- Opowiadanie: Thomax - Zmora z Solihull

Zmora z Solihull

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Zmora z Solihull

 

Historia ta wydarzyła się, co prawda tylko kilka miesięcy temu, ale ze względu na przemiany jakie zaszły na szczytach lokalnej władzy, mogę teraz bez większego zagrożenia opowiedzieć, co wydarzyło się naprawdę w związku z pamiętną sprawą Zmory z Solihull. Właśnie pod taką nazwą wydarzenia, gdzie śmierć poniosło kilka osób, obiegły cały kraj, a nawet znalazły swą sławę poza granicami naszej umęczonej ojczyzny. Do dziś, gdy tylko wspomnę okropności jakich byłem świadkiem, włos jeży mi się na głowie. Jeżeli ktokolwiek z czytelników kiedykolwiek spotka się z podobną sprawą niech bierze nogi za pas i modli się do swojego boga, by uchronił go przed mrokiem i tajemnicami tego świata. Jednak sprawę należy opowiedzieć po kolei, tak by nic nikomu nie umknęło i aby pełniła rolę dla której ją przytaczam. Niech to, co się stało w Solihull będzie przestrogą dla amatorów czarnoksięstwa, nekromancji i okultyzmu. Nie są to sprawy miłe ludziom i Bogu. Każdy zaś człowiek parający się tymi sztukami tajemnymi, niech będzie potępiony i wykluczony z życia społecznego, gdyby zaś tego było mało, to niech taka osoba wie, że maczanie rąk w czymś tak okropnym pozbawi go nie tylko rozumu, ale i duszy.

Moja godność to Howard Hill. Po okresie rekonwalescencji, której potrzebowałem po traumatycznych przeżyciach, postanowiłem dla spokoju ducha ostatecznie zakończyć bajania pismaków o moim zmarłym przyjacielu, Jonathanie Rau. Tragedia jaka spotkała jego i wszystkich związanych z tą niesławną katastrofą powinna być nam świadectwem i nauką.

***

Wszystko zaczęło się gdy otrzymałem wiadomość o przedwczesnej śmierci narzeczonej Jonathana, Liliany. Nie bacząc na moje obecne zobowiązania i sprawunki wyruszyłem jak najszybciej się da do majątku ziemskiego mojego pogrążonego w żałobie przyjaciela, by wspomóc go radą i dobrym słowem. Już sama droga do Solihull, a dokładniej towarzysząca jej atmosfera, powinna ostrzec mnie co do przyszłych zdarzeń. Niestety człowiek rzadko bywa wyczulony, co do niesamowitych wydarzeń, a już na pewno człowiek przesiąknięty cywilizacją.

Jadąc moim Austinem 7 przeżywałem istne katusze. Wiatr dął niesamowicie przyprawiając mnie o obawy, czy aby nie zmiecie mnie z drogi. Plucha i wilgoć powodowały ból kości, co po moich wyczynach w czasie II wojny burskiej nie powinny nikogo dziwić. Przeklęty reumatyzm! Najgorsza jednak była ta pełna grozy, niesamowita, mroczna aura. Chmury, które wisiały nad Solihull były ciężkie, nabrzmiałe jakby gotowe w każdej chwili pęknąć i spowodować na ziemi kolejny potop. Ku mojej uciesze podroż minęła szybko i mogłem w końcu zaopiekować się Jonathanem.

Jakiż dziwny był dom mojego przyjaciela tamtego dnia. Grube zasłony skutecznie powstrzymywały nieliczne promienie słońca, tak potrzebne w czasie zgryzoty. Służby nie było nigdzie widać, nikt więc nie wyszedł mi na spotkanie. Przestąpiwszy próg tego domu zrazu dało się wyczuć, że coś jest nie tak. By ukazać Wam drodzy czytelnicy stan upadku posiadłości powiem tylko, że drzwi wejściowe nie były zamknięte i sam wszedłem do tej, z perspektywy czasu nie boję się użyć takiego określenia, pieczary szaleństwa. Bardziej jednak ukuło mnie zachowanie Jonathana.

Pierwej jednak opowiem wam o nim co nieco, byście mogli bardziej odczuć to, co ja sam poczułem widząc go w takim stanie. Jonathan był młodszy ode mnie, nie przeszkadzało nam to jednak w przyjaźni. Poznaliśmy się w bibliotece, gdy ja studiowałem pasjami nauki biologiczne, a on zagłębiał się w starych papierach szukając wzmianek o swojej rodzinie. To doprawdy podbudowujące, że młodzi mają jeszcze szacunek do swojej rodziny i jej dziedzictwa. Gdybym tylko wtedy wiedział do czego doprowadzą go te poszukiwania zrazu przerwałbym te jego dociekania. Jonathan zawsze był pełen energii i dobrego humoru. Często okazywał swoje pogodne usposobienie mimo tego, że był raczej typem samotnika spędzającego większość czasu w książkach. Tym bardziej przeraził mnie jego obecny stan.

Błądząc startymi korytarzami jego posiadłości, przystrojonych antycznymi rzeźbami i obrazami z dawnych epok, w końcu odnalazłem go w ostatnim pokoju będącym jego pracownią. Wygląd Jonathana dość mógł opowiedzieć mi o jego stanie. Oczy niegdyś żywe i ruchliwe były wyzute z błysku i emocji. Twarz mego druha stała się blada i zapadła, a pod oczami można było zauważyć wyróżniające się cienie oznaczające niedospanie i początki anemii.

– Jonathanie! Jak ty na Boga wyglądasz? Dobrze, że przyjechałem pomóc ci w tych trudnych chwilach. Powiedz mi gdzie jest cała służba, czemu nikt nie dogląda domu? – zrazu powinienem się zorientować, że moja obecność nie jest pożądana. Na twarzy Jonathana przez ułamek chwili pojawił się złowrogi cień. Minę miał jakby ujrzał intruza, albo jakiegoś odwiecznego wroga do którego żywi się głęboką urazę i obrzydzenie. Zbyłem to wszystko na karb żałoby i smutku i szybko odegnałem nieprzyjemne uczucie jakiego doznałem. Z pomocą przyszedł mi też sam Jonathan, który ledwo bo ledwo, ale uśmiechnął się po chwili.

