- Opowiadanie: oicapznicikor - ZARAZ ZA

ZARAZ ZA

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

ZARAZ ZA

Tak się to już utarło. Nikt w zasadzie nie pamiętał, nie zastanawiano się nawet, nad pochodzeniem często używanego pojęcia „Oni”. Zwrot ten wtrącano do rozmów podczas koleżeńskiej wymiany zdań, w czasie kłótni rodzinnych, dyskusji na prywatkach, przysłowiowym piwie w knajpie i podczas spływu kajakowego. Na plaży, na basenie, na stadionie sportowym, na skwerkach, w parkach, w sklepach, w szkole, u fryzjera, dentysty i u mechanika. Wszędzie. „Oni” byli odpowiedzialni za rozwój oraz dobrobyt. Z ich przyczyny pojawiała się stagnacja i kryzysy gospodarcze. Odpowiadali za tragedię wojny i ograniczenia wolności. Za odwilże, drobne radości i widowiska. Klimat. Modę. Tendencje i prognozy. Za wszystko. Oni. Najwyższa forma dowodzenia populacją. Odpowiedzialna za całokształt i za nic. Od zarania dziejów. Wszechobecna, wszechpotężna siła. Ze wszech miar skuteczna i ze wszech miar daremna. Pierwsza. Najbardziej tajemnicza. Jedyna. Poza nią, tylko uniwersum…

*

Roman Filipek wstał nad ranem. Ostatniej nocy jakoś nie mógł spać. Podobno panujący w kraju klimat sprzyja problemom meteopatycznym. Na organizm wpływa zarówno temperatura, jak i ciśnienie, wiatr oraz wilgotność powietrza… Tak sobie tłumaczył tę bezsenną noc. Zresztą lubił sobie tłumaczyć wszystko na swój sposób. Trochę hipochondryk, nieco malkontent. Skądinąd bardzo sympatyczny pan w średnim wieku. Nosił zawsze schludnie skrojone garnitury i śnieżnobiałe koszule. Nie uznawał krawata. Nie używał również zegarka ręcznego tłumacząc, że szczęśliwi przecież nie znają miary jaką jest czas. Radził sobie z tym w miarę potrzeby korzystając z dostępnych rozwiązań elektronicznych, obecności drugiego człowieka albo wieży kościelnej. Filipek pomimo swojego nienagannego wyglądu zewnętrznego, sugerującego na wskroś poukładane usposobienie, w stosunku do otoczenia, kontaktów międzyludzkich, punktualności oraz obowiązków, – był raczej luzakiem. Wszystko pozostawiał w tak zwanym artystycznym nieładzie, co zresztą przysparzało mu tyleż sympatyków, co wrogów. Krytycznie odnosił się do spraw wymagających według niego samego krytyki i dość sceptycznie oceniał niesprawdzone nowości brylujące na płaszczyźnie społecznoobyczajowej. Gardził celebrytami, a politykę miał jak często powtarzał, po prostu gdzieś. Lubił wdawać się w zawiłe dyskusje, które z filozoficznym zacięciem zwykł rozwijać w nieskończoność.

*

Minął już, trzysta trzynasty dzień, odkąd pacjent zero pojawił się w kraju. Mimo pierwotnej pozornej stabilizacji, choroba na całym świecie, pociągnęła za sobą ponad milion istnień ludzkich, rujnując dostatecznie życie społeczne i ekonomiczne obywateli. Wprawdzie ogłoszono oficjalnie, że wirus został pokonany, jednak kwarantanna wymuszająca na wszystkich mieszkańcach, konieczność pozostawania w odosobnieniu, obowiązywała nadal. Roman właśnie wyciągał przyrumienione kromki chleba z tostera. Jego skupienie spowodowane bezsenną nocą, przerwał stłumiony, ale wyraźny dźwięk. Z korytarza dał się słyszeć cichy stukot. Jakby nieśmiałe pukanie do drzwi wejściowych. Nie przeraziło go to. Raczej zastanowiło. Od pewnego czasu był przyzwyczajony do wizyt służb mundurowych w swoim mieszkaniu. Tym razem jednak bez obaw przysłuchiwał się dźwiękom. Delikatnie położył kromki ciemnego pieczywa na bukowej, mocno sfatygowanej desce do krojenia chleba i lekko stąpając bosymi stopami po kuchennym gresie, przesunął się do prowadzących na klatkę schodową drzwi mieszkania. Chwilę nasłuchiwał. Wyraźne pukanie lekko rezonowało nieco stłumione wyciszeniem drzwi zewnętrznych. Ostrożnie spojrzał przez wizjer. Na klatce schodowej, tuż przed drzwiami, stał człowiek w maseczce higienicznej na twarzy, którą dodatkowo zasłaniał narzucony na głowę kaptur sportowej kurtki. Nerwowo rozglądał się to na lewo, to na prawo, stukając zgiętym palcem wskazującym w drzwi mieszkania. Roman był niemal pewien, że rozpoznał stojącą po drugiej stronie postać. To była Anna. Delikatnie, lecz zdecydowanie chwycił za klamkę. Lewą dłoń opierał o futrynę, prawą lekko pociągnął drzwi do siebie. Dziewczyna weszła do mieszkania. Widząc, przenikające do korytarza nikłe kuchenne światło, natychmiast skierowała się do sąsiadującego z przedpokojem ciemnego pomieszczenia. Roman zamknął drzwi, przekręcił dwukrotnie klucz w zamku i spojrzał ponownie przez wizjer analizując jeszcze przez moment dźwięki dochodzące z klatki schodowej. Nic niepokojącego nie zwróciło jego uwagi. Podszedł do kobiety. Co się stało? – Zapytał. Co tutaj robisz? – Anna siedziała na kanapie, chowając twarz w dłoniach. Po chwili uniosła głowę, spojrzała na Romana odchylając włosy z czoła. W jej oczach widać było niepokój, może niedowierzanie. Przyjdą po mnie jutro! – Oznajmiła. W nocy otrzymałam maila i informację esemes. W skrzynce na listy również znalazłam wezwanie. Dzisiaj w nocy! Rozumiesz? W nocy! Wiadomo, nie spałam. Jak my wszyscy mam problem ze spaniem. Trudno się przyzwyczaić do tego co się dzieje wokół nas! Usłyszałam sygnał w telefonie. A miałam go wyłączyć na noc… Przyjdą po mnie jutro…! – Rozpłakała się. Roman podszedł do Anny. Usiadł obok odgarniając stertę niewyprasowanych ubrań z siedziska kanapy. Objął kobietę ramieniem i przytulił do siebie jak małe dziecko, kołysząc lekko na boki. Anna uspokoiła się nieco. Od szóstej rano co godzinę, będą sprawdzać, czy jestem w domu. – Tłumaczyła. Mam im się spowiadać, czy nie zażyłam czasem leków, które w składzie mają „Ibuprofen” Rozumiesz!? Przyjdą po mnie jutro o szóstej rano! Wiesz co to oznacza?! Wiesz jak potem ludzie stamtąd wracają. Prawda!? Kuźwa! Dlaczego padło na mnie!? Stary drewniany zegar Gustav Becker, stojący w mieszkaniu Romana, rozbrzmiał głębokim dźwiękiem. Anna wtulona w ramiona mężczyzny, uniosła lekko głowę nasłuchując czterech, następujących po sobie dostojnych uderzeń. Już czwarta. – Oznajmiła. Nie mam czasu. Nie mam czasu…

*

Jedenasty styczeń dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku, był wyjątkowo zimnym dniem. Termometr za oknem, wskazywał minus 28 stopni Celsjusza. Wewnątrz mieszkania panowała temperatura nieco chłodna, ale znośna. Ograniczone dostawy energii cieplnej, umożliwiały korzystanie z niej w określonych porach dnia. Nocą obowiązywał całkowity zakaz ogrzewania mieszkań i reglamentowana możliwość używania z energii elektrycznej. Prace biurowe wykonywano tylko online, z miejsca zamieszkania. Uczniowie i studenci korzystali z platform „E-learningu” od godziny ósmej rano do czternastej, a praca „Home Office” mogła trwać do godziny szesnastej. Potem następowała przerwa w dostawach prądu, aż do godziny dwudziestej. Ze względu na kwarantannę, w kraju obowiązywał szereg obostrzeń i ustaleń. Jedne na zasadzie społecznego przyzwolenia i wyrozumiałości, inne usankcjonowanie prawnie i obwarowane odpowiednim statusem grzywien oraz kar administracyjnych. Większość instytucji, firm i zakładów pracy nie funkcjonowało. Były zamknięte albo działały w minimalnym stopniu. Dotyczyło to wszelkiego rodzaju hal handlowych, marketów, sklepów, punktów usługowych, warsztatów, obiektów użyteczności publicznej. Urzędy nie pracowały w ogóle. Sprawy urzędowe rozpatrywano w schemacie elektronicznej wymiany, najczęściej jednostronnej via urząd-klient, informując o nakazach i zakazach, oraz wezwaniach. Ze względu na kwarantannę ograniczono stopniowo możliwość zakupów bezpośrednich, by ostatecznie pozostać jedynie przy wersji online. Raz w miesiącu dostarczano zamawiającym, potrzebny sprzęt RTV i AGD, co dwa tygodnie artykuły drogeryjne, a raz w tygodniu towary spożywcze w reglamentowanej ilości. Rząd dotował obywateli pozostających w domach, rozlicznymi programami finansującymi egzystencję na dopuszczalnym poziomie… Mówiło się, że tak zwani ozdrowieńcy mogą przebywać na zewnątrz. Podobno pracują, uczą się i korzystają z rozrywek w udostępnionych specjalnie dla nich placówkach. Podobno rzeczywiście ozdrowieńcy istnieli. Przypuszczano, próbowano identyfikować… Jednak ze względu na ograniczoną możliwość wymiany informacji niekontrolowanej, wieści te funkcjonowały jedynie na zasadzie teorii spiskowej i były trudne do potwierdzenia.

