- Opowiadanie: khalif - Jasne ściany Cedronu

Jasne ściany Cedronu

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Jasne ściany Cedronu

Sprawdziłem komorę karabinku, przeładowałem z charakterystycznym trzaskiem i przewiesiłem broń przez ramie. Palce utytłane smarem odruchowo wytarłem w spodnie.

Wiary, tego zawsze mieliśmy pod dostatkiem. Co innego może mieć taki naród. tylko Wiarę i nienawiść. ostatnio to złość determinuje wszystkie nasze działania. coraz więcej płomieni daje coraz mniej światła. dusimy się w rozpętanej przez siebie pożodze jak szaleńcy rozpalając wciąż nowe ognie.

poprawiłem pas z ładownicami, tak aby nie ocierał się gdy będę zmuszony biec. westchnąłem ciężko, zupełnie jakby coś ode mnie zależało. zupełnie bez sensu.

podniosłem daszek czapki i wpatrywałem się przez chwile w twarze mijających mnie arabów. zawzięte i wściekłe. to już nie ludzie i jeszcze nie cyfry. dopiero gdy przekroczą granice i zajmą się nimi pracownicy UNESCO reporterzy i wszyscy ci którym los drugiego człowieka jest tak drogi że postanowili przyjechać na ten skrawek pustyni by pomóc.

staną się "kolejnym tysiącem uchodźców wypędzonym ze strefy gazy…", liczbą, w raporcie Amnesty International. Im to nie przeszkadza zainteresowanie świata nawet to chwilowe zdaje się napawać ich swoista duma.

popatrzyłem ponad głowami na odległe o jakieś dwa kilometry miasto. część batalionu ulokowano właśnie tam, w Rafie. pilnują oficjeli delegujących przejście graniczne. za dwie godziny odbędzie się konferencja prasowa naszego MSZ, kilkanaście metrów od miejsca gdzie stoję.

po drugiej stronie drogi coś się zaczęło dziać. chłopaki z kompanii B wyciągnęli z tłumu faceta, ten wyrywał się i krzyczał po arabsku. zdjąłem z ramienia i uniosłem karabinek.

tłum zaszemrał gniewnie ale kordon był gęsty, wycelowana bron gasiła wszelkie myśli o oporze. spojrzałem w lewo, po egipskiej stronie reporterzy dostawali kota żeby tylko coś zobaczyć.

nagle zabrzmiał strzał z pistoletu.

tłum wpadł w panikę i zaczął napierać na kompanie B, po chwili na nas. zaczęliśmy strzelać w niebo, oszczędnie pojedynczo. zdzieliłem kolbą z rozmachu młodego araba który podbiegł za blisko i od razu wypaliłem w piach kilka centymetrów od jego głowy. skulił się w sobie i odczołgał po chwili. nie wiem kto do kogo strzelał, to nieważne. bo na czele kolumny tuz przy checkpoincie eksplodował zamachowiec. ciekawe jak przemycił materiał przez poprzednie kontrole.

zabił żołnierzy, i wielu swoich rodaków. zarejestrowałem to stojąc z otwartymi ustami i mrużąc oczy od słońca.

zobaczyłem ruch kątem oka, uchyliłem się odruchowo. to ten młody porwał z ziemi zapomniany kawałek betonu i zamierzył się by zmiażdżyć mi głowę. wciąż pochylony płynnie przestawiłem karabinek i ściąłem go serią. nie ukrywam, z satysfakcją.

rzuciłem okiem na druga stronę, przedstawiciele organizacji pozarządowych właśnie odjeżdżali klimatyzowanymi wozami zabierając też dziennikarzy. zostali co odważniejsi przekazując relacje na żywo. Egipcjanie biegali zdenerwowani nie wiedząc czy maja do nas strzelać czy strzelać do arabów czy udawać ze to nie ich sprawa.

eskortowana przez nas kolumna rozsypała się. kobiety leżały na środku rozgrzanej asfaltowej drogi tuląc do siebie dzieci i podręczny dobytek. mężczyźni przeważnie leżeli trzymani na muszkach. kilku śmiałków zginęło na pustyni, chcieli uciec korzystając z zamieszania. ciekawe po co skoro i tak odchodzili wolni.

zmieniłem magazynek, przeładowałem, i nadleciały śmigłowce. ciężkie superhuey wyładowane żołnierzami. rozejrzałem się po okolicy czy gdzieś nie przyczaił się operator rakiety ziemia-powietrze.

helikoptery siadły na pustym parkingu, wypluły ładunek i zawróciły na północ. Plutony kompanii F i G z ciężkim sprzętem. rozstawili się po strefie, za pobliskim barakami ustawili moździerz. wzdłuż drogi karabiny maszynowe.

z założenia mieliśmy nie drażnić uchodźców i reporterów ciężkim sprzętem. ale sytuacja zmieniła się. teraz otwarcie gra była według naszych reguł.

Uchodźcy pomogli nam rozpalić kolejne śliczne ognisko.

 

==

 

z koszar w kefar sava pojechałem do Jafy. oczywiście wziąłem karabinek i dwa zapasowe magazynki. miałem czysty mundur, na głowie czapkę. miasto cuchnęło ropą i pogorzeliskiem. jeszcze nie uprzątnięto południowej zbombardowanej części. co skrzyżowanie kontrola, co kilka ulic silny patrol. stolica w stanie pełnej gotowości.

wszedłem do małego baru w przy plaży, musnąłem daszek czapki na widok kapitana przy barze i zamówiłem piwo. telewizor nad barem ustawiony był na CNN usiadłem więc i z przyjemnością wpatrzyłem się w seksowną blond dziennikarkę.

-..ostatnie doniesienia z miejsca katastrofy pozwalają sądzić iż liczba ofiar już nie wzrośnie. u dołu ekranu podajemy numer ambasady amerykańskiej pod którym można uzyskać informacje o krewnych. ambasador McCulhey apeluje o spokój i rozwagę, w żadnym wypadku nie należy na własną rękę próbować dotrzeć do miejsca katastrofy…

miejsce blondynki zajęła zatoka bengalska ukazana z góry. obraz trzasł się i momentami śnieżył. widać było przewrócony pasażerski liniowiec. wokół potężnego kadłuba kręciły się mniejsze łodzie, holowniki i motorówki. gigantyczna plama ropy ciągnęła się od liniowca aż do plaży. jak dla mnie ta ropa ma zbyt głęboki odcień, nasuwa skojarzenie z czymś ogromnym czającym się pod falami zatoki. nagle obraz znikł. sekundę później na antenę wróciła spikerka z zaskoczoną miną czytała dalsze wiadomości z wyborów prezydenckich w Argentynie.

wyszedłem na taras, oparłem się o barierkę i piłem. pierwsze piwo od miesiąca. od niemal trzydziestu dni ganiam po wydmach wdycham spaliny i marnuje amunicje na cholernych arabów. odwróciłem się w sama porę by uchwycić końcówkę reportażu o wczorajszym incydencie na egipskiej granicy.

szukałem siebie na ekranie ale kamerzysta kadrował cywili i wymachujących bronią oficerów.

Ziemia zadrżała delikatnie. nawet nie ziemia, gdzie tu ziemia. metalowa poręcz o która się opierałem, szklanka w dłoni nawet powietrze. znałem to, cholernie dziwne uczucie kiedy przesuwają się masy powietrza a podłoże wpada w rezonans. gdzieś wybuchło coś dużego.

-czuliście to?

za mną stał kapitan z baru, w dłoni trzymał służbowy pistolet i czujnie rozglądał się po dachach miasta.

-tak, panie kapitanie. bomba?

-nie wiem kapralu. jesteście z savy?

-tak jest. 18 kompania.

-obawiam się że wasz urlop skróci się.

-rozumiem, myśli pan że…

szaleństwo powaliło nas na kolana, okręciło lekkimi plastikowymi stolikami. ożywiło chmurę rozbitego szkła które siekło wszystko na swej drodze. dźwięki znikły zastąpione wibrującą ciszą. całe zdarzenie trwało ułamki sekund, straciłem przytomność na moment gdy się ocknąłem leżałem w piachu kilka metrów od tarasu. częściowo przysypany w pociętym ubraniu ogłuszony ale z karabinem przewieszonym przez plecy. zgubiłem magazynki z ładownic przy pasie i portfel z dokumentami. jakoś wstałem, nigdzie dookoła nie znalazłem portfela czy amunicji.

na południu wznosił się słup czarnego dymu. nad miastem wyły syreny , nieużywane od ostatniego nalotu sprzed sześciu miesięcy.

delikatna bryza muskała policzki. ten zapach od morza. żadna inna plaża Palestyny nie pachnie jak Jafa.

na ulicy za barem królował chaos w swej specyficznej cichej formie. mieszkańcy biegali z zaciętymi ustami, wojsko pędziło na południe by zabezpieczyć miejsce wybuchu. przemknął wóz strażacki i karetka na sygnale.

młoda ładna dziewczyna w kwiecistej sukience, zatrzymała się nagle. wyraźnie widziałem jak jej czarne oczy rozszerzają się w strachu. rozchyliła jędrne usta w zdziwieniu.

podążyłem za jej spojrzeniem, na maleńki punkt gdzieś na niebie. mały? coraz większy? ponaddźwiękowy myśliwiec pruł nad miastem z pełna prędkością, rozpoznałem sylwetkę samolotu a gdy mrugnąłem już go nie było-przeleciał.

prędkość dźwięku tak nisko nad miastem. W dwóch susach podbiegłem i szarpnąłem dziewczynę rzucając nas na ziemie.

nie zdążyłem.

fala dźwiękowa rozdarła miasto jak monstrualny szpon.

myślę ze straty były gigantyczne. kilkadziesiąt zabitych, spalone domy przewrócone samochody. zniszczona instalacja gazowa. dwie stacje benzynowe eksplodujące jak puszki z napalmem.

I ta dziewczyna z płucem przebitym odłamkiem zbiorczej anteny. leżała obok, karminowa smuga znaczyła jej kształtny podbródek. w oczach miała tak wielki strach. i patrzyła na mnie.

odwróciłem wzrok, niebo wciąż było niebieskie. chmury wciąż sunęły niewzruszone.

zastanawiam się jak to jest możliwe, co skłoniło pilotów do lotu bezpośrednio nad miastem. tak, pierwsza eksplozja to również mógł być samolot. zastanawiam się tez czy pilot drugiego myśliwca uciekał. Na siatkówce utrwalił się obraz dwóch zamazanych kształtów tuz za ogonem myśliwca. Przed czym uciekał…

 

==

 

kapitan z tarasu umarł głupio. podmuch zrzucił go z dwóch schodków łącznie półmetrowej wysokości, skręcił kark. nie powinienem ale zabrałem jego pistolet. mógł się przydać.

tel-Awiw dymił setką pożarów.

wróciłem do baru. barman gdzieś zniknął, ostrożnie stąpając po rozbitym szkle nalałem sobie whisky. telewizor o dziwo dział.

-…dostajemy sprzeczne informacje o ataku na całe izraelskie wybrzeże. MSZ na razie milczy ale wiemy o ciężkich walkach w rejonie tel-Awiwu i dalej na północ aż do Hajfy. nic nie wskazuje na to by ataku dokonała Liga Arabska, próbujemy połączyć się z naszym korespondentem w tel-Awiwie, mark? mark jesteś tam?…

odbiornik zgasł. wysiadła elektrownia.

rzadko słyszymy jak ktoś stąpa po rozbitym szkle. to niecodzienny odgłos. dlatego gdy szkło zalegające podłogę baru zachrzęściło zerwałem się z bronią gotową do strzału.

w progu stała dziewczyna z ulicy. karminowa smuga zmieniła się w skrzep, znaczący brudnym śladem białą skore twarzy. prawa pierś błyszczała w słońcu. sutek zrobił się czarny od krwi spływającej z rany powyżej. ładna była nie ma co.

jej głowa eksplodowała gdy wpakowałem w nią trzy kule.

opuściłem bar i ruszyłem wzdłuż plaży. wszędzie wokół widać było oznaki szaleństwa. ogień i cuchnący gryzący dym. plaża usłana ciałami. poszatkowane kulami, nadpalone, podtopione. Ludzie leżeli w grupach i pojedynczo.

martwi, żywi.

świat wy nicował się, może oni żyją a ja jestem martwy. niebo plunęło fioletem, głębokim kosmicznym fioletem. przemknął nade mną złośliwy kształt, skrzeczące uskrzydlone dziecko o gadzich zębach.

-żołnierzu! halo! proszę pana!.

zza zwęglonego mini busa wykusztykał chłopczyk. kurwa o nie…

-proszę pana!.

coś oderwało spory kawał lewego uda malca, krew ciekła coraz słabiej. oczy miał puste i szare. pełne lodu.

-prooosze panaaaaa…

był już blisko, nie mogłem wycelować i strzelić. nie do dziecka.

-znam Twoje imię.

stał obok, wyciągał zimna dłoń. widziałem sine paznokcie pod którymi zaschła krew.

krzyknąłem, chyba. ale strzeliłem. wypaliłem prosto miedzy oczy. upadł bez drgawek po prostu znieruchomiał.

poszarpana rana wylotowa odsłoniła esencje ludzkiej istoty, gdzieś tam w kilku impulsach elektrycznych zapisana była dusza.

skończyła się plaża. jedno ze skrzyżowań zakorkowało się wojskowym konwojem wziąłem porzuconego chodniku hummera, kluczyk tkwił w stacyjce.

wyjechałem z Jafy omijając puste samochody, otwarte, z włączonymi radiami.

eter dudnił rytmem serca. był wszędzie, w zimnym metalu, gdy przyłożyłem dłoń do szyby, patrząc w niebo czułem nie swój puls.

Herzlia; pomieszane obrazy płonących domów, snujących się bez celu ciał. smak krwi z rozgryzionej wargi. zimne dłonie na kierownicy.

Ra'anana; tu nawet ruiny wyglądały jak od linijki. miasto zrównano z ziemią. na rogatkach porzucone policyjne autobusy. bron leżąca po krzakach, kilka ciał w mundurach. zastrzeliłem ich i pojechałem dalej.

do Jerozolimy.

 

==

 

drugi dzień zdarzenia. pędziłem szosą na wschód , wyjątkowo pustym odcinkiem. pofalowany krajobraz Palestyny urozmaicały słupy dymów. płonęły osiedla i stacje benzynowe.

 

==

trzeci dzień od ataku spędziłem w ruinach meczetu. jak na ironie z ciałem muezzina. zaklinował się w zrujnowanej ścianie. nie mógł odejść, nie mógł mnie zabić choć leżałem dwa metry obok. nie zmrużyłem oka słuchając jak charczy i wyciąga palce powleczone lepkim trupim potem.

opuściłem gościnne miejsce modlitw i jego gospodarza.

hummer spisywał się coraz gorzej, wkrótce go zostawię.

jestem w mieście prawie dziesięć godzin a ognie wciąż płoną. wieżowce w dawnym centrum pochyliły się pod naporem bariery wypływającej z Świątyni Salomona. refleksy świetlne jakie dają przewyższają najświetniejsze widowiska laserowe.

tak musi wyglądać piekło.

spotkałem kilku jankesów w drodze do Jafy, resztki oddziału rangersów z lotniskowca zacumowanego w stolicy. obdarci bez amunicji, opatrunków, swojej słynnej gumy do żucia i czekolady przebijali się na wybrzeże uzbrojeni w noże kuchenne i siekiery. nie chcieli się przyznać jak stracili ekwipunek.

ich oczy błyszczały determinacją szybkiej śmierci. życzyłem im powodzenia, tradycyjnego jankeskiego good luck.

Dotarłem do Jerozolimy i patrzyłem jak stare miasto ewoluowało.

znikły niskie piętrowe i dwupiętrowe domy zastąpione przez żywe poruszające się twory. góry plazmy o nieokreślonym tęczowym kolorze. cholerny horror na kołkach.

świątynia Salomona i zachodnia ściana w ogóle nie były już tym czym trzy dni wcześniej.

sam nie wiem.

tam gdzie stał meczet kopuły prężył się w niebo potężny słup zaginającego światło kryształu. pewno sięgał stratosfery a obejmował całe wzgórze świątynne.

-ej! ej człowieku!

zagapiłem się także omal nie rozjechałem faceta na drodze. zachamowalem w chmurze kurzu-i to był błąd. dwóch trzymało mnie na muszce przed maska samochodu, dwóch z tyłu. jeden, wielki owinięty turbanem europejczyk celował w moja twarz z dużej strzelby 12mm.

-ręce na kierownicy, bez gwałtownych ruchów.

mówił ten w turbanie, płynnym hebrajskim. nawet akcent wydawał się znajomy. może tu się urodził.

-wysiądziesz powoli pokazując otwarte dłonie, powoli.– powtórzył z naciskiem.

zrobiłem jak kazał, nawet okręciłem się wokół własnej osi żeby zobaczył ze nie mam kabury czy noża przy pasie.

-kim jesteście?

-dobrymi ludźmi. jesteś żołnierzem?

no tak, z munduru zostały smutne resztki. kurtkę i czapkę dawno zgubiłem. podkoszulek znaczyły plamy krwi. ale spodnie buty i pas wciąż miałem wojskowe.

-tak.

-skąd?

-z armii republiki Izraela.

skrzywił się ale nie nagabywał. opuściłem ręce i przyglądałem się jak jeden z jego ludzi odjeżdża moim wozem za najbliższa ruinę. cóż, pożegnałem się z hummerem wcześniej niż myślałem.

-co tu robicie?

-stul pysk.-trochę poczerwieniał na twarzy. Frustrat. albo szaleniec; szaleniec to pewne.

-no panie żołnierz co zrobiłeś żeby nas obywateli obronić przed tym całym gównem?

-nic-odparłem zupełnie szczerze. szczerze tez zdziwiłem się sobie: najprawdopodobniej zabije mnie za bezczelność, nie zależało mi już.

-to widzę-zasępił się na chwile a później uśmiechnął nieszczerze.-jedziesz z zachodu?

-tak, generalnie…

-widziałeś może…widziałeś może taka jedna sukę?

-kogo?

-sukę; taka małą żydówkę z dużymi cyckami i fajną dupką. naprawdę, musimy ja znaleźć.

-widziałem.– skłamałem dokładnie dla ratowania życia, uznałby że kłamie gdybym powiedział że nie widziałem dziewczyny.

aż podskoczył z radości, zawył jak zwierze na co zebrali się jego ludzie.

-gdzie? gdzie jest ta kurwa babilońska?

zniesmaczyłem się, skąd biorą się tacy ludzie.

– w meczecie kilka godzin ta droga na zachód, przy spalonej stacji benzynowej w lewo.

-jedziemy!

-ej poczekaj a co z moim wozem? oddajcie mi chociaż karabin te zombie zaraz mnie zabija nie będę się przecież z nimi bił na pieści!.

zmarszczył czoło i poszeptał chwile z chłopakami. jeden pobiegł po karabin. bez zapasowej amunicji.

wręczono mi bron i bez słowa odjechali hummerem.

miałem karabin i trzydzieści piec pocisków

miałem jakaś godzinę zanim zaczyna mnie szukać.

cudownie.

 

==

 

paradoksalnie nie dopadli mnie nie-do-końca martwi obywatele Izraela. nie były to też demoniczne istoty przybyłe niewiadomi skąd. ani nie złapali mnie szaleńcy przeczesujący zgliszcza świata w poszukiwaniu chorych uciech.

dopadła mnie moja ukochana Armia.

zimne kajdanki uroczy porucznik zacisnął najmocniej jak potrafił, nie czułem palców już od kilku długich minut. natknąłem się na żołnierzy w ostatniej chwili. Turban i jego chlupcy wściekli się za wysłanie ich do meczetu, ścigali mnie po całym obwodzie starego miasta. uciekłbym gdyby stare miasto było zwykłym miastem, choćby tylko wypalona ruina.

ale Tam na krawędzi dwóch światów jest wszystko.

martwi ludzie tańczący na zrujnowanym parkiecie. błękitne wstęgi przecinające wszystko jak ostry nóż papier. skrzydlate niby dzieci chichoczące nad poszarpanymi dachami i dla zabawy urywające głowy nieumarłym. poruszająca muzyka przy której skrzypce Erica Zahna muszą być żałosnym rzępoleniem.

w tym całym bagnie byłem tez ja i szaleńcy z żądza mordu w oczach.

a później wpadłem na pana porucznika w asyście kilku chojraków z górskiej dywizji. nie potrafiłem wyjaśnić co tu robię i dlaczego opuściłem jednostkę wiec wzięli mnie za dezertera. i odpowiednio do tego potraktowali.

posiniaczonego zatargali do dowódcy.

major okazał się łebskim facetem, osobiście zdjął mi kajdanki posadził na metalowym krześle, poczęstował papierosem. Cała ocalała grupa, jakieś trzydzieści osób z rożnych formacji ulokowała się w szkole opodal maleńkiego bazaru już na zachodnim brzegu.

podałem stopię, numer, jednostkę, nazwisko i imię.

-gdzie byliście kiedy to się zaczęło?

-na plaży w Jafie, w takim małym barze. nasi chłopcy wpieprzyli się myśliwcami w miasto zaraz obok panie kapitanie.

-słyszałem. jaki był stan waszej jednostki kiedy do niej dotarliście?

-żaden panie majorze. koszar nie było. zostało trochę parku maszynowego, lądowisko i kantyna. miałem hummera więc wziąłem paliwo z rezerwy i przyjechałem tutaj.

-dlaczego do Jerozolimy? Dlaczego nie ociekał pan na południe kapralu?

-nie wiem…coś. Czujem ze nie ma bezpiecznego miejsca. Już nie. Więc jestem tutaj.

-jak myślicie co nas zaatakowało?

-nie mam pojęcia panie majorze. jak dla mnie to wszystko jest jak z kiepskiego filmu z niekiepskimi efektami specjalnymi.

-nikogo z naszych nie widzieliście po drodze?

1. -spotkałem jankesów, szli na piechotę bez broni na Wybrzeżem …z naszych tylko tych, niemartwych.

major kiwał głową zamyślony. paliliśmy papierosy, odpowiadałem na pytania, przez chwile nawet zapomniałem że to przesłuchanie.

-czyli nic nie wiecie o innych ocalałych związkach armii, nie widzieliście żadnych naszych ludzi. jedyne co spotkaliście to ci niemartwi i tuz zanim was zgarnęliśmy jakichś szaleńców. swoją droga co od was chcieli?

-wystawiłem ich. zaskoczyli mnie na drodze zabrali wóz, dobrze ze oddali broń. jednego chyba zdjąłem podczas ucieczki.

-ale czego chcieli?

-szukali jakiejś małolaty nie wiem. są kompletnie popieprzeni. myślę że takich grup jak jest więcej ale nie w pobliżu Miasta, tu jest hm…za gorąco.

-nie mylicie się. w starym mieście natknęliśmy się na jeszcze jedną taka "grupę". nieszczęśliwie, uciekli zanim zdążyliśmy ich złapać czy choćby zlikwidować.-westchnął ciężko-okej, myślę ze jesteście w porządku. porucznik da wam trochę amunicji, nie mamy jej za wiele co prawda. na razie zostaniecie przy mnie później się zobaczy.

-panie majorze mogę o coś spytać?

uśmiechnął, przecież wie o co spytam.

-co to jest, pan major coś wie?

-coś wiem. wracaliśmy z północy kiedy to się zaczęło. pilot nagle dostał sygnał alarmu bojowego wiec przygotowaliśmy się awaryjnego zrzutu. nie był potrzebny, zanim się zorientowaliśmy te małe o wyglądzie dziecka obsiadły samolot. wdarły się do sterówki zabiły pilotów. i możesz wieżyc lub nie ale samolot Sam wylądował. niemiękko ale wylądował.-major zawahał się, wpatrzył w pustkę-miałem spore straty, te małe skurwiele są szybkie, wystrzelawszy 1/4 amunicji już na początku , a wracaliśmy z akcji wiec i tego nie było za wiele. wycofaliśmy się do pobliskiej wioski i tu przyznam mieliśmy cholernie szczęście. za wzgórzami stał sztab dywizji zmechanizowanej. zaraz tez spotkaliśmy patrol wysłany zęby sprawdzić co z naszym samolotem. od panów generałowi-splunął z pogardą– dowiedziałem się początków tego przedstawienia; zaczęło się gdzieś pod Antarktydą, na początku myśleli ze to potężne erupcje wulkaniczne, coś w stylu nagłego wybrzuszenia płyty tektonicznej ale to tak nieprawdopodobne jak..to co się stało. jak się później okazało to co się częściowo wynurzyło pod Antarktydą było jedna z siedmiu głów cholernie wielkiego stwora. wiesz o czym mowie?-zatoka bengalska mroczna plama pod powierzchnia.-idziemy dalej; zaraz później obie ameryki pochłonęła gigantyczna fala, co najmniej kilometr wysokości, linia brzegowa cofnięta o wiele wiele kilometrów. żeby było śmieszniej tsunami uderzyło tylko w ameryki żadne inne kontynenty nawet nie zauważyły skutków wynurzenia. ciekawie to wyglądało z satelity. dziwnym trafem jeden z satelitów wycelowany był w Jerozolimę, pewnie mieli jakiś cynk od rabbich..zresztą kto ich tam teraz wie. stare miasto rozbłysło,zginęli wszyscy mieszkańcy.. góra orzekła eksplozje atomowa, ale po kilkunastu minutach okazało się że miasto jest niemal nienaruszone. to co się zmieniło widziałeś z bliska.-potarł czoło, odpalił kolejnego papierosa-dalej było już podobnie w każdym zakątku planety. Chmary latających diabłów, martwi wracający do życia, uderzające z nieba słupy ognia w miejsca gdzie jak się domyśliliśmy znajdują się fałszywi prorocy. i całe miasta zmiecione podmuchem płonącego puchu jakby napalmu.-tego na szczęście niewidzialność….idziemy do doliny królów.

-do doliny Cedronu? po co?

-znasz legendę?

-o końcu świata?

-tam w tej dolinie odbędzie się zgromadzenie narodów, od niego zacznie się sąd boży i miejmy nadzieje skończy się cały ten cyrk.

-to oznacza koniec świata…

-masz jakaś lepszą perspektywę?

odchyliłem się na krześle, oszołomiony. pieprzony koniec pieprzonego świata.

zajebiście.

-nic innego akurat nie mam do roboty panie majorze, zróbmy to. mówił pan że mam być przy panu, co mam robić?.

uśmiechnął się i skinął głową.

-poruczniku!-krzyknął, do pomieszczenia wmaszerował znany mi już ponury porucznik.

-zabierzcie nowego, uzbroicie jakoś i wręczcie środki łączności za godzinę odprawa.

-Ta Jst!

podał mi dłoń , uścisnąłem mocno. z szacunkiem.

 

=

 

 

Część pierwsza opowiadania, to hm amatorka ale i tak miłego czytania licze na konstryktywną krytykę ;)

poprawione,

Ach, duże litery, tak powinny byc. Zdecydowanie. Ale nie ma ;)

 

 

Koniec

Komentarze

oddziel dialogi, prosze

Oj, tak. W obecnej postaci nie da się tego czytać.

Ło kurcza... Nie wiem czy wiesz, ale po kropce zazwyczaj stawia się dużą literę. Przeczytałem kawałek i więcej nie dam rady, bo toto kloc jeden wielki zbity i po prostu nie idzie przez niego przebrnąć. Oddziel dialogi, jakie akapity porób, wstaw przecinki, uzupełnij duże litery... Zresztą, nawet ten fragment co zdołałem przejrzeć nie zapowiada jakichś sensacji. Jakaś bitwa, jakieś mordy, ale nie czuć żadnych emocji, dynamiki, nic... Może do tego wrócę, ale dopiero, jak będzie to zdatne do czytania.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Nie lubię być przykrym, ale czasem muszę.
Część pierwsza opowiadania, --- i oby jedyna --- to hm amatorka --- i to przerażająca, inni amatorzy, bo zawodowców tu nie ma, potrafią lepiej --- ale i tak miłego czytania --- jakiego miłego, toż to droga przez mękę --- licze na konstryktywną krytykę ;) --- na totalną krytykę mozesz liczyć --- poprawione, --- niby co zostało poprawione? --- Ach, duże litery, tak powinny byc. Zdecydowanie. Ale nie ma ;) --- a wszystko z powodu tego głupawego uśmieszku na końcu. Powinny być, ale nie ma. Ha ha ha.
Ty lekceważysz mnie, czytelnika, ja lekceważę Ciebie, autora.
Myślę, że co najmniej dorównałem Mortycjanowi. W szczerości.

Ach, duże litery, tak powinny byc. Zdecydowanie. Ale nie ma ;) - To czytania i krytyki też nie bedzie...

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

AdamKB nie lekceważ Mortycjana :).

Nie ma dużych liter? A to dlaczego? Ja myślałam, że są to zasady obowiązujące wszystkich. Podpisuje się pod powyższym: ty lekceważysz nas, to my możemy zlekceważyć ciebie.

AdamKB nie lekceważ Mortycjana :).

AdamKB jest chyba na mnie ostatnio trochę cięty. Przejdzie mu. A przynajmniej taką mam nadzieję... 

 

Co do - że tak pozwolę sobie nadużyć słowa - opowiadania... ja się nie będę bawił w krytykę, tylko po prostu dam 1.

Ach, miało być 6, tak, powinno być. Zdecydowanie. Ale nie ma ;)

Wszystko zostało już powiedziane. Zanim coś wrzucisz, należało by się tym dobrze zająć. Nikt nie mówi o literówkach czy innych błędach, bo one się zdarzają każdemu. Nawet rozpoczęcie zdania z małej litery się zdaża i nikt nikogo za to nie wiesza, ale bez przesady - chciało Ci się napisać taki długi tekst, a nie chciało przy tam "ani razu" wcisnąć shifta?

Ani nie lekceważę, ani cięty nie jestem. Różnimy się stylami, to widać, i to tylko chciałem zaznaczyć, że ja też (czasami w potrzebie) potrafię podobnie jak Mortycjan.
Pozdrawiam przy okazji...

Oj, panie Khalif, żeby móc kogoś krytykować, trzeba jako takie pojęcie o temacie też mieć, nie mówiąc już o minimalnej wiedzy na opisywany temat. Bo przyznam, że moje opowiadanie skrytykowałeś po całości (może z chęci podbicia sobie punktów ego?), a z tego co przeczytałem u ciebie, zrozumiałem niewiele. Nawet bardzo niewiele.

Całość tego opowiadania to taka zbita masa, napisana słabym stylem, bez ciekawych porównań, czy języka. A, że bohater jest z Cahalu to musiałem się domyślać, nie ma tu choćby nazwy jednostki (może "Brygada Golani"?). Co więcej, wiem, że to fantastyczne opowiadanie, ale niektóre rzeczy przeczą realizmowi: przelot myśliwca nad miastem co najwyżej zdmuchnie kilka szyb i zniszczy ludziom fryzury, a na pewno parę osób ogłuszy. A ten fragment:

"zdzieliłem kolbą z rozmachu młodego araba który podbiegł za blisko i od razu wypaliłem w piach kilka centymetrów od jego głowy"

Po czym koleś wstaje i próbuje zabić bohatera kamieniem... po czymś takim to człowiek jest poparzony gazami prochowymi i wyje z bólu. A świadomość traci równie szybko, bo traci słuch od wystrzału.

No i karabin mający "trzydzieści pięć nabojów". Dobrze, że nie napisałeś, że to "IDF Defender", bo wtedy naprawdę widać by było spuściznę Couter Strike'a. Mówię przez to, że brak tu Twojej znajomości tematu, przez co czytelnik nie widzi opowiadania w myślach, pomijając już styl.

ALE:

w całym tym burdelu widzę jeden, nawet spory plus: temat bardzo ciekawy i na nowo odkryty wątek apokalipsy, choć opisany fatalnie i niezrozumiale.

"po czymś takim to człowiek jest poparzony gazami prochowymi i wyje z bólu. A świadomość traci równie szybko, bo traci słuch od wystrzału. "- z pewnością nie miałby sił powstać, ale bez przesady, to nie była prymitywna broń prochowa i nie poparzyła by go- w broni automatycznej ciśnienie gazów wykorzystywane jest do wyrzucenia łuski i załadowania kolejnego pocisku, dlatego ucieka głównie w bok, poza tym ładunek wybuchowy jest trochę wydajniejszy niż w XVIII w., więc nie oparzył by mu gęby jak Kmicicowi, zwłaszcza, że odległość mogła wynosić dobre dwa metry. Poza tym do miażdzenia głowy słuchu nie potrzeba, a stopnia ogłuszenia można co najwyżej domniemać- jak już wspomniałeś, broń nie została nazwana.

Wiesz, Lassar, sądzę, że na pewno nie masz racji.
 Z prostego powodu: w wielu pracach lekarskich i medycznych magazynach widziałem efekty strzału nieopodal twarzy, nawet z dwóch metrów. Z hukiem nie przesadziłem, słuch człowiek odzyskałby mniej więcej po kilku-kilkunastu minutach. Poparzenie gazami prochowymi dzisiaj jest dużo gorsze niż kiedyś. Czarnoprochowce może spalały mniej ładunku, ale drobiny były powolne i bardzo małe. Dzisiaj drobiny prochu latają dużo szybciej, a ciśnienie jest dużo większe. Co za tym idzie, wytrącany przez lufę gaz (jest go więcej niz dawniej) jest dużo cieplejszy.
 Bohater miał "karabinek", zatem amunicja pośrednia, poderzewam kaliber 5,56, może 7,62. Huk z każdej broni na oba naboje jest potworny, zwłaszcza, że jakby "podąża za kulą", która juz samym świstem wiele potrafi zrobić.
 O co ci chodziło z tym "miażdżeniem głowy"? Bo utrata świadomości to otępienie i chwilowy brak orientacji.

Efekt, o którym mówisz, to może dziewiątka z glocka. No i... "ucieka w bok"? Może chodzi o boczny otwór w lufie. Wiedz zatem, że nie, znakomita większość spinkala przez lufę na wprost. Otwór to ogranicznik.
 
 Swoją drogą, to na jakiej solidnej podstawie Ty wysuwasz swoją argumentację? Wiedz, że na broni znam się raczej bardziej niż mniej.

Aczkolwiek cieszę się, że jest wreszcie ktoś, kto zna się na broni. Bo o autorze tego powiedzieć nie można.

Dobra, spox, teoretyzowałem, nie ma co się spinać. Z "boku", czyli chodziło mi razem z łuską (broń działająca na zasadzie odprowadzenia gazów). " O co ci chodziło z tym "miażdżeniem głowy"? Bo utrata świadomości to otępienie i chwilowy brak orientacji."- chwilowy- trudno powiedzieć ile czasu mineło w tym tekscie.

W sumie to sorki za moją reakcję, ale na punkcie broni mam pewne zboczenie, o którym wole jednak zbytnio się nie rozpisywać.
 A co do czasu w tekście... racja. Chwila pozostaje pojęciem zględnym.

A czemu Cedronu? Bo nie chcialo mi sie czytac...?

Nowa Fantastyka