Do wschodu jeszcze godzina i ćwierć.
Sprawdzam mapę w telefonie i skręcam w ślepy zaułek.
– Szukaj drzwi z symbolem trzech kółek – wyśpiewał Mały, ćpun-niziołek, gdy go przycisnąłem. – Tam mieszka koleś, co ma mocny towar. Już nie jeden człowiek po nim wykitował – powiedział, a potem pod ten adres mnie skierował.
Idę wolno, bezowocnie szukam właściwego wejścia, aż staję przed ceglaną ścianą nie do przejścia. Odwracam się, chcę sprawdzić drzwi drugi raz. Została godzina, więc goni mnie czas.
Wtem z przeciwnej strony nadciąga ork rozjuszony, przerośnięty w barach osiedlowy Corleone. Trzyma kołek zaostrzony i chce mojej mamony. W jednej chwili chwytam, że zostałem wystawiony.
Nikt nie przyjdzie z odsieczą, więc nie wołam na pomoc. Takie historie Harlem obserwuje co noc.
– Opróżniaj kieszenie – krzyczy do mnie ork.
Dźwiękiem policyjnych syren odpowiada Nowy York.
Błękit i czerwień tańczą przed zaułkiem, podjeżdża radiowóz z białym gliną za kółkiem, który strzeże dzielnicy jak rasowy owczarek. Ale gdy spojrzy w ten ciemnej uliczki kawałek, gdzie my jesteśmy, nic nie zobaczy, bo ludzkie oczy widzą inaczej i wcale różnicą nie jest to, że wampirzy wzrok przeniknie nawet najgęstszy mrok.
To bariera, która nas oddziela, stanowi przeszkodę nie do pokonania dla zwykłych śmiertelników bez magicznego doładowania, dlatego towar z opowieści Małego jest złotem dla czarnego rynku potentatów, bo dzięki niemu człowiek może spojrzeć za zasłonę światów, nie będąc samemu tam zaciągniętym siłą, tak jak ze mną się przydarzyło, gdy mistrzyni postanowiła mnie zmienić.
– Nie chcę kłopotów – odpowiadam spokojnie, wyciągając z kieszeni plik banknotów, które rzucam orkowi pod nogi.
Jego wyraz twarzy srogi wskazuje, że taki łup go nie satysfakcjonuje. Ok, ma mnie, w tych okolicznościach jego twarda szkoła negocjacji nie jest pozbawiona racji, więc zdejmuję łańcuch z szyi, a z palców sygnety.
– To już wszystko, nie kłamię. – Jasne, że kantuję, ale złotego Rolexa mu nie ofiaruję, a przynajmniej nie od razu.
Ork ocenia fanty, a ja się cieszę, że telefon schowałem zawczasu w kieszeni, mając nadzieję, że kasa i błyskotki wystarczą i osiłek swoje zamiary zmieni, ale ten się tylko zazielenił i ryczy:
– Gdzie jest klucz?!
Czyli plotka musiała roznieść się po ulicy.
Nici z misji incognito, muszę więc szybko załatwić to, nim zleci się tutaj całe miasto, więc składam dłonie w znak, jaki czyni moja mistrzyni, kiedy czaruje. Skupiam myśli i zaklęcie recytuję szybciej niż Watsky rapuje, ale… niestety nic się nie dzieje, znów pomyliłem się w trzecim wersie, a ork już nie zastanawia się co robić, tylko atakuje.
Pięść przelatuje tuż obok mojego nosa. Udaje mi się uniknąć ciosu, ale ork już następny szykuje. Kastet połyskuje w świetle neonów, kiedy w kierunku mojej twarzy zmierza. Obrywam mocno, aż nie dowierzam, że jeszcze na nogach stoję, ale przypominam sobie, że przecież nie żyję (zostałem wampirem ledwie pół roku temu, mistrzyni wybrała mnie ze względu na zdolności w wydobywaniu drogocenności z kieszeni przechodniów) i jedyne, czego powinienem się bać, to ów kołek, ale ork albo nie chce mnie zabić, albo woli najpierw się zabawić.
Wielkie Bary bije coraz mocniej, moja głowa podryguje coraz skoczniej w takt otrzymywanych uderzeń, aż pęka łańcuch zdarzeń i… ciemność, widzę ciemność… dyndam na – tak! – na łańcuchu, nogami do góry, z głową ponad dwa metry nad ziemią, z ustami orka przy uchu. Straciłem przytomność? Na jak długo?
– Gdzie jest klucz? – Władca Rynsztoka sapie mi do ucha. W jednej ręce nadal ma kołek, w drugiej koniec łańcucha przerzucony przez kratę balkonu na czwartym piętrze.
Wiem, muszę być twardy, ale perspektywa drugiego zgonu przekonuje mnie, by spuścić z tonu.
– Słuchaj, możemy się podzielić – proponuję. – Całe podziemie słyszało o bogactwach ukrytych w Harlemie.
Ork nie odpowiada, tylko odkłada na bok kołek i, ścisnąwszy kastet w pieści, traktuje moją głowę jak treningowy worek.
Widzę wirujące konstelacje gwiazd i słyszę trzask. To chyba kości przemieszczenie, szczęka odskakuje, nos zapada się do wewnątrz, ale szybko się regeneruję, więc po kilku chwilach znów mogę mówić.
– Mam klucz w kieszeni… to znaczy miałem, nim zdążyłeś mnie pobić. Teraz szukaj jego… gdzieś tutaj. O! – Wskazuję kiwnięciem głowy za plecy orka. – Tam widzę coś połyskującego.
On odwraca się i wypatruje czegoś, czego tam nie ma, a mi udaje się zerknąć na tarczę zegarka. Do wschodu trzydzieści minut, więc próbuję zaklęcia kolejnego (bo co mi zostało innego?) i już prawie kończę szeptać inkantację, kiedy ork uznaje, że przebrała się miarka.
– Miałem rację – warczy – kiedy wątpiłem, że taki śmieć mógłby okraść Drakona!
Sięga po broń, ale staram się nie myśleć o tym, że zaraz skonam i kończę zaklęcie. Mięśniak wykonuje pchnięcie, ale trafia w powietrze, a ja odlatuję pod postacią nietoperza w nieba stronę i (na wschodzie trwożnie wypatruję słońca śladów) oczom nie dowierzam, bo na jednej z balkonowych szyb widzę ów symbol: trzy okręgi złączone.
Czyli Mały mnie nie wystawił, jego wskazówki były trafione. Albo zrobił i to, i to, kierując się uczciwego kapusia honorem.
Biję skrzydłami ze wszystkich sił, ciężko mi, bo magiczny klucz połknąłem i chociaż ja rozmiary zmieniłem, on został taki sam. Wlatuję na balkon mieszkania dilera, którego poszukuję. Zaraz zrobi się widno, jasna cholera, przecież wtedy wykituję (tak ostatecznie). Stukam, nikt nie otwiera.
Nad jednym z okien uchylony lufcik znajduję, więc do środka się dostaję i swój prawdziwy kształt przyjmuję. Zerkam na tarczę Rolexa. Jeszcze tylko dwadzieścia minut do wschodu słońca, więc mam nadzieję, że się tu zadekuję do końca dnia.
Rozglądam się po pomieszczeniu. Na posłaniu leżą dwie miejskie boginki, na nogach pończochy, na ustach czerwień szminki i to wszystko, co na sobie noszą. Nie płoszą się przez moje wtargnięcie. Właściwie to wątpię, czy w ogóle mają o nim pojęcie, bo oczy zdradzają, że ich właścicielki z pigułkami przesadzają.
Ignorują mnie, więc ja też się nimi nie przejmuję i gospodarza tego lokalu wypatruję. Nie ma go w sypialni, w przedpokoju też go nie zastaję, ale wydostający się spod innych drzwi kłąb błękitnych oparów sugeruje, że ktoś właśnie coś gotuje i raczej to nie zupa. W tle słychać jak nawija Tupac, a kiedy otwieram drzwi czuję w powietrzu moc magicznego towaru.
– Czego? – rzuca mężczyzna stojący przy kuchni. Dopiero potem zerka w moją stronę, przez chwilę przypatruje się mi, ruchem dłoni ucisza dźwięki muzyki i mówi: – To ty okradłeś El Draco. Nie ma co, musisz mieć jaja… choć wyglądasz jak syn pokojówki i lokaja. Czyim jesteś sługą? Który wampir wysokiego rodu dołączył cię do pochodu swoich pionków?
Nie zastanawiał się długo, nim mnie rozgryzł.
– Nie chcesz? Nie mów, w porządku. – Mężczyzna wzrusza ramionami. – Masz jakiś interes? Jeśli nie, to wypad. I, tak między nami, to wolałbym, żebyś wyszedł drzwiami.
Facet nie wygląda na magika – łysy, wychudzony, ubrany w łachmany – ale jest w nim moc jakaś, która każe mi sądzić, że mam przed sobą prawdziwego czarnoksiężnika, więc od razu przechodzę do rzeczy:
– Potrzebuję pomocy, by, pod osłoną nocy, dostać się od piwnicy pewnego domu.
Mężczyzna próbuje mikstury, którą gotuje, robi zniesmaczoną minę i dodaje jeszcze cukru odrobinę (o ile ten biały proszek to cukier).
– Problem taki, że jeszcze nigdy nikomu nie udało się zakraść do skarbca El Draco. To prawdziwy bunkier – poucza mnie czarownik.
– Tak samo, jak nikt nigdy nie zwędził mu klucza.
– Twoja zuchwałość porażki nie wyklucza – odpiera i sięga po dozownik, którym odmierza dawkę mikstury. – Co oferujesz w zamian?
– Skarby, bogactwo, wieczna chwała? Połowa Nowego Yorku by się bała zadrzeć ze smokiem, a jeśli uda nam się przemknąć pod jego okiem i otworzyć drzwi, będziemy miasta bohaterami.
– Nie, dzięki – odpowiada mężczyzna po chwili zastanowienia. – Mam zbyt wiele do stracenia.
– Ten zegarek – wskazuję na Rolexa i wykorzystuję fakt, że mag rapem się fascynuje – za życia nosił sam Notorious B.I.G. Jeśli chcesz się przekonać, czy nie kłamię, zerknij w moje wspomnienia. Może być twój, wystarczy, że przeniesiesz mnie w pobliże drzwi. To jak, mam odejść, czy pomożesz mi?
Historia zegarka nie jest dla mnie bez znaczenia, przypomina mi o czasach, kiedy na wspomnienie nowojorskiego podziemia wyobrażałem sobie pojedynki freestylerów organizowane pod dachami opuszczonych magazynów, w piwnicach starych kamienic, albo na ulicach. Sam brałem w nich udział nie raz… ale teraz mam zadanie i najważniejsze jest jego wykonanie.
Mag szczerzy zęby jak kawaler orderu uśmiechu.
– Nie spieszy mi się do piachu, ale… Mikstura niewidzialności. – Podaje mi dozownik. – Ona ustrzeże cię od nieprzyjemności, tylko pamiętaj, nie masz jej ode mnie.
Zdejmuję zegarek i w sekund parę wędruje on na czarodzieja przedramię.
– A teleportacja? – pytam.
– Ach tak, racja.
Mężczyzna macha ręką i jeszcze udaje mi się miksturę wstrzyknąć, nim kuchnia magika postanawia zniknąć i podziemny korytarz ją zastępuje. W głowie mi wiruje, ledwo na nogach stoję, ale sprawdzam, czy jestem niewidzialny. Jestem. Brak możliwości zobaczenia własnego ciała to dowód kardynalny na to, że zaklęcie działa, więc (z braku pomysłu lepszego) ruszam przed siebie.
Zastanawiam się skąd mag mógł wiedzieć, gdzie znajduje się piwnica Drakona, przecież nie zdążyłem mu powiedzieć tego, co przekazała mi moja mistrzyni, nim została uwięziona, ale po kilku krokach patrzę – oto ona, piwnica smoka złego, króla całego podziemia Harlemu, od kiedy Nocna Pani zniknęła, pozostawiając władzę mu: potworowi, który nie ustępuje mocą najpotężniejszemu wampirowi.
Niedługo na tronie zabawi, kiedy moja misja dobiegnie końca.
Staję przed drzwiami jak Aladyn przed zamkniętym Sezamem i odruchowo zerkam na zegarek, by sprawdzić ile do wschodu słońca – ale przecież przehandlowałem Rolexa. Pewnie jakieś pięć minut zostało. Czasu mało, ale kiedy moja Pani będzie wolna, nic mi nie zagrozi, bo ona jest zdolna przenieść nas w dowolne miejsce w przestrzeni.
Czas działać, więc wyciągam klucz – ale nie z kieszeni, tylko z ciała. Wkładam rękę do gardła, wciskam ją do przełyku i natrafiam na coś twardego w dotyku. Szarpię, klucz wyjmuję i do dziurki w zamku go wkładam.
Nie pasuje!
Jak to: nie pasuje?!
Tak czułem, że ten pisarczyk fałszywy mnie wyroluje. Stąd jego uśmieszek krzywy, gdy mi fuchę proponował.
– Obyś tego pożałował, autorze! – krzyczę, bo ze złości nie wytrzymuję.
– Lepiej uważaj, narratorze – odpowiada mi niesiony echem głos z oddali – bo od tego, czy jestem w humorze, zależy jaki scenariusz przeważy szalę i czy cię pogrążę, czy ocalę!
Już nic więc nie mówię, tylko z pogardą spluwam, bo do odpowiedzialności za poziom jakości tej opowieści o dziwnej treści się nie poczuwam i dalej swoją rolę odgrywam.
Rozglądam się na boki z wyrazem trwogi na twarzy, a w myślach psioczę na tego wierszokletę, który się ma za poetę.
– To opinia fałszywa! – ponownie echo się odzywa – Gdzież twój profesjonalizm literackiego aktora? Tak psioczyć na autora, kiedy nie po twojej myśli układa się rola?!
– Jeszcze będzie mi mówić, jak mam wykonywać swoją pracę!
– Ostrzegałem, że zadzierać ze mną nie radzę – odpowiada głos, a ja już wiem, że przypieczętowałem swój los.
Wtem jasność nastaje w przestrzeni korytarza, a gdy się odwracam, dostrzegam idącego ku mnie pana podziemi, którego oblicze krew w żyłach zmraża (tak, tak: poprawnie jest „mrozi” – narrator uniżenie prosi, droga publiczności, o odrobinę wyrozumiałości, zważywszy na okoliczności bliskiej i niechybnej śmierci).
– Kto nachodzić moje włości się odważa?! – grzmi Drakon basem i raz za razem puszcza z pyska strumień pary, a jego oczy poszukują ofiary, ale, rzecz jasna, jej nie widzą. – Jakież to nędzne czary ze mnie szydzą?! – Potężne nozdrza wciągają powietrze – Magik! Twój zapach wietrzę!
Niespodziewanie pojawia się przed nim wychudzony łysol w wyciągniętym swetrze i granatowych spodniach od dresu.
– Jestem na twoje wezwanie, czcigodny panie. Wybacz mi to czarowanie. – Mag wykonuje gest palcami i moja niewidzialność odchodzi w zapomnienie. – Mam coś na przebłaganie, wielki Drakonie – dopowiada, a w jego dłoni pojawia się klucz, taki jak ten, który sam zwinąłem, kiedy buty El Draco czyściłem, gdy obsługiwałem wampiry wysokiego rodu i ich gości przeróżnego rodowodu podczas wieczornej partii pokera.
Jasna cholera, kiedy on go podmienił?
Smok ryczy, trzęsie łbem i w mężczyznę w garniturze się zmienia, po czym przyjmuje od żałosnego czarownika klucz i chowa go gdzieś po kieszeniach.
– I co to za robak w mroku piwnic przemyka, by dostać się to mojego skarbczyka? – pyta, podchodząc do mnie, a wokół robi się jakby zimniej, mimo że jako wampir nie czuję temperatury.
– Daj mi jeden powód – El Draco kontynuuje – by nie obedrzeć cię ze skóry.
Rzucam się mu w ramiona.
– Panie, szczerze żałuję, ale to nie moja wina, ona mnie szantażuje, nawiedza w snach, prześladuje w myślach, czy w dzień, czy w nocy, nie mogę uwolnić się od działania jej mocy! – lamentuję, łzy płyną na zawołanie, a klucz z marynarki na moje żądanie miejscami z tym przeze mnie trzymanym się zamienia (takie sztuczki potrafię robić od niechcenia, to mój naturalny talent do grzebania po kieszeniach).
Smok odpycha mnie z obrzydzeniem i zbity z tropu moich słów brzmieniem, zastanawia się, czy wart jestem zabicia, czy nie lepiej tak żałosnego śmiecia pozostawić w stanie nie-życia i zatrzymać jako ciecia.
Ja, wykorzystując krótki jak mgnienie oka moment, kiedy Smok… rzeczywiście mruga, dopadam do zamka, przekręcam klucz, otwieram…
– Mistrzyni, to ja, twój wierny sługa – mówię i nim udaje mi się zajrzeć do środka, do mych uszu dociera jej głosu melodia słodka.
– Dobrze się spisałeś numerze czterysta czwarty. Powołałam wielu, ale ty okazałeś się być z nich najwięcej warty. – Wraz ze słowami z mroku wyłania się sylwetka mej pani. – A ty, Smoku… Twoja zdrada jeszcze mnie boli, ale, mimo tego, co zaszło, mogę ci pozwolić ogon podkulić i czmychnąć.
Smok w odpowiedzi postanawia tylko prychnąć i rozpoczyna proces transformacji, ale na to już za późno, powietrze jest już pełne wibracji powodowanych wzburzeniem emocji Nocnej Pani.
Dotychczas tylko słyszałem o niej w akcji. Ponoć kiedy recytuje wersy swoich dissów, potrafi złamać ducha największych herosów, więc się przysłuchuję.
– Ty, Gadzie, czy patrzyłeś dziś w lustro? Gęba zakazana, źle skrojony garnitur a w głowie pusto. Skąd pomysł, że przerośnięty kuzyn pytona, będzie brylować na salonach? Twoja forma jaszczurza to ma być próba zastraszenia, czy wysiłki, by wprawić mnie w stan rozbawienia kształtem przypominającym widok męskiego przyrodzenia i to nawet nie w chwili wzwodu, tylko znużenia? El Draco? A co ma znaczyć ta poza na Latynosa? Marzył ci się występ na gali wrestlingu, tylko zabrakło stringów w twoim rozmiarze? No już, podejdź, zaczynaj, pozwól, niech ci Pani twoje miejsce wskaże. No już, zarycz, wydaj jakiś dźwięk z tej szkaradnej gęby, pokaż no te wielkie smocze zęby, a kiedy już skończysz, może dołączysz do reszty nieudaczników, którym się wydaje, że skoro im nie staje, to powinni zająć się polityką i być na świeczniku. No, już, posłuchajmy twojego ryku!
Mistrzyni wrzeszczy, a sufit nad nami trzeszczy, aż tynk się sypie.
Smok tylko ślepiami łypie i – nie wierzę! – odchodzi w swoją stronę.
– Skończone – stwierdza mistrzyni poprawiając koronę, która pojawiła się w jej włosach. A potem, zerknąwszy z ukosa na pękające sklepienie, Nocna Pani znika niczym optyczne złudzenie.
Zostawiła mnie?
Tak małe miałem dla niej znaczenie?
Nie, to sprawka autora!
Sufit pęka, przysypują mnie kamienie, jednak przez losu zrządzenie (losu? wszyscy wiemy, kto uformował kształt tego stosu) moje oblicze wystawione jest na promienie słońca.
Sycząc i skwiercząc od ich gorąca, lecz nie wydając z siebie zawodzenia odgłosu, by pokazać ci swój kunszt, autorze, na oczach osób, które to czytają, cierpliwie katusze znoszę i czekam końca.
Wygrałem… na swój sposób.