- Opowiadanie: Astraph - Surma

Surma

OK, here we go again.

Tym razem wrzucam coś dłuższego. Technicznie jest to jeden z moich najstarszych tekstów, ale jakiś czas temu przepisałem go od zera, poprawiając... zasadniczo wszystko, poza imionami bohaterów, konceptem i ogólnym zrębem wydarzeń. Więc sam nie wiem, czy to liczyć to jako tekst stary, czy nowy.

Miłej (mam nadzieję) lektury życzę! :)

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Surma

“Podczas fińskiej zimy nie ma lepszych przyjaciół niż para nart.”

Tak brzmiało credo tłuczone do głów wszystkim uczestnikom szkolenia wstępnego w Turku. Każdy kolejny dzień spędzony w karelskiej głuszy potwierdzał Lászlowi prawdziwość tych słów.

 Kula przeleciała ze świstem niebezpiecznie blisko ucha. Strzelanie w ruchu było samo w sobie sztuką, bolszewiccy żołdacy w żadnym miejscu nie zaliczali się do strzelców wyborowych – ale w takich sprawach nie wolno zostawiać nic ślepemu losowi. Odepchnął się mocniej, zwiększając dystans dzielący go od pościgu.

Jeden z sunących wraz z nim Finów nagle stracił równowagę i runął na ubity śnieg. László zdążył jedynie dostrzec pierwsze ślady krwi, sączącej się na biel kombinezonu ze świeżej przestrzeliny. Stłumił odruch nakazujący mu zawrócić i pomóc rannemu towarzyszowi. Nie było czasu. Byle szybko, byle do przodu!

Droga zaczęła powoli opadać, dodając im impetu. Weszli w łagodny zakręt, za bezpieczną osłonę drzew. Wreszcie odetchnęli z ulgą, skryci chociaż na chwilę przed wzrokiem Ruskich. Niewielki oddział poszedł w rozsypkę. Każdy dał drapaka w swoją stronę, byle tylko znaleźć kryjówkę pośród ośnieżonej gęstwiny. László siłą rozpędu przejechał jeszcze kilka metrów, odpiął narty, zgarnął je z ubitego śniegu i przesadził najbliższą zaspę. Ściągnął sznurki przy kapturze, przysypał płozy kilkoma garściami białego puchu, wtulił twarz w śnieżną górkę – i czekał.

Czerwoni nadciągnęli chwilę potem. Śnieg chrzęścił pod ich buciorami, zapasowe magazynki grzechotały w ładownicach. Sądząc po odgłosach, zatrzymali się kilkanaście metrów od jego kryjówki. Szorstki, gardłowy głos dowódcy wydał kilka śpiewnych komend – o ile dobrze zrozumiał, wypatrzyli ich ślady.

Szlag.

Powoli i ostrożnie podniósł głowę, zerkając na czerwonoarmistów przez maleńką szparę pomiędzy śniegiem a krawędzią kaptura. Dwóch Rosjan niepewnie ruszyło w stronę rosnących tuż obok jego kryjówki krzaków. Lufy karabinów wycelowali w przysypane grubą pierzyną zarośla, tak jakby te lada chwila miały ożyć i zapobiegawczo otworzyć ku nim ogień. Jeden z bolszewików zerknął trwożnie na dowódcę. Ten zachęcił podwładnych gorliwym ruchem odbezpieczonego Naganta.

Cóż, ciężko było im się dziwić. Tyle co stracili część taboru, kuchnię polową i zapas prowiantu na kilka dni. Nikogo w takiej sytuacji nie cieszy perspektywa gonienia za wrogiem po lesie. Z drugiej strony, pozycja oficera też nie była do pozazdroszczenia. Kto wie, może on również czuł na swoim karku motywujący wzrok przydzielonego do ich jednostki politruka…

Ciszę zimowego lasu przerwał suchy trzask wystrzału. Oficer nie zdążył nawet zareagować. Futrzaną czapę rozdarła wychodząca skronią kula, impet pocisku gwałtownie szarpnął całą głową. Martwe ciało bezwładnie osunęło się na ziemię, wypuszczając ze zwiotczałej dłoni rewolwer. Ktoś – najpewniej trzeźwo myślący podoficer, jeszcze nie w pełni świadom niespodziewanego awansu – nakazał odwrót. Nim minęła minuta, jedyną pozostałością po czerwonoarmistach były chaotyczne ślady na śniegu oraz szybko tężejący trup. 

Na wszelki wypadek, László odważył się podnieść głowę dopiero gdy z głębi lasu padła basowa komenda Ahtiego:

– Czysto! Oddział, zbiórka, ruszamy dalej!

Szybko przeliczył wychodzących spomiędzy drzew Finów. Nie było pośród nich Ilmariego. Ahti również zauważył brak młodego chłopaka. Decyzja zapadła szybko – cofnęli się w górę drogi, cały czas wypatrując ewentualnych czerwonych maruderów. Niestety – zamiast postrzelonego młodzika zastali jedynie plamę zmrożonej krwi. Chłopak najwyraźniej przeżył. Rosjanie nie zawracali by sobie głowy wzięciem do niewoli trupa. Co z drugiej strony oznaczało…

Wrócili do obozu w ponurej ciszy.

 

 Szumnie nazywana obozem polanka leżała w samym sercu lasu, w połowie drogi pomiędzy miasteczkiem Raate a okupowaną przez Rosjan wsią Suomussalmi. Ognisko, kilka namiotów, w których można było zmrużyć oko i przechować sprzęt oraz zapasy – to wszystko, czego potrzebowali do działania. Kilkadziesiąt takich grup, rozproszonych i w każdej chwili gotowych do relokacji, dniem i nocą nękało Rosjan. Szarpało linie zaopatrzeniowe, planowało zasadzki, słowem, robiło wszystko, by czerwoni najeźdźcy pożałowali dnia, w którym wkroczyli na fińską ziemię.

 Minęło południe. Słońce chyliło się już ku zachodowi, opadając pomiędzy szpiczaste czubki sosen. Ogień trzaskał przyjemnie, roztaczając wokół zapach żywicy. Drugia drużyna tyle co wróciła z wypadu. Niestety, nie mieli tyle szczęścia co oddział Lászla. Napotkali przypadkowy patrol czerwonoarmistów, tracąc tym samym szansę na skryte podejście do polowego warsztatu na skraju Suomussalmi.

 – A tak ładnie się zapowiadało! – Tuomas pociągnął z piersiówki solidny łyk. – Po prostu musieliśmy na nich wpaść, no nie było przebacz! By ich szlag wszystkich naraz, zasrańce pierdoleni!

 – Nie dziś, to jutro. Albo pojutrze. Przynajmniej wróciliście w komplecie. – Ahti wzruszył potężnymi ramionami, wpatrzony w ognisko. W odróżnieniu od porywczego Tuomasa, stanowił on idealnie stereotypowy przykład północnego stoicyzmu. – Jesteśmy u siebie. Ten las jest nasz. Rosjanie mogą mieć swojego Generała Mroza, my mamy po swojej stronie samą zimę.

