- Opowiadanie: Żongler - Iskry Niewiary

Iskry Niewiary

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Iskry Niewiary

Zakonnicy przynieśli ze sobą zimę, a zimami odliczano lata, ale Grad nie dożył swoich siódmych urodzin. Znaleziono go z opuchniętą szyją i zdumieniem na twarzy, a potem wyklęto.

Psy wyły, choć były nauczone ciszy; Solas, który nad nimi czuwał, czuwał w milczeniu, choć zwykle sam kłapał zębami i warczał. Ogień pełzł po ziemi, dym wsiąkał w mech, ześlizgiwał się z ciała drobnego trupa. Dusza miał wrażenie, że zbudził noc. Zaspane oko księżyca mrużyło się, zwężając coraz bardziej, im dłużej patrzyło w dół. Patrzyło tylko ono i Dusza, nikt inny nie przyszedł na pogrzeb chłopca, który umarł bez zapowiedzi. Tak nie działał Bóg, tak działały czary. Czary były pustoszącą chorobą. Ludzie mieli bardzo dużo wiary w to, czego nie widzieli. Matka legła chora, a Dusza był zły. Może dlatego noc była tak nią przesiąknięta, złością Duszy, łapczywie żywiła się żałobą. Solas karmił psy i powtarzał, że zawsze znajdzie się stworzenie chętne na ochłapy.

Dusza był sam, pochylony nad bratem. Solas poradził mu, żeby wzniósł kopiec większy niż zwykle, tak jakby na dwa psy. Chłopak dołożył do kopca bukowego drewna, wsunął między szczapy płaty sosnowej kory, by zapach żywicy zastąpił smród palonych włosów. Grad miał długie, lśniące włosy, z których był niezwykle dumny. Matka odmierzała czas z ich pomocą – sięgają Gradkowi do ramion, już listopad; sięgają do łopatek, och, trzeba na wrocławski sierpień jechać, na targ. Dusza patrzył, jak ogień odmierza ostatnie chwile jego braciszka, pożerając jasne włosy, odbierając lata nieprzeżytego życia. Odliczał, iskry wybijały rytm, przyspieszały, nagląc błyskami, szybciej i szybciej, aż kształt ludzkiego ciała roztarł się w smugach tańczących ogników.

Ogień śmiał się, a Dusza płakał.

 

*

 

Rufin wpatrywał się w łunę odległego ognia, wzywając w myślach Boga.

Patrzył na mroczne moce, które się mu przeciwstawiają, któremu musi przeciwstawić się każdy człowiek, zdaniem ojca Prospera nawet i Rufin, który widzi ogień, ale nie czuje jego ciepła.

Rufin czuł tylko zimno. Ziemia była czarna, grudami zrośnięta ze szronem, jakby wpleciona w olbrzymią pajęczą sieć. Zimny był dotyk lasu, którego drzewa były najwyższymi, jakie widział w życiu, prężące się bez pokory, bez karcącego spojrzenia doglądającego. Góra wiła się, niekiedy zrywała nagle, kiedy indziej zwalniała, w miejscach, które ojciec Prosper nazwał: „płaszczyzną rozłożonych dłoni Pana”. Spomiędzy Jego palców opadała mgła, sprawiając, że góra była sama na świecie. Tylko Rufin był w stanie wymówić jej nazwę. Ślęża. Pogańska góra Ślężan, Ślęża. Siostra Łysej Góry, zdaniem ojca Prospera. W odmętach czerni blask ognia powinien ranić oczy, ale i ogień był tutaj inny, dopełniał dzikości nocy – równie rozmyty, skłębiony…

– …bezbożny? – Domicjan był tylko białkami oczu w głębi kaptura. – Czy tak właśnie o nim myślisz, Rufinie? Że jest bezbożny? Zły?

Chłopak podejrzewał, że brat Domicjan go prowokuje, chce wyłuskać ze złożonych w modlitwie dłoni wyuczony osąd. Wiara ma sądzić, słyszał od ojca Prospera. Gdyby zawahała się w swoim wyroku, runąłby cały świat. Prosper zawsze znajdywał sposób, by do swojej wypowiedzi wpleść anegdotę o ruinach. Ojciec Ruin, mówił o nim Domicjan. Kiedy Rufin po raz pierwszy usłyszał, że ma spędzić zimę na szczycie pogańskiej góry, od razu wiedział, że zastaną tam ruinę. Co innego? „Świat to ruiny, człowiek to posąg, a jego głowa leży odłupana między kamieniami, które wyszarpnięto ze ścian, żeby niszczyć”, mówił ojciec Prosper, dbając, by Rufin zawsze to słyszał.

I teraz był pewien, ze wszyscy go słuchają.

– To tylko ogień – odpowiedział chłopak. – Ma boga, tylko innego.

– A nawet wielu bogów.

Wsparty o skały, Domicjan półleżał pod kocem, kolorem zrośnięty z górą. Zdradzał go jedynie kaptur, czarniejszy od nocy. Zakonnicy mogli być ubodzy, lecz szata nie mogła zblednąć. Ojciec Prosper mówił, że czarna szata blednie na ramionach upadłego człowieka. Wiara Domicjana objawiała się skórzanym bukłakiem na jego kolanach. W nocnej ciszy łatwo było usłyszeć chlupot, więc Domicjan przechylał bukłak tylko wtedy, kiedy myślał, że Rufin śpi. Najpewniej dlatego zadał mu tamte pytanie, by się upewnić. W głosie zakonników nie było troski.

– Boisz się, Rufinie?

Popiół przedzierał się przez drzewa, kruche płatki odrywały się od mgły.

– Nie boję się – odparł Rufin. Nie słyszał mamrotania ojca Prospera, który spał na wozie; mamrotania znaczącego, że rzeczywiście śpi. To zdradzało, że ojciec słuchał. I on chciał usłyszeć wyznanie wiary nieposłusznego Rufina. Wiara, która nie zobaczyłaby żadnego ognia. Rufin otrząsnął się z trudem. – Pan jest ze mną.

– Ktoś inny też tu jest. – Domicjan oddalał się myślami, w ciemności pojawiły się jego blade palce, błądzące po rzemieniu korka od bukłaka. – Zapomniałeś, że to sanktuarium? Pogańskie, lecz święte. Zapomniałeś, na czyjej ziemi śpisz, bracie?

Rufin nie był jeszcze bratem. Gdy Domicjan poważniał, robił to zwykle dlatego, by się z nim droczyć, ale teraz, tutaj, słowa zabrzmiały jak groźba.

– Nie przyjdą tu – szepnął Rufin.

– Nie przyjdą – zgodził się ponuro Domicjan. Jego oczy zniknęły, kiedy zacisnął powieki. – Nie, dzisiaj do nas nie przyjdą.

– Skąd wiesz? Czy to dlatego, że szanują niedzielę?

– Dlatego, że są w żałobie. Ten ogień znaczy, że ktoś odszedł do Pana. Służący mu złożyliby zmarłego w ziemi, lecz ci ludzie oddają ciało płomieniom.

– To znaczy, że cierpią.

– To znaczy, że jest ich jednego mniej – wyjaśnił Domicjan. – Modlę się, żeby ogień nie przestawał płonąć.

Pociągnął łyk. To była jego modlitwa. Nie otwierał oczu, jakby całkowicie go pochłonęła. Wyczekując mamrotania ojca Prospera, Rufin zdał sobie sprawę, że każdy z nich modli się na własny sposób.

– A ja, żeby zgasnął – szepnął.

 

*

 

Dusza patrzył na szczeniaki. Piszczały, przepychając się do matki, ale było ich zbyt dużo, by dała radę wykarmić wszystkie. Solas wybrał jednego psa, czarnego, o białych uszach. Usiadł, sadzając go sobie na piersi.

– Co zrobisz z resztą? – spytał Dusza.

– Hmm?

– Pytałem, co zrobisz z resztą psów.

Solas kiwał się na krześle, kulawym jak on sam. Złamana noga źle się zrastała, a Solas więcej siedział, niż chodził, choć zeszłej nocy nie było go w chacie. Dusza opłakiwał brata i nie pytał o nic. Starzec wsunął pieska pod koszulę, do ciepłej piesi. Szczeniak przestał skomleć.

– Chyba nie powinienem ci o tym mówić. Po prostu je wezmę i wyjdę. Wszystko później będzie takie, w jakie zdecydujesz się uwierzyć.

Chłopak chciał wiedzieć, co stanie się z psami, chciał wiedzieć, co dzieje się z odtrąconymi duszami, za których los podjął decyzję. Solas mruczał coś pod nosem, ale nagle przestał.

– Jest coś, co mógłbyś zrobić.

– Dla psów?

– Dla brata. Jest sobie taka opowieść. – Solas zaczynał każdą jedną tymi samymi słowami. – By odkupić duszę, śmiałek musi wnieść ją na szczyt. Swoją lub cudzą, jeśli tylko ma jej ziemskie kości. Zagubiona dusza, którą zbyt wcześnie ich pozbawiono, nigdy nie znajdzie drogi, jak wisielec zakopany na rozstajach.

Dusza wciąż był zły.

– Dlaczego dusza ma cierpieć nie ze swojej winy?

– O czym mówisz?

– Wiesz, o czym. Miał skręcony kark. Spał na mące, ale jego kark był skręcony. Krzywy…

– Szlak na górę też jest. Ale musiałbyś się pospieszyć.

Dusza wiedział, jak silne jest przesilenie zimowe, w którego moce wierzyła całym sercem jego matka. „Miałby włosy do połowy pleców”, mówiła, półprzytomna. „W równonoc mój synek miałby swoje piękne włosy do połowy pleców”.

– Mówisz o równonocy?

– Nie, o zakonnikach. Dotychczas w tym kościółku na Ślęży działo się tyle, że w pierwszą niedzielę miesiąca schodził z niego stary braciszek. Mówił na jarmarku parę słów nad chlebem, taką łaciną, że uszy puchły. Żeby wrócić na szczyt potrzebował już osłów i wozu. Ci, którzy wczoraj tam szli, czuwali bez ognia, bez strawy. Przez całą drogę, przez Krzywą Górę i Kłody, idą i zbawiają. Jeśli zakonnik nie je chleba, znaczy to, że będzie żywił się albo modlitwą, albo krwią.

Dusza wiedział, że Solas chce go wystraszyć. Chciał pozbyć się chłopaka, nim ten stanie się mężczyzną, nim odważy naprawdę mu się przeciwstawić. Solas był stary, ale podły. Jego pierś zapadała się, gdy nabierał powietrze, potrzebne do wprawienia krzesła w ruch. Przedramiona miał tak chude, że przypominały kości pokryte cienką warstwą mięsa, które rzucał psom po udanym polowaniu. Solas polował tylko nocą, tylko sam, i zawsze wracał zwycięski. Po tym, co się ostatnio stało, nigdy nie miał już zapolować.

– Zakonnicy nie są groźni – odparł Dusza. – Nie mówią nawet w naszym języku.

– Mnisi milczą, chłopcze. Są tutaj, by zabijać bogów, a przy tym nie trzeba języka. Święte szlaki są przeorane kamieniami pod klasztor. To ostatnia chwila, Dusza. Biegnij dla brata, albo rzuć jego kości psom. – Gdy szczeniak go ugryzł, Solas roześmiał się, ale w tym śmiechu było coś z szyderstwa. – Spójrz, ile odwagi ma w sobie na wpół ślepy kundel! Ty masz dwoje zdrowych oczu, a wciąż się wahasz. Masz nawet więcej.

– Nie wiem, co mam robić.

– Uwierzyć! Czy to aż tak dużo?

 

*

 

Klasztor był ruiną, którą wyśnił ojciec Prosper. Przez sen wymruczał szczeliny w kamieniach, chrapnięciami pochylił budynki, kucające wśród paproci i głogu niczym poświęceni modlitwie pokutnicy. Prawdziwych zakonników było trzech: jeden z siwą tensurą, drugi z rudą, a trzeci bez tensury oraz uszu. Ten ostatni miał najszerszy uśmiech na świecie, choć może to przybycie nowych braci przywołało na jego usta zakazaną radość. Benedyktyni śmiali się jedynie przez sen, a nawet wtedy był to grzech. Rufin z bijącym szybko sercem czekał na karę. Musiała być straszliwa, tak wysoko, tak blisko Boga. Gdy nie nadeszła, chłopak spojrzał w zdumieniu na ojca Prospera. Ten zacisnął żółte, szurające o siebie zęby.

Domicjan często kpił, że jeśli pewnego dnia zobaczy, jak zęby Ojca Ruin krzeszą prawdziwe iskry, może w końcu w coś uwierzy.

– Opacie Arnulfie – wycharczał ojciec Prosper. – Pax tecum.

I upadł na zbitą ziemię wirydarza.

Znając pokutną naturę ojca Prospera, można było pomyśleć, że rzuca się, by własnym ciałem wypełnić wyżłobienia, które swą brzydotą hańbią oblicze Boga. Rufin znał prawdę. Ojciec Prosper był stary i chory, a starzy ludzie umierali, nawet ci wybrani przez Pana.

Domicjan złożył dłoń, którą trzymał nad twarzą starca, wyczekując ciepła oddechu.

– Nie żyje – powiedział krótko.

Wychudzony opat był przykładnie wstrzemięźliwy, umartwił się nad ojcem Prosperem jedynie dwoma uniesionymi palcami. Wznoszone ramiona na szczycie góry to symbol upadłej wiary, mówił ojciec Prosper. Dziwnie było patrzeć na znieruchomiałe usta, które nie powiedziały zupełnie nic.

– Jakie pogańskie bóstwa za sobą przyprowadziliście, bracia? – spytał chłodno opat, po francusku.

– Widzieliśmy tylko ogień – powiedział Rufin. – Płonął całą noc.

Opat zrugał go spojrzeniem, a potem łaciną.

– Masz popiół we włosach, chłopcze. Strzepnięty popiół wskazuje drogę, kiełkuje cierniami w ziemi. Jeśli zobaczę odciski butów pod murem klasztoru, będę wiedział, kto przyprowadził do nas wścibskie oczy. Oczy, które widziały, to usta, które powiedzą.

Rufin chciał czuć ból po śmierci ojca Prospera, ale z jakiegoś powodu nie czuł nic.

– Tak, ojcze opacie, w imię…

– Zwieś głowę, gdy żałujesz! – syknął opat, zwężając oczy. – Nie używaj słów, ich brzmienie jest fałszywe. To w milczeniu jest skrucha! Udasz się do dormitorium, gdzie wyciągniesz każdy płatek popiołu, zbierzesz wszystkie na płócienną chustę i ofiarujesz zawiniątko Bogu. Później weźmiesz brzytwę i ogolisz nią głowę, by już nigdy we włosach nie osiadł ci popiół.

Rufin patrzył na ubłocone sandały, zniszczone długą drogą. Szli dłużej, niż Chrystus wspinał się na Golgotę. Czy ta pokuta nie wystarczyła?

Domicjan postąpił krok z odsieczą.

– To nowicjusz, opacie Arnulfie. Nie jest jeszcze bratem, nie każ mu pokutować.

– Czym karmi się dusza, jak nie pokutą? – spytał kąśliwie opat, ucinając echo wibrującego głosu Domicjana. – Ty, bracie, będziesz schodził co niedzielę pod górę, by głosić miłosierdzie dla pogan, których serca można jeszcze ocalić. Będziesz ich karmił, Domicjanie. Słyszałem, że piszesz biegle w czterech językach.

– Opacie. Język tutejszych ludzi zna najbieglej nowicjusz Rufin. To dlatego ojciec Prosper go wybrał.

Rufin poczuł, że go sprzedano, niczym gęś na targu. Domicjan również znał język Ślężan, znał ich wiele, a w każdym umiał wyłgać się od pracy. Powiedział kiedyś Rufinowi, że nauczył się języków tylko dla nazw potraw i rodzajów wina. Wybrał zakon, by chociaż jednego z nich nigdy mu nie zabrakło. Opat był wściekły, jego biała twarz wyglądała jak wykrzywiona gniewnym rechotem maska gargulca.

– Język? – prychnął. – Nowicjusz Rufin nie ma języka. Nie potrafi go używać, a póki się tego nie nauczy, jego głos będzie niesłyszalny.

– Tak chce Bóg – uznał Domicjan, takim tonem, jakby wzruszył ramionami. Rufin słyszał zmęczenie w jego głosie, ale opat Arnulf nie wyłapał fałszu, zgoda była tylko posłuszeństwem, niczym więcej. – Amen.

Opat zwalił się na drewnianą laskę, którą podsunął mu zakonnik o rudych włosach. Chciał mu towarzyszyć, lecz Arnulf odtrącił go i odszedł. Udawał, że kuśtyka, Rufin rozpoznał sztuczkę ulicznego żebraka.

Rudzielec stanął nad ojcem Prosperem. Drżał. Wskazał na cmentarz w cieniu pochylonych murów. Pośród zapadniętych krzyży wyróżniał się czarny, świeżo wykopany dół, przyprószony jedynie śniegiem.

– Spodziewaliście się świętego Piotra? – spytał pogardliwie Domicjan. – Czy może wrzucacie braci do środka, kiedy zwątpią?

„Kiedy, nie jeśli”. Rufin czekał na świst rózgi ojca Prospera, ale martwy starzec leżał na wznak w błocie.

– Według opata, otwarty grób przypomina o marności życia. – Rudy zakonnik nie brzmiał, jakby to pochwalał. Mówił wyraźnie po francusku. – Co jakiś czas każde go pogłębić. Niesumienny brat spędza tam noc. Złóżmy tam ojca Prospera – zaproponował, wzdychając. – Zróbmy to, zanim dół zasypie śnieg. Pada nocami, a woda osłabia krzyż na wieży. Co północ nasłuchuję, czy nie spada, lecz…

– A opat? – spytał chłodno Domicjan, który nie dbał o stan klasztoru.

– Opat? Wasze przybycie dołożyło mu pokuty. Będzie cierpiał w swoich komnatach. – Nasunął kaptur, spoważniał. – Jestem brat Henri Hubert, stróż.

Cmentarz na niewielkim wzgórzu pokrywały spadłe, zgniłe liście. Rufin pomyślał, że tu właśnie pragnąłby spocząć ojciec Prosper, w ruinach.

„Wszystko zaczyna się od ofiary”, Rufin niemal słyszał jego głos. „I ofiarą się kończy”.

 

*

 

Gdy gwałtownie wybudzał się ze snu, kamienie leciały jeszcze dalej.

Dusza zasypiał dla dwóch rzeczy: chciał po przebudzeniu zmierzyć odległość, lub chciał ocknąć się z tego szaleństwa.

Hałas nigdy go nie budził, Dusza doszedł więc do wniosku, że być może kamienie nie lecą, ciśnięte jak z procy, lecz unoszą się lekko w powietrzu, sunąc niespiesznie przed siebie, póki Dusza się nie zbudzi. Mógł być pewien tylko dystansu, jaki pokonały. Dwukrotnie dłuższy, niż dotychczas. Czy dlatego, że zbudził się tak wściekły, z gniewem płonącym boleśnie w piersi? Wokół niego tężało echo – czyżby krzyczał przez sen? Wrzask mógł go zbudzić, ponieść kamienie z pogłosem. Niekiedy poruszał też spróchniałymi kłodami, ale one były cięższe niż kamyki, choć Dusza czuł, że jego sny stają się coraz potężniejsze.

Przysnął przy ognisku, i to właśnie na jego obrzeżach ułożył rzędem cztery kamienie. Długo szukał takich, które nie były szpiczaste. Bał się, że którejś nocy skrzywdzi nimi sam siebie. Czy umarłby wtedy przez sen, jak Grad? Czy to było bolesne, czy może przyjemne, jakby zasypiało się jeszcze głębiej?

Bogowie byli głusi na pytania, we wskazywaniu drogi musiał więc liczyć na kamienie.

Kierowały Duszę na wschód, ku szczytowi. Chłopak podniósł jeden, dłoń mu drżała, ale kamień nie poruszał się. Dusza cisnął go w chaszcze. Usiadł wśród liści, na skraju wspieranej przez poprzeczne belki drogi zakonników. Drewno było zbutwiałe, brakowało całych kawałów, rany wyglądały jak wydziobane przez wrony. Piasek w szczelinach był dziwnie biały, jakby zakonnicy przynieśli na podeszwach butów inną ziemię, inny świat.

– Ty też jesteś inny – powiedział mu Solas, nim Dusza odszedł. – Myślisz o matce. Chłopcze… Ona odetchnie. To stara kobieta. Nie zrozumie niczego, co chcesz jej powiedzieć. Nie za dużo już wycierpiała? – Nachylił się. – Jeśli masz rozmawiać z bogami, to tylko tam, i tylko z tego powodu.

– Nie użyję śmierci brata jako przynęty, żeby ich przywołać.

– Mówiłeś, że masz im wiele do powiedzenia.

– Ty byś nie miał? Skazali mnie na niedolę.

Solas prychnął. Czasami zachowywał się tak, jakby do końca mu nie wierzył, choć na własne oczy widział, co potrafi Dusza.

– Ślęża ma swoje prawa. Widma chrześcijan są blade i snują się w milczeniu, nasze demony płoną, ciskają kamieniami, wyciągają z ziemi martwych. To nie przestanie boleć, chłopcze. Grad umarł, nie ma go. Dał ci swoją duszę, byś pobiegł z nią na szczyt. Byś wymienił ją za jedno pytanie.

„Twoja moc go zabiła”, zdawał się mówić Solas. Dusza słuchał w milczeniu.

– Idzie przesilenie zimowe. Zakonnicy będą świętować narodziny swojego boga.

– A który jest potężniejszy, Dusza? Ten, którzy zwisa martwy z krzyża, czy też ci, którzy pozwalają chłopcu władać umysłem? W kogo wierzysz?

– Nie zdążę w dwa dni.

– Stary pies idzie w jeden.

– Stary pies zna drogę.

Zarechotał. Solas śmiał się albo w gniewie, albo w podstępie.

– Władasz mocą, chłopcze! Wyśnij sobie drogę!

Dusza spróbował, choć nie był pewien, o czym powinien śnić. Kamienie kazały biec wyżej. Podniósł głowę, tknięty przeczuciem, ale na szczycie pagórka nie stał żaden bóg. Zobaczył jedynie wieniec burzowych chmur, które otoczyły wierzchołek Ślęży. Sakwa pogrzebowa ciążyła mu, jakby niósł brata na plecach. Latem robili tak, gdy zrywali owoce, Grad wspinał się bez strachu na jego ramiona, śmiejąc się radośnie. Dusza mógł go usłyszeć, jeśli zamknął oczy. Ostatnimi czasy zbyt wiele działo się, kiedy zamykał oczy.

A jeśli na szczycie gór czekał obcy bóg?

 

*

 

Zdając sprawozdanie na koniec dnia, brat Henri Hubert powiedział, że gdzieś w fundamentach klasztoru zamieszkała lisica. Widział dwa młode lisy, a dzisiejszego ranka zginęła kura. Wyznał też, że boi się lisów. Domicjan zaoferował, że może je zabić. Bezuchy kucharz, który był niemową, gestami prosił go, by tego nie robił.

– A co innego planujecie zrobić? – warknął Domicjan. – Myślicie, że modlitwa je przepędzi?

Rufin wzdrygnął się na te słowa. Bez ojca Prospera, nikt nie upomniał Domicjana. Kto miał mówić im teraz, że zbłądzili?

Nocą było tak zimno i cicho, że Rufin myślał, że trwają w ostatnim oddechu tonącego, opadając coraz głębiej w chłód i ciszę. Być może dlatego brat Henri Hubert biczował się w celi obok, by rozgrzać ciało. Rufin leżał w kapturze, chcąc choć trochę ochronić czaszkę przed zimnem. Henri Hubert biczował się całą noc, szlochając, a Rufin był jeńcem jego kary, zmuszony do dzielenia się nią z zakonnikiem.

Czy miał pokutować przez resztę życia? Miał trzynaście lat, a do zeszłego roku był żebrakiem. Kolana miał tak samo obolałe, żołądek tak samo pusty, ale teraz był z nim Bóg… Gdzie jednak był wcześniej?

Rano Domicjan siedział za wykruszonym murem cmentarza, plecami do klasztoru i przodem do lasu. Zawsze musiał się o coś opierać. W przypadku Ślęży była to wiara. Zakonnik miał w dłoni swój modlitewny bukłak. Nie poruszył się, kiedy z głogu i jeżyn wyszedł Rufin. Nigdy nie ukrywał swoich przewinień przed chłopakiem, jakby nie uważał go za godnego uwagi. Ojciec Prosper mówił, że wszystko, co ma swoją duszę, jest świadkiem Boga, i będzie zbawione. Rufin przyrzekł kiedyś ojcu Prosperowi, że zrobi wszystko, żeby zostać zbawionym.

– Inaczej Pan zobaczy w tobie bezbożnika, a Jego spojrzenie spali, spopieli, skaże, aż po samą wieczność – powiedział, nim Rufin zgodził się powtórzyć obietnicę.

Rufin zastanowił się, czy Pan widzi bezbożnika w Domicjanie. Zakonnik otarł usta habitem, po jego szorstkiej brodzie spłynęło parę kropel.

– To krew Boga – zauważył karcąco Rufin.

– Wiem. Chcesz?

– Nie. Nie chcę.

– Usiądź ze mną. – Podniósł zamglone oczy. – Pod naszymi nogami są kości. Usiądź sobie na nich.

Głos miał zły. Rufin spostrzegł, że u stóp Domicjana leżą martwe listy. Brązowe, o puchatej, miękkiej sierści, nie większe od kotów. Cofnął się o krok, ale Domicjan złapał go za krawędź szaty i przyciągnął do siebie. Chłopak czuł smród mężczyzny, przechylony bukłak wypluł na niego połowę zawartości. Po zboczu Ślęży pełzła mgła, spadłe liście ulegały jej całymi zastępami, wspierające się nawzajem głazy jakby drżały, nagle, po setkach lat uścisku.

Siedzieli tak w ciszy.

– Boisz się? – spytał Domicjan, jak wtedy, gdy patrzyli na ogień.

– Czego?

– Słuchaj – rozkazał brat. – Co słyszysz?

Nasłuchiwali w skupieniu. Rufin słyszał pomruki przybywającej burzy. Liście szemrały o tym z niepokojem.

– Słyszę góry – odparł Rufin.

– Góry – powtórzył Domicjan tak, jakby się zgadzał. – Góry, nie jego.

– Kogo? – Rufin znał odpowiedź, ale musiał ją usłyszeć, musiał usłyszeć wiarę w głosie Domicjana, teraz, gdy pił i mówił, co naprawdę myśli. Nie uciekał, choć mógł wyrwać się uściskowi zakonnika. – Kogo mam słyszeć?

– Boga – odparł natchnionym głosem Domicjan. Zniknęła chrypa, bukłak wypadł mu z ręki. – Czy go nie widzisz, Rufinie?

– Widzę – skłamał Rufin. Widział tylko drzewa.

Gdy Domicjan się roześmiał, to było tak, jakby uderzył Rufina w twarz.

– Przepłucz usta winem – powiedział, rzucając w niego bukłakiem. – Może sprawi, że nauczysz się kłamać.

Chłopak zacisnął wargi. Wino rozlało się u jego stóp, śnieg zmienił kolor.

– Dlaczego nie czuwasz nad grobem ojca Prospera?

– Dlatego, że Prospera nie ma w grobie. Szedłem za jego duchem aż tutaj, a potem patrzyłem, jak…

Uśmiechnął się. Rufin nie rozumiał takiego uśmiechu.

– Jak co? Co się stało z duchem?

– Został ukarany. Jak myślisz, co dzieje się z duchem benedyktyna na pogańskiej górze? Myślisz, że jesteś tutaj ze swoim bogiem, Rufinie?

Rufin pomyślał, żeby zepchnąć go ze skarpy.

– Myślałem, że jest też twoim Bogiem.

– Jem go na śniadanie i zasypiam upity jego krwią, ale nie jest mój. Nie martw się. Opat za mnie pokutuje.

Był dzień przed Christi Natalis i niedługo później Domicjan wyruszył w drogę. Miał schodzić z góry do nieznających Boga ludzi, mówić im, że ma na imię Dobroczyn, a ten, kto czyni dobrze, będzie wynagrodzony. Z jego odejściem zniknął bochen chleba. Rufin chciał wierzyć, że rozda chleb ubogim jako Ciało Nowonarodzonego, ale nie zdołał się do tego zmusić. Wieczorem prał habity braci, usiłując nie myśleć o niczym. Gdy je rozwieszał, zauważył, jak bardzo pobladły. W kapturze Domicjana znalazł kurze pierze.

Kiedy usłyszał kroki, pomyślał, że Domicjan wrócił, lecz to nie mógł być on, nie tak szybko. Ta myśl była nieprzyjemna jak ukłucie. Rozpalił kaganek i otoczył płomyk dłonią. Światło płynęło przez szkaradny klasztor. Rufin poszedł za odgłosem kroków, wychodząc na skuty zimą dziedziniec. Poślizgnął się. Było tak cicho, że spadający śnieg szeptał.

Był gotowy spotkać Boga, ale zobaczył ducha.

Szary na tle białego śniegu, przeszedł pod zgarbioną wierzbą, sam zgarbiony, jakby kłaniał się albo witał. Ruiny przysłoniły go, gdy poszedł między krzyże, braci, którzy wciąż leżeli posłusznie w ziemi.

Rufin okrążył ruiny, przechodząc między kikutami kolumn, tuż obok porośniętej głogiem skarpy. Mgiełka własnego oddechu przestraszyła go tak bardzo, że prawie krzyknął. Starał się nie zaplątać się w ciernie, a płomyk kaganka parzył go w palce, ale nie miał odwagi zostawić światła. Sandały zapadały się w świeżym śniegu, zimno kąsało nagie stopy, ale Rufin brnął przed siebie, nie mógł stracić ducha z oczu. Musiał przeciskać się przez ruiny, tuż nad przepaścią. Nie widział, co jest w dole, i to dodawało mu odwagi. Gdy zamrugał, przeraził się, że widmo zniknęło, lecz duch tylko zatrzymał się w miejscu.

Pochylał się nad grobem ojca Prospera.

W dłoniach trzymał łopatę. Wbił ją w zamarzniętą ziemię. Kopał powoli, z przerwami na oddech, i to właśnie podczas jednej z nich Rufin musiał wydać z siebie jakiś odgłos, coś musiało go zdradzić, szmer krzewów albo luźny kamień. Duch przestał kopać. Gdy nagle zwrócił ku chłopakowi swoją twarz, Rufin zdążył tylko westchnąć ze zdumienia.

Cofnął się o krok i spadł.

 

*

 

Ze snu wyrwał go rumor, a Dusza wiedział, że poruszył czymś większym od kamyków. Zachłysnął się przerażeniem, że zbudził albo przywołał coś wrogiego, i teraz zapłaci życiem za zmieniające jawę sny. Nasłuchiwał, zupełnie rozbudzony. Wkopał mokre liście w głąb dołu z ogniskiem; wydobył nóż, prawie nie rozciął sobie nim gardła.

Miał w głowie echo łamanych gałęzi, łoskotu rozbijających się na drobiny zmurszałych kamieni, które leciały gdzieś z wysoka. Śnieg zelżał, pozwalając zejść ze zbocza. Dusza stanął pod skarpą, zadarł głowę. Gdy zobaczył kontury budowli, zastygł jak królik, ale nie było tam żadnych świateł. Ślady w śniegu zachęcały go, żeby za nimi poszedł. Kamienie stoczyły się między stare buki, które gałęziami podawały sobie blask księżyca, by Dusza mógł ujrzeć, co zrobił.

Zakonnik miał poharataną twarz, rozcięcia krzyżowały się między sobą, jak zdobienia na glinianym naczyniu. Było roztrzaskane. Ciało leżało pod dziwnym kątem, kończyny w czarnej, obszernej szacie zwisały bezradnie spomiędzy kamieni. Największy z nich, część kolumny o rzeźbionej podstawie, ugniatał leżącemu nogi. Dusza patrzył na bose stopy zakonnika, blade, kościste, nieruchome. Czarny habit wyglądał jak wygarbowana skóra bestii, rozścielona na podłodze izby.

We wsiach był kiedyś zakonnik, Dusza pamiętał jego nieskładną mowę i przerażenie na twarzy, gdy dowiedział się, że dzieci nie noszą imion świętych.

– Imiona mają strzec – stwierdził wtedy Solas. – Nie znam twoich świętych, klecho. Skąd mam wiedzieć, kim byli?

– Trzeba wiary, że byli dobrzy – odparł tylko zakonnik. – Bez wiary… – Zatoczył ręką koło. – Bez wiary upadamy.

Dusza miał w głowie te słowa, patrząc na nieruchomego człowieka. Czuł, że musi spróbować go oswobodzić, a filar poruszył się wedle jego myśli. Zdumiony chłopak szarpnął się do tyłu, fragment kolumny podążył za jego ruchem, a gdy Dusza zamknął ze strachu oczy, głaz znieruchomiał w powietrzu, wiedziony impetem spadł i potoczył się niszcząco po zarośniętym zboczu.

Zakonnika zbudził albo hałas, albo uczucie ulgi. Oczy miał białe jak cerę, mleczne, rozmyte ze zdezorientowania. Ujrzał Duszę i wstrzymał oddech.

– Jesteś duchem? – spytał tak, jakby błagał go o skinięcie głową.

Zapytał dwa razy, w dwóch językach. Dusza zrozumiał nagle, że jego sny zadziałały.

– Muszę dostać się na szczyt góry – odpowiedział.

– Do klasztoru?

– Nie, do bogów.

Spierzchnięte wargi zakonnika rozchyliły się lekko, trzema obłokami zmierzyły długość milczenia.

– Po co do nich idziesz? – zapytał. Jego twarz była cała w zadrapaniach, ale zdawał się nie czuć bólu. Jego oczy krzesały iskry. – Czy masz tam gdzieś swój grób?

– Idę tam, bo… bo pokutuję.

Zakonnik wstał. Kulał. Jego habit był rozerwany na plecach, rozorana twarz równie dobrze mogła należeć do więźnia, który zbiegł z niewoli, którego oczy pochłaniały cały księżyc. Dusza nie chciał dzielić się z nikim księżycowym blaskiem. Nie chciał dzielić się górą.

– Widziałem to – powiedział nagle zakonnik. Drżenie w głosie zdradziło, jaki jest młody. – Widziałem, jak podnosisz kolumnę. Jak obraca się w powietrzu i frunie ku tobie, jak wytresowany ptak.

Gdy sny ścięły psa, Dusza obudził się z wrzaskiem, a Solas wszystkiego się domyślił. To była silniejsza z karmiących suk i bez niej szczeniaki miały teraz umrzeć. Dusza nie chciał jej skrzywdzić. Coś, o czym wtedy śnił, sprawiło, że ciężka łopata podniosła się i odrąbała psu głowę. Solas wywlókł go z chaty do strumienia, rozbił jego kolanami lód i trzymał w wodzie, by zmusić chłopaka do uniesienia czegokolwiek jeszcze raz. Dusza uniósł jego. Cisnął nim tak mocno, że złamał mu nogę.

Zakonnik milczał. Widział to, co Solas, ale nie bał się, nie przepędzał go. Wyglądał, jakby zobaczył w Duszy coś, co odmieniło jego życie. W oczach miał łzy, krzywił się.

– Wydasz mnie? – spytał Dusza. U pasa miał nóż.

– Uratowałeś mi życie. – Zakonnik musiał długo wątpić, skoro tak łatwo uwierzył. – Zaprowadzę cię na szczyt góry.

Czy jeśli klasztor był zbudowany z kamienia, a Dusza nimi władał, czy mógł w takim razie go zniszczyć?

 

*

 

Ten lub inny bóg był blisko, nadchodząc wraz z chmurami, Rufin wiedział, że już wkrótce go zobaczy. Stłumił krwawy kaszel rękawem habitu. Było tak cicho, że dźwięk poniósł się po dziedzińcu.

Duch stanął nagle.

– Po co wam pusty grób? – spytał.

Czarny dół wrócił, ponownie go wykopano, kopiec ziemi był równie wysoki, z otchłani biło to samo trupie zimno. Było to miejsce spoczynku ojca Prospera, ale starego zakonnika nie było w środku.

Rufin chciał odpowiedzieć, ale zobaczył przed sobą czarną sylwetkę.

Czy to dlatego opat Arnulf kazał Rufinowi ogolić głowę, by rozpoznać w ciemności grzesznika? „Grzeszny będzie się kajał w strachu”, powiedziałby ojciec Prosper. Postać popatrzyła w dół, uniosła do ust bukłak, wypiła łyk i odeszła.

– Nie widział nas? – Dziwnie było słuchać, jak Duch wątpi w istnienie siebie samego. – Nie widział mnie?

Rufin wierzył za nich dwóch.

– Za klasztorem jest polana. Kiedyś była otoczona kamieniami, ale bracia wykopali je i stoczyli ze wzgórza.

– Dlaczego?

– Dla Boga.

Nie rozumiał.

– Między kamieniami był bóg. Mój, nie twój. Weles siedzi w korzeniach drzew, czekając. On albo…

– Wykarczowali drzewa. Przykro mi.

– Dał mi moc, żebym mógł tutaj dotrzeć. Ta moc cię uratowała. – Duch odczepił od pasa skórzaną sakiewkę. – Jeśli będzie trzeba, rozstąpię polanę. Zrzucę kamienie z wież twojego klasztoru, żeby spadające kamienie przywołały bogów.

„Uderzajcie kolanami w ziemię, pokutnicy, by Bóg was usłyszał”.

Polana była jedynym miejscem na szczycie góry, którego nie tknął śnieg. Mógł brzydzić się tego, co jej zrobiono, tego, czego Rufin dotychczas nie widział. Teraz patrzył na bruzdy w ziemi, kurczowo wczepione w błoto pniaki, na plamy po krzewach, które trzeba było ogniem zrzucić ze ścian wieży. Opat Arnulf cierpiał wraz z klasztorem. Wszystko, co robił, robił dla Boga.

I to dla Niego był tutaj teraz.

Wstał z klęczek, jakby wyszedł z ziemi. Nosił białe szaty. Rufin zrozumiał, kto był duchem, którego zobaczył Domicjan, duchem, który pogłębiał grób.

– Pokutuj – zażądał opat. Jego głos rozlał się po wzgórzu i zastygł, jak kożuch okrywający kipiące mleko; głos również kipiał, z gniewu wobec nieposłuszeństwa. – Pokutuj, Rufinie! Żałuj za grzechy! „Mea culpa, Domine”, mów te słowa, one cię uleczą!

– Nie zgrzeszyłem przeciw tobie, opacie.

– Jestem jako On! – Opat Arnulf wyglądał, jakby oszalał. – Zgrzeszyłeś rozdartą szatą, naznaczoną twarzą! Zgrzeszyłeś słabościami kłamcy, zbiega, wiarołomcy!

Widziałeś, jak spadam, chciał mu odpowiedzieć Rufin. Dlaczego mnie zostawiłeś, Panie?

– Gdzie jest ciało mojego mistrza?

– Ty nie masz mistrza! Mistrz ma posłusznych uczniów… ty nie szanujesz wiedzy! Czy pojmujesz, co ci towarzyszy? Każdy oddech poganina będzie ciosem rzemieniem w plecy nieposłusznego Rufina, kolejnym dniem kary!

Nieposłuszny Rufin, Dobroczyn, który nie czyni dobra, tchórzliwy stróż i opat, który widzi te wszystkie grzechy, lecz milczy.

– Nie będę pokutował.

– Będziesz pokutował, jako i ja pokutuję! Będziesz ukrzyżowan, jako i mnie ukrzyżowali! Pokutuj, Rufinie!

– Nie!

Wiatr wyprzedził kroki czuwających braci, z wieży wyszedł Henri Hubert, przez płot przeskoczył Domicjan. W dłoniach rozwijał ucięty sznur, na którym Rufin rozwieszał wyblakłe habity.

– Złap go! – krzyknął opat do Henriego Huberta, wskazując na Rufina, ale stróż stał bezradnie na polanie, skulony w strachu, a chmury kotłowały nad jego głową. – Boże, czy patrzysz?

Duch spojrzał na Rufina, chciał postąpić krok, ale Domicjan złapał go za kark i przydusił do ziemi, wepchnął wierzgające ciało w zaspy. Duch okazał się chłopcem. Walczył o życie, usiłował złapać oddech. Domicjan, ze wstrętem na twarzy, zacisnął sznur na gardle chłopaka i przeżegnał się wolną ręką. Był spokojny. Chłopiec umierał pod jego kolanami.

– Przestańcie! Nie…

Opat chwycił Rufina za podartą szatę, przeciągnął przez zbocze i wrzucił do otwartego grobu. Nieludzka twarz majaczyła nad Rufinem, gdy spadał. Uderzenie wybiło mu powietrze z płuc, a te, którego zaczerpnął, smakowało kośćmi. Zobaczył je, pożółkłe stopy wystające z czarnej ziemi, dwie, cztery… Rufin słyszał krzyki, ale ściany zamarzniętego grobu wygłuszały słowa.

– Pokutuj! – Jedyny ocalały głos wpychał go głębiej w ziemię. Opat Arnulf zamachnął się łopatą. Na pierś Rufina spadła ziemia, grad zaostrzonych kamieni. Uniósł ramię, by osłonić głowę, ale opat nie przestawał, gniew odbierał mu zmęczenie, łopata ze zgrzytem wbiła się w kopiec. – Pokutuj, Rufinie! Módl się ze mną… Ojcze Nasz… Pokutuj!

Rufin nie miał w głowie żadnej modlitwy. Wbił paznokcie w krawędzie grobu, wytrzymał chlustającą ziemię.

– Biczuj brata swego, gdy zwątpi – bełkotał opat, wręczając łopatę Henriemu Hubertowi, który cofnął się, przerażony. – Ukarz go! – Opat spróbował wcisnąć mu łopatę w dłoń, ale Henri Hubert ją upuścił. Arnulf uderzył zakonnika otwartą dłonią, bił go, póki ten nie upadł. – Pokutujcie! – skrzeczał. – Czy nie wierzycie, jak Prosper? Bezbożnik nie spocznie w świętej ziemi! Pokutujcie, gdy patrzy Bóg!

Gdy rozrzucił ramiona, Rufin usłyszał krzyk Domicjana.

Śnieg zsunął się z westchnięciem po nierównym dachu klasztornej wieży. Kamienie wysunęły się spomiędzy zaprawy, zawisnęły w powietrzu, okruchy przesypały się przez stulone palce wiatru. Przez chwilę to opat Arnulf miał we włosach popiół.

Rufin widział żelazny krzyż, którego naprawą miał zająć się Henri Hubert, chociaż bał się wysokości. Być może wolą Boga było, żeby krzyż osunął się w dół, ale wola czegoś innego sprawiła, że poderwał się w powietrze. Wisiał tam, unieruchomiwszy świat, ze spojrzeniami zakonników utrzymującymi go na tle wschodzącego słońca, Rufin widział Krzyż wyraźnie, tak wyraźnie jak pogańskie płomienie w lesie.

Gdy wieża runęła, Rufin był gotów umrzeć. Chciał, żeby zasypały go ruiny, tutaj, w grobie ojca Prospera.

Zbudził go odór skwaśniałego wina. Tylko życie mogło tak cuchnąć, i Rufin zaczął płakać. Cisza kamiennego sklepienia sprawiała mu ból. Czy wyśnił sobie ducha? Czy wyśnił to, co się stało? Kiedy zebrał myśli, Domicjan spojrzał na niego ciężkimi oczami. Siedział na stołku bez oparcia.

– Bóg cię słucha, synu.

Teraz, kiedy Rufin poczuł chłód własnego grobu, spowiedź była tylko pustymi słowami.

– Co się stało? – spytał.

– Przeprowadziłeś bezbożnika przez mury klasztoru.

– Nie był bezbożnikiem. Miał bogów. Widziałem…

– Musisz nauczyć się mniej widzieć. Mniej mówić.

– Widziałeś to samo, co ja. Domicjanie…

– Ja nic nie widziałem – odparł beznamiętnie Domicjan. – Idź na polanę. Postój tam przez chwilę, a potem zdecyduj. Jeśli będziesz chciał uciec, nie zatrzymam cię. Jesteś młody, znasz język. Włosy odrosną. Nauczysz się życia, ale musisz podjąć decyzję. Jeśli wrócisz, będziesz musiał milczeć.

Rufin myślał o krzyżu zastygłym w powietrzu.

– A opat? – spytał.

– Opat zginął. Prędzej czy później wróci jako duch, i będzie pokutował dalej. Nie wytrzyma w jednej ziemi z poganinem.

Rufin przypomniał sobie krzyki.

– Zabiłeś go. Zabiłeś tego, który mi zaufał.

– To on zabił. Zabił Boga. Teraz… – Domicjan nigdy nie miał tak głębokich oczu. – Musimy zapomnieć. I nigdy, nigdy już w nic nie wątpić. Albo uwierzysz dzisiaj w Boga, albo odejdziesz stąd na zawsze.

Rufin patrzył na niego z odrazą.

– Powiedz mi, Domicjanie… W co ty wierzysz?

Nie odpowiadał; siedział, zgarbiony.

– Wierzę, że spośród tych, których dziś pochowaliśmy, tylko jeden z trzech trafił do nieba. Wierzę, że ta sama dusza, która wyrwała z ziemi wieżę, dozna prawdziwej łaski. Prosper znał reguły, ale potrafił je tylko recytować. Arnulf był wstrętnym człowiekiem. Nie żal mi go, dlatego ja również będę potępiony. Ale dusza tego chłopaka jest zbawiona.

– Dlaczego?

Skulił się. To mógł być pierwszy raz, kiedy naprawdę czegoś żałował.

– Umierając, próbował rozsupłać węzeł swojej sakwy. Jego wściekłość wyrwała kamienie z wieży, a on na moment uwolnił ręce. Mógł uwolnić tego, którego prochy niósł aż tutaj, ale zastygł, patrzył, jak Arnulf grzebie cię żywcem, jak unosi łopatę, by zabić. Wiedziałem, co się stanie, tą samą łopatą zabiłem lisy. – Zamilkł. – Henri Hubert mówi, że Bóg uniósł krzyż, by przepędzić złe moce. Nie wiem, czy tak właśnie było. Wiem tyle, że gdyby nie tamten chłopak, zostałbyś w tamtym grobie. To Bóg… to Bóg mógł go tutaj przyprowadzić.

To ja go tutaj przyprowadziłem, pomyślał Rufin.

– Bóg się pomylił. Nie dbam o moje życie. Nie chcę za nie pokutować.

– W takim razie pokutuj za chłopaka. Za jego duszę.

– Nie wiem nawet, jak miał na imię.

– Miał na imię Rufin. Nieposłuszny Rufin leży w ziemi za swoje grzechy. Jeśli tu wrócisz, złożysz śluby, a z kolan wstanie zakonnik.

– Będę musiał milczeć? Do końca życia?

Domicjan kiwnął głową.

– Za to, w co wierzysz. – Wyjął sakwę, za którą pokutował Duch. – Ludzie spod góry wierzą, że należy rozsypać prochy zmarłego, gdy na niebie stoi księżyc przesilenia, ale wczoraj na niebie wisiał tylko krzyż. Ten krzyż przepadł. Zniknął gdzieś w chaszczach. Zanim go znajdziemy, ta góra z powrotem należy do pogan.

Gdy Rufin, kuśtykając, wyszedł na polanę, śnieg w milczeniu grzebał ruiny. Rozsypany popiół przylgnął do niego, tak samo miękki, tak samo szarobiały. Rufin stał w ciszy, a gdy trwała dalej, otarł oczy i wrócił do klasztoru, by pokutować.

Koniec

Komentarze

 

Przeczytane :) Pax tecum!

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Ciekawe. Nieźle napisane. Tylko brakuje mi w nim kompletnie Śnieżki i Śnieżnika, przez co z trójkąta zrobił się punkt… :/

Zwrócić piórko Sowom i Skowronkom z Keplera!

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Czytałam z trudem i niewiele zrozumiałam. :(

Nie potrafię dociec, co sprawiło, że opowiadanie zostało zgłoszone na konkurs Trójkąt Sudecki Heroiczny, bo sama Ślęża to chyba trochę za mało. No, ale to już zmartwienie jurorów, nie moje.

Wykonanie mogłoby być lepsze.

 

Wiara Do­mi­cja­na ob­ja­wia­ła się skó­rza­nym bu­kła­kiem na jego ko­la­nach. ―> Masło maślane – bukłak jest skórzany z definicji.

 

Naj­pew­niej dla­te­go zadał mu tamte py­ta­nie… ―> Naj­pew­niej dla­te­go zadał mu tamto py­ta­nie

 

Jego pierś za­pa­da­ła się, gdy na­bie­rał po­wie­trze, po­trzeb­ne do… ―> Jego pierś za­pa­da­ła się, gdy na­bie­rał po­wie­trza, po­trzeb­nego do

 

Praw­dzi­wych za­kon­ni­ków było trzech: jeden z siwą ten­su­rą, drugi z rudą, a trze­ci bez ten­su­ry oraz uszu. ―> Tonsura to wygolone kółko na czubku głowy. Zakonnicy mogli mieć włosy siwe i rude, ale nie wydaje mi się, aby mogły mieć je ich tonsury.

 

syk­nął opat, zwę­ża­jąc oczy. ―> Można oczy zmrużyć, ale jak można je zwęzić?

 

– Co jakiś czas każde go po­głę­bić. ―> Chyba miało być: – Co jakiś czas każę go po­głę­bić.

 

Rufin spo­strzegł, że u stóp Do­mi­cja­na leżą mar­twe listy. ―> Zabawna literówka. ;)

 

Sta­rał się nie za­plą­tać się w cier­nie… ―> Może: Usiłował nie za­plą­tać się w cier­nie

 

­wydo­był nóż, pra­wie nie roz­ciął sobie nim gar­dła. ―> …­wydo­był nóż, omal nie roz­ciął sobie nim gar­dła.

 

roz­bi­ja­ją­cych się na dro­bi­ny zmur­sza­łych ka­mie­ni… ―> Kamienie nie murszeją, murszeje drewno.

 

roz­cię­cia krzy­żo­wa­ły się mię­dzy sobą… ―> Chyba: …roz­cię­cia krzy­żo­wa­ły się ze sobą

 

Ude­rze­nie wy­bi­ło mu po­wie­trze z płuc, a te, któ­re­go za­czerp­nął… ―> …to, któ­re­go za­czerp­nął

 

wy­trzy­mał chlu­sta­ją­cą zie­mię. ―> Ziemia była zmarznięta, więc nie mogła chlustać.

 

Do­mi­cjan spoj­rzał na niego cięż­ki­mi ocza­mi. ―> Można mieć ciężkie powieki, ale nie wiem, kiedy ciężkie są oczy?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Intrygująca opowieść. Ładny język. Odrobinę mnie rozproszyły powtórzenia na początku

... życie jest przypadkiem szaleństwa, wymysłem wariata. Istnienie nie jest logiczne. (Clarice Lispector)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Jakoś tak strasznie ciężko to napisane. Domyślam się, że na ślęży urzędują już chrześcijanie, a gdzieś w pobliżu jeszcze poganie. Obie strony mają lekkie problemy z wiarą i niespecjalnie się nawzajem lubią. Nie wiem jednak, co z tego wynika.

Potykałam się kilkakrotnie, pierwszy raz na imieniu bohatera. Dusza właśnie odprawia pogrzeb bratu i przez chwilę myślałam, że chodzi o duszę brata.

Tak nie działał Bóg, tak działały czary.

Skoro w tam momencie jesteśmy po stronie pogańskiej, to bóg z małej litery.

 

Nie rozumiem po co wprowadzasz do opka te szczeniaki, przecież nic nie wnoszą. I zaraz później Dusza ma ruszyć z kośćmi brata na ślężę, ale przecież brat spłonął na stosie, więc skąd kości?

 

Niezwykła moc Duszy wydaje mi się potrzebna tylko do tego, żeby opko miało element fantastyczny.

 

Rufin z bijącym szybko sercem czekał na karę. Musiała być straszliwa, tak wysoko, tak blisko Boga.

Tu się też potknęłam. Za co miała być ta kara?

 

Dalej opko robi się jeszcze bardziej niezrozumiałe. Nie rozumiem ani relacji między chrześcijańskimi zakonnikami, ani tej między Duszą i Solasem.

 

Nie rozumiem, jak Rufin mógł spaść ze szczytu ślęży praktycznie pod nogi Duszy. To gdzie ci poganie żyli?

 

Pomysł mi się podoba, ale tekst jest na tyle niezrozumiały, że nie miałam z tej lektury przyjemności. :(

 

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Że Ślęży generalnie trudno jest spaść. Jest tam jedno trochę urwiste zbocze, ale to nie Tatry, ani nawet Rudawy ;D. Autorze, ale tak szczerze: byłeś Ty na Ślęży tak w ogóle, ale nie spacerówką przez Wieżycę, lecz tak porządniej? Pozdr.

Zwrócić piórko Sowom i Skowronkom z Keplera!

bez karcącego spojrzenia doglądającego.

doglądającego co?

jeden z siwą tensurą

czy nie chodzi o tonsurę? tylko w takiej formie znalazłam to słowo w słownikach

Kierowały Duszę na wschód, ku szczytowi. Chłopak podniósł jeden, dłoń mu drżała,

chłopak podniósł szczyt?

Ruiny przysłoniły go, gdy poszedł między krzyże, braci, którzy wciąż leżeli posłusznie w ziemi.

zbędny przecinek między “krzyże braci”

Czy jeśli klasztor był zbudowany z kamienia, a Dusza nimi władał, czy mógł w takim razie go zniszczyć?

Siedział na stołku bez oparcia.

Masło maślane.

stołek

1. «mebel służący do siedzenia, niemający oparcia»

 

Przeczytałam, komentarz po zakończeniu konkursu.

www.facebook.com/mika.modrzynska

Zmęczył mnie tekst i – przyznam szczerze – zgubiłam się w fabule i w nadmiarze postaci, przy zmieniających się na dodatek niezbyt konsekwentnie punktach widzenia. 

ninedin.home.blog

Magia i chrześcijaństwo. Nowi i starzy bogowie. Chłopcy i ich nauczyciele. Różni, a jednak tacy sami, tylko dekoracje odmienne. Piękna wstrząsająca historia: przez fabułę, słowa, obrazy. Klimatyczna, tajemnicza, wypełzła z mroku dziejów. Ostro stawiająca pewne kwestie. 

Jednocześnie opowiadanie wymagałoby lekkiego pochylenia się nad nim, aby w pełni wydobyć jego piękno, bo z dramatem nic nie trzeba robić, jest zrozumiały i wystarczająco mocny. Odnośnie samego tekstu: niektóre metafory warto byłoby dopracować, usunąć część powtórzeń, niektóre niepotrzebne słówka, przemyśleć kilka niejasnych zdań.

Oczywiście skarżę się do biblioteki, zdziwiona bardzo, że jeszcze w niej nie jest oraz zgłaszam jako piórkowe. Z niepokojem sprawdziłam, czy nie jest czasami z grudnia, ale nie, na szczęście styczniowe. Z ulgą to stwierdziłam. Gdyby odnieść się do tematu konkursu to symboliczny morderczy ultramaraton jest, a i trójkątów bym się dopatrzyła:)

Podobało mi się ogromnie!

Pzd srd, Anonimie:)

 

Poniżej znajdziesz moje przykładowe zatrzymania z różnych, wyżej wspomnianych przeze mnie kategorii. Spróbuj przeczytać tekst chłodnym okiem, aby sprawdzić, czy w kilku miejscach nie przydałyby się lekki szlif.

Zaspane oko księżyca mrużyło się, zwężając coraz bardziej, im dłużej patrzyło w dół.

Kłopot z metaforą, pierwsza część piękna – zaspane oko księżyca, natomiast czynność – nieadekwatna. Co robi oko, oczy, kiedy są zaspane?

Czary były pustoszącą chorobą. Ludzie mieli bardzo dużo wiary w to, czego nie widzieli. Matka legła chora, a Dusza był zły. Może dlatego noc była tak nią przesiąknięta, złością Duszy, łapczywie żywiła się żałobą. Solas karmił psy i powtarzał, że zawsze znajdzie się stworzenie chętne na ochłapy.

Tu z kolei miałam zatrzymanie związane z wynikaniem i czytelnością. Jakbym czytała w obcym języku i musiała sobie przetłumaczyć, o co chodzi. 

Jeśli „pustoszącą” to kogo, co, czyli brakuje dopełnienia, jeśli miało być „panosząca” to brakuje „się”. Rozumiem, że chodzi o to, że rozprzestrzeniła się, rzuciła głęboki cień na życie społeczności, którą opisujesz Anonimie, sprawiła, że zagościł w niej zabobon i czarna jak noc magia wraz z uprzedzeniami albo czary rozgościły się w ciele i umyśle Duszy. Zdaje się, że chodzi Ci o te dwie rzeczy jednocześnie.

Patrzył na mroczne moce, które się mu przeciwstawiają, któremu musi przeciwstawić się każdy człowiek, zdaniem ojca Prospera (+,) nawetRufin, który widzi ogień, ale nie czuje jego ciepła.

W tym zdaniu coś jest nie tak: którym?; i potem dalej, chyba, trzeba byłoby wydzielić jako wtrącenie; może też dołożyć – on, Rufin (bo tu jakby zabarwiona POV Rufina narracja).

Spomiędzy Jego palców opadała mgła, sprawiając, że góra była sama na świecie.

Obrazowa metafora, lecz trzeba byłoby podmienić czasownik „opadała”. Wyobraź sobie rozłożone dłonie i mgłę sącząca się przez przerwy pomiędzy rozcapierzonymi palcami dłoni. Pytanie, czy dłonie obrócone sa wierzchem ku niebu, czy ku górze oraz jak osiadają mgły (chmury), aby odsłonić szczyt?

Starzec wsunął pieska pod koszulę, do ciepłej piesi.

Chyba literówka.

odtrąconymi duszami, za których los podjął decyzję.

Które?, chyba żeby usunąć dusze.

Swoją lub cudzą, jeśli tylko ma jej ziemskie kości. Zagubiona dusza, którą zbyt wcześnie ich pozbawiono

Tu coś nie gra, której? ale nie wiem, czy to wystarczy, przyjrzyj się.

tensura

Tonsura?

leżą martwe listy

lisy, literówka

Opis Rufina po upadku, chyba dopracowałabym, tj. jak leży, gdzie kamień, gdzie dyndające nogi

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Staruch tu był!

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Opowiadanie jest dość ciężkie, ale da się je zrozumieć i ma swój klimat. Wady wskazali przedmówcy. Przesłanie wybrzmiało w słowach Domicjana pod koniec o tym, jak Dusza uratował Ruffina – że zakonnicy robią to źle, że nie należy bezsensowne się katować i robić bezsensownych rzeczy dla wiary, trzeba przede wszystkim być dobrym człowiekiem, wtedy się będzie zbawionym. To ładne przesłanie. Uważam jednak, że opowiadanie jest niezbyt dobrze przemyślane, bo jest w nim kilka rzeczy, które się nie łączą z innymi elementami opowiadania i są wspomniane zupełnie bez powodu (patrz komentarz Irki). Nie wiem też, co opowiadanie ma wspólnego z konkursem poza akcją rozgrywającą się na Ślęży i heroizmem, który co prawda jest, ale jakoś niezbyt dobrze wybrzmiał.

Hmmm. Jak dla mnie – za dużo tu mistycyzmu, gubiłam się. A postacie mnichów na tyle podobne, że mi się mylili.

prawie nie rozciął sobie nim gardła.

Czyli jednak rozciął. ;-)

Babska logika rządzi!

Finklo, nie… dobre. Mnich od mnicha się różni, nie są jednacy. 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

No, trochę się różnią. Ale i tak się mylili. Być może za sprawą siostrzenicy, która się tu kręciła i pełno jej było.

Babska logika rządzi!

No tak, jak coś nieteges, znaczy kobieta stoi na przeszkodziewink 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Sześciolatek to nie kobieta, to diabeł wcielony. ;-)

Ale nie przeciągajmy offtopu.

Babska logika rządzi!

Horror gotycki, tyle, że w Karkonoszach. Zacznijmy od pozytywów, tak dla odmiany: konstrukcja czytelna, zdecydowanie pasuje do fabuły, zakończenie jest należycie niepokojące. Oniryczna atmosfera też bardzo na plus. Niestety, nie bardzo panujesz nad językiem – to raczej on rządzi Tobą: wiele metafor jest po prostu nietrafionych, niedomyślanych, sporo potknięć logicznych i merytorycznych dynda moim zawieszeniem niewiary. Antyklerykalizm w stylu Imienia róży też nie jest drogą do mojego małego, zasuszonego serduszka (za łatwy! zbyt modny!). Nie widzę powiązania z konkretnymi górami – to samo mogłoby się rozgrywać gdziekolwiek od Pirenejów po Kaukaz.

 

Jeżeli chcesz mojej łapanki, proszę o adres na priv.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Fabuła:

Bardzo ładnie przedstawiony mrok średniowiecznego klasztoru. Klimat zbudowany na tajemnicy i niedopowiedzeniach. Niestety to jedyna rzecz, która mnie ujęła. Zapewne byłoby ich więcej, bo jest oczywiste, że autor dysponuje dużym potencjałem, ale potencjał ten został w mojej opinii zmarnowany poprzez nadmiar wspomnianych niedopowiedzeń. Co z tego, że napisane jest ładnie i intrygująco, skoro od samego początku pojawia się mnóstwo postaci, o dziwnych imionach, i właściwie do samego końca nie wiadomo kim są, do czego zmierzają i o co im chodzi. Czytelnik dostaje tu właściwie ochłapy informacji i musi bazować na swoich niepotwierdzonych domysłach. Tekst przez to okazał się dla mnie nużący i ciężki na tyle, że nie potrafiłem się cieszyć lekturą.

 

Jest też kilka błędów merytorycznych.

Na Ślęży nigdy nie było benedyktynów. Byli augustianie.

W czasach, o których piszesz, a zakładam, że jest to XII w. (Arnulf był opatem na Ślęży, stał już kościół/klasztor, ale wciąż były silne kulty pogańskie), nie wykształcił się jeszcze język francuski, był to raczej starofrancuski.

Imiona Grad/Duch/Dusza/Solas są bardzo niesłowiańskie. Owszem, rację masz, że dzieci słowiańskie nosiły imienia ochronne, ale brzmiały one zupełnie inaczej: Nielub, Niechciej, Męcimir…były to imiona o wydźwięku negatywnym, które miały zniechęcać duchy do porywania czy też krzywdzenia dzieci. Co gorsza, w Twoich imionach są nawiązania sakralne (Solas->Sol->Słońce), które były u Słowian tabu językowym.

 

Styl i język:

Językowo i stylistycznie tekst napisany sprawnie, zdradza wysokie umiejętności autora w tym zakresie, ale jak już wspomniałem wyżej, jest zbyt ciężki i niezrozumiały, aby mógł cieszyć.

 

Tematyka:

Jest Ślęża przedstawiona należycie i pełniąca istotną role dla fabuły. Pozostałe góry zostały pominięte. Obecność heroizmu ginie w natłoku niedopowiedzeń i ogólnego niezrozumienia. Jeden z bohaterów istotnie poświęca się, ratując swoim kosztem mnicha. Ale po co, dlaczego, mogę się tylko domyślać, bo jego motywacja, jak i pozostałych bohaterów, umykała mi w trakcie lektury.

 

Potencjał motywacyjny:

Niewielki.

 

Efekt wzruszenia:

Również niewielki. Niezrozumienie motywów działań bohaterów powoduje, że ich czyny można zbyć jedynie wzruszeniem ramion.

 

Moja punktacja konkursowa: Poza pierwszą dziesiątką

Ocena portalowa: 4/6

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Tekst jest napisany początkowo ciężko (”początkowo” to tu wręcz niedomówienie), potem lżej, ale wkrada się tam chaos. Tym niemniej całość jest niesamowicie klimatyczna, można sobie wyobrazić wręcz coś pomiędzy starym, czarno-białym filmem, a teatrem (co jest odczuwalne na tyle wyraźnie, że decyduje o końcowych wrażeniach). Ten mocny klimat i sporo zdań nadających się do wypisania jako warte zapamiętania cytaty sprawiają, że oporna forma wydaje się efektem pośpiechu albo braku przeczytania “po sobie”. Podobne zresztą mam wrażenie ze względnie dużą dawką błędów – dostrzegalna trochę za bardzo, ale mam mocne przekonanie, ze osoba odpowiedzialna za napisanie tego opowiadania bez problemu większość problemów językowych by tu samodzielnie mogła usunąć. Dlatego też końcowe wrażenia są kompletnie inne od tego wstępu, ale po kolei…

 

Co się podoba? Zderzenie dwóch światów, z których żaden nie jest czarny albo biały i w których większość jest nie tak, jak powinno być. W których każdy, kto próbuje coś w życiu zmieniać, zderza się z tym, że niewiele może. Młody mnich zderza się z fanatyzmem opata, młody poganin zderza się z cynizmem starszego chyba guślarza. Obaj wydają się zagubieni w tym wszystkim, przy czym jeden próbuje coś zmienić bojąc się tego, co mu tę zmianę umożliwia, drugi tchórzy możliwością zmiany, bo boi się tego, co trzyma go w miejscu. I to też jest ciekawe – bo opowiadanie pomimo wysokiego stopnia „namieszania” i trudności w zrozumieniu, wnosi naprawdę wiele i to na różnych płaszczyznach.

 

Pewnym problemem z punktu widzenia konkursu jest brak pozostałych dwóch gór oprócz Ślęży. W sumie można je tu było przecież wplątać choćby marginalnie, jako wzmianki, niekoniecznie wpychając doń akcję. Z drugiej strony w porównaniu z innymi tekstami konkursu o wiele mocniej wplątano tu watek heroiczny i to w bardzo „ludzkiej”, „zwykłej” formie – takiej, której sam bohater czy jego otoczenie w życiu by nie odebrali jako „heroizm, nawet w momencie poczucia szacunku (scena, w której mnich mówi o tym, jak młody poganin zdecydował się uratować obcego, zamiast dopełnić swoją misję lub chronić własne życie). Także mamy tu istotny brak w jednym kryterium, ale nadrobienie innym kryterium, którego brakło w innych tekstach.

 

Irka wspomniała wyżej, że jej zdaniem wątek mocy jest tu tylko po to, żeby w ogóle była mowa o elemencie fantastycznym… Nie zgodzę się z tym. W zasadzie właśnie ten wątek wprowadza w tekst część ze wspomnianych już „różnych płaszczyzn” rozumienia tekstu. Bo w sumie właśnie to nadaje dramatyzmu końcowej scenie, to pozwala dodać tu elementu symbolicznego (krzyż w powietrzu), to sprawia, ze końcowa scena przez różnych jej uczestników jest postrzegana w różny sposób. Ale też właśnie ta moc prowadzi do dramatów bohatera, który działa też przez sen (heh… a czy osoba, która napisała tekst zna komiks „Rork”, epizod „fragmenty” z pierwszej części? Jeśli nie, to polecam).

 

Swoją droga właśnie ta moc sprawia, że symboliki tu jest więcej. Młody poganin, którego stary poganin postrzega jako wybrańca (i to wybrańca, który faktycznie „czyni cuda”). Z drugiej strony opat, który widzi wybrańca w sobie. Po stronie pogańskiej stary poganin, który potrafi być niesamowicie okrutny, a jednak zdaje się mieć margines „lżejszego wzroku” dla podopiecznego (wybór dla niego, nie mówienie wszystkiego). Podobnie po stronie klasztornej – cyniczny mnich, który zdaje się być kompletnie amoralny, a jednocześnie dostrzega dobro tam, gdzie teoretycznie byłby nauczony go nie dostrzegać i daje wybór młodemu mnichowi.

 

Końcowa scena, czyli bójka pod klasztorem – tu trochę chaosu się zakradło. I to nie w sensie tego, ze czasem dużo i szybko dzieje się jednocześnie, co przekłada się na mniejsze możliwości oceny sytuacji przez obserwatorów, a w sensie zamieszania w doborze zdań.

 

Niezły miks dylematów społecznych i indywidualnych. Tudzież problemów z kształtowaniem postrzegania świata przez w sumie dzieciaki i komentowaniem tego świata przez starsze pokolenia.

 

"Wszystko później będzie takie, w jakie zdecydujesz się uwierzyć."

– to jest to zdanie, o którym wspomniałem wyżej. Bardzo mocne i z jednej strony smutne życiowo, a z drugiej pasujące do przesłania opowiadania (trudności z wiarą jako taką).

 

"Opat zrugał go spojrzeniem, a potem łaciną."

– a tu się ironiczność autorska odezwała :P W sumie już kiedyś usłyszałem bardzo podobne hasło, w okolicznościach niezwiązanych z literaturą – i dość zabawnie się to skojarzyło ;-)

 

"Głos miał zły. Rufin spostrzegł, że u stóp Domicjana leżą martwe listy"

-> tu jedna z literówek: lisy.

 

"– Po co wam pusty grób? – spytał."

– też znaczące i to na wiele sposobów.

 

Całość podobała mi się i aż się dziwię (i zarazem nie dziwię :P ), że opowiadanie ma problemy z klikami bibliotecznymi.

 

Natomiast muszę powiedzieć wprost… jak jestem jednym z tych czytelników, którzy potrafią niejedno wybaczyć w formie, gdy treść to nadrabia, tak tu niestety niestaranność formy była o krok za daleko. Na tyle, że konkursowo i tak oceniam mocno, ale… gdyby o tę formę zadbano bardziej (niekoniecznie do perfekcji, ale na tyle, żeby nie uderzało po oczach), to widziałbym tu bardzo mocną nominację do pióra (na etapie anonimizowanych tekstów nie wiem czy autorstwo należy do kogoś ze stałych bywalców forum, więc wyjaśnię, ze pióra to wewnętrzny system wyróżnień społeczności portalu; choć mam mocne podejrzenia, że wiesz o tym doskonale :P). Właśnie ze względu na tę wielopłaszczyznowość i mnóstwo nakładających się dylematów i spojrzeń na świat przy jednoczesnym pozwoleniu czytelnikowi na samodzielne ich zauważenie (lub samodzielne niezauważenie). Niestety owa niestaranność jest, więc i nominacja zamiast mocnej będzie bardzo słaba, ale mimo to takową złożę, bo i klimat bardzo mocny, i przekaz solidny. Ale choć ocena konkursowa już się skończyła, w Twoim interesie jest, żeby zdążyć podredagować treść zanim zacznie się jego ocenianie pod kątem „pióra”. I tylko ciekaw jestem czy to poprzednie zdanie, o płaszczyznach i pozwoleniu zauważenia, jest zgodne z planem autorskim czy to tylko moja nadinterpretacja. Ale nawet jeśli, to efekt taki został uzyskany.

 

Na zakończenie: wrzucałem ten link kiedyś w którymś z wątków muzycznych, ale tu też stanowi ciekawa ilustrację: https://www.youtube.com/watch?v=p5moyZuhwuQ

 

Anonimie, jeszcze jedna, ważna sprawa. Jeśli chcesz, aby Twoje opowiadanie było głosowane pod kątem przyznania “piórka” (wspomnianego wyróżnienia), opowiadanie musi zostać odanonimizowane  przed 15 lutego, czyli przed tym, jak nastąpi głosowanie (im wcześniej, tym lepiej).

 

Pod kątem konkursowym wyniki już są, więc w ramach konkursu odanonimizowanie jest już dozwolone.

Wstęp musi być!

“Niestety mało czasu u mnie ostatnio. Toteż moje komentarze będą krótkie, kilkuzdaniowe. Zaręczam jednak, że teksty przeczytałem z taką uwagą i starannością, na jaką było mnie stać!”

 

Czepialstwo:

– “ześlizgiwał się z ciała drobnego trupa” – ogień się z czegoś ześlizguje?;

– “do ciepłej piesi” – literówka;

– “z odtrąconymi duszami, za których los” – za które;

– “jeden z siwą tensurą” – tonsurę;

– “Opat zwalił się na drewnianą laskę” – zwalić to się można na ławę np, ale na laskę?;

– “Co jakiś czas każde go pogłębić” – literówka.

 

Takie trochę stnowo-żonglerowe pisanie, acz chyba ciut jaśniejsze. Choć równie pokręcone i zagmatwane :). Brakuje jednak pozostałych dwóch gór…

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

nie wykształcił się jeszcze język francuski, był to raczej starofrancuski.

No, ale chyba wtedy nie nazywano go “starofrancuskim”, skoro był jeszcze całkiem młody?

Babska logika rządzi!

Nie wiem jak go wtedy nazywano, drakainy by trzeba zapytać. Z tego co na szybko sprawdziłem to było kilkanaście lokalnych dialektów i każdy miał inną nazwę.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Takie trochę stnowo-żonglerowe pisanie

Klimat "Pieśni Mgieł", poetyczność "Siewców", mgła "psich kłów" i niechlujność "Gwiazd" ;-)

No jestem. Na wszystko postaram się wkrótce odpisać, ale patrząc na ilość komentarzy – jeszcze nie czytałam – może to trochę potrwać ;_;

:D

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Ja tylko zacytuję Minuskułę z wątku ze spekulacjami:

komentarze wyrażające brak zrozumienia sugerują pióro Żonglerki

XD

Żonglerko, wróciłaś! heart

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Wilku, jestem dumna ze swojej przenikliwości heart A tekst oczywiście przeczytam, jak tylko znajdę chwilę :D

"Bądź spokojny: za sto lat wszystko minie!" ~Ralph Waldo Emerson

– śliczny, poetycki język zasysa już od pierwszych zdań („zimami liczono lata”, „Oczy, które widziały, to usta, które powiedzą.”), chwilami przekombinowany w nierealny sposób, ale niemal wszędzie świetny – naprawdę dobrze napisany tekst

 

– ekspozycja o sile natężenia łopaty, np. „Język tutejszych ludzi zna najbieglej nowicjusz Rufin. To dlatego ojciec Prosper go wybrał.” – jest oczywiste, że bohaterowie wymieniają się informacjami, które są im już znane, więc dlaczego mieliby siebie o tym nawzajem informować?

 

– nie wydaje mi się, żebym zrozumiała fabułę. Nie jestem w stanie osadzić jej w czasie. Część scen jest niejasna. Nie jestem pewna, kto tu był żywy, a kto był duchem.

 

– Rufin był ciekawym bohaterem, relacja między Duszą i Solasem ma spory potencjał i wydaje się być pełna piorunów, choć z uwagi na brak zrozumienia tej relacji nie jestem w stanie prawidłowo jej ocenić; zakonnicy sprawili mi kłopot natężeniem, choć są wyposażeni w cechy pozwalające ich odróżnić – ogólnie budowa bohaterów na plus

 

– podsumowując: świetnie napisane, tylko nie jestem pewna, co.

 

– wymogi konkursu: heroizm jest, fantastyka też, zabrakło dwóch pozostałych gór

www.facebook.com/mika.modrzynska

Komentarz z uzasadnieniem pojawi się w najbliższym czasie. Na razie informuję, że zagłosowałem na NIE

Klik jednak się należy.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Przyszłam z polecenia Wilka – mówił, że będzie duszno! I faktycznie, wiele dusz się przewinęło ;)

Z początku trochę się potykałam o ten tekst jak o grudy zmrożonej ziemi, ale szybko oswoiłam się z Twoim, znanym mi już przecież, stylem. Który to styl jest ciężki, splątany metaforami, bardzo obrazowy, choć nie zawsze na pierwszy rzut oka ta obrazowość jest dostrzegalna (co może być i wadą, i zaletą. Ja wybieram do drugie.).

Nie będę oryginalna mówiąc, że wytworzyłaś niesamowity klimat. Zimny, nabożny, mistyczny, ale i brutalny, na skraju (lub i krok dalej już) szaleństwa, które to wybrzmiewa jak grom w finale. Ocieplają go sylwetki dwóch głównych bohaterów, w jakimś sensie sobie pokrewnych mimo pochodzenia z dwóch, stojących do siebie w opozycji, światów. A jednak okazali się być sobie w pewien sposób bliżsi, niż byli im ich pobratymcy w wierze.

Gorączka nie pozwala mi już sklecić więcej sensownych zdań (a może i te powyżej wcale takie nie są ;), więc podsumuję tylko: bardzo mi się podobało.

Po pierwsze dziękuję za przeczytanie i za to, że tyle czekacie na odautorską kontrodpowiedź.

 

Na początek chcę zaznaczyć, że tekst był moją próbą napisania gawędziarskiej legendy przyogniskowej, czegoś przyziemnego i pozbawionego tych nieociosanych metafor, którzy niektórzy bardzo lubią, a inni z ich powodu bardzo cierpią; jest to, jeśli mogę to tak określić, bliźniaczy tekst “Polnego wianka na łbie byka”, coś co czerpie z historii i graniczy z realizmem magicznym. Kto ze mną pił, wie, jaki jest mój stosunek do „Wianka”, jednakże chciałam spróbować jeszcze raz, z czymś „duszniejszym”.

 

ZARZUTY WIĘKSZE:

 

1. “Na Ślęży nie było benedyktynów!”

Korzystałam głównie z książki Leo Moulina “Życie codzienne zakonników w średniowieczu”, w tłumaczeniu Eligii Bąkowskiej (Boże, z 1986 roku…) oraz kronik francuskich: “Les origines des abbayes de Ślęża”, analizowanych z pomocą księdza Mirosława Koguta, których fizyczną kopię znalazłam w miejskiej bibliotece – wyszłam z domu, poszłam do biblioteki i siedziałam w niewygodzie ładnych parę godzin. Fakt, że benedyktyni byli na Ślęży – to nie mój wymysł, Chrościsko! – jest tam wyraźnie podkreślony, i nie ma w tym nic dziwnego, we Wrocławiu i okolicy byli i kanonicy regularni, i dominikanie, benedyktyni, pielgrzymi włoscy oraz Arowezyjczycy; związki Piotra Włosta z opactwem w Saint-Gilles omówił Derwich w: “Monastycyzm benedyktyński w średniowiecznej Europie i Polsce” oraz w wielu innych dokumentach spisanych po łacinie, niemiecku i staropolsku. Najpierw był sobie targ pod górą, a potem coś zaczęło się dziać na górze – nie od razu przecież klasztor zbudowano.

 

Nie precyzowałam czasu akcji, coś takiego to dla mnie zbędne ograniczenie, wolę pobawić się tym, co mam, pożonglować. Wybrałam benedyktynów, bo wiem o nich najwięcej, plus z sentymentu do pewnej róży.

 

Co do Arnulfa nie ma całkowitej pewności, kim był, bo imię i rola się powtarzają, jednak listy adresowane do niego zawierają po prostu do opata “in monte Silencii”, więc zabrałam imię i stworzyłam mu historię, a rola okrutnego fanatyka napisała się właściwie sama.

 

2. “Gdzie są dwie pozostałe góry?” 

Wzięłam sobie do serca uwagę konkursową, że nie muszę wyeksplorować każdego szczytu, po drugie, limit zwyczajnie mi na to nie pozwalał – wolałam skupić się na Ślęży i tego, co jej dotyczy, niż niepotrzebnie rozciągać akcję do kolejnych wierzchołków; zresztą ledwo zrealizowałam to pierwsze założenie. Co do obecności Śnieżnika i Śnieżki w tekście, są wspomniane, o tutaj: “[Szli] przez całą drogę, przez Krzywą Górę i Kłody, idą i zbawiają.”

Nie skorzystałam z właściwych nazw, wydawało mi się, że prosty ludź (narratorem wspominającym góry jest kłusownik) użyje czegoś opisowego, swojskiego.

 

3. „Imiona nie są odpowiednio słowiańskie!”

Owszem, nie. Ponieważ są w tej historii dobrane na przekór albo w konkretnym celu (metafora, parabola, bluźnierstwo). Słowiańskość jest wypierana, na górę wprowadza się inny bóg.

 

Solas jest antagonistą, nie trzyma się żadnej wiary, kpi ze świata, z “daru” Duszy; jednak jest również jednym z dwóch ludzi, którzy “zobaczyli, i uwierzyli” – ta niemal boska ufność jest zarazem podkreślona, jak i wyśmiana. Zostawiłam w tekście parę wskazówek, które odpowiednio złożone podpowiadają, kto zamordował bezbronnego braciszka Duszy, popychając tym samym Duszę do rozpoczęcia swojej krucjaty, sugerując mu, że jest to absolutnie jedyne rozwiązanie.

 

- Dusza, bo to opowieść o duszy. O tym, czym jest i jak się zmienia, czy może być odkupiona, jacy bogowie o niej decydują. Fakt, że jest to równocześnie imię oraz koncept dualistyczny ludzkiej natury, pozwala mi na poetyckość, którą, jak słusznie zauważyliście, lubię (nad))używać:

 

“Dlaczego dusza ma cierpieć nie ze swojej winy?”

– Dusza cierpi z nie swojej winy.

 

“Ojciec Prosper mówił, że wszystko, co ma swoją duszę, jest świadkiem Boga, i będzie zbawione. Rufin przyrzekł kiedyś ojcu Prosperowi, że zrobi wszystko, żeby zostać zbawionym.”

– Ja widzę to tak: Dusza był „duszą”, duszą niezbędną do zbawienia Rufina, oddając ją, chłopak ocalił nowicjusza, nie tylko oddając życie, ale również umożliwiając mu tym poświęceniem na pozostanie w klasztorze. Koniec końców, Dusza zginął, by Rufin uniknął wiecznego potępienia.

 

ZARZUTY MNIEJSZE:

 

„Nie rozumiem po co wprowadzasz do opka te szczeniaki, przecież nic nie wnoszą.”

Są to „stracone dusze”, istoty bezsensownie zamordowane, analogicznie do brata głównego bohatera. Mordercą jest Solas, właściciel psów – zabija je, tak samo jak zabił niewinne dziecko.

 

„Nie rozumiem, jak Rufin mógł spaść ze szczytu ślęży praktycznie pod nogi Duszy.”

Nie spadł ze szczytu Ślęży na sam dół, spadł parę metrów ze skarpy. Upadek był bardziej symboliczny, niż rzeczywiście groźny.

“Bez wiary upadamy.” -> Rufin zwątpił, więc spadł.

 

Autorze, ale tak szczerze: byłeś Ty na Ślęży tak w ogóle, ale nie spacerówką przez Wieżycę, lecz tak porządniej?

Autor mieszka o rzut kamieniem od Ślęży i jest w górach standardowo raz na miesiąc, jeśli pozwala czas.

 

Kto jest duchem?

Nikt. Znowu, wszystko rozbija się o koncept wiary: Rufin uwierzył w ducha, o którym opowiedział mu Domicjan – podły, bluźnierczy zakonnik/śmieszek – swoją historyjką o pustym grobie sprawił, że Rufin zgrzeszył – zobaczył ducha. Wiara zakonników nie pozwoliłaby im ujrzeć ani pogrzebowego ognia z początku historii, ani owego ducha ojca Prospera, który powinien leżeć w ziemi, bo tak nakazuje rozsądek. Każdy z zakonników grzeszy na swoisty sposób, Domicjan komentuje to na końcu. Żaden z nich nie zasługuje na zbawienie.

 

Najmniejszym (można debatować) grzechem jest to, co zrobił Rufin – po prostu nie kupił tego, co za wszelką cenę próbowano mu sprzedać.

 

„Ojciec Prosper mówił, że czarna szata blednie na ramionach upadłego człowieka.”

„Wieczorem prał habity braci, usiłując nie myśleć o niczym. Gdy je rozwieszał, zauważył, jak bardzo pobladły.”

 

 

Przygotowując się do pisania tego opowiadania, skupiłam się na pokucie. Zasłużonej – nowicjusza Rufina, bo wątpi w Boga – i niezasłużonej – Duszy, który pragnie przebaczenia za życie swojego braciszka, pewien, że jest mordercą.

Rufin myśli sobie: „wszystko zaczyna się od ofiary, i ofiarą się kończy”, i tym kierowałam się, pisząc. Czyja jest końcowa ofiara – Rufina, który decyduje się złożyć śluby, pomimo tytułowej niewiary, czy Duszy, który zginął, ocaliwszy obcego człowieka? Czy jego „dar” służył właśnie temu, czy może wprowadził prześmiewczy chaos, usprawiedliwiając tylko sprowadzenie się na Ślężę zakonników i ich fanatyczne skupienie na wyplenianiu pogaństwa? To były dla mnie tak rzeczywiste, tak pięknie ludzkie. No i popłynęłam, pisząc “Iskry Niewiary”, być może za daleko od brzegu, byście mogli tego pływaka zobaczyć – i stwierdzili, cholera, biedak się chyba topi.

 

Kto był bezbożnikiem, kto zasłużył na zbawienie – nie mam jednoznacznej odpowiedzi, mam nadzieję, że wystarczająco rozjaśniłam ten tekst, by skłonić kogoś z Was do refleksji. Zestawienie dwóch podobnych, jednak zupełnie innych światów miało na celu pokazanie, iż pomimo różnic, można wierzyć i można nie wierzyć – ale przede wszystkim trzeba wątpić, jak sugerował Kartezjusz, choćby i kosztem życia.

 

Błędy poprawię, uwierzcie ;) Pax tecum!

“tekst był moją próbą napisania (…) czegoś przyziemnego”

XD

 

Ja: przed dwie godziny piszę merytoryczny komentarz pełen odniesień, analiz oraz wyjaśnień

 

Wilk: iksde

Pisany dwie godziny komentarz Wilka był trochę wcześniej ;P 

Pisany dwie godziny komentarz Wilka był trochę wcześniej ;P 

XD

Ja: przez dwie godziny pisałem merytoryczny komentarz pełen przemyśleń

 

Żongler miesiąc później: iksde

 

Żonglerze:D, dobre i przemyślane opowiadanie! I takim było dla mnie od początku do końca:-) Tylko, aby ten Żongler czasami nie zniknął, bo jest… fajny, anetny, a teraz doszedł jeszcze humor:)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

mam mocne przekonanie, ze osoba odpowiedzialna za napisanie tego opowiadania bez problemu większość problemów językowych by tu samodzielnie mogła usunąć.

To prawda, osoba odpowiedzialna zrobi to, w przyszłości.

 

opowiadanie pomimo wysokiego stopnia „namieszania” i trudności w zrozumieniu, wnosi naprawdę wiele i to na różnych płaszczyznach.

I nawet jesteśmy coraz wyżej nad poziomem morza, a potem spadamy, by się chwilę później podnieść, a potem coś unosi się w powietrze i… spada! Co za dynamizm, co za rollercoaster geograficzno-przestrzenny! *trzyma kaptur habitu, by haniebnie nie opadł*

 

Także mamy tu istotny brak w jednym kryterium, ale nadrobienie innym kryterium, którego brakło w innych tekstach.

Dychotomia, metafizyka, melanż! Co by Freud powiedział o autorze tego tekstu?

 

Bo w sumie właśnie to nadaje dramatyzmu końcowej scenie, to pozwala dodać tu elementu symbolicznego (krzyż w powietrzu), to sprawia, ze końcowa scena przez różnych jej uczestników jest postrzegana w różny sposób.

Symbolika krzyża to tani chwyt, bo ileż można objawiać to samo w chrześcijańskiej perspektywie postrzegania świata, w którym trzeba: 1. zadzierać głowy, by spojrzeć na krzyż, 2. klęczeć pod zawieszonym wyżej od klęczącego krzyżem – choć w tej scenie krzyż jest bluźnierczo lewitujący, szatański, zawładnięty przez pogańskie moce; który bóg jest w takim razie potężniejszy? Dodam, że krzyż niszczy część klasztoru, tylko niszczy – odbiera życia, burzy ruiny przestarzałej, błędnej wiary, która nie prowadzi do niczego, tylko do cierpienia: „pokutuj!”, jednak po co, skoro Bóg jest obojętny? A może nie jest, i to on unosi krzyż? A teraz wracamy do studia.

 

a czy osoba, która napisała tekst zna komiks „Rork”, epizod „fragmenty” z pierwszej części?

Nie :D Osoba sprawdzi.

 

Swoją droga właśnie ta moc sprawia, że symboliki tu jest więcej. Młody poganin, którego stary poganin postrzega jako wybrańca (i to wybrańca, który faktycznie „czyni cuda”). Z drugiej strony opat, który widzi wybrańca w sobie. Po stronie pogańskiej stary poganin, który potrafi być niesamowicie okrutny, a jednak zdaje się mieć margines „lżejszego wzroku” dla podopiecznego (wybór dla niego, nie mówienie wszystkiego). Podobnie po stronie klasztornej – cyniczny mnich, który zdaje się być kompletnie amoralny, a jednocześnie dostrzega dobro tam, gdzie teoretycznie byłby nauczony go nie dostrzegać i daje wybór młodemu mnichowi.

 

Rozgryzłeś tekst do kości, Wilku. A niby nie polujesz, zębaty oszuście!

 

trochę chaosu się zakradło (…) w sensie zamieszania w doborze zdań.

To prawda. Trochę chaosu? Całkiem sporo. Parę rzeczy napisałabym inaczej, gdybym mogła. Kajam się.

 

nie wiem czy autorstwo należy do kogoś ze stałych bywalców forum

Moim zdaniem to pisał facet.

 

Właśnie ze względu na tę wielopłaszczyznowość i mnóstwo nakładających się dylematów i spojrzeń na świat przy jednoczesnym pozwoleniu czytelnikowi na samodzielne ich zauważenie (lub samodzielne niezauważenie).

 

Co kto zauważy, to jego. Co zbyt pomieszane, to niestety wina autora. Co niedopracowane, to za dużo wina spożytego przez autora.

Wciąż uczę się tego dawkowania. Nie wyklinajcie mnie, mając tyle rozbieżnych opinii jest to niezwykle trudne.

Asylum, heart

heart, to do Żongler.

A dodatkowo kilka pospiesznych myśli.

Masz rację, rozbieżne opinie są przekleństwem.

Co do poprawiania, pewnie mogłaś, ale nie wiem, jaką ja miałabym motywację będąc Tobąwink

Freud powiedziałby same dobre rzeczy, dzisiaj jest tylko inspiracją i kulturą:), niech martwią się tym inni,  a krzyż nie jest tanim chwytem, on przenika do kości naszą część świata.

 A teraz, do Wilkaheart, wielopłaszczyznowość jest bardzo dobra, oby tylko była uchwycona i wtedy można cyzelować. Nasz świat jest zmieniającym się kalejdoskopem, obrazy migają przy każdym poruszeniu dłoni, kiedy zadrży Ci ręka i próbujesz przyjrzeć się dokładniej, co widzisz. Kiedy dochodzą do tego głosy, zapachy, smaki i reszta tej ciągle poszerzającej się gromady (na początku było ich tylko pięć, a teraz, eh) głupiejesz i szukasz nici prowadzącej. Tu ona jest, mieni się, urywa, ale ją łapiesz. Kończę, gdyż staję się “nieprecyzyjna”:(

nocne pozdrowienia dla Was obu:)

a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Kiedy dochodzą do tego głosy, zapachy, smaki i reszta tej ciągle poszerzającej się gromady (na początku było ich tylko pięć, a teraz, eh)

Pięć? Kinestezja jest uważana raczej za jeden ze zmysłów w zaniku, niż taki, który “doszedł do zbioru”.

Eh, teraz ciągle dopisuje się inne, poszerzając wewnętrzne odczucia-poczucia, doliczyć się już ich nie mogę. Rozszerzana i dzielona na kawałki  jest kinestezja, z innych przychodzi mi na myśl: pory roku, mrok i światło, nawet rozrodczość – komórki płciowe (nie somatyczne), ale nie wiem dokładnie lecz z doskoku.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Ale kinestezja to nie “emocja”. Gdzieś tam jest to pokrewne ze słuchem i dotykiem, ale węch ze smakiem też mają związek (nawet większy).

Kinestezja – nie emocja, pewnie że nie! Odczucie – poczucie, to dla mnie coś innego płynące z ciała,  może dokładniej z organizmu, fizyczne, komórkowe. 

Edytka: Natomiast, zwłaszcza węch przywołuje zdarzenia, emocje, ale nie są związane z samym odczuciem=rejestracją.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Przeprosiny najsampierw. Drugi raz już komentuję po czasie i nie mam nawet wytłumaczenia, bo… po prostu zapomniałem. Wydawało mi się że skomentowałem wszystkie dopiórkowe teksty i nie mam pojęcia, dlaczego Twój mi umknął, rozpływając się w podślężańskiej mgle. 

No i jest jeszcze fakt, że pojęcia nie mam jak się wytłumaczyć. Dałem NIE i wypadałoby jakoś rozsądnie wytłumaczyć dlaczego. A to, okazuje się, nie takie proste. 

Bo mógłbym napisać, że tekst zbyt niejasny, że przerost wszechogarniającego niedopowiedzenia, że trudno odróżnić od siebie niektóre postacie, które zresztą często są jakby kompletnie zagubione – nie mam pojęcia o co im chodzi, do czego zmierzają i czy w wydzrzeniach, w których uczestniczą jest jakaś logika, cel, czy tylko amplifikacja i totalny przester klimatu. Co jest ważne, co tylko znakomitym ozdobnikiem? Który szczegół ma znaczenie, a który to fałszywy trop? I czy w ogóle sensowne jest rozpatrywanie różnych sytuacji pod kątem tropów (bo przecież trop powinien gdzieś prowadzić, a "prowadzenie do czegoś" wcale nie musi się odnosić do charakteru tekstu)? Kto gra pierwsze skrzypce, a kto jest mało istotny? A może to właśnie chaos jest głównym bohaterem? 

Rzecz w tym, że dokładnie to samo można powiedzieć o tym tekście o spadłych gwiazdach, a ów podobał mi się niezmiernie. Gdzie zatem różnica? Dlaczego tamtemu dałem TKAa a, temu NIEnia? 

W obydwu tekstach nastrój jest gęsty, niemal przytłaczający (choć nie w złym znaczeniu) choć wokół Ślęży jest dodatkowo zdecydowanie mroczniej. W obydwu tekstach chaos wymachuje mackami spomiędzy prętów klatki, niczym mini Cthulu, już – już niemal wyślizgując się na wolność. W obu opowiadaniach przepiękne, oryginalne metafory sąsiadują ze zgrzytami, czasem w tym samym zdaniu. Dlaczego "Iskry" wydały mi się słabsze?

Może z Twoim pisaniem jest jak z muzyką. Nie trzeba rokładać go na poszczególne dźwięki, szukać doskonałej czystości w każdej nucie, sprawdzać wewnętrzną spójność i logikę każdego akordu i harmonii i riffu, mierzyć perkusję metronomem, by je czuć, cieszyć się nim i chłonąć wrażenia. Tyle, że czasami po prostu rzecz trafia bardziej, czasami mniej. Czasem muzyka, choć nie do końca zrozumiała, zwala z nóg, czasem, choć trudno sprecyzować dlaczego, należytego efektu nie wywiera. 

I z "Iskrami" chyba tak właśnie jest. Mimo niesamowitego nastroju (jestem spod Wrocławia, od południowej strony, Ślęża zawsze czerniła kawałek widnokręgu mojego dzieciństwa) mimo gęstości tajemnicy, mimo pewnej wielowarstwowości, złożonej stratygrafii interpretacji, "Iskry" nie zadziałały, nie zaskoczyły, nie wznieciły ognia, który płonął jasno od żaru upadłych gwiazd. Nie były tak dobre, jak poprzedni tekst. 

Okej, to najbardziej nieprofesjonalna, nieobiektywna ocena, jaką postawiłem i powinienem się wstydzić. Ale według mnie, do Twojego pisania nie przystaje obiektywizm i ścisłe reguły. Czuje się, albo nie. Tym razem nie czułem. Sorki. 

 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Nowa Fantastyka