*

Trochę tu chłodno. – Powiedział Roman. Ten pokój, to taka moja garderoba-prasowalnia. – Uśmiechnął się. Przejdźmy do kuchni, tam jest cieplej. Podłączyłem stare słoneczko gazowe do butli turystycznej i tak sobie dogadzam ciepłem. Czuję się jak w Afryce. – Uśmiechnął się ponownie. W kuchni pod czarnym kloszem w stylu „Loft” żarzyły się delikatne diody żarówki LED Filament. Żar promiennika gazowego i nastrojowe światło oryginalnej lampy sprawiły, że Anna uspokoiła się na dobre. Roman wyciągnął z szafki kuchennej biały porcelitowy kubek z wygrawerowaną na nim kolorową sentencją „Carpe diem” . Napijesz się herbaty? – Zapytał. Kobieta uśmiechnęła się. Kawy! Proszę zrób mi kawy! – Odpowiedziała. Musze się obudzić! Niezwykły, uwodzicielski aromat kawy rozszedł się swobodnie po pomieszczeniu. Anna objęła dłońmi gorący kubek, prawą dłonią chwyciła za masywne porcelitowe ucho naczynia, kciukiem lewej, gładziła delikatnie wygrawerowany na nim napis. Spoglądając w zamyśleniu na kubek z napojem, głośno wyrecytowała fragment utworu rzymskiego liryka. „Chwytaj dzień, bo przecież nikt się nie dowie, jaką nam przyszłość zgotują bogowie…”– Uśmiechnęła się. Chichot losu. Szepnęła, kiwając potwierdzająco głową. Ech, co za chichot losu. Roman spojrzał w stronę okna zasłoniętego zaciemniającą żaluzją. Niedługo dzień. – Powiedział. Co zamierzasz? Musisz wrócić do siebie przed szóstą. Przecież będą Cię sprawdzać. Może to nic złego? Przecież podobno wielu ludzi wróciło, może nie trzeba się bać ? – Anna spojrzała na niego. – Co ty mówisz? Energicznym ruchem dłoni, postawiła kubek na stole kuchennym. Wstała z krzesła. – Nie trzeba się bać? – Powtórzyła za mężczyzną.– Czy ja się boję? Ja się nie boję! Jestem przerażona! Widziałeś co się stało z tą starszą panią spod piątki? – Anna uniosła stojący na stole kubek, trzema nerwowymi łykami wychyliła zawartość prawie do dna. Przeszła kilka razy z jednej na drugą stronę kuchni. W końcu wyprostowana przywarła plecami do lodówki, tył głowy oparła o drzwiczki urządzenia i spojrzała przed siebie w zamyśleniu. Ta pani Basia, ta z piątki, przyszłą do mnie, tak jakoś zaraz po świętach. – Kontynuowała Anna teraz już spokojnym, ale jakby nieco zaklętym głosem. Przyniosła mi wezwanie, które rankiem znalazła w skrzynce na listy. Nie wiedziała co to jest, tzn. słyszała w telewizji, że ludzie będą dostawać wezwania, maile i esemesy informujące o obowiązku stawienia się do kontroli zdrowia i iniekcji. Ale nie wiedziała, nie rozumiała jak to się odbędzie, na czym to ma polegać? Mówiła, że nigdy nie posługiwała się komputerem, ani smartfonem. Nie było jej to nigdy do niczego potrzebne i zawsze starała się unikać takich nowości technicznych. Nie miała żadnej karty kredytowej, jedynie rachunek bankowy, na który spływała jej emerytura. Wtedy dowiedziałam się, z tego wezwania, że urodziła się w trzydziestym dziewiątym roku. Jedenastego stycznia, tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego. Dzisiaj miałaby dokładnie osiemdziesiąt dwa lata. Roman patrzył w podłogę. Spojrzał na Annę, unosząc nagle pochyloną głowę. – Dlaczego miałaby? – Zapytał. Dlaczego mówisz, miałaby? Przecież nie możesz tak mówić! Owszem zgodzę się, ta twoja pani Basia to już staruszka, ale w dzisiejszych czasach wiele osób funkcjonuje znakomicie nawet w takim wieku. Sam mam sześćdziesiąt. Wydawać by się mogło niewiele mniej. Czym jest dziesięć, dwadzieścia lat różnicy teraz… Kiedy człowiek jest zdrowy, może funkcjonować. Ja sam czuje się nieraz jak starzec. Bolą mnie mięśnie nóg, zęby, mam problemy ze snem. Potem to wszystko mija i znowu jestem jak młody bóg. Od czasu zamknięcia siłowni, do której z ochotą chodziłem i w ogóle braku roboty, znowu dopada mnie melancholia. Tu mnie boli, tam mnie łupie… Ale ta pani Basia, to jeszcze przecież całkiem rześka staruszka. Nieraz, oczywiście kiedy jeszcze można było wychodzić na zewnątrz, widziałem ją wyprostowaną, maszerująca na spacer albo jak dłubała coś pochylona w przyblokowym ogródku… – To więcej jej nie zobaczysz! – Przerwała Anna. – Przyszli po nią następnego dnia po jej wizycie u mnie. Awizo, które mi przyniosła wówczas, było identyczne z tym… – Z tylnej kieszeni spodni wyciągnęła poskładaną kartkę, którą podała Romanowi. Mężczyzna rozłożył papier. Jego oczom ukazał się widok charakterystycznego pisma urzędowego. Z prawej strony pisma widniały dane personalne. Szanowna Pani Anna Filipek. Adres. Numer powszechnego elektronicznego systemu ewidencji ludności i data urodzenia, -pierwszy kwietnia dwa tysiące… Roman przypomniał sobie w mgnieniu oka ten dzień. Wróciły wspomnienia. Zamyślił się na chwilę. Anna ma już ponad dwadzieścia lat. – Pomyślał. To wszystko tak szybko minęło. Spojrzał na dziewczynę. Przez kilka sekund wydawało mu się, że trzyma ją malutką na rękach, potem prowadzi do przedszkola, odbiera ze szkoły. W lewym górnym rogu, wytłuszczonym fontem błyszczała nazwa nadawcy korespondencji – Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, a także Ministerstwo Zdrowia i Cyfryzacji. Niżej, widniała właściwa treść określająca jednoznacznie intencje nadawcy oraz instrukcje skierowane do adresata. – Szanowna Pani, Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, Ministerstwo Zdrowia, oraz Cyfryzacji, w poczuciu najwyższych wartości narodowych, ma zaszczyt zaprosić Panią do uczestnictwa w badaniach ogólnego stanu zdrowia, oraz poddaniu się antywirusowej iniekcji ochronnej. Aby zapewnić Pani maksymalny komfort i odpowiednie przygotowanie, dzisiaj tj. jedenastego stycznia dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku, począwszy od godz. 06,00, nasz konsultant w godzinnych interwałach będzie się kontaktował w celu udzielenia Pani odpowiednich wskazówek przygotowawczych. Stanowczo zabrania się stosowania leków antyprostaglandynowych typu Ibuprofen. Z przyjemnością pragniemy Panią poinformować, że badanie jest w całości refundowane. Prosimy o przygotowanie podstawowych rzeczy osobistych i oczekiwanie na wizytę konsultanta dnia dwunastego stycznia dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku o godzinie szóstej. Zapewniamy odpowiednią opiekę oraz komfortowy transport. Stawiennictwo obowiązkowe… – Roman położył lewą dłoń na karku, jakby chciał go rozmasować po ciężkiej pracy. Potem podszedł do wiszącej szafki kuchennej, z której wyciągnął szklankę, oraz brązową butelkę Ballantine. Napełnił szkło alkoholem po same brzegi i duszkiem wypił zawartość. Spojrzał na Annę. Przez chwilę patrzyli sobie prosto w oczy. Mężczyzna chciał coś powiedzieć. Przełykając z trudem ślinę, zdecydował się tylko na krótkie – O kuźwa! Potem już swobodniej dodał – Nie wróciła… Ta twoja pani Basia, nie wróciła. Czy tak? – Zapytał. Tak! – Anna natychmiast rozwiała jego wątpliwości. – Nie wróciła. Nikt nie wie co się stało. Żaden z sąsiadów, z którymi mamy… Z którymi możemy jeszcze mieć kontakt. Nikt, nic nie wie, nikt niczego nie widział. Czy żyje? Nie wiem. Jak wiesz od dawna nie ma pogrzebów. Podobno. Nie wiemy, nie widzimy nekrologów, nie wolno nam…! Nie wolno nam wychodzić na zewnątrz! Skąd mamy wiedzieć ?! – Stary zegar Gustav Becker, pięciokrotnym dźwięcznym brzmieniem przypomniał o istnieniu czasu. Anna oparta plecami o lodówkę osunęła się na podłogę i schowała twarz w kolanach. Mówiłeś zawsze, że szczęśliwi czasu nie mierzą… – Odezwała się ponownie. Że nie szanujesz tej miary. Że zawsze jest czas, na wszystko, bo czas nie istnieje. Za godzinę skontaktują się ze mną. Co mam im powiedzieć? Co robić, jak się zachować…? Boję się. Roman podszedł do okna. Dłonią odsłonił nieco żaluzję i delikatnie wyjrzał na zewnątrz. Jeszcze ciemno. – Odezwał się. O ile się nie mylę świtać zacznie po siódmej. Zdążysz wrócić do siebie. Nikt cię nie zauważy. Spokojnie. Pójdę z tobą i będę przy tobie, kiedy się skontaktują. Coś wymyślimy. – Odwrócił się, podszedł do Anny i przykucnął przy niej. Dłoń położył na kasztanowych włosach kobiety spływających na jej kolana, jakby starał się ją ogrzać jakąś wyimaginowaną ojcowską energią, która rozwiąże wszelkie problemy. To nie możliwe, żeby kolejny raz przeżywać to samo. – Odezwał się znowu szeptem, w sposób delikatny i łagodny. To nie może tak być, że znowu ktoś stawia nas przed faktem. Zabrania nam prawa wyboru. Odbiera wolność. Tyle razy to przeżywaliśmy w historii. Teraz przecież świat jest inny, dojrzały. Jest dwudziesty pierwszy wiek. Być może cały nasz czterowymiarowy wszechświat to nic innego, jak taki kosmologiczny obiekt zanurzony w przestrzeni o większej liczbie wymiarów. I to wszystko nie dzieje się… Albo dzieje się obok nas… Musimy tylko to dostrzec. Albo nie widzieć i wówczas nieświadomych nic złego nas nie dotknie. To tak jak telewidz manipulowany negatywnymi informacjami, utożsamia się z nimi i zaczynają go dotyczyć, drążyć dziurę, która zaczyna krwawić i boleć. Gdyby nie rozumiał… Gdyby był obcokrajowcem choćby, nie wiedziałby… Słowa z telewizora byłyby tylko syntaktyką, składnią jakąś, niezrozumiałym szmerem. Już w starożytności… – Roman nie dokończył monologu. Anna odepchnęła jego dłoń. Spojrzała na mężczyznę i powiedziała z politowaniem w głosie. – Przestań pierdolić, proszę cię. Nie mam zamiaru słuchać tych wszystkich twoich teorii i wywodów, do których mnie przyzwyczaiłeś. O Platonie, który wierzył w istnienie prawd absolutnych i Arystotelesie, przedkładającym konkret ponad teorie piękne, ale pozostające w bliżej nieokreślonym związku z rzeczywistością. To co się dzieje, jest tu i teraz. Przyszłam do ciebie, bo się boję i potrzebuję. Sama nie wiem czego potrzebuję. Boję się. Boję się o siebie i o ciebie. Obawiam się o wszystko co się dzieje dookoła. – Anna skrzyżowała stopy i zbliżyła łokcie do kolan, w mgnieniu oka naprężyła mięśnie ciała i jakby wyskoczyła ze swojej siedzącej pozycji. Podeszła do stołu kuchennego, nalała do stojącej na nim szklanki nieco alkoholu, podniosła do ust, powąchała i odstawiła z powrotem z obrzydzeniem. Tfu! Jak to śmierdzi, jak ty możesz to w ogóle pić? Co to za syf? – Spojrzała na Romana. Nie chcę cię narażać. – Odezwała się ponownie. Jest zakaz swobodnego poruszania się, zwłaszcza teraz nad ranem, to może być ryzykowne. Wrócę sama. Sama tu przyszłam, sama wrócę. Coś wymyślę… Nie! – Roman kiwając głową przerwał Annie. – Nie zgadzam się! Pójdę z tobą. Uda nam się przemknąć. We dwoje mamy większe pole obserwacji, zresztą to tylko kilkadziesiąt metrów, następny blok –Bezszelestnie opuścili mieszkanie. Na podstawie rozporządzenia administracji osiedla, windy w gmachu pozostawały nieczynne. Niezauważeni dotarli do ciemnej klatki schodowej i w ciszy schodzili mijając kolejne piętra. Roman szedł pierwszy. Kiedy minęli parter, mężczyzna przypomniał sobie, że tuż przed Bożym Narodzeniem, nieco ponad rok temu, wymieniono w holu niedziałające oświetlenie z czujnikiem ruchu. Energicznie odwrócił się do idącej za nim Anny i chwycił stanowczo za ramiona. Stój! – Szepnął do kobiety. Jeśli zrobimy krok w przód, włączy się oświetlenie holu. Anna zmrużyła powieki. Zimne światło o wielkości przekraczającej pięć tysięcy Kelwinów poraziło jej zmęczone oczy. Czujnik ruchu zadziałał precyzyjnie. Jasny gwint! Krzyknął Roman odwracając się w stronę jaskrawej lampy LED. W pierwszej chwili pomyślał, aby jak najszybciej wybiec z holu na zewnątrz budynku. Natychmiast jednak zrezygnował z tego zamiaru. Szarpnął Annę za rękę i pociągnął za sobą wycofując się stopniowo w stronę parteru. Po krótkiej chwili oświetlenie wyłączyło się automatycznie i w holu poniżej parteru z powrotem zapanowała bezpieczna ciemność. Oboje stojąc na skraju długiego korytarza, prowadzącego do poszczególnych mieszkań przyziemia, przez chwilę nasłuchiwali dźwięków, które mogłyby wzbudzić ich niepokój. Było jednak cicho. Przeraźliwie cicho. Żadnego głosu, kasłania, sygnału z telewizora, czy zwyczajnej porannej krzątaniny. Nic. Zupełnie nic. Roman słyszał wyraźnie tylko odgłos bicia serca Anny i dźwięk jego własnej krwi krążącej z impetem w organizmie. Po chwili ich oddechy stały się miarowe. Uspokoili się. Straciłam zupełnie poczucie czasu – Odezwała się Anna. Rzeczywiście idąc do ciebie, nawet nie zauważyłam tego światła. Ciemno jak w dupie. Co teraz? Po co tu ślęczymy? To oświetlenie holu sprzed chwili, musiało być widoczne również na zewnątrz. Jeśli ktoś tam był, jeśli ktoś tam jest, to z pewnością zauważył ten nagły błysk w ciemności… W drzwiach zewnętrznych jest tylko mała szybka. – Przerwał jej Roman. Nikt nie zauważył. Nawet jeśli, to teraz już przecież byliby tutaj. Przyszliby po nas. Anna wyciągnęła smartfon z kieszeni kurtki. Jest piąta trzydzieści. – Powiedziała. Kuźwa za pół godziny będą do mnie dzwonić albo nie wiem co? Pisali, że będą się kontaktować. Kuźwa, równie dobrze mogą przyjść do mnie do mieszkania. Może już tam czekają? Co robimy? Przecież musimy wyjść na zewnątrz, a oświetlenie włączy się ponownie, kiedy zejdziemy po schodach do holu. Teraz to i tak nie ma znaczenia. Jeśli ktoś zwrócił uwagę na światło, to i tak musztarda po obiedzie, mogą obserwować to miejsce. – Stwierdził Roman i przypomniał sobie nagle o istnieniu okna na końcu korytarza, po przeciwnej stronie parteru. Pod oknem, przy zewnętrznej ścianie bloku, stały kiedyś pojemniki na kartony dla potrzeb pobliskiego marketu. Muszą tam nadal być. Chodź! – Chwycił Annę za ramię. Tam jest okno. – Wskazał na koniec korytarza. – Jeśli uda się je odemknąć, powinniśmy się wydostać bez problemu. Okno służące do doświetlenia korytarza parteru, było wystarczająco duże, aby przez nie przejść. Klamka w jednym i w drugim skrzydle nie stawiała oporu, lekko pozwoliła się przekręcić. Przeraźliwe zimno buchnęło w nich z impetem. Siarczysty mróz styczniowego poranka, wdzierający się do budynku przez szeroko otwarte okno. Złazimy! Nie ma co zwlekać. – Powiedział Roman i mrużąc z zimna oczy wychylił się na zewnątrz. Powoli zmierzył wzrokiem okolice. Pod oknem w bezpiecznej odległości stały dwa szerokie, metalowe pojemniki. Usiadł na parapecie z prawej strony okna, potem uklęknął na nim i dłońmi uchwycił się dolnej ościeżnicy. Trzymając się jej kurczowo zgrabiałymi dłońmi, powoli opuszczał nogi, mocno przylegając czubkami butów do zewnętrznej ściany budynku, aż do momentu, kiedy poczuł pod podeszwami stabilną twardą blachę pojemnika. Rozejrzał się dookoła. Było zupełnie ciemno i cicho. Wyciągnął ramiona ku górze i pomógł zejść Annie. Stąd do twojego bloku jest tylko kilkadziesiąt metrów – Powiedział. – Przejdziemy szybko. Zdecydowanym tempem, ruszyli w stronę bloku, w którym mieszkała Anna. Śnieg skrzypiał pod ich butami, a odgłos kroków wydawał się rezonować w ciszy odbijając o ciemne sylwetki budynków. Roman dawno nie wychodził ze swojego mieszkania. Pomimo zupełnej ciemności, zwrócił uwagę na starannie odśnieżone korytarze chodników z równo rozmieszczonymi bandami zasp śnieżnych. Z okien lokalu, który zajmował widać było tylko część dzikiego parku i zabudowania starej, nieczynnej cegielni. Często obserwował park. Tej zimy wielokrotnie spoglądał przez okno. Udało mu się dostrzec tylko ptaki i kilka codziennie przychodzących saren, zachęconych zupełnym brakiem ludzi. Chodniki jednak nie odśnieżyły się same. Wielokrotnie rozmawiał z sąsiadami z piętra, mieszkającymi w lokalach po przeciwnej stronie. Oni również nie widzieli od dłuższego czasu ludzi na zewnątrz. Chodniki jednak jakimś cudem były odśnieżone. Teoria o ozdrowieńcach, którą miał stale gdzieś z tyłu głowy, zaczęła przypominać o sobie i znowu układać piramidy spiskowych domysłów… Stanęli przed wejściem do bloku. Udało się. – Powiedziała Anna. Chwyciła za wielki metalowy uchwyt w drzwiach i pociągnęła je do siebie. Te jednak nie drgnęły. – Przymarzły kuźwa czy co? Obiema dłońmi mocno objęła uchwyt ponownie i pociągnęła z impetem. No niech to szlag! – Odezwała się zdezorientowana. Drzwi wejściowe najwyraźniej były zamknięte. Zgrabiałą dłonią wydobyła smartfon z kieszeni, włączyła go z trudnością, dygocząc z zimna. Wyświetlacz w górnym lewym rogu pokazał cztery cyfry rozdzielone dwukropkiem. Zero, pięć, pięć, pięć…

*

Dzień dobry Państwu! – Roman i Anna usłyszeli tuż za sobą łagodny męski głos. Taki, podobny do tych, które wielokrotnie słyszeli w radio. Głęboki, delikatny i ciepły. Wydawał się przyjazny. Mimo to nie mieli odwagi się odwrócić. Stali jak zaklęci, skierowani twarzą w stronę drzwi wejściowych. W ich głowach kłębiły się niezliczone myśli, chaotycznie próbując zinterpretować sytuację. Pani Anna i pan Roman, nieprawdaż? – Mężczyzna zadał kolejne pytanie. Państwo wychodzą czy wchodzą? A, tak! Drzwi zamknięte. – Stwierdził. A jeśli tak, to nie mogliście wyjść. Przynajmniej nie teraz. Zatem wchodzicie. Czyli wcześniej wyszliście. A jest przecież zakaz przemieszczania się, zakaz opuszczania lokali. Roman poczuł, że musi się odwrócić. Teraz, po kilku zdaniach przemawiającej do nich postaci, podejrzewał, że to spotkanie nie wróży nic dobrego. Sam nie wiedział czy to ciekawość czy strach. Bojąc się jakby nieprzewidzianej reakcji, ostrożnie manewrując całym ciałem odwrócił się do mówiącego. Anna obserwując Romana kątem oka, zrobiła to samo. Przed nimi stał znany z widzenia człowiek, w mundurze strażnika miejskiego. Roman nie bardzo znał się na hierarchii wojskowej, sądził jednak, że ów strażnik musi być kimś ważnym, dostrzegł bowiem na pagonach jego ciemnogranatowej kurtki służbowej, cztery żółte romby umieszczone w jednej linii. Kształtem przypominały jeden z czterech kolorów w kartach typu francuskiego. No tak… – Odezwał się ponownie strażnik, kiwając głową z pobłażaniem. Nazywam się Skrzynecki. Jestem naczelnikiem straży miejskiej… W tym samym momencie w pobliskiej uliczce pojawił się pojazd. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn w mundurach policyjnych oraz kobieta ubrana jak lekarz, wszyscy w maseczkach higienicznych na twarzy. Zdecydowanym krokiem zbliżyli się do stojących przy drzwiach bloku ludzi. Tak się składa, że pełnie również funkcję głównego konsultanta w kontaktach z panią, pani Anno.– Kontynuował strażnik, wskazując otwartą dłonią na Annę. A ci państwo, – tu wskazał na stojących tuż za nim troje ludzi, – są aby mi w tym pomóc. Tak się również składa, że powierzone mi zadania wykonuję ze szczególną starannością. Tak się też składa, że dostąpiłem zaszczytu dostarczania wezwań osobom wytypowanym. I tak się wreszcie składa, że podczas niezmiernie dyskretnego dostarczania tychże wezwań, zauważyłem panią wychodząca ukradkiem ze swojego mieszkania. Domyśliłem się powodu pani wyjścia, ponieważ wcześniej dostarczyłem również dla pani, podobny dokument. Nie wiedziałem jedynie, w którym kierunku się pani uda. Ale poszedłem za panią, w ten sposób rozwiązałem i tę tajemnicę… I co, zadowolony jesteś z siebie!? – Krzyknęła nagle Anna. Odniosłeś sukces kuźwa? Przypunktowałeś? – Roman obserwował reakcję strażnika. Widział, że w Skrzyneckim wzbierają emocje. Jego mocno zaciśnięte szczęki powodowały falowanie policzków. Głowę skręcił nieco w prawą stronę i spoglądał w dal mrużąc oczy jakby szukał na horyzoncie jakiegoś ledwo dostrzegalnego punktu. Sprawiał wrażenie człowieka mocno zirytowanego, który jednak chce pokazać, że potrafi trzymać nerwy na wodzy. Chwila ta wydawała się trwać wieki. Roman spoglądał na twarz mężczyzny, słyszał głos Anny, która cały czas coś krzyczała, nie potrafił jednak zidentyfikować słów. Wiedział, że musi coś zrobić. Przeskakując z nogi na nogę i unosząc ramiona chwycił się za dłonie i zaczął je zacierać z zimna na wysokości piersi. Szanowni państwo! – Uśmiechnął się nieśmiało. Może się jakoś dogadamy. Powiedział. O ile mi wiadomo Anna miała być przygotowana na godzinę szóstą i jest. Przecież wszyscy się znamy. Jesteśmy mieszkańcami tego samego osiedla. No… Panie Skrzynecki, przecież się znamy z widzenia… Jest dokładnie piętnaście po szóstej. – Tym samym głębokim i spokojnym tonem przerwał nagle strażnik. Cały kwadrans bezprawnie zawłaszczonego czasu. – Kontynuował łagodnie. W normalnych okolicznościach byłoby już po konsultacjach. – Spojrzał na Annę i dodał. Pani, pani Anno, wiedziałaby już, że nie ma się czego obawiać i że pani obecne zachowanie jest zupełnie nie na miejscu, a ja mógłbym udać się spokojnie do innej wytypowanej do konsultacji osoby. – Zerknął na chwilę w stronę swoich lekko przyprószonych śniegiem, wypolerowanych butów, stuknął jednym o drugi, potem zwrócił się do Romana. Podobnie jak nie na miejscu jest pana obecność tutaj, panie Filipek. Wszyscy doskonale wiemy, że obowiązuje nakaz pozostawania w domu. Dodatkowo naruszyliście zakaz kontaktów z osobami w grupie ryzyka. A Pan, panie Filipek, jak sądzę, urodził się w sześćdziesiątym roku, zatem jest pan prawie, w szczególnej grupie ryzyka. Natomiast jeśli chodzi o to, czy się znamy? Ja pana nie znam. Nawet z widzenia. A nawet jeśli pana gdzieś może przypadkowo widziałem, to nie pamiętam, nie przypominam sobie i nie zamierzam przypomnieć. Chyba się rozumiemy? Twarz strażnika przypominała teraz słynny portret tuskulański. Wyglądał niczym Gaius Juliusz Cezar. Głowę miał ledwie dostrzegalnie uniesioną, czoło nieco zmarszczone, usta w lekkim uśmiechu; wszystko to sugerowało postać skupioną i troskliwą, a jednocześnie nie pozbawioną ironii i arystokratycznej rezerwy… Roman próbował jeszcze coś powiedzieć, ale nie potrafił wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Tkwił w miejscu jak sparaliżowany, zupełnie nie wiedział co robić. Sytuacja go przerosła. Jej tragizm i komizm jednocześnie. Oto stał przed nim strażnik miejski, funkcjonariusz będący dotąd raczej tematem dowcipów. Zawód traktowany w świadomości społecznej z rezerwą, w najlepszym przypadku pobłażliwością i w kategoriach braku przydatności. Strażnik, który teraz pod wpływem weny i szczęśliwego zrządzenia losu, mógł urzeczywistnić swój czempionat, udowodnić wartość publiczną i dać upust kumulującym się od lat frustracjom niespełnienia… Oto również, stali przed nim dwaj uzbrojeni w ostrą broń policjanci szeregowi, których twarze przypominały facjaty zawodników mieszanych sztuk walki i towarzysząca im na dodatek kobieta z fizjonomią spłoszonej sarny, w narzuconym na ramiona białym fartuchu i wielką leżącą tuż przy niej torbą lekarską. Czyż można było oczekiwać rozsądnego wyjścia z takiej kompilacji? Roman pomimo siarczystego mrozu, poczuł uderzenia gorąca i cieknący po plecach wilgotny pot. Z podświadomego przekonania niemożliwości zrobienia czegokolwiek, swoistego marazmu sytuacyjnego, który zdawał się trwać wieczność, wyrwało go nagłe odzyskanie wrażliwości na dźwięki. Jak strzał z działa hukowego, poraził go krzyk Anny. Pierwotnie krzyk, który teraz zaczął układać się w słowa. Ty psie, kuźwa! – Jęczała Anna okładając strażnika pięściami na oślep. Komu kuźwa służysz, ty psie!? Jak można coś takiego robić, kuźwa!? Jakim trzeba być parszywym psem! – Krzyczała. Jesteś kuźwa człowiekiem czy psem!? Strażnik zniechęcony zachowaniem Anny i jednocześnie świadom swojej fizycznej przewagi, chwycił kobietę silnym uściskiem obu dłoni za nadgarstki i odepchnął z impetem w stronę masywnych drzwi wejściowych. Anna walnęła całą sobą w twardą blachę. Wściekłość jednak nie opuszczała kobiety, rozjuszona zaciskając pięści, zaczęła znowu wrzeszczeć na całe gardło – gestapo, gestapo, gestapo! Luudzie! Geestaapo! Geestsaapo…! Policjanci stojący zaraz za strażnikiem rechotali ze śmiechu porozumiewawczo spoglądając na siebie. Sytuacja faktycznie sprawiała im dużo radości. Jedynie stojąca przy nich kobieta w białym fartuchu wydawała się mieć wciąż ten sam zatroskany, a jednocześnie przerażony wyraz twarzy… Skrzynecki odwrócił się do nich i skinął głową w geście przyzwolenia. Policjanci natychmiast skoczyli w stronę wrzeszczącej Anny i zdezorientowanego Romana i sprawną techniką tajskiego jujitsu, jako duszenie i jako dźwignia na kark, obezwładnili oboje. Strażnik miejski z rękoma założonymi za plecami podszedł do poskromionej Anny. No i co pani Filipek? – Powiedział niezmiennie łagodnym głosem. Nie bardzo się możemy ruszyć co? Dodał z sarkastycznym uśmiechem… Pani Krysiu – Zwrócił się do stojącej w białym fartuchu kobiety. Niech pani przejdzie do swoich czynności. W związku z zaistniałą sytuacją zmuszeni jesteśmy pominąć formę konsultacyjną i zaprosić panią Annę bezpośrednio do wzięcia udziału w badaniach ogólnego stanu zdrowia, oraz poddaniu się antywirusowej iniekcji ochronnej. Pana, panie Filipek zmuszeni jesteśmy poprosić o powrót do swojego miejsca zamieszkania. Oczywiście pomożemy panu w tym, na wypadek, gdyby przyszło panu do głowy jakieś inne rozwiązanie tej kwestii. Należy się spodziewać, że również i pan w najbliższym czasie otrzyma administracyjne wezwanie. Niestety mimo szczerych chęci, nie jestem w stanie określić, kiedy to nastąpi. Do tego czasu nadal proszę przebywać w mieszkaniu… Roman z ledwością przełykał ślinę. Jego gardło dusiła wielka łapa policjanta. Miał wrażenie, że ciśnienie spowodowane mocnym kleszczowym uściskiem oraz wszechobecny siarczysty mróz nie do zniesienia, naciągają skórę na jego twarzy. Widział tylko kątem oka pielęgniarkę, która zbliżyła się do Anny, odsunęła pełnym rutyny ruchem fałdy materiału kurtki z szyi dziewczyny, odkaziła skórę, wbiła igłę, nacisnęła strzykawkę i wprowadziła lek do krwiobiegu. Anna nie była w stanie się poruszyć w objęciach funkcjonariusza. Bezradnie i z przerażeniem patrzyła, na pielęgniarkę i niewielką strzykawkę w jej dłoniach… Roman ujrzał zaraz, jak ciało Anny wiotczeje, jak Policjant delikatnie podtrzymuje kobietę pod pachami i kładzie bezwładną na przyprószonym śniegiem chodniku. Przeraził się, ponieważ pielęgniarka tym razem zbliżyła się do niego z tą samą facjatą spłoszonej sarny, trzymając w dłoniach niewielką strzykawkę. Poczuł ukłucie. Zaraz potem ciepło, rozchodzące się od szyi i przenikające do kończyn. Doświadczył dziwnego stanu zobojętnienia. Nawet zaczęło mu się to podobać… Potem już nic.

*

Anna obudziła się sprowokowana dźwiękiem smartfona. Wcześniej śniąc, przedzierała się przez jakieś gęstwiny, krzaki nieokreślone, szuwary bezkresne, chcąc bezskutecznie dotrzeć do nieokreślonego bliżej celu… Rozbudzona, zaczęła zdawać sobie sprawę, że znajduje się w swoim łóżku, w swoim pokoju, w swoim mieszkaniu… Leżała na plecach z otwartymi oczami, a jej świadomość z trudnością pokonywała barierę między snem, a rzeczywistością. Telefon nie odpuszczał. Po chwili jednak zamilkł. Anna usiadła na łóżku. Czuła się zdezorientowana. Trochę jakby zmęczona. Położyła dłonie na twarzy i końcówkami palców zaczęła rozmasowywać zamknięte powieki, delikatnie przeciągając dłonie w stronę zewnętrznej części twarzy. Spojrzała na przeciwległą białą ścianę, na której znajomy Anny wykonał gipsowy relief Trójkąta Penrose’a, z którego w galopie jakby prosto do pokoju, wybiega rozjuszony dziki mustang z rozwianą grzywą… Lubiła przyglądać się tej geometrycznej figurze niemożliwej. Zamiar i kunszt autora płaskorzeźby powodowały, że złudzenie optyczne działało na Annę relaksująco. Poczuła się bezpiecznie. Była spokojna, wciąż jednak miała w głowie jedną wielką pustkę. Zupełnie jakby wieczorem przesadziła z kolejną lampką wina… Smartfon odezwał się ponownie sygnalizując połączenie, kręcił się na powierzchni szafki nocnej napędzany wibracjami. Anna sięgnęła po aparat, spojrzała na wyświetlacz, który wskazywał nieznany numer. Zdecydowała się jednak odebrać połączenie. Tak słucham. Powiedziała. W słuchawce usłyszała łagodny męski głos. Taki, podobny do tych radiowych. Głęboki, delikatny i ciepły. Pani Anna Filipek? Dzień dobry. – Powiedział mężczyzna. Nazywam się Piotr Skrzynecki i jestem konsultantem z ramienia ministra zdrowia. Jak się pani spało? Jak się pani czuje? Anna była trochę zdziwiona, odpowiedziała jednak automatycznie – Dziękuję dobrze… To świetnie. – Kontynuował mężczyzna wesoło. To znaczy, że badanie ogólnego stanu zdrowia oraz iniekcja antywirusowa nie są takie straszne jak je malują… Anna zmarszczyła brwi, jakby nie do końca rozumiała co mężczyzna do niej mówi. Rozmówca kontynuował jednak nadal – Zatem jak słyszę jeden z powodów mojego kontaktu z panią został wyjaśniony. Są jednak kolejne. Otóż jak pani z pewnością wie badanie, w którym pani uczestniczyła było w całości refundowane. Refundacja ta obejmuje również pewną dotację systemową, na tak zwane zagospodarowanie. Program „Pierwszy krok”. Są to środki rządowe przeznaczone na kontynuacje edukacji, pomoc w aktywacji zawodowej i socjalnej… – Anna słuchała nadal. Słowa rozmówcy, wzbudzające początkowo konsternację, powoli wprowadzały ją w stan swoistego zaciekawienia i nawet pewnego zadowolenia.. Środki te w pierwszej fazie programu będą przelewane na pani konto osobiste. – Kontynuował głos w słuchawce. W korespondencji mailowej załączyliśmy odpowiedni formularz, w którym czerwoną ramką zaznaczyliśmy treści, które należy przeczytać, a aktywacja programu oraz przelew środków dokona się automatycznie. Niestety mam dla pani również niemiłą wiadomość. Zgodnie z rozporządzeniem rady ministrów, pani ojciec, zresztą jak docelowo każdy obywatel, również został poproszony o obowiązkowe uczestnictwo w badaniu ogólnego stanu zdrowia. Niestety okazało się, że miał tak zwane choroby towarzyszące. Wie pani, był prawie w grupie ryzyka. Przykro mi… Mężczyzna zamilknął na chwilę wymownie, po czym dodał. – Ze względu na sytuację w kraju, czynności funeralnych dokonaliśmy w zakresie cywilnym. Ponieważ jest pani najbliższą osobą dla pana Filipka, zobowiązani jesteśmy na pani konto przelać pozostałą kwotę zasiłku z zakładu ubezpieczeń społecznych. W oddzielnej korespondencji mailowej załączyliśmy również odpowiedni formularz, w którym kolorem żółtym zaznaczyliśmy treść dotyczącą danych pana Filipka z numerem konta, oraz kolorem zielonym treść dotyczącą pani pełnomocnictwa i danymi konta, na które przelejemy środki. Wystarczy, że przeczyta pani wskazane fragmenty. Oczywiście zachęcamy do zapoznania się z pozostałą treścią dokumentów, ma ona jednak charakter instruktażowy i jest przydługawa. To w zasadzie tyle. Jestem do pani dyspozycji. Chętnie służę pomocą. Czy ma pani jakieś pytania? Anna z trudem przełknęła ślinę. Właśnie dowiedziała się o śmierci ukochanego ojca. Wiadomość ta była jednak gdzieś daleko. Gdzieś na dnie kłębiących się w myślach treści… Czy ma pani jeszcze jakieś pytania? – Powtórzył mężczyzna… Tak. To znaczy, nie wiem…Tak mam. – Odpowiedziała Anna niezdecydowanie. To znaczy, że jeśli przeczytam numer konta umieszczony w formularzu, automatycznie dokonam przelewu…? Tak! – Odpowiedział głos w słuchawce. Na dowolnym nośniku. Nie tylko numer konta. Dowolną treść. Przykładowo może pani przeczytać tekst w gazecie, potem włączając aplikacje wiadomości w smartfonie, spojrzeć na pole treści z zamiarem napisania wcześniej przeczytanego fragmentu i już. Na zasadzie kopiuj-wklej. My to nazywamy, – emisją intencji. Będzie pani zadowolona. Mózg ludzki ma duże możliwości. A jeszcze większe ma jego monitorowanie… To fascynujące. – Powiedziała Anna, trochę do słuchawki, trochę jakby do siebie… Prawda? – Odezwał się głos w telefonie. To wszystko pani Anno. Ale będę się z panią jeszcze kontaktował w przyszłości. Czy ma pani jeszcze jakieś pytania?… Nie, dziękuję. – Odpowiedziała dziewczyna… Zatem do usłyszenia. – Odparł głos w słuchawce i charakterystycznie kliknął, potem zamilkł… Anna odłożyła smartfon na szafkę nocną, po czym opadła na poduszkę. Poczuła się zmęczona. Zamknęła oczy i natychmiast zasnęła, a na jej ustach rysował się błogi uśmiech….

 

Scriptum XVI/V/MMXX

oICAP z nICIKOR ®

Koniec

Komentarze

Oicapznicikor, byłoby miło z Twojej strony, gdybyś zechciał należycie wyedytować tekst, bo w tej chwili raczej nie zdaje się do czytania. Zlikwiduj zbędne entery i podziel zwarte bloki tekstu na mniejsze akapity. Popraw też zapis dialogów – tu znajdziesz stosowne wskazówki: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ups! Dziękuję zupełnie nie zauważyłem, że się poprzestawiało… Skorygowałem co nieco. Może teraz tekst będzie akceptowalny i treść zrozumiała ? smiley Dziekuje i pozdrawiam.

Coś co mnie osobiście powstrzymało od czytania, to zapis o którym już mówiła regulatorzy, niewydzielone dialogi oraz zatrważająco wielka liczba wielokropków – 228. Czy tak tworzy się niedopowiedzenia i niepewność? Powątpiewam, radzę to przemyśleć.

Nadzieje chyba się spełniają, skoro jest ich coraz mniej.

Skorygowałem co nieco. Może teraz tekst będzie akceptowalny i treść zrozumiała ?

Niestety, Twoje dzieło nadal nie nadaje się do czytania. Owszem, poprawiłeś zbędne entery, ale tekst nadal straszy wielkimi blokami.

Nalegam też, abyś zapoznał się ze wskazówkami zawartymi w podlinkowanym poradniku i należycie zapisał dialogi, bo obawiam się, że nikt nie podejmie się lektury opowiadania w obecnym kształcie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ok dziękuje za reprymendę. Proponuje jednak lekturę prozy – José Saramago, tam mieliby Państwo z pewnością dużo zabawy z tekstem, zwłaszcza w kwestii dialogów… A jednak czyta się te pozycje jednym tchem… I jak najbardziej ze zrozumieniem ;-) Pozdrawiam Państwa serdecznie.

Reg, to tam są jakieś dialogi?! Ja widzę tylko zwartą bryłę tekstu, która – drogi autorze – nie zachęca do lektury :(

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Owszem, Irko. Z trudem, ale da się wyłowić. Tylko po co łowić w czymś, co jest nieczytelne, fatalnie zapisane, a przez to mętne bardziej, niż najbardziej mętny staw?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No właśnie.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Cześć,

 

nie traktowałbym uwagi od Regulatorzy jako reprymendy. Po prostu są ogólnie przyjęte zasady formatowania tekstu, zapisu dialogów czy rozdzielania tekstu akapitami, które naruszyłeś.

Nie widzę tutaj celu zastosowania zwartych bloków tekstu, który usprawiedliwiałby naruszenie tych norm. Jeżeli jest to jakiś rodzaj słownej zabawy – przybliż proszę, co masz na myśli. Bez konkretnego celu, taki zapis jest po prostu niepoprawny i wydatnie wpływa na trudności w lekturze – przeczytałem dwie pierwsze gwiazdki, ale duży blok tekstu, który po nich nastąpił, mnie pokonał.

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

tam mieliby Państwo z pewnością dużo zabawy z tekstem, zwłaszcza w kwestii dialogów…

Wszystko spoko, tylko a) przyrównywanie się do znanych pisarzy nie jest na tym etapie najlepszym pomysłem. Ogólnie przyrównywanie się do kogokolwiek jest często słabe b) sam zapis, który jest nieczytelny, nie jest przeze mnie odbierany jako zabawa z tekstem, a jako próba dorobienia ideologii do braku zapisu dialogów. 

Nadzieje chyba się spełniają, skoro jest ich coraz mniej.

Dziękuje Szanowni Państwo za Wasze niewątpliwie rozsądne wskazówki i uwagi. Moją pracę, według Państwa zupełnie nie godną uwagi, pozostawię jednak w formie w jakiej do tej pory spotkała się z zainteresowaniem. Dotychczasowi czytelnicy przebrnęli przez sposób formatowania tekstu, zapisu dialogów czy rozdzielania tekstu akapitami, którego zasady naruszyłem. Przeczytali tekst ze zrozumieniem… Tutaj, na moje nieszczęście, muszę się zmierzyć z niekłamanym profesjonalizmem. Nie przebrnę przez to, jestem zbyt leniwy. Nie napisałem tej powiastki, kierując się chęcią zaistnienia w Waszym gronie,– zacnych autorów. Napisałem ją. Tyle i tylko tyle… Jest coś takiego jak warsztat pisarski? To nie wystarczą talent, natchnienie, kawa i papierosy? Ołówek i kartka? Pokój z widokiem na dachy Katowic i cichy pomruk skrzyżowań nad ranem? – Urszula Glensk, Jak zostać pisarzem. Pierwszy polski podręcznik dla autorów. Pozdrawiam serdecznie!

Oicapznicikor, to Twoje opowiadanie i wyłącznie od Ciebie zależy, w jaki sposób będzie napisane. Powinieneś się jednak liczyć z tym, że zaprezentowana forma nie zostanie zaakceptowana przez użytkowników tego portalu i być może nikt nie skusi się na lekturę tak osobliwie napisanego dzieła.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

„Optymiści to osobliwe stworzenia. Gdy na polu tylko oset, odnajdą zawsze jakiś kwiat. Gdy wokoło wszystko wyschnięte i w pustynię przeobrażone, to oni są tymi dziwnymi ptakami, którzy jakąś oazę wyśledzą”. Zatem jeśli garstka śmiałków skusi się na lekturę, to dobrze. Jeśli jeden śmiałek,– sukces to dla mnie osobisty będzie. Pozdrawiam bardzo!

Hej,

jeśli chodzi o ten blok tekstu, chodzi po prostu oto, jakby ugotować posiłek pod wpływem natchnienia, a później kazać gościom jeść go z patelni wciąż stojącej na palniku. Można. Ale po co? :) Niepotrzebna ekstrawagancja, szczególnie że ładne podanie posiłku również wpływa poniekąd na jego ocenę. Taki zbity tekst po prostu utrudnia lekturę. Jakby chociaż dialogi były wydzielone, to można by to uznać za w pełni celowy zabieg :(

Jeśli chodzi o samo opowiadanie, jak tak przymknąć oko na postawione niedogodności, nie jest źle. Ciekawi mnie świat przedstawiony, choć nie rozumiem, czemu nocą wyłączano ogrzewanie? Wtedy przecież jest najzimniej. Sama zakręcam na noc kaloryfer w pokoju, ale ja nie lubię się pocić pod kołdrą, ale standardem jest, że właśnie w nocy grzeje. Zastanowiłam się też nad tą staruszką, która nie używała internetu. Jak zamawiała jedzenie? Przez telefon?

Styl bardzo ciężko mi ocenić, bo zawyżyła forma, która zwyczajne nie pozwala w pełni docenić tekstu. Efekt “czytania jednym tchem” da się osiągnąć również innym sposobem :)

 

Powodzenia w dalszym pisaniu!

Nie wysyłaj krasnoluda do roboty dla elfa!

Dziękuje LanaVallen… Może z ogrzewania rezygnowano w nocy na poczet używania go w ciągu dnia? Trudno w dzień uczyć się w domu lub pracować online, kiedy jest zimno, a jednak trzeba było jakoś oszczędzać energię. Noc wydaje się najlepszym rozwiązaniem. Może staruszka korzystała z życzliwości najbliższych sąsiadów, którzy swobodnie poruszali się w sieci? Nie wiem, może tak to właśnie było i tak to trzeba właśnie rozumieć? Spróbuje może jeszcze kiedyś coś napisać… Wówczas z pewnością skorzystam z Twojego błogosławieństwa. Dziękuję

Cześć.

 

Przeczytałem. Przebrnąłem. Dałem radę. Potem przeczytałem Twoje komentarze i troszkę się rozczarowałem. Marny sarkazm, poparty cytatami mającymi w sposób niby nieoczywisty naigrywać się z rozmówców, trącą bufonadą. Ale ja nie o Tobie ale o Twoim tekście.

Czepiać się literówek, interpunkcji i powtórzeń nie będę, bo pewnie dowiem się, że taki był zamysł.

Więc do treści!

I tutaj jest zaskakująco dobrze. Gdyby porozdzielać te wypowiedzi, przy których czasem się gubiłem, byłoby naprawdę bardzo dobrze. Niby temat ograny do porzygu, bo pandemia, bo kwarantanna, bo restrykcje, a jednak jest w Twoim opowiadaniu coś, co wciąga. W naprawdę udany sposób udało Ci się oddać niepokój towarzyszący bohaterom. Czytało się to źle z powodu formy, za to treść jest ciekawa. Chociaż zastanawiam się, że może rację mają ci, którzy twierdzą że “Dom z liści” Danielewskiego robi takie piorunujące wrażenie na niektórych, bo ta forma w jakiej podana jest fabuła wzbudza niepokój bardziej niż gdyby zapis był sformatowany według reguł.

Twoje opowiadanie w pewnym stopniu przypomniało mi dwie powieści Rafała Kosika – bardziej “Różaniec”, nieco mniej “Mars”. Rysujesz bardzo niepokojącą wizję. Mógłbym się przyczepić nielogiczności pewnych motywów – bo jak to jest, że Robert spać nie potrafi, często patrzy przez okno i nie dostrzega kto i kiedy odśnieża chodniki? Ale nie będę, bo opowiadanie mi się podoba.

Szkoda tylko, że ta końcówka nie unosi moim zdaniem ciężaru fabuły. Dostała szczepionkę z jakegoś rodzaju czipem czy czymś podobnym i z wolnej istoty zamieniła się w drona. A ojca zlikwidowano, zapewne z powodu wieku. Jakieś to takie, cholera, zbyt proste, banalne, pozbawione głębszej refleksji, której oczekiwałem po tak pełnym niepokoju tekście.

Ale nie będę już więcej marudził, bo w ogólnym rozrachunku uważam, że to jest dobry tekst.

 

Pozdrawiam

Q

Known some call is air am

Hej, @oicapznicikor. :-) Czasami błąkam się po opowiadaniach, komentarzach, a zdarza się to najczęściej wtedy, gdy prokrastynuję, aby uciec od rzeczy, które muszę wykonać już zaraz, a są nudne i wymagają wiele żmudnego wysiłku. Tym sposobem trafiłam do Ciebie. Przescrollowałam komentarze i zatrzymało mnie nazwisko Saramago. Przystanęłam, zaczęłam uważniej czytać komentarze.

 

No i…

Powiem tak, grzeczny i dowcipny raczej nie jesteś, ale “gość w dom Bóg w dom”, bo mnie ten Jose na serio zafrapował i Twoja pewność w odpowiedziach dla kolejnych czytelników, granicząca z… hmm… może lepiej nie będę dalej rozwijała tego zdania.

Opko przeczytałam i cóż, so-so. Z Saramago za wiele wspólnego ten tekst nie ma, bo prócz niekonwencjonalnego zapisu dialogów nie znajduję podobieństwa, a liczyłam choćby na próbę podrobienia stylu i przede wszystkim myśli. Co mamy: obyczajówkę pandemiczną z Oni w tle. Tyle. 

Saramago to: długie zdania (u Ciebie ich niet), humor i prawdy życiowe (raczej nie występują), alegoria (???), mity (?), historia swojego kraju (?), współczucie i ironia pomagająca zaakceptować/przyjąć iluzoryczną rzeczywistość (nie mamy).

Myślę sobie tak, pisz dialogi, jak chcesz, niech będzie super oryginalnie, ale polskiej interpunkcji też zamierzasz nie przestrzegać?

 

pozdrawiam

a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Dziękuję Wszystkim za interesujące i ważne komentarze! Jeśli zdarzy mi się kiedyś jeszcze napisać tekst jakiś, będę pamiętał o wszystkich konstruktywnych uwagach i w miarę możliwości się nimi posłużyć. Dziękuję jeszcze raz za wszystko! Teraz jednak nie chce mi się już nic zmieniać w tekście. Pozdrawiam serdecznie Wszystkich i mam nadzieje, że do przeczytania…;-)

Proszę bardzo, Pawle. Chętnie przeczytam Twoje inne teksty, pisane prozą, bo wiersze rzadko mi podchodzą :)

Known some call is air am

Outta Sewer dziękuje. Miło, że dzięki mojej publikacji tutaj, zidentyfikowałeś i otworzyłeś istniejącą w eterze szufladę. Pozdrawiam.

 

Hmmm. Przeczytałam kawałek i tekst męczy. Na kilku poziomach. Mnie najbardziej przeszkadzała interpunkcja. Potem szczegółowe opisy. Naprawdę trzeba pokazywać, w jaki sposób otwiera się drzwi? Robiłam to tyle razy, że nawet nie zwracam uwagi, więc przeczytanie o czymś takim nie stwarza w mózgu wrażenia nowości, czegoś ciekawego… Bloki tekstu działają odstraszająco.

Sam zapis dialogów mogłabym łyknąć, bo daję radę zorientować się, co kto mówi. Ale w połączeniu z powyższym – robi się trudniej.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka