Blask ognia oświetlał siniaki, rany, obtarcia i brud na półnagim ciele mężczyzny. Ręce i nogi krępowały mu grube więzy, na których brązowiały plamy zaschniętej krwi. Oddychał ciężko i spluwał co chwilę różową śliną zmieszaną z drobinami piasku. Słońce chowało się za grzbietem pobliskiego szczytu. Niedaleko pasł się koń oraz baran, w oddali zawył szakal. Zand, siedzący naprzeciwko związanego, podniósł głowę i zaczął nasłuchiwać.
– Złe miejsce – powiedział. – Może lepiej cię tutaj zostawię? Kuzyni pewnie już złapali twoich kamratów. Starczy rozrywki na kilka dni, gdy konie będą ich rozrywać. I po co było kraść nam owce?
Mężczyzna zareagował szerokim uśmiechem, wyszczerbionym przez kilka godzin wleczenia po ziemi przez konia. Nie odzywał się, jedynie charczał i spluwał. Jego twarz wyglądała, jakby postradał zmysły. Oczy biegły we wszystkie strony, szukając czegoś w otoczeniu. Zand mimowolnie się odwrócił. Niewielka dolina, w której rozbił obozowisko na noc, zdawała się być opuszczoną. Jedyne ślady ludzkiej obecności stanowiły kawałki pogańskich ruin, których czas nie zdążył rozkruszyć. Nie zachęcała, ale nie chciał kluczyć przez wąskie górskie przejścia i przesmyki po nocy. Istniało spore ryzyko, że on lub koń się potkną lub wpadną w szczelinę. Szkoda zwierzęcia.
– Złe miejsce – powtórzył.
Raptem koń zarżał i stanął dęba. Zand zerwał się z miejsca. Podszedł do wierzchowca i wtedy zauważył, że tuż obok głowę podniósł wąż. W blasku ognia jego łuski wyglądały niczym odłamki obsydianu. Gad spoglądał na Zanda badawczo, wysuwając co chwilę rozdwojony język, a potem zwrócił łeb w stronę barana. W tym samym momencie po dolinie rozległ się obłąkańczy śmiech złodzieja. Zand zrobił krok do tyłu i ostrożnie zaczął się odwracać.
Usłyszał syk. Zand odskoczył intuicyjnie w bok, spodziewając się ataku. Nic. Wąż nie odwrócił wzroku od barana. Wtem Zand dostrzegł drugiego, identycznego, który oplótł się wokół szyi złodzieja. Syczał wściekle i językiem biczował powietrze. Oba gady nienaturalnie zlewały się z cieniem szczytów, jakby były jego częścią.
Pasterz w duchu pomodlił się do Allaha o zmiłowanie. Miał wrażenie, że zostaje poddany próbie.
– Nie waż się wymawiać imienia jednego z uzurpatorów! – wrzasnął nieznany głos.
Zand nerwowo rozejrzał się dookoła, szukając osoby, która się odezwała, ale nikogo nie dostrzegł. W dolinie był tylko on, złodziej, koń, baran i dwa węże. Żadnej innej istoty ludzkiej. Gady zamarły, wbijając żółte ślepia w pasterza, który wpadał w coraz większą panikę. Ich oczy świeciły delikatnym blaskiem, jednocześnie przerażającym i hipnotyzującym. Niewidoczna siła trzymała go za wszystkie kończyny, nie pozwalając na najmniejszy ruch.
– Wkroczyłeś do grobowca naszego pana. Klęknij, ofiaruj człowieka i barana, a włos ci z głowy nie spadnie. Decyduj. Już! – odezwał się ponownie nieznany głos.
Zand, choć był prostym pasterzem, zdał sobie sprawę, że to węże do niego mówią. W jego głowie. Uścisk zelżał. Padł na kolana i oddał pokłon gadom. Najpokorniej jak umiał. Trząsł się cały ze strachu, bojąc się o swoje życie oraz duszę.
