
– Dobrze, że jesteście. Zabawę tu zostawiam wam – zabrzmiał Dante.
Mijając ich, dodał.
– Idę po głowę Angriga.
***
Angrig stał w tym samym miejscu, od początku starcia. Na ustach malował mu się uśmiech pełen pychy. Obserwował właśnie, jak jego armia przypiera do południowo-zachodniej ściany góry wojska ogniokrwistych. To już ostatni etap bitwy, niedługo zmieciemy te pomioty z powierzchni ziemi – pomyślał. W tej chwili zdarzyła się rzecz niespodziewana. Zza skał na północy, nacierał batalion wojowników w czerwonych barwach. Kanciasta szczęka wodza Terry opadła lekko ze zdumienia. Posiłki nieprzyjaciela uderzyły we flankę jego wojsk. Zaskoczeni Terrańczycy zaczęli ponosić znaczne straty.
Angrig ryknął, chwycił za miecz i ruszył na przód. Za nim podążyło dwustu zbrojnych. W tej samej chwili zobaczył Dantego, który przebił się z oddziałem przez tyły głównej armii, zmierzając mu na spotkanie. Gdy już byli wystarczająco blisko, obaj wodzowie zamachnęli się potężnie, zderzając klingi ze sobą. Fala uderzeniowa wznieciła wokół nich kłęby kurzu. Równocześnie oba oddziały wpadły na siebie z hukiem. Dante i Angrig krzyżując klingi, odepchnęli się, odskakując w tył.
– Dziś jest dzień, w którym zginiesz Dante. Ty i reszta ogniokrwistych! – przemówił Angrig z twardym akcentem.
– To prawda co o was mówią, Terrańczykach – odparł wódz Ignis swoim niskim głosem. – Zamiast rozumu w głowach macie garść kamieni!
Rozwścieczony Angrig rzucił się na niego z zamachem. Dante sparował zbyt czytelny atak przeciwnika i kontratakował cięciem, celując w nogę. Ten jednak zdążył tupnąć potężnie, na co ziemia pod ich stopami pękła. Obaj stracili równowagę. Miecz Dantego świsnął obok, chybiając celu. Odskoczył i cisnął kulę ognia. Angrig zbił nadlatujący pocisk mieczem, po czym wbił go w glebę. Wywołane pęknięcia zaczęły podążać w kierunku wrogiego wodza, rozstępując ziemię na swej drodze. Dante rzucił się na bok, wykonując przewrót przez bark. Zrywając się na nogi, zebrał płomienie w dłoni i zaczął miotać ognistymi pociskami. Angrig, uderzając stopą w skały przed sobą, postawił kamienną ścianę, osłaniającą go przed płomieniami. Uderzył w nią otwartą dłonią, posyłając roztrzaskane kawałki w Dantego. Miecz wodza Ignis zapłonął. Machnął nim w stronę nadlatujących skał, wywołując eksplozję, która zmiotła kamienne pociski. Wyskoczył na wroga z kłębu dymu. Dante i Angrig wymieniali solidne, cięcia i pchnięcia. Ich klingi przy każdym zetknięciu, posyłały w powietrze snopy iskier. W śmiertelnym tańcu cięli, parowali i unikali wyprowadzanych przez drugą stronę ataków.
Wymiana trwała długą chwilę. Gdy miecze skrzyżowały się ze sobą, Dante dostrzegł odkrycie przeciwnika. Kopnął Angriga w prawe kolano, łamiąc mu nogę. Usłyszał głuchy chrzęst łamanych kości. Angrig zacisnął zęby, nie wydał jednak żadnego dźwięku. Był twardy jak skała. Nadleciał cios pięścią, trafiając go w płytowy napierśnik. Siła uderzenia posłała wodza Terry piętnaście jardów w tył. Lądując, przeturlał się, nadal trzymając zaciśnięty w ręku miecz. Zatrzymał się. Dante czekał, aż przeciwnik się podniesie.
Angrig wstał, pomimo bólu. Jego twarz była zacięta i wykrzywiona grymasem. W ustach czuł metaliczny smak krwi. Splunął na bok. Kanciasty podbródek poruszał się, gdy tęgi mężczyzna oddychał ciężko. Zamknął oczy w skupieniu, zbierając całą energię, jaka mu pozostała, by wykonać atak. Chwycił rękojeść miecza oburącz, wbijając ostrze głęboko w podłoże. Następujące trzęsienie ziemi sprawiło, że walczący wokół wojownicy tracili równowagę. Pękająca rysa na ziemi podążała od ostrza Angriga, wprost ku przywódcy ogniokrwistych. Dante odbiegł szybko na bok.
– Taki prostolinijny atak mnie nie dosięgnie! – krzyknął. – Musisz się bardziej postarać!
