- Opowiadanie: Kurou - Morgan

Morgan

Witajcie!

Zapraszam do przeczytania pierwszej części mojego opowiadania. Mam nadzieję, że przypadnie wam do gustu. Zostawcie także swoje opinie. 

Miłego czytania!

Oceny

Morgan

Pierwsze promienie słońca pojawiły się nad lasem, rozjaśniając zieleń łąki i wzgórz przed nami. Nas wciąż okrywał cień rzucany przez drzewa. Mgła unosząca się nad trawą powoli zanikała ukazując skrywane kwiaty zdobiące teren niczym czerwony dywan. Wyglądały jak krew, która niedługo się poleje barwiąc swym szkarłatem otaczające nas błonie. Przepiękne maki unosiły ku niebu swoje korony. Niedługo będą się pochylać pod ciężarem posoki, która będzie z nich skapywać jak łzy z oczu niewiast płaczących nad losem poległych.  

Odziani w czarne zbroje rycerze Manduru byli znacznie liczniejsi. Sześć tysięcy konnych, piechurów i łuczników, przeciwko naszym czterem tysiącom zbrojnych. Na miejsce mieli dotrzeć jeszcze konni hrabiego Nildona, lecz była to dla mnie wielka niewiadoma, pomimo jego zapewnień o lojalności.

Mandurańscy łucznicy zajęli pozycję na wzgórzach i czekali. Wraz z nimi stał co najmniej jeden szereg piechoty, zapewne dla ochrony. Wielu z nich przysłoniło oczy by ochronić je przed oślepiającym słońcem. Będą mieli problem. U podnóża infanteria tworzyła centrum formacji, oba skrzydła zajęte były przez kawalerię, która z niecierpliwością oczekiwała znaku do ataku.

– Pani – głos stojącego obok mnie mężczyzny przerwał mi rozmyślania. – Za dużo ich, nie damy rady.

Spojrzałam na rycerza. Ryża czupryna ledwie równała się z moją głową, mężczyzna był nieprawdopodobnie niski, prawie że jak karzeł. Wąsy tej samej barwy przykrywały mięsiste wargi. Jego bojowa zbroja lśniła, jakby była świeżo wypolerowana, środek napierśnika zdobił czarny ryczący niedźwiedź, symbol rodu. Prawą rękę oparł w gotowości na głowicy miecza, pod lewą pachą trzymał hełm w kształcie głowy dzikiego zwierza. Hrabia Robert Gosz, jeden z nielicznych możnych, którzy po pojmaniu mojego ojca i upadku głównej armii, pozostali u mego boku.

– Cierpliwości, nie po to przez ostatni rok zbieraliśmy ludzi, żeby teraz się wycofać. Nie będzie to pierwsza bitwa, którą mamy szansę wygrać. W ostatniej straciliśmy tylko nielicznych, kolejni żołnierze przybywający z różnych zakątków kraju wciąż zasilają nasze szeregi i zastępują poległych – odpowiedziałam, z niesmakiem na niego patrząc. – Nasz plan się powiedzie – zapewniłam go. Jeśli nie, wszyscy zginiemy.

Chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz mój wzrok skutecznie go od tego odwiódł. Znów spojrzałam na wrogie wojska.

Jego słowa były mądre. Armią, którą miałam za swoimi plecami nie byliśmy w stanie przeciwstawić się sile Manduru. Najlepsi rycerze zginęli w boju rok temu, gdy załamała się cała linia obrony tworzona przez ludzi mego ojca. On sam został pojmany i według plotek jest przetrzymywany w lochach królewskiego pałacu. Ostatnią nadzieją była zbieranina farmerów, kucharzy, pozostałych wojowników i weteranów, którzy służyli w wojsku mojego ojca, a także wielu rycerzy wiernych mnie i mojej sprawie, lecz było ich zbyt mało. Wiedziałam, że duża część tego wojska potępiała moje postępowanie, ale nie mówili tego głośno. Wystarczyło im, że wygrywamy bitwy, po których mogą zebrać trofea z ciał poległych. Mimo naszej liczebności byliśmy silni, a przeciwnicy wciąż nas lekceważyli.

Obserwowałam mężczyznę przejeżdżającego przed mandurańskimi oddziałami zagrzewając ich do walki. Okrzyki docierały do nas sprawiając, że część ludzi za moimi plecami niespokojnie szeptała. Wrogie chorągwie powiewały na wietrze, wśród nich można było dostrzec złote liście na czarnym tle, herb władców Manduru. Wrzawa na znak człowieka w lśniącej zbroi ucichła.

Jego napierśnik, mimo barwy ciemnej jak noc, podczas której na ziemie nie padał nawet najsłabszy blask księżyca, odbijał promienie słońca niczym lustro. Ciężki płaszcz zakrywał prawie cały zad karego konia, którego dosiadał rycerz. Złote skrzydła zdobiące czarny hełm lśniły w blasku poranka i wznosiły się ku górze, sprawiając, że mężczyzna wydawał się wyższy niż w rzeczywistości. Widok ten przyprawiał o niepokój i trwogę.

Ciszę, jaką na chwilę zapadła przerwały wrogie bębny, dźwięk sprawiał, że serce zaczynało bić mocniej, a umysł ogarniał strach. Widziałam jak ich dowódca unosi miecz, w którym odbiły się promienie wczesnego jesiennego słońca, jego żołnierze odpowiedzieli gromkim okrzykiem.

Dałam ludziom znak do nieznacznego wycofania się do lasu. Sama wyszłam przed szereg i wyciągnęłam oręż. Widząc mój ruch, wroga armia ponownie zamilkła uciszona przez mężczyznę uniesieniem dłoni. Wyzywającym gestem skierowałam czubek szkarłatnego ostrza w stronę jednego z jego zastępców.

Jeśli informacje o nim okażą się prawdziwe wyruszy do ataku bez zgody.

Sekundy się dłużyły. Czułam szalejące w mojej piersi serce, w głowie miałam plątaninę myśli. Co jeśli doniesienia będą kłamstwem? Co z tymi ludźmi, jeśli nasz plan nie zadziała? W tej bitwie postawiłam wszystko na jedną kartę, był tu każdy miecz, który zasilił te szeregi. Zginąć mogło wielu ludzi, jeśli popełnię najmniejszy błąd. Oddech przyspieszył. Z niepokojem oczekiwałam na jakąkolwiek reakcję mężczyzny. Widziałam jak moja dłoń trzymająca pozłacaną rękojeść drżała. Nie wiedziałam tylko, czy z powodu oczekiwania, czy strachu.

Jego niespokojny koń czując zapewne emocje, jakie targały jeźdźcem stanął dęba. Wstrzymałam oddech.

W końcu ruszył na nas, chwilę później kolejni podążyli za jego przykładem nie bacząc na wściekłe krzyki ich dowódcy. Odetchnęłam głęboko.

Dałam moim ludziom znak do wycofania się, miecz schowałam do pochwy. Piechota szybkim marszem schowała się w gęstwinie, a ja podążyłam za nimi. Wrogie wojska były coraz bliżej nas.

Kluczyliśmy pomiędzy drzewami omijając pozastawiane pułapki. Przewagę dawała nam nierówność terenu i gęstość roślinności, która powinna wystarczająco długo zatrzymać konnice, żeby nas dopaść będą musieli zejść z koni i podążyć naszym śladem. Wielu z nich zginie w wilczych dołach, niektórych pozabijają żołnierze ukryci pod deskami przykrytymi darniną i runem, inni zostaną złapani w sieci. Rycerze, którzy zdecydowali się na pewną śmierć pod deskami i tak byli już jedną nogą w grobie. Ich rany były zbyt ciężkie by je wyleczyć, lecz zbyt słabe by pozbawiły ich życia od razu. Cierpieli trawieni przez ból i gorączkę, ale nie chcieli umrzeć jak tchórze chowający się w namiotach, woleli poświęcić swoje życie dla odzyskania Astorii.

Usłyszałam przeraźliwe rżenie rannych koni wpadających do dołów i krzyki żołnierzy. Zatrzymałam się na chwilę nasłuchując. Bluzgi rzucane przez mężczyzn poniosły się echem po lesie. Natrafili na schowanych rycerzy i wilcze doły. Okrzyki bólu zmieszały się z przekleństwami, lecz większość z nich ruszyła dalej. Słyszałam dobiegający zza moich pleców głośny chrzęst łamanych patyków i szeleszczących liści. Przyspieszyłam, większość moich ludzi już znacząco mnie wyprzedziła.

Zahaczyłam stopą o wystający korzeń i upadłam na ziemię. Mocno obiłam łokcie. Za moimi plecami coraz wyraźniej słyszałam wrogich żołnierzy. Z pasa, do którego miałam przytroczony miecz wyjęłam mały sztylet, którym mogłabym przeciąć włókna.

Szarpałam się z kawałkiem drewna, gdy ujrzałam pierwszego z nich. Znacznie wyprzedził swój oddział.

Nie miał hełmu. Jego łysa głowa poznaczona była bliznami. Brak mu było jednego oka, a drugie z nienawiścią i furią wpatrywało się we mnie. Czerwona twarz wyrażała jedynie gniew i zawziętość, po zmarszczonym czole spływały krople potu. Usta miał wykrzywione, a spomiędzy nich, wraz z ciężkim oddechem, wylatywały krople śliny. W lewej ręce trzymał długi miecz gotowy do ataku.

Zbliżał się coraz szybciej.

Ostatnim szarpnięciem przecięłam ostatnie włókna korzenia i poprawiłam uchwyt. Wycelowałam i rzuciłam nóż.

Mężczyzna zatrzymał się w pół kroku i runął. Nie miał już drugiego oka.

Wstałam i ruszyłam biegiem. Na mojej twarzy pojawił się lekki uśmiech, ucieszyłam się, że wciąż pamiętałam klasztorne nauki, a moje ciało nie zapomniało tego, czego się nauczyło.

Przede mną pojawiła się kolejna polana, na jej drugim końcu rozstawione były cztery katapulty. Wokół nich gromadzili się ludzie gotowi na atak wrogich rycerzy, którzy będą wyłaniali się z lasu. Powoli podjeżdżały do nich wozy ze zbrojnymi, którym udało się bezpiecznie dotrzeć do celu.  

Podjechał do mnie mężczyzna na karym koniu, za sobą ciągnąc drugiego wierzchowca. Szybko wskoczyłam na siodło i skierowaliśmy się w stronę mojej małej armii. Jasne włosy idealnie współgrały z zielonymi oczami mojego towarzysza. Mocna linia szczęki, mimo jego młodego wieku, nadawała mu poważny wyraz twarzy. Srebrna zbroja odbijała promienie słońca, brak jednak było na niej herbu.

– W ostatniej chwili pani – odezwał się.

– To prawda – odpowiedziałam zdyszanym głosem, ale uśmiechnęłam się.

Galopem dotarliśmy między katapulty.

– Wszystko gotowe? – Zapytałam zsiadając z wierzchowca.

– Tak pani – odezwała się niska brunetka. – Słoje ze smołą i oliwą gotowe, czekamy tylko na znak.

– Dobrze – skinęłam głową. – Strzelajcie bez rozkazu. I dajcie mi wody.

Dziewczyna pokłoniła się i wróciła do wydawania rozkazów swoim podwładnym. Giermek towarzyszący jasnowłosemu mężczyźnie podał mi bukłak.

Poczułam jak chłodna woda zwilża moje suche gardło.

Stałam na lekkim wzniesieniu obok jednej z katapult. Z niecierpliwością oczekiwałam pojawienia się pierwszych mandurańczyków, którzy wyłonią się z lasu. Utworzenie korpusu inżynierów przez moją matkę wiele lat temu, było najlepszym, co mogło spotkać to wojsko. Wielu uczonych interesujących się konstrukcją, alchemią i wieloma innymi naukami, które były mi obce, przybyło do nas, by dzielić się posiadaną wiedzą z adeptami Akademii. 

Spojrzałam w dół, na oręż, który trzymałam w gotowości do ataku. Szkarłatna stal nieśmiało odbijała światło dnia, które załamywało się na starożytnych runach wyrytych na głowni. Poświęcenie i krew, tak brzmiały słowa. Wedle tego żył każdy wyznawca Zachariela, boga wojny. Długie ostrze w niektórych miejscach było nierówne, by zadać jak największe obrażenia przy wyciąganiu go z rany wroga. Legendarny miecz mego rodu, przeznaczony dla drugiego dziecka bez względu na to, jaki będzie jego los. Otrzymałam go, bo zawsze byłam druga. Mój brat bliźniak zmarł zaraz po porodzie i ojciec powinien mnie uznać za swojego następcę, lecz on nigdy tego nie zrobił. Zawsze mówił, że jeszcze urodzi mu się syn, który zajmie miejsce po nim, a ja będę tarczą królestwa i nowego króla. I w końcu stałam się obrońcą, otrzymałam tytuł należący do mnie od czasu narodzin.  

Z zamyślenia wyrwały mnie głosy dobiegające z lasu. Zbliżali się. Uklękłam na jedno kolano, sztych delikatnie wbiłam w ziemię, obie dłonie złożyłam na rękojeści miecza i oczekująco wpatrywałam się w linie drzew.

– Zacharielu miej nas w swojej opiece i pozwól nam wygrać – posłałam cichą modlitwę wprost do bogów. – Melfe, bogini śmierci, przyjmij nas z miłością w swym pałacu byśmy mogli radować się przeżytymi chwilami wraz z tobą. Adrio spraw by nasza krew napoiła ziemię, by nikt o nas nie zapomniał, a na naszych grobach wyrosły stokrotki, twoje ukochane kwiaty. Eolu, pokieruj naszymi mieczami byśmy mogli iść wedle twej woli.

Podniosłam się z kolan.

Jeśli dowódca inżynierów nie pomyliła się, drzewa będą bezpieczne i nie podpalimy ich naszym atakiem.

Pierwsza katapulta wystrzeliła. Gliniany słój rozbił się przed linią drzew rozbryzgując płonące krople. Usłyszałam okrzyki bólu, z lasu wprost w kałużę ognia wbiegł mężczyzna trzymający się za głowę. Wpierw zapaliły się jego nogi, lecz on szedł dalej, wrzeszcząc jakby obdzierali go ze skóry. Płomienie pełzły po nim pochłaniając kolejne fragmenty jego ciała. Wyglądał jak słomiana kukła, którą prostaczkowie palili w pierwszy dzień wiosny, by pożegnać odchodzące mrozy. W końcu upadł.

Spomiędzy drzew wyszli kolejni, których za chwilę pochłonął ogień z kolejnego rozbitego słoja ciśniętego przez katapultę. Za mną rozległy się radosne okrzyki. Maszyny kolejno wyrzucały naczynia napełnione smołą i olejem, ogniste kule zataczały łuki znaczone przez dym, by po chwili paść na ziemie rozbryzgując ogniste krople. Każdego pojawiającego się żołnierza, w akompaniamencie krzyków, pokrywały płomienie, a nas dolatywał okropny zapach palonych ciał.

Z radością spojrzałam na wznoszących okrzyki sojuszników. Jak na razie nasz plan działał.

Odwróciłam głowę z powrotem w stronę lasu. Pojawiało się coraz mniej rycerzy Manduru, rozejrzałam się próbując ocenić czy nie podejdą nas od innej strony. Płaska rzeźba terenu pozwoliła dostrzec mi wszystko, co nie niknęło w lesie. Pola także nie były dla nas problemem, zboża zostały zebrane, rozległa połać nie pozwalała schować się przed wzrokiem. Nie byli w stanie nas zaskoczyć.

– Amando – zawołałam drobną brunetkę, która wcześniej zajmowała się przygotowywaniem słojów i była dowódcą Korpusu Inżynierów.

– Tak pani?

– Zbierz najszybszych konnych. Niech obserwują otaczające nas tereny – wskazałam jej pola. – Katapulty podziałały, jednak nie widzę by kolejni mandurańczycy się pojawiali. Obawiam się, że mogli znaleźć inną drogę.

– Tak pani – skinęła głową i szybko odeszła wydając rozkazy.

Znów zaczęłam uważnie wpatrywać się w las. W niektórych miejscach wciąż paliły się duże plamy oliwy i smoły, jednak w większości ogień powoli dogasał. Pomiędzy drzewami dostrzegłam nieznaczny ruch i błysk stali. Więc jednak chcą dalej walczyć, dobrze.

Rycerze w czarnych zbrojach wkroczyli na spaloną ziemię, gdy zgasły ostatnie kałuże ognia. Nasze siły były teraz wyrównane, większość z nich zginęła wpadając w zastawione pułapki. Reszta, która pozostała i nie weszła za nami do lasu, łucznicy i piechota, mieli zostać pokonani przez konnice hrabiego Nildona. Miałam nadzieję, że tak się stało.

Przed szereg wystąpił mężczyzna, którego ujrzałam, gdy zagrzewał swoich ludzi do walki. Teraz, gdy nie siedział na koniu, a płaszcz nie zdobił jego ramion wydawał się mniej przerażający niż tam, na wzgórzu. Uniósł miecz w takim samym geście jak ja przed odwrotem.

– Księżniczko Morgan – krzyknął. – Zbyt wiele krwi rozlaliśmy przez ostatnie lata, zbyt dużo kobiet straciło swych mężów, zbyt dużo dzieci stało się sierotami. Zakończmy to. Poddajcie się i nikt nie ucierpi. Przyjmiemy was jak swoich, przecież tego zawsze chciałaś.  

Rozejrzałam się po zebranych za mną wojownikach. Wszyscy, jak jeden mąż, stali i czekali na mój rozkaz. Dłonie mieli zaciśnięte na wyciągniętych mieczach, niektórzy napięli łuki w oczekiwaniu na choć jedno moje słowo. Ich życie należało do mnie, ale wiedziałam, że nie mamy zbyt wielu szans. Liczebność to jedno, lecz morale moich ludzi wisiały na włosku, choć jeden zły obrót sprawy mógł ich złamać i zmusić do ucieczki. Pomimo naszych sukcesów, wciąż uważali, że sprawa jest przegrana.

– Mam inną propozycję – odkrzyknęłam. – Pojedynek, między mną i tobą. Jeśli przegram i zginę, moi ludzie się poddadzą, jeśli jednak ty polegniesz, odejdziecie stąd.

Usłyszałam za sobą pomruk niezadowolenia.

Widziałam jak skinął głową. Schowałam miecz do pochwy i podniosłam hełm. Na lewym przedramieniu jeden z giermków pomógł mi zamontować małą, okrągłą tarczę. Pod skórzane pasy, którymi została przymocowana wsunęłam mały sztylet.

Powoli stawiałam stopę za stopą, próbując jak najdłużej obserwować czekającego na mnie rycerza w czarnej zbroi.

Pozostawił osłonę głowy w rękach swojego zastępcy, szyję także miał odsłoniętą. Iskierka nadziei. W zagięciu między ramieniem, a torsem nie miał żadnej osłony. Kolejny cel. Przy pasie miał jedynie długi miecz, nic więcej, a przynajmniej nie dojrzałam by chował dodatkowe ostrza, którymi mógłby mnie zranić. Kolejnymi miejscami, które nie były chronione przez czarną stal były kolana i wewnętrzne strony ud. To i pachy były jedynymi fragmentami ciała osłoniętymi tylko kolczugą, którą przy silnym uderzeniu można przebić raniąc przeciwnika.

Odruchowo sięgnęłam jedną ręką do drugiej sprawdzając, czy wciąż mam schowane wcześniej ostrze. Wyczułam wystającą przy nadgarstku głowicę, lekko pociągnęłam. Poczułam jak stal przypięta skórzanymi pasami poruszyła się. Odetchnęłam.

W końcu stanęłam przed wyższym ode mnie o głowę mężczyzną.

– Proszę, proszę – odezwał się mój przeciwnik. – Krwawa Furia, Szkarłatna Księżniczka i jak tam dalej cię zwą, zaszczyci mnie walką – zakpił.

Skrzywiłam się na dźwięk tytułów nadanych mi po wielu stoczonych bitwach.

– Witaj Uthredzie – skinęłam głową z szacunkiem. – Gdyby twój ojciec dotrzymał warunków umowy nie musielibyśmy walczyć, a wasz ród bezkrwawo zyskałby prawa do tronu Astorii. Nie musiałabym posuwać się do tego – wskazałam płonące ciała jego towarzyszy.

– Tak by było – zgodził się ze mną. – Jednak zabiłaś mężczyznę, którego miałaś poślubić, mojego brata Alfreda.

Przekrzywiłam lekko głowę i uważnie spojrzałam na jego twarz. W ciemnych oczach widoczny był ból pojawiający się na wspomnienie najmłodszego z prawowitych następców tronu Manduru. Ciemne, krzaczaste brwi marszczyły się w gniewie, a ściągnięte wargi tworzyły wąską kreskę. Wydarzenia z ostatnich lat sprawiły, że znacznie się postarzał. Wokół oczu i ust pojawiły się głębokie zmarszczki, a czarne włosy przyprószone były pasmami siwizny.

– Kochałeś go – uśmiechnęłam się smutno – a teraz zostałeś sam. Alfred stanął mi na drodze i dlatego zginął. Twój ojciec uznał, że niewielka to strata, a jednak mnie zdradził. Mieliście mi pomóc przejąć tron, nie atakować mój kraj i pozbawić mnie możliwości władania nim.

Mężczyzna nie odpowiedział, jedynie wpatrywał się we mnie oczami, w których widoczne było wiele uczuć. Smutek, złość, żal i gniew.

– Bardzo nad tym boleje Morgan, nie chce cię zabijać, ale sądzę, że powinniśmy zacząć.

Pochyliłam głowę by założyć hełm zdobiony rogami i cofnęłam się nie odrywając od niego wzroku. Z pochwy wyjęłam miecz, słyszałam jak stal trze o skórę wydając ciche dźwięki. Zdałam sobie sprawę, że moje ciało lekko drży, niewyczuwalnie wręcz, ale jednak. Stanęłam gotowa do ataku, zaciskając okutą dłoń na rękojeści.

Uthred II zaatakował od razu.

Odbijałam jego wściekłe ataki najlepiej jak umiałam, jednak był ode mnie znacznie silniejszy i nie dawał mi chwili wytchnienia. Do tego jego wieloletnie doświadczenie przewyższało moje, zaledwie dwuletnie. Mała tarcza, którą miałam przymocowaną do lewego przedramienia w końcu zamieniła się w drzazgi, a na mojej zbroi zaczęły pojawiać się kolejne rysy. Każde spotkanie naszych kling czułam przez wibrację, w jakie wprawiane były moje ręce. W końcu jednym z pchnięć wprost w moją twarz, którego nie zdołałam uniknąć zrzucił mi hełm tworząc głęboką ranę na policzku, z której polała się krew. Krzyknęłam z bólu, a on pchnął mnie na ziemie. Słyszałam radosne okrzyki madurańczyków zagłuszone przez szumiącą w moich uszach krew. Czułam jak moje serce bije szybko i mocno, jakby próbowało wyrwać się z piersi. To nie tak miało się skończyć. Kopnął mnie w prawą dłoń odrzucając miecz. Zacisnęłam palce lewej ręki i poczułam jak wbijają się w rozrytą przez konie, wozy i naszą dwójkę, sypką ziemię. Czyżby moja szansa? Szybko wyjęłam sztylet i po prostu czekałam.

Pochylił się nade mną i przyłożył czubek ostrza do mojej szyi. Czułam chłód stali na skórze.

– Przegrałaś. Nie miałaś szans i dobrze o tym wiedziałaś.

– Doprawdy? – Cisnęłam w niego ziemią. Niczym w zwolnionym tempie widziałam jak kamyki i cząstki gleby docierają do jego twarzy, wiele z nich trafiło go w oczy nim zdążył je zamknąć. Krzyknął i zasłonił je jedną ręką. Wykorzystałam jedyną szansę, jaką miałam i wbiłam sztylet pod zbroję, czułam jak przebija się przez kolczugę i skórę. Ciepła krew spłynęła na moją dłoń. Lewą ręką odbiłam miecz, który zwisał w luźnym uścisku, odleciał do tyłu. Obok mnie leżał mój hełm. Chwyciłam jeden z jego rogów i zamachnęłam się, trafiając Uthreda w skroń. Z jękiem upadł na ziemię. Nie poprzestałam na tym.

Zmieniłam uchwyt na hełmie, by nie wyślizgnął mi się z dłoni. Osłona, teraz zamieniona w broń raz za razem opadała na twarz mężczyzny zatapiając w nim swoje rogi. Krew bryzgała na wszystkie strony, część kropel wylądowała na mojej twarzy. Czułam metaliczny smak, który tylko wzmagał we mnie chęć pozbawienia życia nie tylko dowódcy mandurańczyków, ale także jego ludzi. Obraz przed moimi oczami zrobił się czerwony jak posoka pokrywająca otaczającą nas trawę.

W końcu usiadłam ciężko na ziemi i spojrzałam na swoje dzieło. Z jego twarzy nie pozostało nic. Połamane kości czaszki w niektórych miejscach przebijały skórę, a tam gdzie były oczy, nos i usta ziała teraz dziura stworzona przez rogi mojego hełmu. One także pokryte były krwią, której ciemne krople skapywały z wierzchołka. Okropny widok. Odwróciłam głowę i spojrzałam po obu wojskach. Wszyscy stali bez ruchu, wpatrując się we mnie jak w coś nie z tego świata. Jakbym dokonała niemożliwego, bo chyba właśnie to zrobiłam.

Zabiłam ostatniego z prawowitych następców tronu Manduru. Wygrałam tą bitwę bez straty w ludziach. Na mojej twarzy mimowolnie pojawił się uśmiech.

Usłyszałam wściekły okrzyk. Jeden z rycerzy ruszył w moją stronę unosząc broń nad głowę. Widziałam, że wielu innych także było gotowych stanąć ze mną do walki.

– Do ataku – mój krzyk zagłuszył mężczyznę. – Do ataku do cholery!

Za mną rozległ się tętent kopyt i szum wyciąganej stali. Posłuchali.

Przygotowałam się na atak madurańczyka. Skrzyżowałam z nim ostrze, siła sprawiła, że lekko się zachwiałam, lecz zdołałam utrzymać się na nogach. Pomimo poprzedniej nieudanej walki, teraz zwinnie unikałam każdego ciosu. Po wymianie kilku pchnięć i odbić w końcu udało mi się przebić jego kolczugę i zranić go na tyle by upadł. Szybkim ruchem wbiłam ostrze w oczy widoczne przez otwór w hełmie. Chwilę później minęli mnie rycerze na koniach przewracający biegnących wrogów, zaraz po nich wraz ze mną stanęli piechurzy dzierżący miecze i topory. Patrzyłam jak konni tratują madurańczyków, wielu z nich zginęło pod kopytami, inni odrzuceni przez siłę, z jaką zostali zaatakowani. Po raz kolejny tego dnia nałożyłam hełm na głowę, znów byłam gotowa walczyć.

Ruszyliśmy do ataku. Oba wojska zwarły się, a powietrze wypełnił odgłos uderzanej stali i jęków ranionych ludzi. Dźwięki wojny, cierpienia i chaosu.

Bębny wybijały miarowy rytm, a moje serce zaczęło uderzać wraz z nimi. Jakiś zbrojny spróbował przebić mnie włócznią celując w pierś, lecz odbiłam atak mieczem. Pikinier odsunął się by ponowić atak, ale zdołałam go dopaść i powalić szybkim uderzeniem miecza. Kolejna włócznia, która nadleciała z otaczającego mnie chaosu drasnęła zarękawie na tyle mocno by sprawić mi ból. Skrzywiłam się. Zaatakowałam jednego z przeciwników, z którymi walczył hrabia Gosz, kilkoma uderzeniami pozbawiłam go życia.

 Nie wiem ilu rycerzy powaliłam, lecz w końcu krew całkiem zabarwiła klingę na soczysty czerwony kolor. Ściekała z niej gęsta posoka, niczym duże, ciężkie krople spadające z drzew podczas deszczu. Moja zbroja w wielu miejscach zdobyła nowe rysy, a na ciele czułam skutki uderzeń.

Czas się dla mnie zatrzymał, nikt mnie nie atakował i ja nie miałam kogo pokonać. Widziałam jak wielu madurańczyków ucieka w stronę lasu pozostawiając na pastwę losu wciąż walczących kompanów, których ubywało. Nie mieli jednak szans, atakowani byli przez konnych, którzy powalali ich silnymi ciosami. Jeden z nich walczył toporem. Zaatakował mandurańczyka z taką siłą, że broń przebiła jego tarczę, zbroję i wbiła się głęboko w ciało. Ciągnął go chwilę za sobą nabitego na ostrze i dopiero po krótkim czasie trup się z niego zsunął. Mnie otaczał chaos, plątanina stali i wielu ciał spoczywających na ziemi, które utrudniały walkę. Moi ludzie walczyli z pasją, to było widać, pomimo wątpliwości wciąż tliła się w nich nadzieja. Wygrywając tą bitwę mieliśmy szansę na wygranie wojny i odzyskanie mojego tronu. Dzięki temu, także wielu błędnych rycerzy, czy najemników mogłoby się do nas przyłączyć. Bardowie niosący wieść o naszym wielkim zwycięstwie nad siłami Manduru byliby bardzo na rękę.  

– Nie brać jeńców – próbowałam przekrzyczeć otaczającą mnie wrzawę. – Zabić wszystkich.

Kolejnego przeciwnika zaatakowałam ciosem od góry, skierowanym prosto w jego ramię. Siła, z jaką opadło ostrze zmiażdżyła mu staw, a mężczyzna upadł na ziemię. W czasie walki stracił hełm, więc nie był pierwszym, którego zabiłam zwykłym pchnięciem w szyję, ale był także ostatnim. Na polu walki ani jeden mandurańczyk nie pozostał żywy, jednak wielu astoriańczyków zginęło.

Osłona głowy zaczęła mi przeszkadzać, więc ją zdjęłam. Miejsce, w którym zimna stal stykała się ze zranionym policzkiem było czerwone od mojej krwi, jednak nie zraziło mnie to. Wydałam z siebie okrzyk radości zwycięsko wznosząc miecz. Wielu podążyło w moje ślady. Radowało mnie to, wiedziałam, że dzięki temu kolejna bitwa może być jeszcze lepsza.

Wytarłam ostrze i schowałam je do pochwy. Ciało dawało mi znać, że czas odpocząć. Pokonałam trasę, którą wcześniej przeszłam i ciężko usiadłam na zielonej trawie. Słońce, które było już wysoko na niebie przyjemnie ogrzewało zmęczoną skórę.

 Obserwowałam jak zbierane są ciała poległych. Przygotowanie ich do obrządku pożegnalnego zajmie cały dzień. Mieliśmy na to jednak czas. Mandur stracił dzisiaj znaczną część wojska, które stacjonowało w tej okolicy, a wysłani przed bitwą zwiadowcy nie zaraportowali nic niepokojącego.

Niedaleko zatrzymał się biały koń, zsiadła z niego rudowłosa dziewczyna, która usiadła obok mnie.

– Będziesz potrzebna w obozie Shido, mamy wielu rannych. I dobrze sprawiłaś się jako zwiadowca – poklepałam ją po ramieniu.

– Powinnam tam iść. Pewnie reszta medyków potrzebuje pomocy.

– Dotrzymaj mi towarzystwa.

Skinęła jedynie głową i także zaczęła obserwować pole bitwy. Siedziałyśmy razem bez słowa, jak zawsze po krwawych starciach.

Do obozu wróciłam, gdy wszyscy ranni i martwi zostali zebrani. W swoim namiocie zdjęłam ciążącą mi zbroję i odrzuciłam ją na ziemię. Ciężko usiadłam na polowym łóżku i przysłoniłam twarz dłońmi. Zatopiłam się w myślach, zastanawiając się nad tym, jakie kolejne kroki muszę podjąć. Euforia spowodowana wygraną bitwą szybko ustąpiła miejsce zwątpieniu. Znów nie byłam pewna czy dobrze robię i czy ludzie, którzy ślubowali mi wierność dotrzymają jej. Było tak wiele rzeczy, które mogły ich złamać lub przekonać by przeszli na stronę wroga, tym samym zaprzepaszczając moje szanse na odzyskanie tronu. Co prawda hrabia Wiktor Nildon dowiódł lojalności, gdy jego konni pozbawili życia wielu piechurów i łuczników pozostałych na makowym polu, jednak obawiałam się, że jego chciwość będzie silniejsza i w końcu nas zdradzi. Za to hrabia Gosz wciąż miał nadzieję na zajęcie miejsca obok mnie i władanie krajem, przynajmniej, jako namiestnik. Wszystko to zrobili dla władzy, której nie chciał im dać mój ojciec. Proponując im jej część i roztaczając przed nimi wizję wielkiego mocarstwa, które będzie podbijało kolejne krainy sprawiłam, że słuchają każdego mojego rozkazu, lecz na ile to wystarczy? Nawet, jeśli zdołam odzyskać tron, to kraj, w którym toczy się wojna wyniszczająca ludzi i ziemie, będzie miał trudności w zbudowaniu nowej pozycji w świecie, a próba podbicia sąsiednich królestw będzie samobójstwem. Czyżby tak doświadczeni możni jak ta dwójka, którzy jako pierwsi przysięgali mi wierność byli tak zaślepieni możliwością zdobycia władzy i napchaniem sakiewek, że nie dopuszczali do siebie myśli, że Astoria jest zbyt słaba? Czy mieli zupełnie inny cel, o którym nic nie wiedziałam?

Nie mogłam tak myśleć. W ten sposób nie osiągnę tego, czego chce.

Spojrzałam na moje zniekształcone odbicie. Ujrzałam kobietę, niepodobną do dziewczyny, którą byłam jeszcze kilka lat temu. Dawno temu zobaczyłabym tam przepiękną niewiastę o promiennym uśmiechu, który dopełniany był długimi falami kasztanowych włosów okalającymi twarz. Teraz jedyne, co zostało z dawnej mnie to niebieski kolor oczu i delikatne piegi na nosie. Cała reszta odeszła w niepamięć.

Podeszłam do glinianej misy i chwyciłam ją. Przez chwilę miałam ochotę rozbić naczynie, ale powstrzymałam się. Jedynie zacisnęłam palce tak mocno, że zbielały mi kostki. Delikatnie, żeby jednak jej nie potłuc odłożyłam ją na miejsce. Wyszłam przed namiot.

Znów zobaczyłam te same sceny rozgrywające się po każdej stoczonej przez nas bitwie. Obóz wypełniały krzyki rannych i nawoływania kobiet zajmujących się tymi, którzy tej pomocy potrzebowali najbardziej. W pobliżu leżało przynajmniej kilka noszy z ludźmi pozbawionymi kończyn lub ze znacznie gorszymi ranami, dającymi im marne szanse na przeżycie w obecnych warunkach. Błotnista ziemia została zmieszana z ich krwią. Starcie było bardziej krwawe niż myślałam.

 Ruszyłam w stronę rzeki płynącej niedaleko, po drodze mijałam wozy pełne trupów,  które wieczorem, według tradycji, miały zostać ułożone na przygotowywanych niedaleko stosach pogrzebowych i spalone. Pod każdym powoli tworzyły się kałuże krwi, która skapywała z desek. Jak zwykle policzyłam, ile z nich zostało już wypełnione. Po tylu bitwach to był już po prostu nawyk.

– Tylko pięć – powiedziałam do siebie pod nosem. – Nie tak źle.

Minęłam ostatni z nich i już miałam skierować się w stronę mojego celu, gdy dobiegł mnie cichy jęk. Zaklęłam w myślach i cofnęłam się.

Na ostatnim, najmniej wypełnionym wozie leżał ledwo żywy chłopak. Usiadłam obok niego.

Biedak. Rozpłatany brzuch, z którego już wypadło jelito, a niedługo także reszta, dawały mu jedynie szansę na długą śmierć pełną bólu i smrodu.

Wydawało mi się, że starał się coś powiedzieć. Z jego ust dobyło się jedynie charczenie. Poza śmiertelna raną miał także liczne zadrapania na twarzy i ramionach.

Zza pasa wyjęłam sztylet. Chłopak i tak niedługo umrze, a ja mogę ukrócić jego cierpienia. Spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem spod brudnych włosów. Nie chciałam tego, lecz zaśmiałam się krótko. Myślał, że da się go uratować. Chwyciłam mocniej rękojeść i szybkim, zdecydowanym ruchem wbiłam ostrze w podstawę czaszki. Jego ciałem targnęło kilka razy, z ust po raz kolejny dobyło się charczenie, aż w końcu oczy zaszły mgłą.

Wyobraziłam sobie, że Melfe wita jego duszę u bram swego pałacu, to mnie upewniło, że postąpiłam właściwie.

Nie spiesząc się wyciągnęłam broń z głowy chłopaka i wytarłam o jedyny czysty skrawek jego ubrania. Sztylet znów zajął właściwe dla niego miejsce w moim skórzanym pasie.

Zeskoczyłam z wozu i odeszłam. W końcu mogłam ze spokojem zrobić to, co chciałam.

Po kilku, może kilkunastu minutach dotarłam do leniwie płynącej wody. Na jej brzegu było już kilka osób, które obmywały się z krwi wrogów, swojej i sojuszników. Czerwona posoka barwiła jasnoniebieską taflę tworząc na niej pasma płynące wraz prądem. Nie w smak mi było towarzystwo innych, więc skręciłam w prawo i poszłam w górę, w stronę wodospadu, od którego tworzyło się małe jeziorko, a płynąca tu część rzeki miała swój początek. Droga była o wiele dłuższa niż z obozu nad koryto. Tarasowały ją gęste zarośla, wśród których dostrzegłam roślinę z czerwonymi owocami,  berberys. Jego ciernie były dużym utrudnieniem. To była nieprzyjemna przeprawa, roślina zahaczała o moje ubranie i skórę. Przedzierałam się przez gęsto rosnące krzewy za pomocą sztyletu,  lecz ostrze było zbyt małe,  żeby z łatwością przejść przez zarośniętą ścieżkę. Gdy w końcu wyszłam spomiędzy roślinności moje ramiona były pokryte nowymi zadrapaniami. Stanęłam na kamieniach, które tworzyły brzeg jeziora.

Z wody wystawał duży głaz. Ściągnęłam buty, przeszłam przez jej niewielki fragment i wdrapałam się na wystającą część skały.

Wsłuchałam się w głośny szum wodospadu. Kochałam tu przebywać. Promienie słońca i bryza dawały mi ukojenie i pozwalały zapomnieć o minionych rzeczach, zdarzeniach, o całej przeszłości. Położyłam się na zimnej skale i zamknęłam oczy chłonąc otaczające mnie dźwięki i spokój. Wdzięczne trele ptaków zagłuszane były przez dźwięk opadającej wody, lecz dało się je usłyszeć. Liście ruszane delikatnym wiatrem kojąco szeleściły. Minęło tak kilka chwil… lub dłużej, bo gdy w końcu się podniosłam zaczęło się ściemniać. Ostrożnie ześlizgnęłam się z głazu wprost do wody. Nie chciałam zamoczyć ubrań, ale ilość wody i to jak szybko do niej wpadłam sprawiły, że zamoczyłam nogawki. Przeszłam na brzeg, w myślach klnąc na własną nieostrożność i tam ściągnęłam koszulę wraz ze spodniami, które ułożyłam w kostkę na butach. 

Ponownie weszłam do jeziorka w celu zmycia z siebie całego dnia. Przygotowań, bitwy i jej skutków. Powoli zanurzałam się w zimną toń, woda dała ukojenie każdej z ran. O dziwo, poczułam je dopiero teraz, gdy wszelkie emocje spowodowane dzisiejszymi wydarzeniami minęły.

Na tyle ile dałam radę zmyłam z siebie krew. Woda wokół mnie zabarwiła się przez chwilę na czerwono. Gdy ostatnia smuga rozpłynęła się pośród delikatnych fal,  wzburzanych przez moje ciało, zanurzyłam się, by zmyć brud z włosów. Pod taflą jeziorka rozplotłam ciasno związany warkocz i pozwoliłam kosmykom utworzyć wokół mojej twarzy kasztanową aureolę. Poczułam się jak piętnastoletnia dziewczyna, którą byłam tak dawno temu. Popłynęłam pod wodą w stronę środka jeziora, gdzie było już na tyle głęboko, że nikt nie był w stanie dotknąć dna próbując utrzymać głowę ponad powierzchnią, ale na tyle płytko by przy zanurkowaniu dotknąć kamieni wyściełających zagłębienie.

Wynurzyłam się na chwilę by zaczerpnąć powietrza i znów zeszłam pod wodę. Po raz kolejny szukałam złota pomiędzy kamieniami. 

Przypomniałam sobie legendę związaną z tym wodospadem i jeziorkiem. Niańka opowiadała mi ją każdego wieczoru nim przed snem. Mówiła, że na szczycie, na skałach otaczających opadającą rzekę istniał zamek, a jego wieże zbudowane były ze złota. Tworzyły go dwie części złączone pięknie zdobionym, kamiennym mostem. Ziemiami, które otaczały wspaniałą posiadłość władał okrutny władca,  któremu przyjemność sprawiało zamykanie w lochach poddanych niezdolnych do płacenia podatków. Więzienie przeznaczone było tylko dla mężczyzn. Kobiety i dzieci dłużników były zmuszane do pracy na służbie u najważniejszych możnych królestwa. Pewnego dnia poddani zbuntowali się i całym złotem, srebrem, wszystkimi miedziakami, jakie posiadali, zapłacili potężnej i okrutnej wiedźmie, aby zniszczyła zamek wraz z jego mieszkańcami. Kobieta zrobiła to, o co prosili i zmiotła posiadłość wprost w odmęty leżącego poniżej jeziorka. Złote kamienie, które budowały wieże zostały rozbite na kawałki, tak drobne jak nasiona słonecznika. Część z nich prąd zabrał ze sobą i poniósł wzdłuż rzeki, a pozostałe znalazły swoje miejsce pośród kamieni i z czasem zostały przez nie przykryte.

Co prawda nigdy nie wierzyłam w te historyjki, ale lubiłam zanurkować w poszukiwaniu złota. Jak zwykle nic nie znalazłam.

Dopłynęłam do brzegu i ubrałam się. Z późnego popołudnia zrobił się wieczór, nie było już tak ciepło jak wcześniej, więc zrobiłam to w pośpiechu. Włosy szybko związałam w luźny warkocz by nie haczyły o rośliny, gdy znów będę się przez nie przedzierać. Z lekkim uśmiechem wróciłam tą samą trasą, którą przyszłam.

Zatopiona we własnych myślach i wspomnieniach dotarłam do miejsca, gdzie kilka godzin wcześniej minęłam grupę ludzi. Zrobiło się już pusto i ciszę przerywał jedynie szum wody. Jednak nie było to nic dziwnego, zbliżał się posiłek, a maruderzy, którzy się na niego spóźniają zwykle dostają same resztki. Od obozu dzieliło mnie kilkanaście minut i byłam pewna, że na kolację na pewno się spóźnię, ale nie przeszkadzało mi to. Przy niej, wraz z pozostałymi możnymi mieliśmy omówić kolejne kroki, które powinniśmy podjąć. Nie miałam na to ochoty, lecz wiedziałam, że jest to mój obowiązek.

Ruszyłam w stronę obozu, przed oczami pojawiły mi się obrazy dzisiejszej walki. 

Znów usłyszałam dźwięki bitwy. Tętent kopyt, gdy mandurańczycy na nas ruszyli, a później, gdy moi ludzie ich zaatakowali. Rżenie koni, które wpadły w pułapki i wraz z jeźdźcami ginęły. Krzyki płonących ludzi i szczęk stali. Wszystko to brzmiało tak realistycznie.

Próbowałam uciszyć te głosy przez całą drogę od rzeki do obozu, jednak, gdy do niego dotarłam zrozumiałam, że nie były to jedynie wspomnienia w mojej głowie, a prawda. Przede mną rozciągał się obraz jak z najgorszego koszmaru. Wielka polana, którą zajęliśmy kilka dni wcześniej,  teraz zmieniła się w pole ognia. Namioty płonęły, ludzie próbowali walczyć lub w panice uciekali, niektórzy z nich już leżeli martwi.

Byłam na siebie wściekła. Te wszystkie dźwięki, które słyszałam, były tak naprawdę tym, co działo się teraz, a nie wydarzeniami z rana. Skupiając się na ich uciszeniu nie zauważyłam łuny, którą daje ten ogień. Smród palonych ciał i namiotów także był trudny do przeoczenia dla człowieka świadomego otoczenia, a ja zachowałam się jak głupi szczeniak.

Szybko się otrząsnęłam i złapałam jednego z żołnierzy uciekających w stronę lasu za moimi plecami. 

– Dawaj miecz! 

Żołdak upadł i spojrzał na mnie oczami pełnymi strachu. Prychnęłam z niecierpliwości i wyszarpnęłam mu broń z dłoni. Mój oręż pozostał w namiocie, który teraz płonął, więc musiałam zadowolić się tym, co zdobyłam. Byłam wściekła, na siebie, na tchórzy, na wszystkich, ale pomogłam mu wstać. Mocno chwyciłam go za ramię i pociągnęłam do góry. Pod palcami czułam jak jego ciało drży ze strachu. Musiał być młody i niedoświadczony skoro taki obraz przepełnił go trwogą. Głęboko odetchnęłam by uspokoić umysł.  

– Ile masz lat? – Zapytałam najłagodniej jak w tej chwili potrafiłam.

– Czternaście pani, jestem pomocnikiem kucharza – jego głos załamywał się. Dla chłopaka z wielkiego rodu walka w tym wieku była czymś rzadko spotykanym, ale możliwym. Niestety dla chłopów było to coś zupełnie nowego, nie byli na to przygotowani, a on zapewne był jednym z nich.

– Uciekaj – skinęłam głową w stronę lasu. – Żyj i nie daj się złapać. Uciekaj w dół rzeki, niedaleko powinna być mielizna, przez którą będziesz mógł się przeprawić.

– Dziękuje – w jego oczach pojawiły się łzy.

Puściłam jego ramiona. Miał już odejść, gdy przez jego szyję przebiła się strzała. Chłopak padł w moje ramiona. Z ust poleciała krew, która splamiła jego twarz i moją koszulę. Łzy płynące z oczu znaczyły linie na brudnych policzkach. Wpatrywał się we mnie powoli gasnącymi oczami, tak młody chłopak nie powinien ginąć. Odłożyłam go delikatnie na ziemię i zamknęłam jego powieki, jeśli przetrwamy tę noc zapewnie mu pochówek, jeśli nie, staniemy się pokarmem dla wron.

Ruszyłam pomiędzy płonące namioty. Teraz moim celem było wspomóc walczących. Miałam nadzieję, że przeżyjemy.

Koniec

Komentarze

Cześć Kurou,

Zmień proszę tekst na FRAGMENT, jeśli nie jest to pełne opowiadanie.

Przechodząc do tekstu:

Kolejna bitwa za mną. Kolejna cholerna bitwa, która nie powinna mieć miejsca. I kolejne rany, które pozostaną nie tylko na ciele, ale także w duszy, a demony zmarłych będą nawiedzać mnie we śnie.

Przegraliśmy wojnę z przeciwnym państwem już rok temu. Mandurowie zajęli stolicę, zajęli wszelkie ważne strategicznie punkty, a mimo tego my dalej próbujemy odzyskać nasze państwo. I nie potrafię zrozumieć uporu ludzi, którzy walczą o odzyskanie dawnego życia i co zakrawa wręcz o hipokryzję, ja także walczę o odzyskanie swojego.

Dużo powtórzeń w tym fragmencie.

Po raz kolejny zobaczyłam te same sceny. Obóz wypełniały krzyki rannych i nawoływania kobiet zajmujących się tymi, którzy tej pomocy potrzebowali najbardziej. Przed każdym z namiotów leży przynajmniej kilka noszy z ludźmi pozbawionymi kończyn lub ze znacznie gorszymi ranami, dającymi im marne szanse na przeżycie. Ruszyłam w stronę rzeki płynącej niedaleko, po drodze mijałam wozy pełne martwych ludzi. Jak zwykle policzyłam jak dużo wypełnione zostało trupami. Po tylu bitwach wyrobiłam taki nawyk. 

– Tylko pięć wozów – powiedziałam do siebie pod nosem. – Nie tak źle.

Minęłam ostatni z nich i chciałam się skierować w stronę mojego celu, jednak przeszkodził mi jęk dochodzący z jednego z wozów. Zaklęłam w myślach i cofnęłam się. W takich momentach ciało nigdy nie słucha umysłu i robi co chce. Taka moja cholerna natura. Na ostatnim, najmniej wypełnionym wozie leżał ledwo żywy chłopak. Wskoczyłam na wóz i usiadłam obok niego.

Też dużo powtórzeń z tym wozem. Po drugie, dlaczego trupy leżały na wozach? Wywozili je gdzieś dalej, by je zakopać, zamiast zrobić to na miejscu?

Po kilku, może kilkunastu minutach dotarłam do strumyka. Na jego brzegu było już kilka osób, które obmywały się z krwi wrogów, swojej i swoich sojuszników. Nie lubię towarzystwa, więc skręciłam w prawo i poszłam w górę, w stronę wodospadu, od którego tworzy się małe jeziorko, a rzeka ma tam swój początek. 

Strumyk jest wymiennym terminem z rzeką w Twoim fragmencie. Osobiście obie rzeczy wyobrażam sobie nieco inaczej.

 

Kocham tu przebywać. Promienie słońca i bryza od wodospadu dają mi ukojenie i pozwalają zapomnieć o minionych rzeczach, zdarzeniach, o całej przeszłości. Położyłam się na zimnej skale i zamknęłam oczy chłonąc ciszę i spokój jakie mnie otaczają. Mija tak kilka chwil… albo dłużej, bo gdy w końcu się podniosłam zaczęło się ściemniać.

W tym, jak i w dalszych fragmentach zmieniasz czas narracji z przeszłego na teraźniejszy, potem wracając znowu do przeszłego.

 

W dobrym humorze doszłam na miejsce obozu… i upuściłam miskę, która z brzękiem rozbiła się na kamieniach. Przede mną rozciąga się obraz jak z najgorszego snu. Namioty płoną, ludzie w panice uciekają, ci którzy tego nie zrobili giną albo już leżą martwi.

Zastanawia mnie, bohaterka nie słyszała żadnych głosów wcześniej? Jak się napada na jakiś obóz to jest to raczej głośna sprawa.

 

Ciężko więcej powiedzieć na temat tego, co napisałaś, bo nie wiem czego dalej można się spodziewać. Pełne opowiadanie byłoby lepszą formą, bo stanowiłoby w jakiś sposób zamkniętą historię. Dlatego polecam uderzyć bardziej w tę stronę. ;)

 

Nadzieje chyba się spełniają, skoro jest ich coraz mniej.

Dziękuje za komentarz Sagitt.

Niektóre z tych powtórzeń są zastosowane specjalnie, szczególnie w pierwszym akapicie, innych nie zauważyłam. 

Pierwsza część Morgan została początkowo napisana w czasie teraźniejszym, w kolejnych częściach naturalnie zaczęłam pisać w przeszłym, więc próbowałam zamienić pierwszą część na czas pasujący do dalszej historii. Jak widać nie bardzo mi to wyszło. 

Nie ujęłam tego w historii, więc będę musiała poprawić. Bohaterka była zatopiona we własnych myślach, stąd nie zauważyła całego zamieszania. Do tego rzekę od obozu dzieliła dość duża odległość. 

Co do ciał na wozach – zostały one pozbierane z pola bitwy. Po opatrzeniu wszystkich rannych i pozbieraniu ciał tych, którzy zmarli na skutek odjęcia kończyn lub z bólu spowodowanych ciężkimi ranami, miały zostać spalone. 

Twoje zdanie bardzo mi pomoże w poprawkach, które i tak miałam zamiar wprowadzić. Niestety, pewne rzeczy, jak widać, przy sprawdzaniu mi umknęły. 

Jeszcze raz dziękuje ;)

Nie ujęłam tego w historii, więc będę musiała poprawić. Bohaterka była zatopiona we własnych myślach, stąd nie zauważyła całego zamieszania. Do tego rzekę od obozu dzieliła dość duża odległość. 

Co do ciał na wozach – zostały one pozbierane z pola bitwy. Po opatrzeniu wszystkich rannych i pozbieraniu ciał tych, którzy zmarli na skutek odjęcia kończyn lub z bólu spowodowanych ciężkimi ranami, miały zostać spalone. 

Warto byłoby moim zdaniem dlatego kilka rzeczy rozwinąć, by czytelnik się orientował dlaczego pewne rzeczy wyglądały właśnie w ten sposób.

Twoje zdanie bardzo mi pomoże w poprawkach, które i tak miałam zamiar wprowadzić. Niestety, pewne rzeczy, jak widać, przy sprawdzaniu mi umknęły.

Dlatego na błędy polecam trzy rzeczy:

– Zostawienie tekstu na jakiś czas i wrócenie do niego na chłodno

– Komentowanie i czytanie tekstów innych – potem wiele rzeczy się widzi u siebie, uczysz się na czyichś błędach.

– Betowanie swoich tekstów przez innych użytkowników. Często nie widzi się błędów u siebie. Wiem z własnego przykładu. Tutaj komentuję, wypunktowuję błędy, lecę z tematem. Dałem moje opowiadanie do bety. Pług, totalne zaoranie ;)

Nie zniechęcaj się jednak, powodzenia!

Nadzieje chyba się spełniają, skoro jest ich coraz mniej.

Nowa Fantastyka