Węże zasyczały z aprobatą i przystąpiły do przyjęcia ofiary. Pierwszy skoczył, wystrzelony niczym strzała. Głową uderzył barana prosto między oczy. Kość pękła, a zaskoczone zwierzę padło na ziemię. Wąż otrząsnął się, bo czym wbił się do środka i zaczął pałaszować mózg. Drugi po prostu zaczął wpychać się do głowy mężczyzny przez nos. Histeryczny śmiech złodzieja przerodził się w skowyt. Chrząstka chrupnęła, a przegroda nosowa rozerwała się od naporu gadziego cielska. Z nosa, ust i uszu lała się krew. Znajdujący się wewnątrz ciała wąż wyciągnął przez nos mózg na powierzchnię, po czym połknął go w całości.
Zand dyskretnie obserwował wszystko, i mimo przerażenia nie rzucił się do ucieczki. Powstrzymywała go świadomość, że jeśli znieważy owe demony, to te rzucą się na niego i stanie się ofiarą w tej pogańskiej dolinie.
Węże nacieszyły się posiłkiem i zwróciły uwagę na pasterza. Podpełzły do niego, otaczając z obu stron. Rzekły jednocześnie w głowie Zanda.
– Postąpiłeś mądrze. Pierwszy, co posiada rozum. Jesteś potomkiem dawnych królestw. Nadajesz się.
Nagle oba węże zniknęły, by zaraz pojawić się na barkach pasterza. Wgryzły się w jego ciało i zaczęły wsiąkać niczym płyn. Zand padł na kamienisty grunt i ledwo oddychał. Nic nie widział, ogień zgasł, nastała ciemność. A w niej pojawiła się postać mężczyzny o trzech głowach. Jednej ludzkiej i dwóch wężowych. Wyglądał jak ten, którego Zand widział kiedyś na płaskorzeźbie w mieście wymarłych pogan.
Wtedy postać zmieniła się. Urosła. Stała się trójgłową, gadzią bestią.
***
Fiorenzo obudził się zlany potem. Wstał, podszedł do miski z wodą i obmył twarz. Każdej nocy, gdy tylko zamknął oczy sen wracał. Zawsze ten sam. Zerknął na łoże. Sofia spała snem sprawiedliwego. Po cichu założył spodnie i luźną koszulę, po czym wyszedł z sypialni. Zaszedł do pokoju obok. W łóżeczkach spały jego skarby – Ezio i Pietro. Leżeli spokojnie, zmęczeni całodzienną zabawą.
Ruszył dalej, kierując się ku dachowi rodzinnej siedziby rodu Feriddici, który to górował nad okolicznymi budynkami. Wszedł na niewielki taras, który zlecił wybudować, by mieć punkt do obserwacji gwiazd. Budynki w najbliższym otoczeniu należały do jego rodziny, zaś tuż za nimi zaczynały się siedziby innych zamożnych rodów. Gdzie nie spojrzał, tam potencjalnych przeciwników straszyły grube mury, wąskie okienka strzelnicze i okute żelazem bramy. Nawet tutaj, w najwspanialszym i najbogatszym mieście cywilizowanego świata, ludzkie emocje brały górę i rody sięgały po ostateczny argument – siłę. Na szczęście Feriddici nie musieli od czasu Ligi Lombardzkiej sięgać po broń inną niż pióro i floreny.
Spojrzał w niebo. Od dawna pasjonował się astrologią. Przypomniał sobie swoje notatki sprzed kilku dni i rozmowy z innymi astrologami z uniwersytetu. Roku pańskiego 1345 nastąpiła koniunkcja Marsa, Jowisza i Saturna. Wyraźny znak, że nadchodzi coś złego. Katastrofa na nieznaną dotąd skalę. Wspólnie napisali pismo do samego Klemensa VI, o swoich przewidywaniach i prośbach o modlitwę za dusze wszystkich mieszkańców Florencji. Podejrzewali wojnę lub zarazę. Fiorenzo jednak nie wspominał, że zaobserwował coś jeszcze. Tylko on widział cień na powierzchni księżyca. Jakby sam Szatan przyjął postać smoka i mu się objawił. Milczał, choć czuł, że to znak czegoś znacznie gorszego. Nie przyznał się nikomu poza ojcem. Nazwaliby go szaleńcem, a plotka o pomieszaniu zmysłów mogłaby zaszkodzić interesom rodziny. W trosce o przyszłość swoich synów Fiorenzo nie chciał do tego dopuścić.
Noc była parna. Wciągnął powietrze nosem, by poczuć zapach miasta. Rynsztok, końskie łajno, świeżość wody i woń wełny. Florencja w całej okazałości. Brakowało tylko jednego elementu, by nadać miejskiemu bukietowi całości, ale jak to mówili starożytni: „pecunia non olet”. Wychylił się jeszcze, by spojrzeć na ulicę. Dostrzegł wtedy, że z gabinetu ojca wciąż widoczny jest blask świec. Fiorenzo postanowił go odwiedzić.
Zapukał, po czym wszedł do środka. Giovanni Feriddici podniósł głowę znad księgi. Miał w zwyczaju zapisywać pod koniec dnia przychody i rozchody całej familii, aby mieć wiedzę o każdym florenie, który trafia lub wypływa ze skarbca w piwnicach. Na pomarszczonej twarzy siedemdziesięciolatka malowało się niezadowolenie.
– Ojcze… – zaczął Fiorenzo.
– Znowu nie możesz spać? Wizje?
– Tak, ciągle czuję, że zmierza do nas tragedia. Przypominam sobie ciągle tego smoka, tak samo tego pasterza o śniadej twarzy. Myślę…
– Pomyślałbyś o wykorzystaniu swoich talentów w rodzinnym interesie – odparł sucho starzec, skrobiąc dalej piórem po pergaminie, kreśląc równe rzędy cyfr. – Zadbałbyś o nasz dom bankowy. Stary jestem, wszystkiego nie upilnuję, a i dobry wzór swoim synom dasz. Twój brat sam zarządza przędzalniami w mieście, jest lubiany wśród gręplarzy. Lepiej dba o interes rodziny. Jakbyś też wziął się do uczciwej pracy, godnej rodu patrycjuszy, to pewnie już byśmy zasiadali w radzie miejskiej.
Fiorenzo z pokorą słuchał ojca. Poniekąd przyznawał mu rację, ale jego dusza od spoglądania na rosnące stosy złota wolała wgłębiać się w gwiazdy. Westchnął. Przyszedł tak naprawdę zapytać się o coś jeszcze.
– Rozumiem, ojcze. Nie chcę zawieść rodziny, ale uwierz proszę, że te wizje są tak natrętne, że nie pozwalają mi skupić się na niczym innym. Dlatego ponawiam pytanie, które zadałem parę dni temu.
Giovanni odłożył pióro i ułożył dłonie w piramidkę. Spojrzał na syna, jak na jednego z wielu kupców, którzy przychodzili prosić ród Feriddici o pożyczkę. Oceniał go i liczył w głowie potencjalne zyski i straty.
– Pod jednym warunkiem. Jak tylko rozwiążesz tę sprawę, to skupisz się na rodzinie, a nie gwiazdach. Zgoda?
– Tak, ojcze.
– Dobrze. – Giovanni wstał i podszedł do jednej z półek. Wyciągnął kilka książek, odsłaniając tym samym ukrytą skrytkę. W środku znajdowała się szkatułka. – Jest przepowiednia, która pojawiła się, gdy nasz ród zarządzał w imieniu Rzymu prowincjami na wschód od dawnej Fenicji. Żył kiedyś król, którego imię zaginęło, zakopane pewnie gdzieś na stepach przez pokolenia heretyków z Konstantynopola i zadeptane kopytami koni pogan. Naprawdę nie wiem, w czym ci niby to pomoże.
Senior rodu przerwał, stawiając szkatułkę na ławie. Otworzył ją. W środku znajdowała się gliniana tabliczka, w wielu miejscach popękana lub pokruszona. Wyryto na niej litery, które Fiorenzo nic nie mówiły. Pismo wyglądało, jakby ktoś wbijał niewielki klin, do napisania treści. Na samym środku znajdowała się postać uderzająca trójgłowego potwora buławą z byczymi rogami.
– Co to jest, ojcze?
– To, o co prosiłeś – odpowiedział. – Wiem tylko tyle, że ta tabliczka była już dziedzictwem rodziny jeszcze za pogańskich czasów. To właśnie ta przepowiednia. Mój dziad pokazał to kiedyś jednemu uczonemu. Stwierdził, że to pismo, którym posługiwali się Babilończycy i ludy z tamtych stron. Widzisz. To jest dowód, że jesteśmy potomkami tego króla, a konkretnie jego najstarszego syna. Nasza rodzina jest stworzona by rządzić. Jak nie tamtą krainą, to przynajmniej Florencją. A tak, do rzeczy. Owy mityczny władca zabił innego, jakiegoś strasznego tyrana, przepełnionego pogańską mocą. Uczony wyczytał trzy imiona. Nie wiem, czy wszystkie odnoszą się do niego, czy nie. Azi Dahaka, Zahak i Smok Zimy. Jego rządy okazały się czasem nieszczęść, chorób i bestialstwa. Obiecał zemstę na uzurpatorze i jego potomkach. Pamiętasz tę dziwną buławę, którą kiedyś znalazłeś w skarbcu w naszej willi w Toskanii? Tę z głową byka. To ponoć nią zabito tego całego Zahaka. Ile w tym prawdy, nie wiem, ale sam w to nie wierzę, i ty lepiej też nie.
Giovanni przeżegnał się, a Fiorenzo wraz z nim. Starzec zamknął szkatułkę i schował.
– Idź już lepiej spać. Zacznij od jutra swoje obliczenia, przypuszczenia i wróżenie z gwiazd. Chcę cię jak najszybciej widzieć zajmującego się poszerzaniem wpływów rodziny.
***
Zand wędrował. Długo. Nie potrafił stwierdzić, czy przez kilka miesięcy czy lat. Dotarł do dziwnych krain wschodu, pełnych wonnych przypraw, bogatych tkanin i tajemnic. Chwycił się za pierś. Jego pan żądał kolejnej ofiary. Dwójka młodych chłopców próbowała się wyzwolić z więzów. Krzyczeli przez zakneblowane szmatami usta, ale na zewnątrz nikt nie mógł ich usłyszeć. Wszyscy byli martwi, pokryci czarnymi wrzodami na ciele. Tylko krew Feriduna mogła uchronić przez zarazą, którą on, Smok Zimy sprowadził, by odsiać cel swojej zemsty od motłochu. Chłopcy byli zdrowi, żywotni, odważni, ale wciąż tylko ludźmi. Krew mieli rozrzedzoną tak mocno, że poza zdrowiem nie posiadali nic więcej ze swojego przodka.
Podszedł do nich. Na jego barkach pojawiły się dwa wybrzuszenia. Zand zrzucił z siebie szaty, odsłaniając nagi tors. Dwa czarne węże wyrastały z jego barków, niczym dodatkowe głowy. Na wysokości splotu słonecznego błyszczał medalion, również wrośnięty w ciało, przedstawiał twarz wystawiającą rozdwojony język. Zand zmienił się przez ten czas. Z wątłego pasterza przeistoczył się w silnego, postawnego mężczyznę. Moc Zahaka rzeźbiła jego ciało, czyniąc je jak najlepszym narzędziem. Na wspomnienie swojego początkowego buntu chciało mu się śmiać. Czuł, że jest niepokonany, każda cząstka jego ciała udoskonalona. Nagroda za pochylenie głowy przed Smokiem Zimy. I czeka jeszcze większa, gdy zniszczy wszystkich potomków uzurpatora. Nawet sam Ahura Mazda, zdrajca swego ludu, po tysiąc przeklęty najwyższy, nie uratuje ich.
Zand chwycił obu chłopców za gardła i podniósł. Wzmocnił uścisk. Kręgi szyjne trzasnęły niczym słoma. Bez oporu. Węże, jak to miały w zwyczaju, zaczęły wgryzać się w ich głowy, by dostać się do mózgów. Uwielbiały mózgi. Zahak uwielbiał mózgi. Zand również zaczął uwielbiać mózgi. Do wspólnego żołądka trafił rarytas, sycąc i dodając kolejną porcję mocy. Puścił truchła i położył się na pobliskim posłaniu z liści. Zasłużył na odpoczynek.
Po dobrym śnie Zand usiadł na środku osady. W wilgotnym powietrzu brzęczały muchy, siadające na ciała zrzucone na wóz. Woń błota, pobliskich kwiatów ozdabiających domostwa oraz kadzidła z kapliczki wielorękiego, nieznanego boga mieszała się z zapachem gnijących ciał i choroby. Zand ułożył nogi w pozycji lotosu, tak jak nauczył go niedawno jeden z tutejszych mnichów, zanim czarne wrzody zarazy wyssały z niego życie.
Zand zaszedł daleko na wschód. Widział dwie rzeki, większe od Eufratu i Tygrysa. Żółtą, będącą źródłem życia skośnookiego ludu o równie starożytnym rodowodzie, co królestwo Zahaka oraz świętą rzekę Ganges, również dająca siłę rodom obcych i starych bogów oraz ich ludzi. Zahak również uczył się od Zanda. Duma wielka niczym góra otworzyła się na nowe możliwości. Chłonął nową wiedzę. Nie zabijał od razu, uczył się. Inaczej niż w przeszłości.
Sługa zaczął oddychać równomiernie. Zagłębiać się w siebie. Coś, co za starego życia uznałby za bzdurę. Sięgał po moc, którą dzielił się z nim Zahak. Wciąż słabą, będącą zaledwie iskrą dawnej potęgi. Nienawiść, która pozwalała szukać potomków i rozsiewać zarazę. Stworzenie czegoś, co Zahak nazwał Czarną Śmiercią mocno nadwątliło jego siły, zmuszając Zanda do zjadania niemal w dzień w dzień ludzkich mózgów. Nie było to łatwe, bo nie chciał przyciągać uwagi.
Zmieszał swoje zmysły ze zmysłami Smoka Zimy i otworzył na świat. Coraz szerzej i szerzej. Wizja pokazywała mu połacie terenu zdziesiątkowane przez zarazę. Zarówno dalekie jak i jego rodzinne strony. Potomków uzurpatora nie wyczuwał, ale ślad wciąż istniał. Poprosił, by jeden z łbów skupił swoje zmysły na krainach na zachodzie. Domenie hipokrytów, oddającego cześć ukrzyżowanemu mesjaszowi. Zand poczuł zniesmaczenie swojego pana i go rozumiał, ale nie miał teraz na to czasu.
Poczuł ich. Dostał aż gęsiej skórki. Mrowie rozrzedzonej krwi, rozsianej po morzu pomiędzy lądami. I jedno miejsce, gdzie skupiło się plemę Feriduna. Miasto na wielkim półwyspie.
Zand otworzył oczy. W głowie miał mętlik od wrażeń pozazmysłowych, ale tak jak jego pan czuł zadowolenie. Nadszedł czas, by wyruszyć na zachód.
***
Dwójka mężczyzn ciągnęła wóz wypełniony ciałami zmarłych na chorobę, którą miejscowi nazwali Czarną Śmiercią. Prowadził ich lekarz zarazy, który pukał grubym kijem do drzwi każdego z domów, by zapytać o zdrowie domowników. Smród choroby i palonych ludzkich ciał dominował na ulicach, podobnie jak płacz, nie mogących się pogodzić z odejściem bliskich. Zaraza trwała już dwa lata, i nawet teraz, roku pańskiego 1350, nie ustępowała.
Fiorenzo westchnął. Został sam w rodowej siedzibie. Brat, jego rodzina i rodzina Fiorenzo uciekli w głąb Toskanii rok temu. Ojciec został wraz z nim, aby pilnować interesów, ale zmarł. Fiorenzo znalazł go w jego gabinecie. Leżał na swojej księdze, a ręka wciąż trzymała pióro, z którego zdążył spłynąć cały atrament. Senior rodu Feriddici zmarł we śnie, ze starości.
W pustym domostwie Fiorenzo czuł się źle, bo momentami nie miał do kogo się odezwać. Nawet przyjaciele, młodsi i starsi, uciekli poza miasto. Jak słyszał, bardzo lubili wtedy opowiadać sobie historie. O miłości, czasem o wojnie lub o planach na przyszłość. Te krótkie wieści i wymiany informacji traktował niczym skarb.
Choć ból samotności doskwierał mu niemiłosiernie, to wiedział, że dobrze zrobił. On nadchodził. Po kilku latach spokój wizje wróciły ze zdwojoną siłą. Smok pojawiał się każdej nocy, czarne cielsko o dwóch wężowych głowach i jednej ludzkiej. Leciał na błoniastych skrzydłach po nieboskłonie, niczym cień nadchodzącej zagłady. Ojciec nie wierzył w przepowiednie, ale Fiorenzo tak. Gwiazdy, fortuna wydana na sprowadzenie ksiąg z Jerozolimy, konsultacje na uniwersytetach z uczonymi cywilizowanego świata umocniły go w wierze, że on, Zahak, Smok Zimy zmierza ku niemu i jego rodzinie.
Wiedziony przeczuciem Fiorenzo zszedł do rodzinnego skarbca. Przez chwilę siłował się z kuframi florenów, które blokowały mu drogę, ale udało się. Odnalazł sarkofag pokryty pismem klinowym. Odchylił wieko. Buławę o głowni w kształcie byczej głowy pokrywały pajęczyny, jak całun działa w grobowcu. Fiorenzo chwycił pewnie za rękojeść oręża.
Nagle oślepiło go światło, a gdy odzyskał wzrok ujrzał postać wojownika, o fantazyjnie plecionej w walce brodzie. Ciało miał śniade, a mięśnie wyraźnie zaznaczone.
– Jam jest Feridun, krwi z mojej krwi – powiedział basowym głosem. – Chcę ci pobłogosławić Fiorenzo, przed bitwą z Zahakiem, którego to obowiązek pokonania spadł na ciebie. Przyjmij proszę…
Raptem w pomieszczeniu pojawiła się druga postać, spowita jasną poświatą. Kopnęła Feriduna w brzuch, po czym przebiła go włócznią. Fiorenzo doskonale zdawał sobie sprawę, kto mu się objawił – San Giorgio, pogromca smoka. Feridun zniknął. Święty wyciągnął rękę nad buławę, a broń rozpaliła się do czerwoności. Niewielkie cienie wypełzły z oręża i spłonęły. Następnie San Giorgio dał znać, by człowiek chwycił za rękojeść.
Fiorenzo podniósł oręż, który raptem zaczął się zmieniać. Rękojeść wydłużyła się do drzewca, głowa byka zmniejszyła, a rogi wydłużyły i złączyły ze sobą, tworząc ostrze. Tym samym powstała włócznia.
– Fiorenzo, synu Giovanniego, demon przybywa do twego miasta. Poczwara, która wydostała się na świat i sieje zarazę. Jednak Pan wyznaczył ciebie – tu zawiesił głos i spojrzał badawczo na Fiorenzo – by pokonać potwora. Z Bożą pomocą i moim świętym błogosławieństwem dasz radę. Pamiętaj, moc pochodzi od Pana, a nie pogańskiego bałwana.
Po czym zniknął.
Od tamtego czasu Fiorenzo nie mógł się powstrzymać i co godzinę zanosił modlitwy dziękczynne do San Giorgio, że pobłogosławił go i tę pogańską broń, by na chwałę Bożą zgładzić potwora. Czuł się wybrany, tak jak mówił ojciec. Ich rodzina dokonywała i wciąż miała dokonywać wielkich czynów. Nie wiedział tylko kiedy.
Dni spędzał na polerowaniu broni i nauce walki nowym orężem. Wieczorami modlił się, by miłosierny Bóg uchronił jego dzieci przed zarazą i bestią. Nie zajmował się interesami, bo te praktycznie zamarły. Kupcy omijali większe miasta lub osiadli, czekając lepszych czasów i bezpieczniejszych szlaków. Gręplarze w warsztatach jego brata umierali każdego dnia. Morowe powietrze lubiło dopadać szczególnie ich. Jakiś szalony uczony z uniwersytetu głosił, że to przez wszy i szczury, ale za głoszenie głupot obito go kijami. Fiorenzo podejrzewał, że to Zahak, ale nie miał dowodu na to. Bo kto niby uwierzy, że pogańskie bóstewko potrafi zabijać z taką mocą? Milczał. Bał się klątwy, nie chciał zaszkodzić rodzinie.
***
Fiorenzo otworzył oczy. Ktoś go próbował obudzić. Spojrzał dookoła, był w rodzinnej kaplicy. Widocznie zasnął podczas modlitwy. Odwrócił się i aż podskoczył. Za jego plecami stał San Giorgio w złotej zbroi. W dłoni trzymał włócznię Fiorenzo, oceniając ją dokładnie. Spojrzał z niesmakiem na grot włóczni i byczą głowę pod nią.
– Synu, powstań. Już czas. – Podał drzewce Fiorenzo.
Mężczyzna pochylając głowę przyjął pokornie broń. Czując, że święty namaszcza go przed nadchodzącą bitwą. Potem zniknął. Fiorenzo natychmiast przywdział na siebie zbroję, która pamiętała czasy jego dziadka, walczącego razem z gwelfami z władzą cesarza. Czuł na plecach smutne spojrzenie swego pogańskiego przodka, ale je zignorował. Zawierzył życie Bogu i to w jego chwale zabije diabła. I to Bóg spisał chwałę jego i jego rodziny, a nie jakieś starożytne byty, które w większości wymarły. Gdy był gotowy wyszedł, wiedziony intuicją do swojego wroga.
Spotkali się na placu, na którego to brzegach wciąż znajdowały się stosy gruzu i popiołów, ale to nie była sprawka Zahaka. Tutaj znajdowały się domostwa rodów popierających gibelinów, zdrajców wspierających stronnictwo cesarza. Rada miasta ochrzciła to miejsce Piazza della Signoria i mieli względem niego spore plany. Słońce dopiero co maszerowało ku szczytowi nieboskłonu, chowając się za Pałacem Vecchio. Do południa było jeszcze daleko.
Awatar Zahaka wyglądał w mniemaniu Fiorenzo dziwnie, ale zarazem bogato. We Florencji jedwab był luksusem, drogocennym towarem sprowadzanym z dalekiego wschodu. Nawet on pomyślałby dwa razy zanim by kupił choćby belę. Tymczasem jego przeciwnik nosił koszulę oraz spodnie z tego materiału. Zand raptownie zerwał z siebie górną warstwę odzienia. Nagi tors pokrywały blizny i dziwne tatuaże, głównie węży. Jednak uwagę najbardziej przyciągał medalion na piersi.
Fiorenzo chwycił mocniej włócznię i wycelował prosto w serce swego wroga.
Zand spojrzał na potomka Feriduna pobłażliwie. Prosta zbroja, zła postawa, niepewny chwyt broni. Innej niż się spodziewał. Zahak podszeptywał, że to czas lub wpływy tutejszego bóstwa zmieniły oręż i widać było, że przeciwnik nie miał zbyt dużo czasu na naukę walki. Zand zaś miał wiele lat doświadczenia, odwiedził wiele miejsc i uczył się od mistrzów. Wszystko, by stać się narzędziem swego pana, by być godnym stać u boku Smoka Zimy. Tymczasem przeciwnik zdawał się zupełnie nie przygotowany do starcia. Słaby, niewiedzący co to prawdziwa walka. Zand prychnął, zniesmaczony tym widokiem. By nadać starciu odrobiny satysfakcji i dreszczu emocji przyjął pozycję, wystawiając przed siebie ręce. Zamierzał upokorzyć przeciwnika gołymi rękoma.
Fiorenzo ruszył do szturmu. Krzycząc ciągle:
– San Giorgio, uccisore del drago! San Giorgio, uccisore del drago!
Raptem, zupełnie niespodziewanie, oczy Fiorenzo zalśniły jasnym blaskiem, tak samo włócznia. Na plecach zaś wyrosła para skrzydeł. Niesiony mocą świętego, Fiorenzo wyprowadził kilka szybkich pchnięć w kierunku zaskoczonego Zanda. Awatar Zahaka wykonał kilka uników, ale i tak grot włóczni skaleczył mu twarz.
Zdumiony Zand szybkimi susami cofnął się, tworząc dystans między nimi. Milczał. Nie spodziewał się, że ten słaby człowiek będzie naczyniem dla innej potęgi. Jednak wciąż nie zamierzał przywoływać całej mocy swego pana. Czekał cierpliwie. Wyczulonymi zmysłami poczuł, że obserwuje ich wiele par oczu. Żywych oraz martwych. Miasto cierpiało od zarazy, wewnętrznych waśni i pychy, więc i zbłąkanych dusz na ulicach nie brakowało.
Fiorenzo znowu ruszył do ataku. Włożył całą siłę w pchnięcie. Zand obrócił się, ponownie unikając ciosu. Szybkim susem zmniejszył dystans i sam przystąpił do ataku. Uderzał pięściami w twarz i zbroję. Fiorenzo nie wiedział, co się dzieje. Nigdy nie widział, by ktoś tak walczył. Przypominało to taniec śmierci, nieznany w tej części świata. Uderzenia dzwoniły raz za razem. Rytmicznie. W mgnieniu oka.
Zbroja wgięła się głęboko. Blask zgasł. Trzeszczały żebra. Florentczyk odrzucił włócznię i wyciągnął miecz, ale nie zdążył nawet się nim zamachnąć. Zand zawirował półobrotem, podcinając nogi Fiorenza. Ten padł na ziemię i nie zdążył wstać. Zand uderzeniem pięścią pozbawił go tchu, a po chwili życia.
Kruki, posilające się przed chwilą padliną chorych, rzuciły się na świeży posiłek. Dziobały bez litości, wyjadając oczy i kawałki mięsa. Na placu pojawiło się kilku zbrojnych, wezwanych przez zaniepokojonego patrycjusza. Zand tylko uśmiechnął się. Przywołał parę nietoperzowych skrzydeł i wzbił się w powietrze, obserwując, jak gapie pospiesznie wykonują znak krzyża. Miał jeszcze dużo pracy, by dokonać zemsty swego pana, Zahaka. Wyczuwał w okolicznych krainach wielu potomków. Nie wiedział tylko, czemu raptem paru zaczęło mu umykać. Jakby oszukiwali zmysły. Zdławił niepokój. Żaden przed nim nie ucieknie.
Na plac wyszło kilku gapiów, których choroba jeszcze nie zmogła. Długo potem opowiadano o diable, który zabił prawego człowieka, a potem czmychnął. Zostawiając za sobą smród siarki. Florentczycy zawsze lubili koloryzować.
Tymczasem w niewielkiej winnicy w Toskanii należącej do rodu Feriddici dwóch młodych chłopców i dwie dziewczynki słuchały starego sługi o starożytnych czasach, chwale ich rodziny oraz temu, że są przeznaczeni do wielkości. Muszą tylko wierzyć w siebie, a nie obce moce i się przygotować. Mieli tylko śmieszne imiona, których nie potrafiły wymówić prawidłowo. Feridinum… Feridun…