 – Jest jakaś różnica? – spytał niepewnie László. Trzydniowe szkolenie w Turku i dwa tygodnie w oddziale podciągnęły jego fiński na poziom pozwalający śledzić tok rozmowy. Ahti stanowił jednak dla niego podwójny problem: po pierwsze, stary drwal uwielbiał przenośnie i metafory. Po drugie, jego ciężki, sawoński akcent bardziej przypominał brzmieniem i intonacją mroczne zaklęcia, niż faktyczny język.

 – I to jaka! – parsknął śmiechem Ahti, podnosząc wzrok na Węgra. – Daruj, że spytam, ale tak w ogóle… wy tam na południu macie lasy? Takie wielkie i gęste, nie jakieś zagajniki.

 – Oczywiście, że mamy… Może nie tak ogromne, ale przecież nie żyjemy na pustkowiu… – odparł, nie do końca pewien dokąd zmierza drwal.

 – Widzisz, bracie z bezdrzewnej krainy… – Zatoczył ręką krąg. – Te lasy są domem, ale nie tylko dla nas. Inni żyli tu na długo przed pierwszymi ludźmi. I nigdy stąd nie odeszli. Bo w sumie dlaczego? To my jesteśmy tu gośćmi. Wpadamy tylko na chwilę, po jagody, chrust na opał czy zająca na kolację. W zamian pilnujemy, żeby nikt niepowołany nie wchodził w szkodę. My mamy z czego żyć, oni mają spokój. Ale jeśli ktoś przychodzi burzyć ten stan rzeczy…

 Ahti zawiesił głos, jakby czekając na dopowiedzenie przez Lászla morału opowieści. Węgier zerknął niepewnie na boki, rozpaczliwie szukając pomocy.

 – A ty znowu swoje, stary niedźwiedziu… – Siedzący obok Juhani przewrócił oczami. – Na bajki mu się zebrało, nie przejmuj się – dodał, patrząc ze współczuciem na Lászla.

– Bajki?! – Sawoński drwal podniósł się z kucków, kręcąc smutno głową. – Niech wam będzie, niech wam będzie… Gryzipiórki ze stolicy, naczytali się mądrych książek i myślą że… ech.

 Spojrzał na chwilę w stronę lasu, jakby z nadzieją, że spomiędzy zaśnieżonych drzew wyjdzie jakikolwiek dowód na prawdziwość jego słów. Nic takiego oczywiście się nie stało, więc zrezygnowany obrócił się z powrotem ku ognisku.

 – Dobra. Ustalmy plan na noc. Dobrze jest pogadać przy wódce, ale wojna nie czeka na nikogo…

 

 Następne dwa dni minęły bez incydentów. Pogoda gwałtownie się pogorszyła, mordercze śnieżyce unieruchomiły obydwie strony. Krótkie przejaśnienia wykorzystywano jedynie na najpilniejsze akcje: uzupełnienie zapasów, zwiad w kierunku Suomussalmi, próbę zlokalizowania Ilmariego. Niestety, chłopak przepadł jak kamień w wodę. Mógł się wykrwawić w drodze do radzieckiej niewoli. Albo zostać odratowanym i wysłanym przez swych ‘zbawców’ na przesłuchanie. Nie wiadomo, co gorsze. Niewiedza co do jego dalszego losu wcale nie poprawiała atmosfery w oddziale. Jedyną pociechą było, że przez ten czas nie ponieśli żadnych dodatkowych strat. 

 Na początku trzeciego dnia, korzystając z wreszcie poprawiającej się pogody, Ahti wysłał Juhaniego i Tuomasa z meldunkiem do dowodzącego operacją pułkownika Siilasvuo. Wrócili z nowymi rozkazami – i złymi wieściami. Innym oddziałom wiodło się zdecydowanie gorzej.

 – Rozbili drużynę Tapia. Porucznik Koskinen musiał porzucić obóz, stracił połowę ludzi. Nie wiadomo jeszcze jak układa się sytuacja na północ od szosy. Cały czas trwają tam walki. – Brzmiał jego raport Juhaniego.

 Ahti, akurat rąbiący drewno na opał, z całych sił wbił siekierę w pniak. Lászó odłożył czyszczony karabin na rozłożoną na śniegu plandekę, czekając na dalszy ciąg.

 – Jasny szlag. – Po raz pierwszy od przybycia do oddziału węgierski ochotnik widział tak gwałtowny wybuch u Karela. – Jak to się stało?

– Zmienili podejście. Przestali pchać się czołgami do lasu, próbują nas małpować. Organizują niewielkie patrole na nartach, lokalizują miejsce, w którym mogą być nasze stanowiska, bombardują cały obszar artylerią z góry na dół.

 – Typowe podejście – wtrącił Lászó. – Tak samo wyglądało to w Hiszpanii. Tyle że tam musieli się zadowolić republikańskimi pukawkami. Tutaj mają wszystko czego dusza zapragnie. Haubice, ciężkie działa, bombowce…

 – Tak, zgadza się… czekaj… – Juhani spojrzał na Lásza tak jakby widział go pierwszy raz w życiu – …ty byłeś w Hiszpanii?

– Niecały rok. A co?

 – No… ja myślałem, że jesteś jakimś świeżakiem, tak jak większośc z nas. A tu wychodzi, że mamy wśród nas weterana!

 – Wcale wiele się tam nie nawalczyłem… – Lászó machnął ręką. – Opowiem, kiedy będzie okazja. Na razie mamy ważniejsze sprawy na głowie.

 W międzyczasie zdążyła zebrać się reszta oddziału. Tuzin, jeśli nie liczyć będącej na patrolu trójki.

 – Dobra. – Ahti skrzyżował ramiona. – Tak się przedstawia obecna sytuacja. A jak brzmią rozkazy pułkownika?

– Zdwoić czujność. Przenieść obóz. Dowództwo obawia się, że jest to dopiero wstęp do większego natarcia i że nie jesteśmy już w tym miejscu bezpieczni. Tutaj – Tuomas podał Ahtiemu zalakowaną kopertę – znajdują się szczegółowe instrukcje.

– Dobra… – powtórzył, omiatając oddział strapionym wzrokiem – …wiecie, co robić. Zwijamy manatki.

 

 Jakąś godzinę później Lászó wyruszył z Mikaelem – operatorem cekaemu i jednym z nielicznych zawodowych żołnierzy w ich oddziale – na zwiad w poszukiwaniu miejsca pod nowe obozowisko. Pogoda poprawiła się zdecydowanie. Wiatr przepędził ciemne chmury, pokrywający las śnieg skrzył się w promieniach nisko zawieszonego słońca.

 W pewnym momencie natrafili na miejsce, w którym wojna bezpowrotnie zniszczyła piękno natury. Najpierw dostrzegli ogołocone z gałęzi drzewa. Potem całe pnie złamane w pół albo wyrwane z korzeniami. Głębokie kratery, wybite w zamarzniętej na kamień ziemi. Powykręcane pozostałości broni i sprzętu, strzępy namiotowych plandek – i wreszcie, zmrożone na kość ciała.

 – A fenébe… – Lászó zmełł pod nosem przekleństwo, zerkając na mapownik i przechodząc z powrotem na fiński. – To będzie miejsce Tapia. Zniszczyli wszystko.

 – Z precyzją pijanego kowala – kwaśno skomentował Mikael. – Ruszajmy dalej. Nic tu nie zdziałamy, a Ahti chce przenieść obóz jeszcze dzisiaj.

 Odepchnął się i ruszył dalej. Lászó już miał podążyć jego śladem, gdy jego uwagę zwrócił widziany samym kątem oka błysk. Mały, nieznaczący. Praktycznie nie wyróżniający się na tle skrzącego się miriadami podobnych iskier śniegu. Tyle pochodził z zacienionej szpary pomiędzy przygniecionymi białym ciężarem gałęziami niskiej jodły. Idealnej kryjówki dla szykującego zasadzkę zwiadowcy.

 Zadziałał instynktownie. Padł na ziemię, ściągając w locie karabin z ramienia. Nie marnował czasu na dokładne wycelowanie, pociągnął za cyngiel. Strzał przeszył ośnieżone igliwie. Odturlał się na bok, na wypadek gdyby spudłował i ukryty w zasadzce Rosjanin zdołał odpowiedzieć ogniem.

 Cisza.

 Mikaelowi wystarczył rzut oka, by zrozumieć sytuację. Zawrócił, zbliżając się od boku do podejrzanej jodły.

Ruki wwierch! Sdawajsja!

Cisza.

Nim Lászó podniósł się z powrotem na nogi, Fin rozgarniał już gałęzie. Pusto. Jedynie nietknięty śnieg, osypujący się pod jego dotykiem. Nigdzie w pobliżu nie było też śladów, które musiałby zostawić uciekający Rosjanin.

Helvetii… – Lászówi ciężko było odgadnąć, czy przekleństwo Mikaela rzucone było pod adresem widmowego snajpera, czy jego fałszywego alarmu.

Spędzili jeszcze chwilę, by obejść okolicę dookoła i upewnić się, że nie przeoczyli żadnych tropów. Na próżno.

– Dobra. Nic tu po nas. Ruszajmy dalej.

 

 Niedługo później znaleźli odpowiednie miejsce: położone w zagłębieniu terenu, osłonięte z trzech stron drzewami i blisko szosy. Do północy przerzucili większość sprzętu i rozstawili namioty. Jeśli wszystko poszło dobrze, powinni przez jakiś czas być bezpieczni.

 Późno w nocy Lásza obudził niski pomruk. Jakby przeciągły grzmot, rozchodzący się na wszystkie strony poprzez leżącą pod nimi wieczną zmarzlinę. Rosjanie coś bombardowali. Sądząc po kierunku z którego dochodziły grzmoty, mogło to faktycznie być ich byłe obozowisko.

 Krótkie mgnienie snu pomiędzy tamtym wybudzeniem a świtem wypełnił Lászlowi odbłysk snajperskiej lunetki, mrużącej swe ślepię o pionowej źrenicy. Hurgot artylerii obniżył ton jeszcze bardziej, stał się bardziej regularny – jak pomruk kota – aż wreszcie ucichł zupełnie.

 

 Skoro świt, Ahti zarządził zbiórkę całego oddziału.

 – Ruskie depczą nam po piętach. Wedle starego… – wskazał na trzymaną w ręku otwartą kopertę z rozkazami – …całe to bombardowanie było przygotowaniem dla większej akcji. Ale na to już na pewno wpadliście. Teraz pora na konkrety.

 Narysował butem w śniegu grubą linię pomiędzy sobą a oddziałem.

 – Tutaj – wbił nogę głębiej w jeden koniec odcinka – jest Suomussalmi, zajęte przez czerwonych. To – wskazał linię – jest oczywiście szosa Raate. Tam gdzie stoicie, jest ruska dywizja zmechanizowana. Ta, która przez ostatnie kilka dni radośnie i samobójczo pchała swoje czołgi w las. Niestety, jej dowódcy odlali sobie trochę oleju do głowy.

 – No to się muszą jeszcze bardziej postarać. – Juhani wzruszył ramionami. – Oni się wysilają, my zmieniamy lokalizację, znowu szukają wiatru w polu. Koło się zamyka.

 – Tyle że kiedy my uciekamy i szukamy nowego miejsca, oni zajmują opuszczony teren. Przez ostatnie trzy dni posunęli się kilka ładnych kilometrów. Jeśli połączą się z jednostkami okupującymi Soumussalmi, będą mogli po prostu oczyścić całą okolicę metr po metrze. A nam pozostanie jedynie ucieczka, o ile będzie jeszcze którędy.

 – No dobra. Więc na czym polega plan?

 Ahti ponownie potrząsnął kopertą.

 – Wedle informacji dowództwa, jutro o świcie Rosjanie spróbują wykorzystać nasze ruchy i przełamać się większą grupą. Czołgi, ciężki sprzęt, tym razem z odpowiednią obstawą. Równocześnie jednostki z Suomussalmi spróbują wypadu z nadzieją, że obydwie siły połączą się gdzieś pomiędzy. Jeśli chodzi o naszą kontrę, oddziały bliżej miasta mają się okopać i bronić aż przybędzie wsparcie z głównego odwodu. Drużyny takie jak nasza, położone bliżej ruskiej szpicy, mają pozwolić czerwonym wejść głębiej w las, by następnie uderzyć z flanki. Podzielić oddziały, zniszczyć sprzęt, zadać maksymalne straty.

 – Czyli w sumie nic nowego. Mnie pasuje – Juhani ponownie wzruszył ramionami, tym razem z uśmieszkiem na twarzy.

 – Na razie skupmy się na przygotowaniu. Połowa oddziału na rekonensans, reszta ma sprawdzić sprzęt. Do wieczora chcę wiedzieć, jak i którędy najlepiej się przemieszczać, a jutro broń ma działać bez zarzutu. Do roboty!

 

– Hiszpania, co? – Juhani odłożył na chwilę lejek, by rozruszać zmarznięte palce. Ostre, zimowe słońce skrzyło się w stojącym między nimi szpalerze wypełnionych śmierdzącą cieczą butelek.

 – Hm? – Lászó nie przerywał pracy, starannie wypełniając pozostałe puste flaszki benzyną. W zmrożonym powietrzu syntetyczny zapach wiercił nozdrza dwakroć mocniej.

 – No, że byłeś tam! Walczyłeś po stronie Franco, tak? Kiedy dokładnie? Gdzie? Jak się tam znalazłeś?

 Lászó westchnął ciężko.

 – Możemy przejść na inny język? Łatwiej opowiadać. Fińskiego na tyle nie znam.

– Francuski? Znam ze studiów.

 – Może być. Ja również.

 – No to mów!

 Węgier zbierał przez chwilę myśli, upewniając się że w napełnianej właśnie butelce poziom cieczy jest idealnie taki, jak powinien być.

 – Podczas poprzedniej wojny ojciec walczył na froncie w Galicji, potem bił rewolucjonistów w Budapeszcie. Kiedy byłem dzieciakiem, zawsze powtarzał że czerwoni wrócą, więc trzeba być gotowym. Nauczył mnie strzelać gdy tylko podrosłem na tyle, by utrzymać sztucer. Gdy trzy lata temu skończyłem studia i powiedziałem mu, że chcę ruszyć do Hiszpanii, przydać się na coś, bez słowa pomógł zorganizować wyjazd.

 – Nieźle, nieźle… – Juhani strzelił palcami, po czym wrócił do pracy nad swoją połową butelek. – Wiesz, u mnie było trochę inaczej. W sumie to nawet nie był mój pomysł, tylko brata. Służy w lotnictwie, na Przesmyku, koło Viipuri. Kiedy ruskie uderzyli, wysłał mi telegram. “Juhani, rusz tę swoja zasiedziałą dupę z biura, przydaj się!”… Zgłosiłem się, umiem na nartach jeździć i mam dobre oko, więc wepchnęli z marszu do piechoty. No i jestem!

 Zaśmiał się pogodnie, po czym zamilkł na chwilę, zajęty zawijaniem knota.

 – No dobra, ale Hiszpania! Opowiadaj!

 Lászó nigdy nie uważał swojej służby w Iberii za szczególnie fascynujący temat. Jego oddział stacjonował z dala od najcięższych walk, a on sam zajmował się głównie rozpoznaniem. Ku jego zdziwieniu, Juhani chłonął opowieśc jak gąbka, dopytując o najdrobniejsze szczegóły, o miejsca walk i używany sprzęt. Węgier zaspokajał jego ciekawość na ile mógł, aż opróżnili całą skrzynię, przerabiając jej zawartość na kilkadziesiąt improwizowanych granatów zapalających.

 – Powinno wystarczyć. – Lászó zakręcił kanister z resztką benzyny i odniósł go do płytkiej, przykrytej namiotem jamy służącej im za skład narzędzi i zapasów. – Niestety, wiele więcej ci nie jestem w stanie opowiedzieć. Nawet nie to, że nie ma czasu. Po prostu nie ma o czym gadać.

 – Daj spokój! – Fin machnął ręką. – Nawet jeśli to nie jest materiał na powieść, to i tak świetnie się słucha takich historii z innych krajów. Jesteśmy w podobnym wieku, a patrz ile świata już zwiedziłeś! A mówią, że wojna tylko pieprzy ludziom życie…

 Lászó pomyślał o padającym na śnieg Ilmarim.

 – Ano… – westchnął. – Niektórym bardziej, innym mniej…

 

 Tej nocy wypadła jego warta. Była psia godzina. Na Węgrzech wschodni horyzont zacząłby już szarzeć charakterystycznym blaskiem przedświtu. Tutaj, na skraju polarnej nocy, cały czas panowała zupełna ciemność. Rosnący sierp księżyca wypełniał czyste powietrze swoim zimnym światłem, a gwiazdy migotały na tle czerni nieba.

 Nagle, bezgłośnie, ponad czubki drzew wystrzeliła czerwona raca. Po niej dwie kolejne – wszystkie na zachodzie, z kierunku na Suomussalmi. Lászó zerwał się na równe nogi, ruszył biegiem w stronę namiotu Ahtiego.

 – Sygnał! – Rozchylił poły wejścia, dla pewności łomocząc pięścią w leżącą w rogu radiostację. – Ruskie się ruszyli! Pobudka!

 Zbiórka zajęła im jedynie kilka minut. Z bronią i duszą na ramieniu ruszyli na wschód, na wyznaczone zawczasu miejsce zasadzki. Na niebie przed nimi zakwitła kolejna raca, po niej jeszcze jedna. Zgodnie z przewidywaniami, Rosjanie ruszyli z obydwóch stron, szerokim frontem.

 

 Wedle założeń dowództwa, Rosjanie mieli tylko kilka tras, którymi mogli bezpiecznie i szybko przeprowadzić ciężki sprzęt. Huraganowe bombardowanie, skoordynowane wypady w las i wreszcie zmasowane, dwustronne natarcie miały w zamyśle czerwonej generalicji rozproszyć Finów i wykorzystać wynikły chaos by umożliwić obydwóm dywizjom połączenie sił. Niestety dla nic, oddział Ahtiego nie chciał pójść w rozsypkę. Byli zdolni do walki, zwarci i gotowi.

 Ale z drugiej strony, nie wiedzieli ile drużyn podzieliło los grupy Tapia. Teoretycznie mieli radiostację, mogli spróbować skontaktować się z innymi oddziałami, zmodyfikować plan, załatać dziury stworzone przez brakujące jednostki. Jednak Ahti, podpierając się rozkazami pułkownika, zarządził bezwzględną ciszę radiową. Szli w ciemno. Los bitwy o Suomussalmi miał zależeć od wyniku chaotycznej, nieprzewidywalnej szarpaniny.

 Lászó wdrapał się na drzewo, zajmując pozycję na jednej z gałęzi. Przewiązany w pasie sznur mocował go do pnia, a gęste igliwie i gruba warstwa śniegu chroniły przed obserwacją. Ostrożnie, samą lufą karabinu, poszerzył swoje okno na świat. Pogrążony w przedświcie las był idealnie cichy, jeśli nie liczyć dobiegającego z zachodu przytłumionego huku dział.

 Nie wiedział, ile czasu minęło nim ten martwy spokój zaburzył pierwszy bliższy dźwięk. Z początku szepczący, stopniowo urósł do wyraźnego pomruku, osiągając kulminację w łoskocie lecącego na niskim pułapie samolotu.

 Przesiekę wypełnił oślepiający, biały blask zrzuconej flary. Ze swojej kryjówki Lászó nie mógł dostrzec bezpośrednio ani jej, ani aeroplanu – ale dźwięk silnika brzmiał znajomo. Chyba Tupolew. Nie niepokojony przez nikogo, radziecki bombowiec kontynuował lot, chcąc oświetlić nadciągającym czerwonoarmistom jak największy obszar lasu.

 Kilka minut później, nim zawieszona na spadochronie flara zdążyła się wypalić, dostrzegł na tle śniegu pierwszy ruch. Ciemny, kanciasty kształt przedzierał się z warkotem przez białe zaspy. Gąsienicowy ciągnik otwierał pochód, wioząc na pace czterech żołnierzy. Za nim, w dwóch kolumnach, maszerowali piechurzy. Następnie, z ogłuszającym rykiem potężnych silników, sunęły trzy czołgi. Za nimi, zamykając pochód i korzystając z utorowanej w śniegu ścieżki, szła kolejna podwójna kolumna piechurów i pół tuzina holujących artylerię ciągników.

 Lászó widział już tanki w Hiszpanii. Małe, włoskie tankietki i radzieckie maszyny z uzbrojonymi w działo wieżami. Słyszał doniesienia o nowych typach wysłanych do walki w Finlandii. Widział zdjęcia i szkice załączone do rozkazów przesyłanych z dowództwa. Ale rzeczywistość przerosła jego oczekiwania.

 Dwa razy dłuższe od sześciotonowych “dwudziestek szóstek” i o dobry metr od nich wyższe, wielowieżowe monstra parły przed siebie. Przecierający szlak ciągnik i piechurzy jeden po drugim ominęli zwalone w poprzek przesieki drzewo. Nowy czołg po prostu najechał na nie, łamiąc pień jak spróchniały kijek. Jego dwie mniejsze, uzbrojone w karabiny maszynowe, wieżyczki obracały się powoli, wypatrując ofiar.

 Zgodnie z planem Ahtiego, pozwolili czołówce kolumny przejść bez przeszkód. Mieli otworzyć ogień dopiero gdy w centrum zasadzki znajdzie się główna zwierzyna.

Wstrzymał oddech, odmierzając poprawkę względem głowy wyglądającego przez właz dowódcy pierwszego czołgu. Świat zamarł na ułamek sekundy.

Za powalonym po drugiej strony przesieki drzewem rozbłysł karabin maszynowy Mikaela.

Palec Lászla ściągnął spust. Poczuł całym ciałem kopnięcie odrzutu. Radzieckim oficerem wstrząsnął spazm, po czym jego bezwładne zwłoki zsunęły się do wnętrza maszyny.

Wszystkie cztery kolumny piechurów rozpadły się, a ich członkowie ruszyli biegiem, szukając jakiejkolwiek osłony. Z miernym skutkiem. Padali podcięci seriami z cekaemu, obaleni nadlatującymi zewsząd pociskami.

Korzystając z zamieszania, Ahti cisnął ze swojej kryjówki koktajl. Butelka roztrzaskała się o stalową płytę, rozbryzgując płonącą benzynę. Dwa następne mołotowy poleciały z innych kierunków. Płonąca mieszanka wlała się przez osłonę silnika. Po chwili cała maszyna stanęła w ogniu. Załoga salwowała się ucieczką, tylko po to by paść pod krzyżowym ogniem Finów.

Pociągał spust raz za razem, przerywając jedynie by przeładować swojego Mausera. Efekt zaskoczenia liczył się tylko przez kilka chwil – i wiedział, że dany im czas minie lada moment.

Drugi z czołgów przyspieszył i niezgrabnie skręcił w bok, zrównując się z liderem. Ocaleli piechurzy wbiegli w przerwę pomiędzy maszynami, używając ich cielsk jak improwizowanego okopu. Uzbrojone w karabiny wieżyczki pluły ogniem na boki, próbując sięgnąć ukrytych Finów. Główna wieża jednego z kolosów obróciła się. Z ogłuszającym hukiem wystrzeliła w stronę powalonego drzewa. Kryjówkę Mikaela pochłonęła kula ognia. Terkot cekaemu umilkł.

Długa, zamaszysta seria przecięła gałęzie tuż pod Lászlem, wstrząsając całym drzewem. Druga salwa poszła niżej, na wysokości niskich jodeł porastających skraj przesieki. Ze swojej pozycji László widział, jak kule przebijają zaśnieżone igliwie i rażą szykującego się do rzutu Tuomasa. Trafienie nie zabiło go od razu – impet pocisków wytrącił chłopaka z równowagi, przechylił trzymaną w ręku płonącą butelkę. Całość eksplodowała gdy paliwo dotarło do lontu, zasypując okolicę deszczem ognistych odłamków.

László zwalczył odruch paniki, nakazujący natychmiast uciekać z zagrożonego miejsca. Zacisnął zęby, przeładował karabin, wziął na cel ostrzeliwującego się zza czołgowego kadłuba czerwonoarmistę. Wystrzelił. Spudłował, pocisk skrzesał iskrę o ciemnooliwkową stal. Zarepetował. Złożył się do kolejnego strzału.

Nagłe uderzenie zimna było jak cios młota. O ile chwilę temu walczył z paraliżującym go strachem, teraz unieruchamiająca siła była jak najbardziej namacalna. Karabin wypadł z pozbawionych czucia palców, wbijając się bezgłośnie w gruby śnieg u stóp drzewa. Ziąb ignorował gruby kombinezon i warstwy odzienia, zdawał się pochodzić z wnętrza ciała. Jakby cały szpik w jego kościach przemienił się w lód. Mięśnie zdrętwiały do tego stopnia, że nie był nawet w stanie zaszczękać zębami.

Kanonada ucichła. Pojedyncze, zaskoczone jęki czerwonoarmistów niosły ze sobą ból i zaskoczenie. Poza leżącym na czerwonym śniegu Tuomasem nie był w stanie dostrzec swoich kompanów – ale oni również musieli czuć przeszywające na wylot ostrza mrozu.

I wtedy zobaczył to.

Nie miał pojęcia skąd się wzięło. Musiało wyjść z lasu – ale tak ogromny stwór nie miał prawa pojawić się niepostrzeżenie. Wielki jak tygrys, lecz smuklejszy i o długim, wilczym pysku. Kroczył po śniegu, zbliżając się od strony zniszczonej pozycji Mikaela. Pomimo masywnej budowy zdawał się nie zagłębiać w puch ani na cal. Pokrywało go długie, białe futro, a zakończony stalowoszarym kolcem ogon wił się nad jego grzbietem jak gotowy do ataku wąż. Nozdrza pracowały intensywnie, węsząc za ofiarą.

Dwóch najodważniejszych – albo najgłupszych – Rosjan zdołało zmusić swoje ciała do reakcji. Suchy trzask karabinowych wystrzałów roztrzaskał zastygłą ciszę. Z tej odległości, przy tak ogromnym celu, nie było mowy o pudle.

Niewzruszony, stwór obrócił swój szpetny łeb i w jednym susie dopadł czołgu. Wielotonowy blok stali zachybotał się i przesunął, przygniatając schowanych pomiędzy maszynami piechurów. Upiorny zgrzyt dartej pazurami blachy zagłuszył jęki bólu. Bestia jednym susem wskoczyła na grzbiet maszyny. Załoga czołgu obracała wieżę w rozpaczliwej próbie wymierzenia w potwora. Ten jednym chlaśnięciem łapy rozpłatał pancerną stal jak mokry karton. Po kilku bezlitosnych ciosach z wieży i jej załogi zostały jedynie strzępy. Jedno kłapnięcie paszczy przepołowiło dowódcę czołgu. Krew skapywała z kłów istoty, zamarzając zanim zdążyła sięgnąć kadłuba maszyny. László rozpaczliwie próbował zamknąć oczy, uciec przed widokiem masakry – ale sparaliżowane powieki odmówiły posłuszeństwa.

Zamykające kolumnę ciągniki, oszczędzone podczas pierwszej fazy zasadzki, otworzyły ogień. Ich karabiny zaklekotały. Rykoszetujące od czołgowej stali pociski krzesały iskry. Kolejne krzyki i jęki bólu oznajmiły, że niektóre zbłąkane kule sięgnęły zakleszczonych pomiędzy czołgami piechurów. Jedynie bestia stała niewzruszona, jakby ołów nie imał się jej śnieżnobiałego futra.

Boczna wieżyczka ostatniego nieuszkodzonego czołgu obróciła się w stronę stwora, dodając swoją porcję ołowiu do kanonady. Monstrum nawet nie zaszczyciło jej spojrzeniem – wyprowadziło szeroki zamach ogonem, wbijając jego zaostrzony czubek przez wizjer strzelca. Następnie jednym susem przeskoczyło dystans dzielący je od holowników, kpiąc z ludzkiego oporu.

W ruchach stwora nie było agresji. Nie było głodu. Starannie planował każdy atak, odmierzał każdy krok. Działał przemyślanie. Celowo. To nie był drapieżnik. Za rzeź odbywającą się przed oczami Lászla odpowiadał zimny, wyrachowany morderca. Zdawał się promieniować lodowatą aurą, być źródłem wszechogarniajacego, nieziemskiego mrozu wypełniającego przesiekę.

Umysł Węgra przegrywał walkę z zimnem. Wypełnione ciekłym lodem kości promieniowały bólem. Stężałe mięśnie zamieniły się w bezwładne, martwe bryły. Pole widzenia pokrył czarny szron. Krzyki, wystrzały i inne dźwięki zlały się w gęstą maź, zapychającą mu uszy.

W ostatnim przebłysku świadomości ujrzał jak podłużny łeb obraca się, kierując w jego stronę ślepie o pionowej źrenicy. Krew na zębach stwora zastygła zupełnie, zamieniając je w girlandę czerwonych sopli.

Ciemność wibrowała ociekającą sadyzmem parodią kociego pomruku.

 

* * *

 

Pierwszym doznaniem po przebudzeniu był dreszcz, echo zabójczego mrozu. Ale płynny lód odtajał, zamiast oddechu białej śmierci powietrze wypełniały zaduch stłoczonych ciał i ostra woń środków odkażających. Rozchylił oczy. Dookoła krzątały się pielęgniarki. Był w lazarecie, najpewniej kilometry od linii frontu.

Próbował się podnieść, zwrócić na siebie uwagę którejś z sióstr. Na próżno. Osłabione ciało nie chciało go słuchać. Zaschnięta krtań nie była w stanie wydać z siebie nic poza ochrypłym szeptem. Zresztą i tak nie miało to znaczenia. Najbliższa pielęgniarka szybko pchnęła go z powrotem na posłanie. Chyba beształa go z góry na dół – ale jeszcze nie odtajały umysł Węgra nie był w stanie zrozumieć ani słowa.

Opuścił szpital po tygodniu od wybudzenia. Odmrożenia drugiego stopnia skóry i powierzchowne układu oddechowego. “Jakby lodem oddychał” – usłyszał któregoś dnia komentarz jednej z zajmujących się nim sióstr. Ale poza tym był cały. Żadnych złamań, permanentnych obrażeń czy ran.

Na ile zdołał się zorientować podczas rozmowy z napotkaną przypadkiem francuską wolontariuszką Czerwonego Krzyża, razem z nim do lazaretu trafiło kilkudziesięciu żołnierzy walczących wzdłuż szosy Raate. Wszyscy z identycznymi obrażeniami. Kilku z wyraźną traumą na psychice. Bełkoczący o śnieżnej bestii, tygrysie, wilku albo irbisie, mordującym Rosjan. Surmie – jak nazwała go jedna z fińskich pielęgniarek, gorączkowo kreśląca na brzmienie tego imienia znak krzyża.

Próbował odnaleźć kolegów z oddziału. Bez skutku. Większość wyszła przed nim, wróciła na front. Tuomas dołączył do Ilmariego na liście ofiar. Juhani stracił ramię i został odesłany do domu. Bitwa o Suomussalmi dobiegła końca. Na ile udało mu się ustalić, drużynę Ahtiego uzupełniono i przerzucono na inny odcinek frontu. Na który dokładnie – nikt nie był w stanie powiedzieć. Nie wiedząc, co ze sobą począć, László złapał transport na dworzec, a następnie do Joensuu, najbliższego większego miasta.

Próbował ponownie zgłosić się na front. Bez powodzenia. Wojna, nazywana już zimową, wchodziła w kolejną fazę. Fińskie wojsko okrzepło, całkowite zwycięstwo pod Suomussalmi uskrzydliło obrońców. Nie byli już tak skorzy przyjąć w swoje szeregi przypadkowego ochotnika z dalekiego kraju. W najlepszym razie wciskali do ręki przedruki z gazet. Na Węgrzech zbierał się batalion ochotniczy. Jeśli mu się spieszy, to niech wraca do domu i spróbuje się tam zaciągnąć. Albo czeka na przybycie rodaków i zgłosi się już na miejscu. W najgorszym razie po prostu wzruszali ramionami. Typowe, biurokratyczne zobojętnienie.

Tymczasem zaoszczędzone na wyprawę fundusze topniały. W końcu musiał dać za wygraną. Najpierw wsiadł w pociąg do Helsinek, stamtąd promem przepłynął do Stettin, by wreszcie przez Breslau i Morawy wrócić na Węgry.

Praktycznie każdego dnia sięgał myślami – a nocą koszmarami – na zaśnieżoną przesiekę, gdzie stanął twarzą w twarz z pionową źrenicą śmierci. Surma, imię wspomniane przez przesądną pielęgniarkę, należało do mitycznego demona, strażnika karelskiego piekła. Tyle przynajmniej zrozumiał z krótkich, szeptanych rozmów toczonych w lazarecie z innymi rannymi. Oczywiście, była to bzdura. Śnieżne demony nie istniały, a już na pewno nie łowiły czerwonoarmistów, nieczułe na krzyżowy ogień karabinów maszynowych. Musiał podczas walki oberwać rykoszetem i stracić przytomność. Gruby kaptur uchronił go przed zranieniem, a wyziębienie tłumaczyło zwidy i halucynacje.

U niego oraz kilkudziesięciu innych przywiezionych z szosy Raate rannych. Członków różnych oddziałów, fizycznie niezdolnych do podzielenia się zawczasu tą historią i ustalenia jakiejś wspólnej wersji. Oczywiście.

Gdzieś koło Teschen, wpatrzony w ośnieżony las za oknem przedziału, przypomniał sobie słowa Ahtiego. O dawnych mieszkańcach fińskich puszcz, ich dziwacznej koegzystencji z ludźmi i o burzących spokój intruzach. Pomyślał o dziwnym błysku z pobojowiska pozostałego po obozie Tapia. Uśmiechnął się lekko. Zastanowił się, co przeszło przez myśl bestii, gdy podczas bitwy jego gasnące spojrzenie napotkało jej czujny wzrok. Bo co do jej rozumności nie miał żadnych wątpliwości.

Miał tylko nadzieję, że faktycznie zasłużył na udzieloną mu litość.

Koniec

Komentarze

A Ty poprawiasz błędy wskazane w komentarzach innych opowiadań?

Tak, czytam wszystkie komentarze, w miarę możliwości odpisuję, a wypunktowane błędy następnie poprawiam. Czy mimo to tutaj powtórzyły się jakieś błędy z poprzednich szortów?

 

EDIT: Chyba że chodzi o poprawianie błędów w już wrzuconych tekstach tutaj, na forum? W takim razie przyznaję, nie robiłem tego, wszystkie poprawki wprowadzam w oryginalnych plikach na dysku.

Tak, na forum. Bo generalnie na sporą część komentarzy już nie zareagowałeś i nie wiadomo czy przy komentowaniu tego tekstu poświęcać czas na ewentualne wskazanie elementów wartych poprawy :) 

…ojej. Kompletnie, całkowicie i absolutnie przeoczyłem opcje sortowania. Cały czas miałem włączoną opcję “Data”, przez co nie podbijało mi wątków tyle co skomentowanych, tylko cały czas wyświetlało w kolejności zapostowania…

Właśnie nadgoniłem zaległości z poprzedniego tygodnia pod “W toku”. Z tego co widzę, “Krok za krokiem” też dostał nowe komentarze – właśnie siadam do ich przepracowania i postaram się dzisiaj wprowadzić poprawki/odpisać.

Najmocniej przepraszam za to niedopatrzenie, mea maxima culpa.

Hej, Astraph! Opowiadanie kompletnie nie w moim klimacie (II wojna światowa, potwory, Węgry, Finlandia), ale czytało się nadzwyczaj dobrze. Przeczytałam całe, a tekst niekrótki – to chyba mówi wszystko. Styl nie jest zły, choć niekiedy chropowaty. Ciekawa historia z dobrym głównym bohaterem.

Niestety za mało tu fantastyki :( Pod koniec już się denerwowałam, że nie będzie jej wcale. Gdyby tekst był o połowę krótszy, byłoby ok. Na pewno sam zauważasz tę dysproporcję – potwór pojawia się bowiem znikąd, nie wydaje mi się, żeby były wcześniej jakieś przesłanki do jego pojawienia (popraw mnie, jeśli się mylę, ale opko czytałam wczoraj). Ktoś mógłby powiedzieć, że równie dobrze mogłoby go nie być, ale ja nie lubię bawić się w brzytwę Lema.

Jak napisałam – fantastyki jest niewiele, ale tekst sam w sobie nie jest zły. Mimo to z chęcią zobaczyłabym jej więcej ;) (i jednocześnie jestem ciekawa twoich następnych prac). 

 

 

Błędy, które szczególnie rzuciły mi się w oczy (choć jest ich więcej, ale nie jestem specjalistką):

 

 

“Podczas fińskiej zimy nie ma lepszych przyjaciół niż para nart[+.]

 

 

Ognisko, kilka namiotów[+,] w których można było zmrużyć oko i przechować sprzęt oraz zapasy – to wszystko, czego potrzebowali do działania.

 

 

Szarpało linie zaopatrzeniowe, planowało zasadzki, słowem, robiło wszystko, by czerwoni najeźdźcy pożałowali dnia[+,] w którym wkroczyli na fińską ziemię.

 

Drugi drużyna tyle co wróciła z wypadu.

Nie jestem pewna, o co chodzi w tym zdaniu. Tak miało być czy chodziło ci raczej o: “Druga drużyna dopiero co wróciła z wypadu”? 

 

 

– A tak ładnie się zapowiadało! – Tuomas pociągnął z piersiówki solidny łyk. – Po prostu musieliśmy na nich wpaść, no nie było przeproś!

Hmm… A nie miało być “nie było przebacz”? Czy może Tuomas wypowiada się w taki dziwny sposób? (jeśli tak narrator powinien to jakoś zaznaczyć).

 

 

– Nie dziś, to jutro. Albo pojutrze. Przynajmniej wróciliście w komplecie[+.] – Ahti wzruszył potężnymi ramionami, wpatrzony w ognisko.

 

 

 – I to jaka! – parsknął śmiechem Ahti, podnosząc wzrok na Węgra. – Daruj[+,] że spytam, ale tak w ogóle… wy tam na południu macie lasy? Takie wielkie i gęste, nie jakieś zagajniki.

 – Oczywiście[+,] że mamy… Może nie tak ogromne, ale przecież nie żyjemy na pustkowiu… – odparł, nie do końca pewien dokąd zmierza drwal.

 – Widzisz, bracie z bezdrzewnej krainy… – zatoczył ręką krąg.

“Zatoczył”.

 

 

– Bajki?! – sawoński drwal podniósł się z kucków, kręcąc smutno głową.

“Sawoński”.

 

 

 

Spojrzał na chwilę w stronę lasu, jakby z nadzieją[+,] że spomiędzy zaśnieżonych drzew wyjdzie jakikolwiek dowód na prawdziwość jego słów. Nic takiego oczywiście się nie stało – więc zrezygnowany obrócił się z powrotem ku ognisku.

Lepiej by było: “Nic takiego oczywiście się nie stało, więc…”

 

 

 

Organizują niewielkie patrole na nartach, lokalizują miejsca[+,] w którym mogą być nasze stanowiska, bombardują cały obszar artylerią z góry na dół.

 

 

– Dobra[+.] – Ahti skrzyżował ramiona.

 

 

Ta[+,] która przez ostatnie kilka dni radośnie i samobójczo pchała swoje czołgi w las. Niestety, jej dowódcy odlali sobie trochę oleju do głowy.

 – No to się muszą jeszcze bardziej postarać[+.] – Juhani wzruszył ramionami.

Hmm… “odlali sobie trochę oleju”? Z następnego zdania wynika, że wrogowie stali się mądrzejsi, więc chyba raczej “dolali/wlali”? 

 

 

– Powinno wystarczyć[+.] – Lászó zakręcił kanister z resztką benzyny i odniósł go do płytkiej, przykrytej namiotem jamy służącej im za skład narzędzi i zapasów.

 

 

 – Sygnał! – rozchylił poły wejścia, dla pewności łomocząc pięścią w leżącą w rogu radiostację.

“Rozchylił”.

 

 

 

W ruchach stwora nie było agresji. Nie było głodu. Każdy atak i każdy krok były starannie wymierzone. Przemyślane. Celowe. To nie był drapieżnik. Za rzeź odbywającą się przed oczami Lászla odpowiadał zimny, wyrachowany morderca. Zdawał się promieniować lodowatą aurą, być źródłem wszechogarniajacego, nieziemskiego mrozu wypełniającego przesiekę.

Po pierwsze: “wszechogarniającego” – zgubiłeś ogonek ;)

Po drugie: wystąpiła tu tak zwana “byłoza”. Wstawianie tego słowa jest pójściem na łatwiznę, czasem trzeba się nagłowić, jak inaczej ułożyć zdanie, aby pozbyć się tego “być” (oczywiście nie zawsze się da). Osobiście polecałabym pozbyć się trzeciego, więc: “Każdy atak i każdy krok zostały…” Tak na przykład ;)

 

 

Zresztą, i tak nie miało to znaczenia.

Zbędny przecinek.

 

 

Jestem pewna, że będzie tylko lepiej. Powodzenia!

Nie wysyłaj krasnoluda do roboty dla elfa!

Dziękuję za przeczytanie!

Faktycznie, stwór jako taki pojawia się dopiero pod sam koniec – ale pewne próby jego zapowiedzenia starałem się uwzględnić. Pierwsza była opowieść Ahtiego. Drugą widmowy “snajper” ze zniszczonego obozowiska. Trzecią nocny koszmar Lászla, z kocim okiem w snajperskiej lunetce i odgłosem artylerii przechodzącym w koci pomruk. Pisząc to i patrząc z perspektywy (debugowanie “na kaczuchę” działa nie tylko w programowaniu) faktycznie, może to być zbyt mało, a i powiązanie między nimi nie jest wcale oczywiste…

Oryginalne opowiadanie było znacznie krótsze – scena bitwy zajmowała w nim jakoś jedną trzecią, może ćwierć objętości, więc siłą rzeczy większa była też obecność Surmy. Miałem w planach również ciąg dalszy, dziejący się w późniejszym okresie i na froncie wschodnim, ale z różnych przyczyn nie pociągnąłem tego dalej. Głównie dlatego, że Polak i Węgier mogą być bratankami – ale nie byłem pewien, czy pisanie opowiadań z perspektywy walczącego po stronie Osi bohatera jest dobrym pomysłem. Z jednej strony, czerwonoarmistów nikomu nie żal. Z drugiej jednak, to cały główny bohater cały czas jest w szeregach tych złych.

 

Nie jestem pewna, o co chodzi w tym zdaniu. Tak miało być czy chodziło ci raczej o: “Druga drużyna dopiero co wróciła z wypadu”?

Tak, oczywiście :) To najpewniej pozostałość po użytym wcześniej słowie… Zamiast “drużyna” było “pluton” albo “zespół”.

 

Hmm… A nie miało być “nie było przebacz”?

Oczywiście, wariant z “przebacz” znam… Ale jestem też absolutnie przekonany, że sformułowanie “nie ma przeproś” słyszałem wielokrotnie, więcej, sam je na co dzień stosuję… ;) Tak czy siak, dla bezpieczeństwa poprawiłem.

 

Hmm… “odlali sobie trochę oleju”?

Pobawiłem się tutaj frazeologizmem “mieć olej w głowie” – zmądrzeli, więc musieli go sobie dolać.

 

“Byłozę” przeregadowałem. Wyłapałem jeszcze kilka drobniejszych baboli. Na poprawiony foreshadowing Surmy mam pewien pomysł, ale muszę go jeszcze doprecyzować…

Hmm… Faktycznie tak było. Teraz ma to więcej sensu, ale dla mnie to wciąż za mało :) 

 

Oczywiście, wariant z “przebacz” znam… Ale jestem też absolutnie przekonany, że sformułowanie “nie ma przeproś” słyszałem wielokrotnie, więcej, sam je na co dzień stosuję… ;) Tak czy siak, dla bezpieczeństwa poprawiłem.

O, to nie wiedziałam. W takim razie podoba mi się to :) Faktycznie bezpieczniej będzie zmienić (jeśli twoja wersja jest raczej nieznana), choć mógłbyś zostawić, ale wtedy, jak wspomniałam, musiałbyś to jakoś zaznaczyć. Bohater powinien w takim wypadku pomyśleć sobie, że ten facet dziwnie gada czy coś. Bo inaczej co chwilę ktoś mógłby zwracać ci na to uwagę ;)

Nie wysyłaj krasnoluda do roboty dla elfa!

Ładnie napisane. Sceny są plastyczne, zwłaszcza początek. Bez trudu wyobraziłam sobie sytuację bohaterów, padające strzały, ślady krwi na śniegu. Każda z kolejnych scen wydaje się dopracowana w szczegółach. Nie jestem targetem opowiadań o wojnie i wojsku, ale przeczytałam tekst z zainteresowaniem.

Trochę zabrakło fantastyki. Lana opisała problem wyżej. Dodam, że zbyt dużo wydarzeń typowych, codziennych na wojnie spowodowało, że środek nieco się dłużył.

Od strony technicznej czyta się dobrze. Lubię powieści militarne, a Twoje opisy są naprawdę fajne – plastyczne, a zarazem nierozwodnione przez nadmiar przymiotników. Dbasz o szczegóły, ale nie mordujesz nimi tempa. Od tej strony całość wygląda zacnie.

Co jednak kuleje? Tematyka tekstu, a właściwie jedno – o czym jest opowiadanie. Dzieje László podczas Wojny Zimowej to właściwie wyrwane fragmenty pokazujące wojnę, ale nic ponad to. Fragment fantastyczny to ledwo ozdobnik – niby zapowiedziane u początku podczas rozmowy, ale gdybyś zastąpił to nalotem bombowców radzieckich, nie byłoby różnicy, czy László ocalałby od bomb czy kłów tajemniczego stwora.

Mam więc wrażenie, że w naprawdę ładną formę wrzuciłeś za wiele – Wojnę Zimową, życie żołnierza, legendy Finów – a w konsekwencji nie pokazałeś mi nic. Zostałem z poczuciem nienasyconego głodu, ale nie w pozytywnym sensie. Raczej jak gość restauracji, który chciał befsztyk, pachniało mu gulaszem przez jakiś czas, a finalnie dostał golonkę. Niby wszystko ok, ale poczucie niespełnionego pragnienia pozostaje.

Podsumowując: koncert fajerwerków ma ładną formę, ale nie za bardzo czuję, co miała ona pokazać.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Jak na tematykę wojenną, to czyta się całkiem przyjemnie.

Trochę przewidywalna fabuła – wiadomo, że powinna wystąpić fantastyka, i skoro jeden z żołnierzy wspomina o fińskich legendach…

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka