I na następny koniec wszechświata, na następną planetę z następnym spragnionym Mesjasza ludem. Tutaj jest Forkonorem z Dham, zbawicielem Lovistrgan, a potem zmiana ciała i wchodzi Jezus z Nazaretu, który ma zbawić Ziemię.
Pyk. Zmienia ciało. Pyk. Zbawia ludy. Pyk. Zmienia ciało. Pyk. Zbawia ludy.
Parszywa robota. Jaka nudna i monotonna. A ile się trzeba naumierać! Zawsze to samo. Najpierw chodzi za tobą kawalkada gapiów, a potem nagle im coś odwala i przybijają cię do krzyża. Co jest z tymi istotami śmiertelnymi nie tak? Po cholerę ojciec ma je wszystkie zbawiać?
Ojciec! Gdyby to chociaż ojciec wszystko robił, ale nie! On sobie siedzi na tronie niebiańskim, a tu trzeba zapieprzać z umieraniem i wygłaszaniem płomiennych kazań.
Gdzie teraz? Aha, na Jovo. Pyk. Zbawiać ludy.
Wdrapał się na gruby konar drzewa rosnącego przy rynku, tak żeby go lepiej widziały białe, puszyste kulki na patykowatych nogach – mieszkańcy pustynnej planety Jovo. Rynek otaczały niskie, beżowe budynki.
– Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam… – zaczął, ale po chwili przerwał.
Czemu oni na niego tak patrzyli? O co im chodzi? Wyglądają jakby…
Spojrzał na swoje ręce.
Były zielone i łyse.
Mieszkańcy planety Jovo mieli rączki białe i pokryte delikatnym puchem.
– Cholera – mruknął pod nosem. – Zapomniałem o zmianie ciała.
Już miał cofnąć czas, kiedy zobaczył, że wszystkie białe kulki padły na kolana w nabożnej czci. To mu się podobało.
Popatrzył na nie z wyższością i w brzuchu poczuł przyjemne mrowienie.
Wtedy z tłumu wystąpił jeden z Jovończyków, miał rzadkie futerko i podkrążone oczka. Kroczył zgięty wpół, nie śmiąc spojrzeć na Mesjasza.
– Panie – wychrypiał. – Panie! Ty jesteś naprawdę naszym królem i zbawcą!
Tłum wydał z siebie dźwięk oznaczający aprobatę.
I mówca prawił jeszcze wiele rzeczy. Między innymi, że nazywa się Vovo i jest byłym żołnierzem gwardii królewskiej, że o niczym tak nie marzy jak o obaleniu tyrana i wzniesieniu na tron prawdziwego króla i że teraz wie, że jedyny prawdziwy król stoi przed nim.
Mesjasz był zaskoczony widząc, że ciało obcego wywiera na Jovończykach większe wrażenie niż wskrzeszanie zmarłych i nauki moralne, ale dał się porwać tłumowi, który natchniony słowami Vovona uniósł go na ramionach pod bramę pałacu.
Pałac stał na wzgórzu na północy miasta. Był ukryty za wysokim, grubym murem.
Tłum stanął przed bramą, skandując:
– Niech żyje król! Niech żyje król!
Tyran, władający tą krainą, akurat wstał i wyszedł na taras, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Okrzyki wydały mu się bardzo osobliwe.
– Co oni mnie tak chwalą? – zapytał stojącego obok strażnika, wydrapując z posklejanego, brudnego futra, kawałki wczorajszego obiadu.
– Nie wiem, panie – odparł zgodnie z prawdą strażnik.
– Czy ja zniosłem jakieś podatki wczoraj? Bo, przyznam szczerze, nie pamiętam.
– Nie wiem, panie.
– Zero pożytku – warknął tyran i wyglądnął z tarasu na zgromadzony pod bramą tłum. – Co oni tam takie jakieś zielone trzymają?
– Nie wiem, panie.
Tyran już miał strącić nieużytecznego strażnika z tarasu, kiedy przez drzwi wpadł Naczelny Doradca.
– Panie – wychrypiał, z trudem łapiąc oddech. – Panie! Oni mają Mesjasza!
***
Posiadanie Mesjasza zaimponowało tyranowi.
Nie robił problemów. Kiedy tylko stanął oko w oko z dwa razy wyższym od siebie, zielonym kosmitą, o którym mówili, że wskrzesza umarłych, padł na kolana, składając mu hołd.
Bardziej złośliwi twierdzą, że upadł z powodu nadmiernego upojenia alkoholem.
W każdym razie, od tego czasu na tronie zasiadał On, Mesjasz, Syn Boży. Bardzo mu się podobało to życie doczesne, jak miłą odmianą było od tego, co go zazwyczaj spotykało.
Nie musiał ograniczać mocy, nie musiał zgrywać śmiertelnika. Cieszył się wszystkim, czym mógł się cieszyć i posiadał wszystko, co tylko mógł posiadać.
Przednia zabawa, co tu dużo mówić.
Jovończycy nie byli aż tak szczęśliwi. Nie dość, że prawo boskie było twarde i nie pozwalało na wiele ukochanych przez nich rozrywek, to Mesjasz upodobał sobie pewien rodzaj gry, polegający na rzucaniu Jovończykami w pokrytą rzepem ścianę.
Ale jak król jest Bogiem, to trudno się buntować.
Pewnego dnia król siedział w marmurowym basenie, w jednej z komnat rozbudowanego w ostatnim czasie pałacu.
Popijał właśnie wyśmienitą lemoniadę, w przerwie pomiędzy delegacjami z odległych państw, które przybywały z całego Jovo, by złożyć mu hołd, kiedy stanął przed nim anioł.
– Mam wiadomość od twojego Ojca – powiedział anioł.
– Świetnie… – mruknął Syn Boży.
– Masz natychmiast zaprzestać swojego zachowania, bo w innym wypadku będzie zmuszony zainterweniować – wyrecytował anioł. – Twierdzi także, że twoje poczynania niegodne są istoty boskiej i prosi, byś zastanowił się nad swoim systemem wartości.
– To tyle?
– Tak.
Anioł zniknął.
Syn Boży zapatrzył się w wodę.
Po chwili zawołał:
– Vovo! Chodź tutaj!
Do komnaty z basenem wtoczył się stary jovończyk, ustanowiony przez Mesjasza Naczelnym Generałem.
– Tak, panie?
– Chcę, żebyście się przygotowali do wojny.
– Do wojny? – zapytał zdziwiony Vovo. – Z kim?
– Z Bogiem.
***
Wszystkich mężczyzn i wszystkie kobiety (dymorfizm płciowy nie był na Jovo źródłem dyskryminacji) wcielono do armii. Rozdano im broń, ubrano w pancerze.
Większość żołnierzy pierwszy raz w życiu stawała w obliczu wojny, pierwszy raz mieli doświadczyć masowych śmierci i oderwanych kończyn latających nad głowami.
Chyba to właśnie było powodem dość znacznego niezadowolenia, które zapanowało w narodzie.
Ale cóż król rozkazał, więc trzeba. Zwłaszcza jeśli król jest Bogiem.
Lecz monarcha przez trzy dni nie wychodził z komnaty. Jovończycy zaczynali gadać.
– I co? Po co mamy być w gotowości skoro, jak widać, król się wojną nie przejmuje – mówili, ściągając pancerze i siadając w cieniu pod murem miejskim.
Czwartego dnia Vovo, jako troskliwy dowódca, zdecydował się odwiedzić Mesjasza i zapytać go, o co właściwie chodzi.
Zapukał do drzwi komnaty królewskiej.
– Wejść! – usłyszał.
Wszedł do środka. Syn Boży siedział po turecku na czerwonym pufie na środku pokoju. Oczy miał przymknięte.
– Panie mój – wychrypiał Vovo. – Lud się niepokoi… nie wie, co zamierzasz, wszyscy gotowali się do wojny, a teraz…
– Wojna trwa.
– Słucham?
– Właśnie prowadzę wojnę. – Mesjasz spojrzał na Vovona. – Przewiduję każdy ruch ojca, a on przewiduje każdy mój ruch. Walczymy.
– I ile tak będziecie walczyć?
– Dopóki, któryś z nas się nie pomyli.
– Czyli?
– Wiecznie.
– Ale…
– Wyjdź, muszę się skupić.
I Vovo wyszedł, zamykając za sobą drzwi komnaty.
Podreptał na mur i spojrzał na miasto w dole. Jovończycy siedzieli w cieniu, pod drzewami i murami, we wnękach bram i w podwórzach, zebrani w małe grupki.
Vovo zobaczył, że śmieją się i rozmawiają wesoło. Kilku wyciągnęło gliniane buteleczki i popijało z nich, dzieląc się z sąsiadami.
Za murami miejskimi na piaszczystej pustyni, kilkoro dzieci zabrało porzucony pancerz i zjeżdżało na nim z wysokiej wydmy jak na sankach.
Vovo uśmiechnął się na ten widok, po czym ściągnął zbroję i poszedł do baru napić się lemoniady.