Nagle pojął, jak bardzo się mylił. Atak nie był wymierzony w niego. Pęknina minęła go, ziemia rozstąpiła się. Wyrwa pochłaniała na swej drodze walczące oddziały obu stron. Żołnierze, jeden za drugim wpadali w przepaść, nie mogąc nic zrobić. Spadając, krzyczeli bezradnie. Pękająca ziemia zmierzała ku miejscu, gdzie toczyła się główna bitwa, wprost ku Wulkanowi Sanguina. Dante zrozumiał, co robi przeciwnik. Angrig posłał trzęsienie w stronę góry, chcąc wywołać lawinę, grzebiąc żywcem obie armie. Wódz Ignis musiał go powstrzymać. Dantem zawładnęła wściekłość. Jego całe ciało stanęło w płomieniach. Z oszalałym okrzykiem zatopił ogromne, płonące ostrze w skałach przed sobą.
W obrębie pięćdziesięciu jardów wokół Dantego, z powierzchni ziemi zaczęły tryskać języki lawy. Terrańczycy odskakiwali w popłochu, unikając rozbryzgów lawy, na co walczący z nimi ogniokrwiści buchnęli śmiechem. Nagle potężna erupcja pod stopami Angriga, wyrzuciła go z oszałamiającym hukiem wysoko w powietrze. Spadł kilkanaście jardów dalej z głuchym łoskotem. Z jego ciała unosił się dym, nie ruszał się.
Płomienie wokół Dantego przygasły. Odwrócił się i ujrzał, że pęknina podążająca w stronę głównej bitwy zatrzymała się. W miejscu, gdzie przed chwilą wokół walczących wodzów ścierały się oba oddziały, teraz zostało niewielu żywych żołnierzy, głównie klanu Ignis. Wykańczali właśnie ostatnich Terrańczyków, trzymających się na nogach. Ogniokrwisty wódz przyjrzał się uważniej głównej bitwie, rozgrywanej pod południowo-zachodnią bramą twierdzy. Plan ataku przyniósł rezultaty. Mimo że siły nieprzyjaciela przekraczały jego własne pięciokrotnie, mało kto mógł się równać w otwartej walce z wojami klanu Ignis. Atak drugiego batalionu prowadzonego przez Herę, wspieranego przez Argusa i jego magów, przechylił szalę zwycięstwa. Przywódca Ignis patrzył, jak siły nieprzyjaciela są dziesiątkowane.
Dante, zostawiając Płomienne Ostrze Idvith wbite w skały, ruszył w kierunku Angriga. Podszedł do zwęglonej postaci. Jeszcze żył. Spalone ciało cuchnęło okropnie. Wódz Terry leżał na skałach, łapiąc ostatnie, świszczące oddechy powietrza. Dostrzegł stojącego nad nim Dantego. Wyciągnął ku niemu zwęgloną rękę. Rozchylone palce, jakby chciały dosięgnąć szyi ogniokrwistego, by go udusić.
– Zapłacisz… za wszystko… – wyszeptał ostatkiem sił. Ręka opadła. Wódz klanu Terra skonał.
Dante rozejrzał się wokół. Po chwili dostrzegł to, czego szukał. Rzucił mu się w oczy blask złotych run na szerokiej, brązowej klindze miecza, leżącego dwadzieścia jardów dalej. Podszedł do niego i chwycił za rękojeść. Następnie ruszył na kraniec ogromnej wyrwy w ziemi, powstałej w wyniku ostatniego, szalonego ataku Powiernika Ostrza Ziemi. Wódz Ignis rzucił miecz w otchłań.
Deszcz
Dwa dni od bitwy pod Sanguinem, wieczorny, zimny wiatr szumiał wśród gór. Na niebie zebrały się ciemne chmury. Na równinie ustawiono setki stosów pogrzebowych. Hera minione dwa dni koordynowała budowę stosów i przenoszenie zwłok. Na każdej z solidnych konstrukcji z drewnianych pali złożono dziesiątki ciał wojów obu klanów – głównie Terry. Ciała mężczyzn, kobiet, starych i młodych, leżały bezwładnie na drewnie. Przy stosach, ustawieni byli odziani w czerwień ludzie z pochodniami w rękach. Z nieba zaczęło kropić.
Dante stał samotnie w ciszy. Podszedł do niego siwy mężczyzna – Argus.
– Wodzu. Zgodnie z raportem, z dwóch tysięcy, straciliśmy w bitwie ośmiuset sześćdziesięciu ludzi – przemówił mag. Przywódca skinął głową.
Ilościowo nie była to wielka strata, w porównaniu z poległą, dziesięciotysięczną armią przeciwnika. Jednak klan Ignis nie miał powodów do radości, po śmierci prawie połowy rodaków, zamieszkujących twierdzę Sanguina.
Niebo chmurzyło się coraz bardziej. Krople zaczęły padać coraz gęściej, przeradzając się w zimny deszcz.
– Argus – przemówił wódz. – Wyślij wiadomość do Vultura. Przystaję na sojusz z klanem Zolranag.
– Tak jest wodzu. – Mag odszedł.
Dante z pochodnią w dłoni zbliżył się do małego stosu pogrzebowego. Leżały na nim dwa ciała – jego żona Lilian i syn Lucan. Rzucił pochodnię, a pokryte smołą drewno zajęło się ogniem. Skierował wzrok w górę, zimne krople opadały mu na twarz. Kipiała w nim wściekłość i rozpacz. Szepnął ku niebu.
– Rozpętam piekło.