– Służba tylko mi zawadzała w mojej pracy przyjacielu, nie było potrzeby by tu tkwili i przeszkadzali. Myślę też, że jestem na tyle zaradny bym sam zorganizował sobie jedzenie i spanie bez pomocy postronnych.

– Słowa nie wyrażą żalu jaki towarzyszy mej wizycie… tak bardzo mi przykro – Jonathan szybko przerwał mi w momencie, gdy miałem złożyć mu kondolencje. Stanowczo machnął ręką i odwrócił się ode mnie patrząc w swoje papiery rozrzucone na starym, dębowym biurku. W mig zrozumiałem, że to właśnie jego praca, czymkolwiek ona była, pozwala mu przetrwać ten trudny czas. Z czystej ciekawości spojrzałem czym też zajmuje się mój przyjaciel. Pierwsze, co dojrzałem to księgę o tytule Necronomicon i zbór felietonów na temat procesów z Salem z zaznaczonym nazwiskiem Josepha Curwena. Z odmętów pamięci nadeszło wyjaśnienie dlaczego ten cały Curwen jest tak znajomy mym zmysłom. Jeśli dobrze kojarzę był to przedstawiciel dalekiej odnogi rodu Jonathana ze Stanów Zjednoczonych. Nic więcej jednak wtedy nie potrafiłem sobie przypomnieć.

– Wiem dlaczego przyjechałeś Howard, dziękuję za twoją przyjaźń i gotowość do niesienia pomocy, ale nie jestem zbytnio w stanie, by móc cię ugościć… – mówiąc to przysłonił owy Necronomicon innymi dokumentami – dlatego radzę ci wracać do domu i wyczekiwać wiadomości ode mnie. Jeżeli wszystko pójdzie po mojej myśli – tu jego oczy chwilowo zabłysnęły dawnym ogniem – to o pełni sił spotkamy się i porozmawiamy – dopiero teraz do mnie dotarło jakimi nietaktem i ignorancją się wykazałem. Mogłem przecież przypuszczać, że odwiedziny bez zapowiedzi w takim momencie nie są najlepszym pomysłem. Zganiłem siebie w myślach i przeprosiłem żarliwie Jonathana za swoje zachowanie. Niestety pora była już późna i niezbyt widziało mi się wracać teraz do domu. Musiałem więc prosić teraz przyjaciela, by pozwolił mi zostać u siebie na noc. Widziałem u niego brak aprobaty, co do mojego życzenia, jednak przystał on na nie oferując mi zasoby swej kuchni i wskazując pokój, w którym mógłbym nocować. – Nie przeszkadzaj mi proszę teraz, gdyż jestem w połowie mych poszukiwań. Potrzebuję ciszy i odosobnienia. Biblioteka stoi przed tobą otworem, wszystko co potrzebne mam tutaj więc nie zobaczysz mnie tam. Zejdę do ciebie wieczorem, może wtedy znajdę trochę czasu. I pod żadnym pozorem nie schodź do piwnic. Nie pytaj dlaczego, taka jest moja gorąca prośba do ciebie jak i stanowcze polecenie. – Przyznam, że wszystko to było dla mnie tajemnicze i niezrozumiałe, ale nie śmiałem dyskutować z pogrążonym w żałobie, do tego tak niespodziewanie naruszając jego mir domowy. Postanowiłem zająć swe myśli dziełami jakie znajdę w księgozbiorach Jonathana. Wychodząc z jego pracowni słyszałem jak wypowiadał do siebie bardzo dziwne słowa – Sole, sekret tkwi w solach…

***

Chyba nie muszę mówić jak rozbity byłem po tej, jakże krótkiej rozmowie. Odczuwałem ogromny smutek i jednocześnie strach myśląc o stanie, w którym znalazł się biedny Jonathan. Jego praca ewidentnie była odskocznią od ostatniej tragedii, ale powiedzmy sobie szczerze, tak nie zachowuje się dorosły mężczyzna. Miałem tylko nadzieję, że szybko poradzi sobie z bólem i wróci do względnego spokoju ducha. Przyznaję, że z drugiej strony wcale nie dziwiło mnie u niego to pogrążenie się w antykwarycznym szaleństwie. Każdy kto choć raz ujrzał jego Lilianę nigdy jej nie zapomniał. Ta kobieta była chodzącą niewinnością i wspaniałością. Nieziemska, kochana dusza ubrana w niezwykłej urody ciało. Idealny materiał na żonę, matkę i przyjaciółkę na resztę życia. Taka strata….

Sam starając się nie smucić ponad miarę zacząłem przeglądać kolekcję dzieł zastanych w bibliotece. Trzeba przyznać, że było co oglądać. Wydawać by Wam się mogło, drodzy czytelnicy, że nie interesuje Was nazbyt gust czytelniczy Jonathana i nie ma on nic wspólnego ze sprawą Zmory z Solihull. Jakże byście się pomylili! Wśród pozycji, które byłem pewien odnaleźć w oko wpadły mi także stare traktaty alchemiczne i o dziwo mapy nieba. Znałem długo mego przyjaciela i nigdy nie interesował się on takimi rzeczami. Im dogłębniej badałem jego księgozbiór, tym większego szoku doznawałem. Dzieła o tematyce czysto religijnej, opowieści podróżnicze i stosik gazet pochodzących z innych krajów, a nawet kontynentów zalegały na półkach. Wszystko to potęgowało moją ciekawość i nasuwało przypuszczenie, że być może przemiana Jonathana nie wynikała tylko z powodu żałoby. Może być też, że długo przed tą tragedią mój przyjaciel oddawał się swej dziwnej pasji w poszukiwaniu wzmianek o swej rodzinie, ale też badał niejasne przekazy o wydarzeniach równie strasznych, co niesamowitych i to właśnie wprawiało go w obłęd. Mając dość czasu postanowiłem choć odrobinę dowiedzieć się o zainteresowaniach mojego przyjaciela.

Pierwsze na co trafiłem to artykuły pochodzące z okolic Providence traktujące o niepokojących rytuałach odbywających się przy brzegu oceanu wśród bagnisk i leśnych puszczy. Przekonywałem siebie, że w ciekawości takimi zdarzeniami nie ma nic złego. Sam czytywałem podobne opowieści, jestem przecież miłośnikiem twórczości Poego. Jednak jak to mawiają prości ludzie, im dalej w las, tym ciemniej. Po chwili odnalazłem wspomnienia pewnego podróżnika, w których zawarta była teza, iż pod wodami mórz i oceanów śpią przedwieczne demony czekające na swój czas, by znów objąć Ziemię we władanie. Kolejna historia opisana w jakimś nieznanym mi magazynie głosiła, że na naszą planetę przylatują obce istoty i porywają ludzi w celach przeprowadzania na nich odrażających eksperymentów. Nie to jednak mnie przeraziło najbardziej. Siedząc samotnie w bibliotece, przy słabym świetle żarówki, natknąłem się na traktat alchemiczny mówiący o przywracaniu zmarłych do życia. Oczywiście moja wiedza z chemii i biologi błyskawicznie wyłapała liczne błędy u autora tego czegoś. Na chwilę w umyśle zawitała mi straszna wizja działań, jakie może podjąć Jonathan chcąc poradzić sobie ze swoją stratą.

Szybko odgoniłem swe mroczne domysły i starałem się spojrzeć na sprawę z racjonalnym podejściem. Mój przyjaciel po prostu zafascynował się niesamowitymi opowieściami z najdalszych okolic świata. Było to zwykłe hobby, takie jak każde inne. Nie trzeba się tym frapować, tłumaczyłem sobie.

– Przepraszam, że nie znalazłem dla ciebie czasu Howardzie – z rozmyśleń wyrwał mnie ospały głos Jonathana. – Nie mam już dziś sił na jakiekolwiek rozmowy. Może rano zjemy razem śniadanie? Wypoczęci z pewnością spędzimy jutro cudowne chwile rozmawiając – przyjazne nastawienie mojego druha prawdziwie mnie ucieszyło. Wydawało się, że jest rad z mojej wizyty, a dokucza mu głównie zmęczenie. Z dużym entuzjazmem porzuciłem swoje niedorzeczne śledztwo i udałem się do sypialni, odprowadzony do niej życzliwie przez Jonathana. Gdy wchodziłem do pokoju spojrzałem jeszcze za moim przyjacielem. Żwawym krokiem pędził on w kierunku schodów prowadzących do piwnicy. Pomyślałem sobie, że jak na bardzo zmęczonego pracą to dość szybko zmierza w kierunku zakazanych mi części domu…

***

Nigdy wcześniej nie przeżyłem tak męczącej nocy jak wtedy w Solihull. Nie mogłem, co prawda narzekać na stan przydzielonego mi pokoju, ale czułem jakby jakaś mara nocna siedziała mi na piersi podczas snu. Oczywiście przez swój pośpiech nie zabrałem ze sobą żadnych przyborów toaletowych, czy nawet stroju na zmianę, co dość znacząco wpłynęło na komfort mego pobytu.

Długo leżałem próbując zasnąć. Od północy pogoda znacznie się pogorszyła. Silny wiatr dął i powodował uderzanie gałęzi starych drzew o okna i dach powodując u mnie początki nerwicy. Sam nie mogłem uwierzyć jak spięty i niespokojny jestem. Ja! Weteran wojny burskiej niemogący zasnąć przez wiatr. Żeby tego było mało wszystkie psy w okolicy musiały dostać kręćka, bo wyły tak głośno, że mogłyby obudzić zmarłego tym jazgotem. Od czasu do czasu w oknie pojawiały się jasne błyski przerywające mroki nocy. Zwiastowały one niechybnie burzę, choć przyznam że nie słyszałem żadnych grzmotów.

W końcu udało mi się wpaść w objęcia Morfeusza. Niestety cały czas jakby część mojego umysłu była nader aktywna. W półśnie zdawało mi się słyszeć przeraźliwe krzyki, odgłosy jakby nie z tego świata i płacz… gorzki, dziki szloch. W czasie tych majaków naprawdę chciałem się obudzić, przerwać to wszystko, ale jakaś atawistyczna, pierwotna siła broniła mnie przed tym. Jakby moje zmysły bały się, że po przebudzeniu wszystkie te mary okażą się prawdą. W takich katuszach dotrwałem do świtu. Niestety ożywczy blask słońca nie rozgonił czarnych chmur kłębiących się nad moją duszą.

***

Ledwo wstając na nogi, pośpiesznie ubrawszy się postanowiłem zejść do kuchni. Po tak męczącej nocy czułem niepohamowaną potrzebę posilenia się, nawet gdybym miał zjeść śniadanie bez towarzystwa Jonathana. W głowie miałem masę pomysłów na to, co pysznego mogę znaleźć podczas mojego myszkowania. Niestety nigdy nie dane mi było sprawdzić tych domysłów. Idąc pięknymi korytarzami moim oczom ukazała się niepokojąca plama znajdująca się na drewnianej podłodze. Przyjrzawszy się jej, z przerażeniem odkryłem, że to krew. Nie była to jednak normalna zakrzepła jucha. Miałem do czynienia z czymś jakoby zepsutym, martwym… ciężko mi było to wtedy określić. Teraz już wiem z czym miałem do czynienia.

Chwilę po moim odkryciu usłyszałem płacz, taki sam jak podczas mych sennych mar. Nie marnując nawet sekundy zlokalizowałem pochodzenie tego dźwięku i błyskawicznie pobiegłem do piwnicy. To, co zobaczyłem wprawiło mnie w osłupienie.

Pomieszczenie, w którym się znalazłem, okazało się okultystyczną norą Jonathana. Wszytko, co tam ujrzałem, można by spokojnie przyrównać do laboratorium barona Frankensteina. Tyle tylko, że zamiast urządzeń i narzędzi medycznych były tam dziwne artefakty wykorzystywane przy sztukach magicznych. Najstraszniejsza jednak była otwarta trumna leżąca na ogromnym stole. Wieko od niej leżało na podłodze, a obok niego narysowany był okrąg w wpisaną w weń dziwną figurą geometryczną. Linie te, sporządzone zapewne kredą, zostały przerwane. Oparty o stół Jonathan łkał głośno i powtarzał trochę do siebie samego, a trochę w eter. – Jak do tego doszło… jak mogłem znów ją stracić?! Przedwieczni, dlaczego…? – jego słowa przerywały nagłe, gwałtowne ataki szlochu. – Odzyskam ją! ODZYSKAM! – krzyczał.

– Coś ty uczynił Jonathanie? – bałem się podchodzić do niego bliżej, lecz przyjacielski obowiązek zmusił mnie do tego. – Jak mogłeś zhańbić swą ukochaną… zakłócić jej spoczynek? – na te słowa słowa twarz mego druha, przed chwilą zaczerwieniona i opuchnięta, nabrała przerażającego, zimnego wyrazu. Rysy dawniej szlachetne i poczciwe wykrzywiała teraz złość.

– A co TY wiesz?! – niemal plunął na mnie jadem, który zatruł jego serce i rozum. – Kochałeś kiedyś? Czy twój żołnierski umysł potrafi pojąć rzeczy niezwykłe…

-Niezwykłe? – przerwałem mu. – Tak jak te chore opowieści, które studiujesz nocami? Bajania pomylonych szaleńców głoszących dziwy nie z tej ziemi? O to ci chodzi, gdy mówisz o rzeczach niezwykłych? Czy może masz na myśli amerykańską część swojej rodziny równie tajemniczą, co owianą złą sławą? Nie ma takiej rzeczy, która usprawiedliwiała by profanację grobu ukochanej osoby, Jonathanie. Nieważne jak niezwykła by była – moje słowa nie wywołały jednak na nim zamierzonego efektu. Ten biedny człowiek, chyba już całkiem ogarnięty szaleństwem, zaśmiał mi się prosto w twarz. I tonem takim jakby zwracał się do małego dziecka rzekł do mnie – Nie mogę cie winić za twoją niewiedzę. Nie zostałeś jeszcze oświecony przyjacielu. – Nie muszę chyba mówić jak dotknięty poczułem się tymi słowami.

– Co to za oświecenie, które wprawia w obłęd? – na nic więcej nie mogłem się wtedy zdobyć, by odpowiedzieć na jego zaczepkę. – Gdzie jest jej ciało? Co z nim zrobiłeś?

– Ożywiłem! Tak, jest to możliwe… ale coś poszło nie tak… nie tak. Musiałem pomylić słowa, albo popełniłem inny błahy błąd. Jednak zapewniam cię, mój siedzący w mroku przyjacielu, że ona żyje!

Pomyślałem, że obłęd całkiem odebrał mi Jonathana. Nieszczęsny nie poradził sobie ze stratą i posunął się do profanacji. Ostatnie resztki rozsądku broniły się zapewne przed tym faktem i nieświadomy swych działań Jonathan ukrył gdzieś ciało i wmówił sobie, że jego ukochana Liliana wstała z martwych i odeszła. Jakiż straszny dzień nastał nade mną i mym przyjacielem. W chwili, gdy miałem spróbować przemówić biedakowi do rozumu usłyszałem kołatanie do drzwi. Stanąłem jak wryty nie wiedząc, co mam teraz zrobić. O dziwo Jonathan zareagował błyskawicznie. Dostał nagłego zastrzyku energii i całkiem odmieniony pobiegł na górę. Nie tracąc ni sekundy ruszyłem za nim. – Siedź cicho i nic nikomu nie mów. To nasza sprawa i nikogo innego. Zaklinam cię Howard, zaufaj mi i daj szansę, a wszystko ci wyjaśnię.

Nieproszonym gościem okazał się stróż prawa. Stał przed nami w nienagannie wyglądającym mundurze, lecz z niezbyt wypoczętą twarzą. Świadczyły o tym nie tyle worki pod oczami, co same oczy. Zmęczone, przekrwione i ospałe. Brak służby musiał wzbudzić w nim konsternację, choć nie dał po sobie tego poznać. Skłonił przed nami głowę i przedstawił się jako sierżant Jones. Jego wizyta wprawiła mnie w osłupienie. Pomyślałem, że przyszedł w sprawie zbezczeszczenia grobu Liliany, bardzo się jednak myliłem. Sprawa okazała się być o wiele gorsza.

Po wymianie uprzejmości i nazwisk zaczął zadawać nam szereg pytań w ogromnie niepokojącej sprawie. Otóż w nocy, podczas tej nieprzyjemnej wichury, w dwóch domach znajdujących się w Solihull doszło do okrutnych, bestialskich morderstw. Jonathan grał przed funkcjonariuszem policji zszokowanego obywatela. Nie sposób powtórzyć szeregu słów troski i ubolewania wylewających się z jego ust. Mimochodem i niby przypadkiem wspomniał o swoim pobycie w domu przez całą noc, przy czym zadeklarował mnie jako świadka potwierdzającego jego słowa. Przyznać muszę, iż stałem tam jak kompletny idiota, nie odzywając się ani słowem potakiwałem tylko na słowa Jonathana. Ten z każdą chwilą odgrywał rolę kogoś całkiem innego niż był, coraz to lepiej i lepiej. W końcu przeszedł do ofensywy i pociągnął biednego Jonesa za język tak bardzo, że ten zaczął opowiadać nam szczegóły zbrodni. – Szanowni panowie, ciężko się o tym mówić. Ciała znaleźli członkowie rodzin. Biedne ofiary leżały w swoich łózkach, gdy ktoś niczym zwierzę poprzegryzał im szyje, porozrywał brzuchy i wyciągnął organy. U jednej z biedaczek nie było ręki. To musiał być jakiś szaleniec, klnę się na Boga. Niestety dziennikarze już zwęszyli temat. Oni zawsze jakoś wiedzą chwilę po policji. Jak nic mają u nas swojego szpiega. Zapewniam, że jeszcze dziś zaleją nas gazety z wielkimi nagłówkami Zmora z Solihull.

– Skąd taki tytuł? – zapytał Jonathan. Policjant machnął ręka i żachnął się.

– Ach tam, przez takiego jednego Polaka mieszkającego przy lesie. Mówił coś, że widział dziwną postać poruszającą się między drzewami i że przypomina mu ona zmorę. Słowiańskie bajania…

– Ale tytuł chwytliwy, trzeba przyznać – uśmiechnąłem się smutno. Po pouczeniu nas, że jeżeli zauważymy coś niepokojącego, lub coś sobie przypomnimy z ubiegłej nocy, to mamy zgłosić się na pobliski posterunek, sierżant Jones odjechał w kierunku dalszych domostw. Po wejściu do domu znów zobaczyłem niespodziewaną przemianę Jonathana. W jego oczach widać było szaleństwo, ekscytację i euforyczną radość. Byłem przekonany, że z moim przyjacielem nie jest dobrze skoro informacja o grasującym w okolicy mordercy wprawiła go w taki nastrój.

– Teraz ci udowodnię, pokażę wszystko! Uwierzysz mi! Uwierzysz! – krzyczał. – Nie uciekła, chodzi po polach, albo kryje się w lesie. Trzeba ją przywołać.

– Na Boga… nie mam już sił. Jonathanie jesteś chory. Potrzebujesz pomocy i to szybko.

– O nie Howardzie, nie i basta. Zobaczysz mój geniusz i uwierzysz mi. Zmażę wszystkie swe przewiny i będzie jak dawniej.

O czym też on opowiada, zastanawiałem się. Postanowiłem dopytać go, co ma na myśli. Teraz żałuję tej decyzji. Trzeba było posłać po lekarza, by nieszczęśnik otrzymał w końcu pomoc. Niestety ciekawość wzięła górę. – Jakie przewiny? – zapytałem. Jonathan znów posmutniał i jakby zmuszając się zaczął odpowiadać.

– Za bardzo zajęty byłem badaniem spraw dla ciebie niezrozumiałych… pochłonęła mnie żądza wiedzy. Całkiem zapomniałem o świecie. Nie zauważyłem jej choroby… zawiodłem ją… ale w przyczynie mych grzechów jest też ratunek. Ożywiłem ją Howardzie. Niestety coś poszło nie tak… nie była do końca sobą… nie słuchała mnie. Uciekła. Pognała w tę okropną burzę.

Teraz już zrozumiałem. Biedak obwiniał się o śmierć ukochanej i wyrzuty sumienia pchnęły go w objęcia szaleństwa. Nie można było dłużej zwlekać. Mój przyjaciel potrzebował natychmiastowej pomocy. Niestety po raz kolejny los pokrzyżował me zamiary. Jonathan błagał mnie bym zobaczył na własne oczy to, co potrafi teraz zdziałać. Nie powinienem mu ulegać, ale moja bratnia miłość do niego zwyciężyła. Tak bardzo mnie błagał, tak rozpaczliwie wyciągał do mnie ręce, że uległem. Na moją i jego zgubę, uległem.

***

Stałem zrezygnowany i przestraszony w posępnej piwnicy domostwa Rau. Obserwowałem z lekkim obrzydzeniem i dezaprobatą jak mój, nie ma co do tego wątpliwości, obłąkany przyjaciel maluje na podłodze dziwne znaki. Biegał jak oszalały z garścią papierów w dłoni i przeglądał je mamrocząc do siebie w dziwnym, nieznanym mi języku. Miałem wtedy podejrzenia, że zmyślił on wszystkie słowa i w pełni oddaje się swym chorym wizjom. Tak bardzo chciałbym mieć wtedy rację.

Po kilku minutach tej orgii obłędu, Jonathan spojrzał na mnie wyraźnie dumny ze swojej pracy i zaczął odprawiać rytuał. W piwnicy zapalone zostały wszystkie świece i kilka dodatkowych lamp naftowych. Mój przyjaciel trzymając w jednej dłoni zapiski, a drugą mając uniesioną wysoko w górze, rozpoczął deklamować swe zaklęcia.

Z początku nic się nie działo. Tym bardziej uległem przekonaniu, że biedak oszalał. Już miałem przerwać te kabalistyczne wyczyny, gdy usłyszałem przeraźliwie dudniący huk. Dom jakby cały zadrżał, a z zewnątrz słychać było nagły, gwałtowny wiatr. Jak silna musiała być ta wichura, że mogłem wyczuć ją w piwnicy! Na twarzy Jonathana widziałem uczucie triumfu. Jego głos stawał się coraz bardziej doniosły, mocny, pewny. Świece zapalone wokół nas zaczęły dziwnie się zachowywać, o ile można mówić o zachowaniu przedmiotów. Ich płomień zmieniał swą wysokość raz po raz, to niknąc, to wystrzeliwując w górę. Ogarnął mnie wszechpotężny strach. Pierwszy raz spotkałem się z czymś takim. Jeżeli wszystko, co mówił mój przyjaciel było prawdą, to jakie są prawdziwe granice świata, poznania, istnienia? Jak ludzki umysł ma poradzić sobie z tak przerażającą prawdą? Jak móc dalej istnieć zachowując zdrowy umysł? Patrząc na Jonathana wiedziałem, że coś takiego jest niemożliwe. Zdarcie zasłony między rzeczywistym, a niesamowitym sprowadzi na ludzi zagładę. Jednak jeżeli taka prawda istnieje, to czy nie jesteśmy zobowiązani jakoś z tym żyć i radzić sobie w miarę możliwości? Nie była to chwila na takie rozmysły i przypomniała mi o tym sama Liliana… Boże co ja wtedy zobaczyłem!

Stała na schodach i patrzyła się na nas swoimi martwymi oczami. Wciąż ubrana w swoją pogrzebową suknię trzymała w dłoni urwaną, ludzką dłoń. Z kończyny kapały krople krwi, tej samej którą Liliana miała ubrudzone swe sine usta. Jej włosy były w nieładzie, skóra w kolorze bladym, brunatnym i czarnym jednocześnie, lśniła w nieregularnych płomieniach świec i lamp. Chwiejnym krokiem ruszyła w stronę Jonathana patrząc na niego ze złością i ciekawością zarazem. Nie wiem ile zostało w niej z człowieka, ale podejrzewam, że niezbyt wiele. Chciałem krzyknąć, uciekać, zrobić cokolwiek… nie mogłem. Strach i szok całkowicie mnie sparaliżowały. Jonathan dalej wykrzykiwał swoje czarcie formułki, ale widząc swą ukochaną głos zaczął mu się łamać. Upiorna kobieta reagowała bolesnym jękiem na te fałszywe nuty, co jeszcze bardziej sprawiało problemy z mówieniem u mistrza tej ceremonii przywołania. W końcu Jonathan porzucił ściągi z zaklęciami i zaczął mówić do Liliany.

– Kochana to ja! Nie poznajesz mnie? Wróć do mnie, błagam! Wszystko naprawię, wszystko… – ale ona go nie słuchała. Obnażyła swoje zęby i ruszyła niezwykłą werwą w kierunku narzeczonego. Nie było wątpliwości, chciała zabić.

W końcu przezwyciężyłem strach. Skoczyłem ile sił i odepchnąłem Jonathana w kąt piwnicy ratując mu tym życie. – Zrób coś na Boga!- błagałem. Niestety on jakby mnie nie słyszał. Wciąż mówił do ukochanej, wierząc w jej człowieczeństwo. Nie miałem wyboru. Boże przebacz mi jeśli wtedy zgrzeszyłem, ale nie widziałem innego wyjścia. Chwyciłem dłonią za jedną z lamp naftowych, parząc się przy tym boleśnie, i cisnąłem nią w te żywe zwłoki. Liliana i Jonathan wrzasnęli jednocześnie. Nie jestem pewien komu tym uczynkiem zadałem większy ból.

Suknia na ciele nieszczęsnej zajęła się ogniem. Cierpiąca, już nie kobieta, miotała się po całej piwnicy roznosząc pożogę. Wszystkie przedmioty zgromadzone w piwnicy przez Jonathana okazały się łatwopalne. Nieznane mi chemikalia, księgi, papiery… zapanowała orgia zniszczenia. Złapałem sprawcę tego nieszczęścia za ramię i spróbowałem wyprowadzić go z tej pułapki. Przeklęty głupiec nie chciał mnie słuchać. Ruszył ratować swe monstrum. Nie mogłem go powstrzymać, a po chwili nie mogłem też uratować. Ogień był zbyt gwałtowny, zbyt duży… uciekłem. Wybiegłem z tego przeklętego domu jak najszybciej tylko potrafiłem. Gdy wydostałem się na zewnątrz, dom stał już w płomieniach. Silny wiatr pomógł rozprzestrzenić żywioł. Jakby sama natura chciała zniszczyć to bluźniercze dzieło.

Do dziś zastanawiam się, czy postąpiłem słusznie. Wciąż zadręczam się pytaniem, czy mogłem go uratować? Nigdy nie będzie mi dane poznać odpowiedzi. Mam tylko nadzieję, że w śmierci oboje znaleźli ukojenie.

***

Nikt nie chciał uwierzyć w moją opowieść ani poczciwy sierżant Jones, ani inni przedstawiciele władz lokalnych. Uznali, że pod wpływem szoku uroiłem sobie całą historię i muszę jak najszybciej udać się na porządny odpoczynek. W tym jednym chociaż mieli rację. Niefortunnie jednak stało się tak, że pewnego dnia w ręce wpadła mi gazeta z Solihull. To, co w niej przeczytałem głęboko mnie zasmuciło i otworzyło tak starannie leczone rany.

Jonathana Rau uznano za sprawcę owych morderstw. W artykule widniała obszerna wypowiedź jakiegoś londyńskiego alienisty, który z nietaktownym wręcz realizmem opisywał stan psychiczny Jonathana. Według tego gentlemana mój przyjaciel cierpiał na głębokie zaburzenia, które objawiły się z niesamowitą mocą po śmierci jego ukochanej narzeczonej. Chory i niemogący poradzić sobie ze swoim stanem, odkopał zwłoki swojej niedoszłej żony, a potem zamordował dwie kobiety. Następnie w akcie rozpaczy, być może w przebłysku świadomości, przerażony swą zbrodnią, popełnił samobójstwo podpalając swój dom. Dowodami w sprawie miały być kości znalezione w pogorzelisku i zeznania służby Jonathana, która opowiedziała z zadziwiającymi szczegółami o objawach szaleństwa występujących u pana Rau. Jonathana okrzyknięto ową Zmorą z Solihull.

Wyczułem w tym wszystkim zmowę i chęć jak najszybszego załatwienia sprawy. Żadne uczciwe śledztwo nie mogło się przecież toczyć z samego tylko powodu, że nikt nie przybył mnie przesłuchać. Nie wspomnę już o wyimaginowanych zeznaniach nieobecnej w domu służby. Niezwłocznie udałem się do władz lokalnych, by wyjaśnić sytuacje. Niestety zostałem obcesowo, przez oficjeli dość niskiego szczebla, spuszczony na przysłowiowe drzewo. Całe szczęście szybko odbyły się wybory i mogąc bez cienia groźby odwetu, napisać to wyznanie i opublikować gdzie tylko się da. Wiem, że ujawnienie spraw tak mrocznych i niesamowitych może okazać się zgubne dla mnie jak i społeczeństwa. Nie mam jednak wyboru, muszę bronić prawdy i resztek honoru przyjaciela. Żadna zmowa mi w tym nie przeszkodzi.

Niech ta historia stanie się przestrogą dla tych, co nawet w dobrych intencjach parają się okultyzmem i wchodzą w konszachty ze Złym. Zainteresowanie sprawami tajemnymi i zakrytymi dla nas, może doprowadzić do zguby. Nawet rzeczy, które robimy z miłości mogą zostać spaczone przez niewypowiedziane zło.

***

Relacja Pana Howarda Hilla nigdy nie została dopuszczona do druku. Została skonfiskowana przy próbie publikacji przez odpowiedniego przedstawiciela ministerstwa spraw wewnętrznych na polecenie ministra Arthura Hendersona z uwagi na bezpieczeństwo publiczne.

Koniec

Komentarze

Genialnym stylem piszesz, a po prowadzeniu fabuły widać, że lata literackiego doświadczenia stoją za Tobą. Po przeczytaniu takiego opowiadania jak Twoje, w umyśle rozbrzmiewa mi: ,,szkoda, że ja nie umiem takiego opowiadania napisać?”. Jedyne co proponuję zmienić, to usunąć oznaczenia: nekromancja oraz weird fiction. Pierwsze zbyt dużo i zbyt szybko wyjawia szczegół fabuły, drugie raczej nie pasuje.

Pozdrawiam! Geeogrraaf

 

A teraz wpiszę uwagi do rozważenia:

 

W tekście jest:

Do dziś, gdy tylko wspomnę okropności jakich byłem świadkiem włos jeży mi się na głowie. Jeżeli ktokolwiek z czytelników kiedykolwiek spotka się z podobną sprawą niech bierze nogi za pas i modli się do swojego boga, by uchronił go przed mrokiem i tajemnicami tego świata.

 

Może warto napisać:

Do dziś, gdy tylko wspomnę okropności jakich byłem świadkiem, włos jeży mi się na głowie. Jeżeli ktokolwiek z czytelników – kiedykolwiek spotka się z podobną sprawą – niech bierze nogi za pas i modli się do swojego boga, by uchronił go przed mrokiem i tajemnicami tego świata.

 

 

 

W tekście jest:

Moja godność to Howard Hill, po okresie rekonwalescencji, której potrzebowałem po…

 

Lepiej brzmi:

 

Moja godność to Howard Hill. Po okresie rekonwalescencji, której potrzebowałem po…

 

 

 

 

W tekście jest:

Minę miał jakby ujrzał intruza, albo jakiegoś odwiecznego wroga do którego żywi się głęboką urazę i obrzydzenie. Zbyłem to wszystko na karb żałoby i smutku i szybko odegnałem nieprzyjemne uczucie jakiego doznałem.

 

 

Może warto napisać:

 

Minę miał jakby ujrzał intruza, albo jakiegoś odwiecznego wroga, do którego żywi się głęboką urazę i obrzydzenie. Zbyłem to wszystko na karb żałoby i smutku – i szybko odegnałem nieprzyjemne uczucie jakiego doznałem.

 

Pojawiło się powtórzenie:

Słowa nie wyrażą żalu jaki towarzyszy mej wizycie… tak bardzo mi przykro – Jonathan szybko przerwał moje słowa w momencie, gdy miałem złożyć mu kondolencje.

Warto poprawić.

 

 

W tekście jest:

 

W mig zrozumiałem, że to właśnie jego praca, czymkolwiek ona była, pozwala mu przetrwać ten trudny czas.

 

Lepiej się czyta gdy jest:

 

W mig zrozumiałem, że to właśnie jego praca, czymkolwiek ona była, pozwala mu przetrwać ten jakże trudny dla niego czas.

 

 

W tekście jest:

…zasoby swej kuchni i wskazując pokój w którym mógłbym nocować.

 

Powinno być:

…zasoby swej kuchni i wskazując pokój, w którym mógłbym nocować.

 

 

Z tekstu trzeba usunąć zająca!

Postanowiłem zając swe myśli dziełami jakie znajdę w księgozbiorach…

 

Powinno być: Świece

Świecie zapalone wokół nas zaczęły dziwnie się zachowywać, o ile można mówić o zachowaniu przedmiotów.

Zapomniałem napisać wcześniej, że zgłaszam Twoje opowiadania do Biblioteki.

Pozdrawiam! Geeogrraaf

Geeogrraafie, bardzo dziękuję za miłe słowa i polecajkę. Twoje uwagi są bardzo trafne i cenne i oczywiście zgadzam się z nimi. To moje pierwsze opublikowane opowiadanie i bałem się, że skrewię smiley

Pozdrawiam!

Cześć, Thomaxie! Widzę, że postawiłeś na nawiązanie po całości – zarówno tematyką, jak i stylem pisania. Wyszło całkiem w porządku, bo dobrze dawkowałeś tu napięcie i informacje, które prowadzą czytelnika w kierunku smutnego finału. Językowo bardzo klasycznie, co nie znaczy, że tekstu nie możnaby odciążyć miejscami w warstwie przymiotnikowo-opisowej. Niemniej tekst zasługuje na bibliotekę.

Pozdrawiam.

Bardzo dziękuję za komentarz Oidrinie! 

Pozdrawiam. 

Cześć Thomax,

Pomysł dobry, choć rzeczywiście bardzo przypomina Frankensteina. Scena ze spaleniem również. Odpowiednio budujesz napięcie, jest klimat grozy, tajemnicy. Podoba mi się bohater, który popada w obłęd, nie mogąc poradzić sobie ze stratą ukochanej. Wiem, że to nic oryginalnego, ale ja lubię szaleńców:-) chociaż odnoszę wrażenie, że pisałeś raczej zachowawczo, a mogłeś zaszaleć w końcowej scenie. 

Kilka uwag ode mnie:

Każdy zaś człowiek parający się tymi sztukami tajemnymi, niech będzie potępiony i wykluczony z życia społecznego, gdyby zaś tego było mało, to niech taka osoba wie, że maczanie rąk w czymś tak okropnym pozbawi go nie tylko rozumu, ale i duszy

powtórzenie

 

Najgorsza jednak była ta pełna grozy, niesamowita, mroczna aura. Chmury, które wisiały nad Solihull były ciężkie, nabrzmiałe jakby gotowe w każdej chwili pęknąć i spowodować na ziemi kolejny potop

powtórzenie

 

Jonathan zawsze był pełen energii i dobrego humoru. Często okazywał swoje pogodne usposobienie mimo tego, że był raczej typem samotnika spędzającego większość czasu w książkach.

i znowu:-)

 

Oczy niegdyś żywe i ruchliwe były wyzute z błysku i emocji. Twarz mego druha stała się blada i zapadła, a pod oczami można było zauważyć wyróżniające się cienie oznaczające

i znowu:-)

 

Nie była to jednak normalna zakrzepła jucha. Miałem do czynienia z czymś jakoby zepsutym, martwym… ciężko mi było to wtedy określić. Teraz już wiem z czym miałem do czynienia.

 

Tyle tylko, że zamiast urządzeń i narzędzi medycznych były tam dziwne artefakty wykorzystywane przy sztukach magicznych. Najstraszniejsza jednak była otwarta trumna leżąca na ogromnym stole. Wieko od niej leżało na podłodze, a obok niego narysowany był okrąg w wpisaną w weń dziwną figurą geometryczną.

 

W tekście jest niestety sporo powtórzeń ze słowem był, nie będę przytaczać wszystkich, ale warto, żebyś przejrzał tekst pod tym kątem. Ponadto, polecam podzielić tekst na akapity, zdarzają Ci się całe bloki, bez żadnego akapitu, a to utrudnia lekturę.

 

Mimo wszystko czytało się płynnie i z zaciekawieniem, więc polecam do biblioteki;-)

pozdrawiam

 

 

 

Dziękuję za komentarz Olciatka! Racja, że pisałem ciut zachowawczo, ale nie chciałem przesadzić.

Cześć!

Misternie budujesz klimat grozy, do początku do samego końca. Przyjaciel w potrzebie, Austin 7, droga przy złej pogodzie, upiorna rezydencja. Nie jedź tam, ciśnie się na usta… Powoli, cegła po cegle. Styl pasuje do epoki i tematyki konkursu. Sama historia, choć dosyć banalna i oklepana, została ładnie przedstawiona. Niestety, dosyć szybko można się domyślić o czym to będzie (sam narrator na to naprowadza dosyć ewidentnie). W finale trochę zabrakło mi interakcji z Lilianną, szybko rozwiązałeś sprawę gdy wreszcie się spotkali.

Klimat super, atmosfera wzbudza dreszcze, styl pierwsza klasa. Historia za to klasyczna, bez zaskoczenia, ale ładnie opowiedziana.

Z kwestii edycyjnych:

Historia ta wydarzyła się, co prawda tylko kilka miesięcy temu, ale ze względu na przemiany jakie zaszły na szczytach lokalnej władzy, mogę teraz bez większego zagrożenia opowiedzieć, co wydarzyło się naprawdę w związku z pamiętną sprawą Zmory z Solihull. Właśnie pod taką nazwą wydarzenia, gdzie śmierć poniosło kilka osób, obiegły cały kraj,(…)

Powtórzenie

narysowany był okrąg w wpisaną w weń dziwną figurą geometryczną.

Powinno być chyba „z”

-(+)Niezwykłe? – przerwałem mu.

Brak spacji

Zrób coś na Boga!(+)– błagałem.

Brak spacji

 

Tyle, 3P dla Ciebie: Pozdrawiam! Powodzenia w konkursie! No i Polecam do biblioteki.

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Bardzo dziękuję krar85! Chciałem właśnie, by było w starym stylu – klasycznie. W czymś takim właśnie najlepiej się odnajduję i widze, że się udało. Dzięki wielkie za polecajkę! Pozdrawiam.

Przeczytane, komentarz później.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Spędziłem przyjemne chwile przy Twoim opowiadaniu, znajdując w nim styl, który lubię – klasyczna opowieść gotycka przypominająca styl HPLa i poruszająca temat znany z Reanimatora.

Pozwól, proszę, że zgłoszę kilka uwag natury stylistycznej:

 

1. …artykuły pochodzące z okolic Providence traktujące o niepokojących rytuałach odbywających się przy brzegu oceanu wśród bagnisk i leśnych puszczy.

Może ”leśnej dziczy”? Nie jestem pewien, czy jest coś takiego, jak leśna puszcza ;)

 

2. Silny wiatr dął i powodował uderzanie gałęzi starych drzew o okna i dach powodując u mnie początki nerwicy

Nerwica to cała jednostka chorobowa, lepiej chyba byłoby napisać o nerwowych atakach będących jej następstwem (jeśli bohater na nią cierpiał) albo opisać ten strach jakoś inaczej? “Niemal powodując ataki paniki”?

 

3. Jakiż straszny dzień nastał nade mną i mym przyjacielem.

Jak dzień może “nad kimś nastać”? ;) Chyba że nastał “dla mnie i mojego przyjaciela”.

 

4. … lub coś sobie przypomnimy z ubiegłej nocy, to mamy zgłosić się na pobliski posterunek, sierżant Jones odjechał w kierunku dalszych domostw.

To “TO” ze środka można wyrzucić z dużym pożytkiem dla tego zdania ;)

 

Pozdrowienia!

 

 

www.popetersburgu.pl

Bloki tekstu zniechęcają. Jest OK stylizacja, ale niedopracowana językowo i przecinkowo. Dość nienachalnie pojawia się za to samo Providence i HPL, to jest na plus, nie rzucasz mackami z ciemności, jak inni, tylko prowadzisz do biblioteki. Nie czułam niestety niepokojów bohatera, mimo że tak bardzo mi je opisywał. Podoba mi się, że poradziłeś sobie z kompozycją: zacząłeś, rozwinąłeś, skończyłeś z konsekwentnym pomysłem, mimo że kulały różne inne sprawy. Dużo świadomych nawiązań też wynagradza pewne trudy w lekturze. Tak na pięć punktów u mnie ;) (w skali 1-10)

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Krzysztof85, bardzo dziękuję za komentarz i odwiedziny. Cieszę się, że spędziłeś tu miłe chwile. Pozdrawiam!

Naz dziękuję za komentarz jurorski. Zgadzam się z Twoimi uwagami i jedyne co mi pozostaje to dalej pisać i ćwiczyć. Dzięki jeszcze raz. Pozdrawiam!

Tekst mocno się kojarzy z HPL, więc konkursowo chyba dobrze.

Fabularnie bez fajerwerków, ale solidnie.

Interpunkcja mocno kuleje.

Idąc pięknymi korytarzami moim oczom ukazała się niepokojąca plama znajdująca się na drewnianej podłodze.

W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu, bo wychodzi, że to plama szła korytarzami.

Babska logika rządzi!

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka