- Opowiadanie: zewsnu - Turniej - cz. 3

Turniej - cz. 3

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Turniej - cz. 3

III

 

Domownicy

 

III.1 Wrażenie

 

Decyzja o turnieju wydawała się szalona. Przynajmniej im dalej od tronu, tym bardziej tak właśnie uważano. Im bliżej, tym lepiej rozumiano intencje starego króla. Lejatonia nie tylko nie miała następcy, który mógłby zastąpić na tronie Cymliego. Nie miała też, z kim zawrzeć sojuszu dynastycznego. Żadne z sąsiadujących państw nie przegapiłoby takiej okazji, choćby trzeba było na gwałt pozbyć się małżonki króla czy któregoś z książąt.

Z politycznego punktu widzenia szukanie męża dla Jaspisji wśród obcych monarchów nie miało żadnego sensu. Chanaty orków, królestwa wyspiarzy i Białoniebian były raczej peryferiami cywilizowanego świata, sojusz z królestwami zza Bruzdy był obustronnie bezużyteczny, a książęta Baere Firiulu z oczywistych względów nie wchodzili w grę jako wasale i wciąż wrogowie Wielkiej Lejatonii.

Drugim argumentem za przeprowadzeniem konkursu była teoretyczna możliwość jego wygrania przez każdego z uczestników, co powinno zebrać najambitniejszych ludzi imperium w jednym miejscu i czasie. Porównać ich siłę i zagrożenie, jakie stanowią, po czym rozegrać partię po królewsku. Zrobić wszystkich w bambuko.

Dla myślącego człowieka było jasne, że na takim turnieju jedna osoba nie może przegrać – król. Uczestnicy będą rywalizować ze sobą, nawzajem zwalczać i obwiniać o porażkę. Cymli będzie mógł rozgrywać najsilniejsze partie przeciw sobie i cały czas mieć ostatnie słowo.

Wreszcie częścią turnieju mogła być gra mistrza Peliasza, co mniej więcej wyjaśniłoby, na co stać uczestników. Bez zbędnego przelewu krwi i zyskiwania koronie wrogów. Oczywiście, gdyby ktoś jednak stał się owym wrogiem podczas turnieju, to nie było lepszego miejsca na zatrzymanie go niż Czarnokamienie. Raz podjętej decyzji Mestorydzi nie zwykli zmieniać, ani dyskutować nad nią. Rozesłano gońców do najdalszych krańców imperium i wyznaczono termin rozpoczęcia na dzień siedemnastych urodzin księżniczki.

Ci sami posłańcy mieli jednak dla niektórych mniej jawne informacje. Było oczywiste, że najbardziej potrzebni królestwu ludzie nie mogą wystartować w turnieju. Mieli być gotowi na wszystko włącznie z wojną domową. Żaden z najbardziej zaufanych doradców, ani generałów nie spodziewał się szansy na tron, więc przyjęli to ze spokojem i zdwoili czujność.

Jeśli Cymli I mówił im, że następca tronu zostanie wybrany w turnieju to ani śmiertelni, ani bogowie nie mieli tu nic do gadania. Najgorzej miał książę-baron Wurdaur z Recji, ale i on nie zamierzał zawieść swego władcy. Rebelia musiała się skończyć, a głowy buntowników zawisnąć wzdłuż Baraniej Drogi.

 

 

III.2 Gospodyni

 

Z dwórek Czarnego Serca zaszczyt służenia królowej przypadał dziś Meccilii i Ignissie. Dla tej pierwszej było to wytchnieniem od codziennych obowiązków. Zazwyczaj była oczami i uszami chłonącymi wszelkie plotki i dyskretnie podsyłającymi je królewskiemu wywiadowi.

Konieczność prowadzenia podwójnego życia i rodowód, do którego nie koniecznie chciałaby się przyznać, sprawiały, że wciąż była panną. W wieku niecałych 19 lat to niby nic strasznego, ale wiele jej rówieśniczek miało już rodziny. Cóż, wciąż była ładna, na brak mężczyzn raczej nie narzekała, a dziś zapowiadał się spokojny i miły dzień.

Gdyby kilka lat temu ktoś jej powiedział, że będzie pomagać ubrać się sześćdziesięciopięcioletniej babci, roześmiałaby mu się w twarz. Gdyby ją do tego zmusił, potraktowałaby to jako niezasłużoną karę. Służba u królowej Xantii jednak rzeczywiście była zaszczytem.

Siwa i ślepa staruszka, tak krucha, że zawsze gdzieś w pobliżu był potężny chłop w barwach straży gotowy zanieść ją do medyka. Meccilia nie znała jej innej, nie potrafiła sobie wyobrazić na tronie kogoś innego, niż spokojna, uprzejma i kochająca – niczym prawdziwa babcia – Xantia I.

Oczywiście wiedziała, że kiedyś królowa musiała być młoda. Twierdzono, że była piękna, ale straciła w wypadku wzrok, gdy miała ledwie piętnaście lat. Szalony król Ragnar dla żartu wydał ją za swego kalekiego syna i w niecały rok później zginął w zamachu Axela.

Z zamyślenia wyrwał ją piskliwy głosik rudowłosej czternastolatki, słusznie nazwanej przez rodziców Ignissą. Kierował się do królowej.

-Wasza wysokość dziś taka, jakaś, jak z innego świata! Ani jabłka nie zje, ani wina nie wypije. Może ja opowiem jakąś historię wesołą to się humor waszej wysokości poprawi. Znam taką jedną o…

Xantia kierując się na słuch pogłaskała dziewczynę po włosach, których ognistego blasku nie mogła dostrzec.

-Nie, moje dziecko. Twoje historie są piękne, Ignisso, ale dziś potrzeba mi odrobiny spokoju. Już niedługo będzie mi go bardzo brakować. Wam też, moje dzieci.

Ignissa, którą wszystko szybko nudziło i której zawsze brakowało wrażeń nie zastanowiła się na słowami swej pani, ale Meccilię przeszedł dreszcz. Coś w jej głębi, jakiś instynkt, podpowiadało, że królowa ma rację. Turniej to nie będzie tylko zabawa. Na pewno nie dla niej.

 

III.3 Gospodarz

 

Postawienie po cichu na nogi połowy armii imperium nie mogło przejść niezauważone, ale – podane w odpowiednim opakowaniu – mogło wydać się dość naturalne. Szalejące niczym pożar powstanie w Recji mogło przecież przynieść oderwanie prowincji, a wtedy armia Wielkiej Lejatonii powinna pomaszerować, by ją odzyskać. A nawet, jeśli baron poradzi sobie własnymi środkami sformowane już oddziały mogą pozostać gotowe, póki król nie dokona tradycyjnego przeglądu.

Bardziej ogarnięci wiedzieli, że 40 tysięcy to przesadna ostrożność jak na powstanie jednego z królestw i widzieli w tym manifestację siły starzejącego się, mimo nimbu nieśmiertelności, króla. Tylko nieliczni zdawali sobie sprawę, że to kolejny arcyblef Cymliego.

W razie kłopotów feudalną armię można było sobie w dupę wsadzić, ale całe zamieszanie wokół niej sprawiało, że podciągnięcie elitarnych oddziałów z Kamiennego Tronu mogło przejść niezauważone. Te kilka tysięcy stałej armii, na które pozwalał sobie król, było absolutnie pewne i morderczo skuteczne w takich sytuacjach.

Stała armia to obosieczna broń, jak przekonywali się władcy istniejących wcześniej państw, ale póki dowodziła nią Elia Ragnaryda, niebezpieczeństwo zdrady nie istniało.

Dlatego pisał list do siostry. Piekielnie skomplikowanym szyfrem, który wymyślił dla ich ojca mistrz Peliasz i który zdradziła im najstarsza półsiostra.

Oczywiście nie pisał sam tylko dyktował paziowi kolejne, na pozór bezsensowne, zrosty liter i cyfr. Chłopak, czerwony z napięcia i przekonany o ważności swej misji, kreślił drobne, ale wyraźne znaczki. Kiedy skończył, król uważnie popatrzył na dokument.

Używając pajęczego odnóża jako wskaźnika, pokazał chłopcu jedyny znaleziony błąd, a kiedy ten go poprawił, nadział na odnóże swoją pieczęć i przybił na pergaminie.

Chłopak oddalił się śpiesznie oddać list królewskim pocztowcom, a Pan Imperator Wielkiej Lejatonii etc. pozostał chwilę sam w gabinecie.

Miał nadzieję. Tlącą się nie dającym się zgasić płomieniem. Nadzieję, że następca wyskoczy niespodziewanie by zająć jego miejsce, tak jak on kiedyś zajął miejsce ojca. Nikt nie brał go pod uwagę jako kaleki, a przecież nie wielu mogło się pochwalić prawie półwiecznym panowaniem.

Wtedy z nikąd pojawił się Axel Ragnarobójca, którego Cymli wciąż nazywał w myślach Axelem Zbawcą. Były też jego siostry, przed którymi drżało imperium, a które pomogły mu utrzymać się na tronie. Kto pomoże jego wnuczce, kiedy kaleki starzec wreszcie odejdzie?

Gdyby miał poprawne stosunki, z choć jednym bogiem, modliłby się o nią. Tak się składało, że był Mestorydą i bogowie byli tylko jego wrogami. Wcale nie najgorszymi, ani najsprytniejszymi. Raz jeszcze musiał pokazać im, gdzie ich miejsce i dopełnić przepowiedni. On może umrzeć, ale dzieło jego rodu przetrwa na przekór wszystkim. Tego był pewien.

 

Tylko martwił się o wnuczkę.

 

III.4 Odźwierny

 

Takiej armii nie widziano w Czarnokamieniach nigdy. Ani wojny Furiona, ani przeglądy Ragnara nie zbierały takich rzesz w stolicy. Patrzący z murów wartmistrz „Lewy” splunął do fosy.

Wszyscy ważni przybywali do króla połasić się na księżniczkę bądź, chociaż znaleźć się w centrum wydarzeń. Niestety, każdy z nich wjeżdżał z największym i najbardziej strojnym orszakiem, na jaki było go stać. Oczywiście cała ta obstawa była uzbrojona i opancerzona, jakby ruszali na jakąś pieprzoną wojnę. Było ich zbyt wielu, by w razie poważniejszych kłopotów zamknąć, lub unieszkodliwić wszystkich. Kapitan urżnął się z nerwów i bełkotał coś o armii pod miastem. Jak dla Lewego dość było gwardii królewskiej, a jeżeli rzeczywiście w pobliżu stacjonowali Smerk, albo Elia Ragnaryda, to znaczy, że byli przygotowani na zamieszki, a nawet na totalne pandemonium.

Spojrzał w stronę słońca usiłującego przebić się bez rezultatu przez ciężkie szare chmury i pomyślał, że na starość mógłby przenieść się na północ, gdzie podobno było cieplej i rzadziej padało. Oddałby połowę rocznego żołdu, żeby teraz go przenieśli, ale tak się składało, że nigdy nie uzbierał takiej kwoty na raz, a poza tym w tej sytuacji wcześniej doprosiłby się chyba o rękę królewskiej wnuczki niż wolne. Miasto wrzało… a on się bał.

Pomyślał też o wywieszeniu tabliczki: „Wchodzić pojedynczo!” przed każda z bram, ale skoro on sam nie umiał czytać, to niby, czemu inni mieliby umieć.

 

Koniec
Nowa Fantastyka