Drogi Gerardzie
Umowę spisaliśmy na dwieście złotych talarów, kwotę do banku wpłaciłem, procenta przynosi i całość pomnaża. Cierpliwie czekam, aż druh w mizerię popadnie. Oby zdrady kosztując, śmiercią bolesną w męczarniach okrutnych sczezł. Że wynająłem Ciebie? Niech wie. Prezent w liście wspominasz, osładzając życie, dostarcz ucho bądź palec.
Oddany Albrecht herbu Górka
Zabrzeże
Czwartego Zmroźnego
● Rozdział 1
{groszowej powieści o dziejach wojny, całości część, na prawdzie oparta}
Podróżny pluł krwią.
Leżąc w pokoju, naga na łóżku, nuciła piosenkę brzuch gładząc.
– Nie chcę! – Krzyk ścierką zdławili, wiedźmie zdradzonej, bili z wyraźną uciechą.
Przyszedł czas tortur, o Przedmiot chodziło, oprawca wprawiony był wielce. Głową ma przeczyć lub potakiwać, ofiara poddana męce.
Bez przytomności!, Wigor stracony! i pogrzebana nadzieja!
Na krześle związaną, huk wielki wybudza, drzwi silny wyważył wybawca!
Ból ciągle narastał, a stopy krwawiły, kleiły się do podłogi. I w usta knebel wpijał.
Z dziąsła ząb wypadł, przegrzyła językiem, siekacz barwy perłowej! Ściany komnaty, dym czarny okopcił, z kuchennej szmaty płonącej!
– Zabij skurwieli!
Twarz ogień strawił, a bąble pękają, na wargach czerwonych od szminki! Zszedł z kciuka złamany, paznokieć różowy, zabrzytwił na grubym sznurze!
– Zabij!
Pałką z zamachem, oburącz i silnie, uderza pierwszy z bandytów! Podróżny paruje, orężem kręci, tnie z góry, z szybkością szermierza! Zasłonę mija, uderza w szyję, głowa odcięta odpada! A głośnym śmiechem, strzygi zaśpiewem, wyje ocalona! Drugiego oprycha, w pierś pchnięciem spróbował, przebił i kurtkę, i płuco! Na guzy z metalu, krew gęsta płynie, tworząc czerwoną plamę! Zostaje trzeci, co broni dobywa, wypadem atakuje! Pałaszem wywija, gwiżdżącym raz po raz, niechybnie Czarnik[1] ma w dłoni!
Supły przecięte!, więzy zerwane!, okowy czarownicy! Obite kolana, do piersi przyciska, plecy wygina w pałąk! Zgrzytnęły kości, otarły stawy, trzypło w uszach zbirowi! Chwyciła stołek, rzuca przed siebie, rozbija czaszkę Langocie! Podróżny doskoczył i gardło przebił, powoli posoka wypływa. Oddechy ciężkie, rzężenie zgłuszyło, akt życia to był ostatni.
W ciszy zupełnej, na łożu usiadła, pościel z kocem zrzucając. Trzy serca wciąż biły, dwa bardzo miłuje, dwa straci także na lata. Powrócił Wigor! i wszystkie wspomnienia, upojnych nocy z Podróżnym. Kochanek podchodząc, Miecz schował do pochwy, płaszcz z lewej ręki odwinął. I podał:
– Uczucie…
– Wiem. Miłości. – Okryta darem, całuje namiętnie, długo, wybawiciela.
Czołem oboje, przywarli do siebie, patrząc w oczy głęboko.
– Na pohybel.
– Na pohybel – wysyczała Marzanna.
{z pamiętnika Gerdy Wuht}
Świtało nad oberżą. Niestety, drzemał przy konturze gospodarz, luby mój, rwetesu na piętrze, nic a nic, nie słysząc. Gładził wydatny brzuch i rzedniejące włosy. Spał i marą śnił: „Początkiem wszystko w bajkę obróci. Ale później grosza górę usypać trzeba. Co świt, co noc, co południe, namowy na dziecko i żeniaczkę znosić. Świeczki gra niewarta, ogarka jeno.”
W dół schodów szły postaci. Odmienione zgoła.
Podróżny i Marzanna.
{Zmreziła – wymazałem wcześniejsze banialuki, najważniejsze wpisując – dop. Hugo Korona} Wilhelma, dostał skórki gęsiej.
– Gerda! – krzyknął raptem, polecenia wydając – Piecyk rozpalaj! Grzej czajniki i garnki! Rzuć szmatę i biegiem! Balia z wodą gorącą, mydło i ręcznik!
Pomogę wartko, służącą wciąż byłam. Ale do obiadu tylko.
Wyliczanką zaczął karczmarz, co przysięgę małżeńską złoży, szczęśliwą za rok uczyni.
– Wykidajło? Leśny? Najemny?
– Odgadnąć trudno – odrzekł baby kompan czarownej.
– Komnatę dałem i jadło. Straszną zapłatą Marzanny męka – wylewał żale Wuht, rodziną imię, Gerdzie wnet ozdobi.
– Udało się ledwo. – Podróżny kciukiem poddasze wskazał. – Tortury kończyli.
– Przeprosiny Nolan, sen głęboki zmorzył. Jak nie urok, to sraczka. – Skruchy słowa i obawy pewnie. Bo palcem w mężczyzny pierś godząc, wiedźmy czary rzucają. Rzecz to oczywista. Po raz kolejny urok zapewne czyniąc, biegunkę na męża przyszłego sprowadzić jędza chciała. W rym trzy słowa obrócić.
– Ale nie wydusili. – Ze smutkiem płaszcz depcze i do królestwa zakrada. {Może i królową jest pani, a widelec z łyżką, to paź i księżniczka, kuchnię kuchnią zwać jednak trzeba – dop. Karol Praska} Pragnienia bezwstydnie głosi, rękę na zgodę narzuca:
– W sali głównej się wykąpię, przestronna i duża. Gerdy na górę nie wpuszczaj.
Na taborecie siadł w końcu, zdjął rękawiczki. Podróżnym zwany.
– Posprzątam bałagan – zarządził Wilhelm, a z widoku krwi cierpnę, więc rada byłam. Jednakże niewiedzą było, że idzie o rzecz inną, rzecz, co białej głowie stracha napędza i koszmary w nocy przywołuje. Nie było to zwykłe pokoju sprzątanie. – Sam konia oporządzę.
– Dasz radę? Jeden Langota to bydlę duże, Czarnikiem machał. – Dywagacje na potrzeby wiedzy, że broń przez alchemię wykuta się zdały.
– Szablę zabieram. Nad kominkiem powieszę. Ciała spalę i popiół rozdepczę. – O milczeniu na sprawy takie jam pouczona, a zajmujące głowę czarownicy interesem moim nie były. – Zajmij się Marzanną, frasunku u niej dużo. Potrzebą jesteś.
– Przebrać się muszę. Przepchnę balię do izby. – Wiedźmy kochanek uczynność wykazał. – Trudne czasy nastały, podziękowania za wszystko.
{z pamięci spisał Wilhelm Wuht}
Przyjaciel rękawiczkę gubiąc, miejsce przy ladzie opuścił. Klamry z cholew odpinając, buty zzuł, rozwinął onuce. Kaftan na ławę rzucił, pasa popuszczając. Przez próg przestępując z gospody wyszedł, ulgi i wytchnienia zaznać. Cmoknął w stronę klaczy czarnej, co ją później napoić i nakarmić miałem. Dał koniowi z kieszeni cukru, kostkę sam jedną zjadając. Kałużę zamarzniętą ominął i do studni podszedł. Jak mawiał, w uchu wciąż słyszał huk, świst i gwizd. Żurawia skrzypiącego użył, wody do wiadra nabierając. Mimo śniegu na stopach, chłodu nie czuł pewnie, gorącą głową zwany. I Podróżnym, rzecz jasna. Przemył twarz i kark, fryzurę zmierzwił. Na ziemi usiadł. Rozglądał po placu mnie zupełnie nie widząc. A karczma stała, nim szlag ją trafił, przy zagajniku samym, Polany blisko. Na płocie siedział Kogut i nie padało, nie mżyło nawet. Mróz za to mnie ziębił i szumiał Las, choć wiatru nie było.
Nadjeżdżał wóz kołysząc się na boki, parskała kobyła z bujną grzywą. Słychać było klekotanie i stukot. Za woźnicą zwisały sznurki, dyndały dzwonki.
Drabinę spod pachy wyjąłem, o krawędź dachu opierając. I wspiąłem, w ręku trzymając złożony w kostkę materiał. Suknem czarnym szyld przykryłem co na łańcuchach zwisał, a na płachcie przeze mnie rozwieszonej, litery wyblakłą czerwienią oznajmiały: „Zajazd zamknięty”.
Koła bryczki stanęły. Przyjezdny, którego zamiary niedawno dopiero poznałem, bat{Bat – dop. Bargasz Kraweczek} odłożył. Zeskoczył z kozła. Był niskiego dość wzrostu, z brodą i przy tuszy, a ubrany w brązową jopulę[2]. Spojrzał w górę na mnie wołając:
– Otto jestem! Sklepikarz.
– Dzisiaj nie wpuszczamy. Nie rozstawiaj kramu, nikogo nie gościmy. – Coby na pysk nie spaść, ostrożność przy schodzeniu na szczeblach powziąłem. – W stajni też miejsca nie ma.
– Cóż, dalej wędrować mi przyszło. Nie gościcie trzech mężczyzn? Langoci to, i podróżują wspólnie.
– Nie – warknąłem prawie, ma krew gotować się chciała – taka dola, ale nie.
– Zatem komu w drogę, temu czas – zdradził tajemnicę przybysz, którą odkryto niedawno. – jeszcze jedno. I głów nie zawracam.
Na tył furmanki zaszedł i skoble odpiął. Opadła klapa. Lekkie schodki z Arundy[3] na wierzchu znalazł i z uśmiechem postawił. Wgramolił na wóz i na palcach stojąc, żeby belki dosięgnąć, zdjął z haczyka przedmiot na sznurku wiszący. Straganowi przyjrzałem się z bliska.
Był to sklep sprzedaży obwoźnej, zwykły dębowy stół. Przybite dwa słupy drewniane, do zwykłej, szerokiej deski. Na blacie leżały klekotki i bicze. Pod nim, pojemniki z farbą, szpule i nici. Oko przyciągały kamienie półszlachetne i błyskotki zwykłe, zestaw srebrnych sztućców. Luneta ze złota. {Złota Luneta – dop. Bargasz Kraweczek} W kącie leżały zwinięte bele tkanin i słoiki z farbą. Czuć było perfumy.
Otto wisiorek ciągle trzymając, do studni podszedł. Zagaił gdy Podróżny wstawał.
– Łapienny to drugie miano, zapamiętaj. To dla ciebie.
– Horst, mojego pamiętać nie musisz. Czarnik?
– Nie, hojnością nie grzeszę. Z czarnego onyksu. – Roześmiał się kłamiąc jak najęty, słuszność co do jednej tylko sprawy mając. – Noszony przy sercu tobie pomoże.
„Zwykły kamień” – zapewne myślał Nolan na prezent patrząc. – „Szlif cudny, nic ponad. Fałszywy, nie wart niczego”. W kieszeń podarunek włożył.
– A jak przenosisz ten cały raban? Jak w festyn i targ rozstawiasz? – spytałem odpowiedzi ciekaw.
– Z wozu sprzedaję. Grosiwo rzucają, ja towar odrzucam.
– Sprytnie. Bylebyś z góry nas nie roztrząsał – żartem odburknąłem.
Na kozioł wróciwszy strzelił z bicza, wodzy nie posiadając. Ruszyły obręcze koła, śniegiem oblepione.
– Żegnajcie! – rzucił przez ramię.
– Wojna wiosną być może! Powóz[4] cię czeka! – krzyknąłem.
– Zaśpiewam wam na odchodne! Jeszcze raz bywajcie!
Rozległy się słowa piosenki, na weselach po stokroć śpiewanej:
Bladolica panno, czarnooka pani
Tyś mym całym światem, żoną moją będziesz,
Głowę mi zaprzątasz, zmysły żywo mamisz
Po dni wszelkich koniec, serce me zagrzejesz!
Podróżny pluł krwią.
W głównej sali czuć było zapachy obiadu szykowanego. W baleji[5] wypełnionej ledwie w jednej trzeciej kąpała się czarownica. Nie czekała, ta sprośna jednak niewiasta, na kolejne dolewki, bom widział jak Nolan łapczywie i z atencją krągłości Marzanny oglądał. Czynił tak ponoć zawsze gdy tylko wierzchnie odzienie zdjęła. Lubieżny widocznie był jak i ja. Myła się szarym mydłem wiedźma, a robiła to bardzo powoli. Cieczy gorącej ni kropla nie spadła, podłogi izby nie mocząc.
– Plecy mi umyj Horst! – nakazała tonem szorstkim.
Zdejmując koszulę świeżą, Podróżny podszedł i chwycił włosy jej czarne, do góry podwinął i w dłoni ścisnął. Powąchał kosmyk przeciągle, chuć znów okazując. Miękką sedżanśką firboną[6] szyję babie wymasował, łopatki delikatnie wypieścił. Powoli ramiona spłukał.
– Kręgosłup masz ciekawy. Jak kostny grzbiet jaszczurki. – Pierwszy raz zjawisko widząc, w bujaku siadłem.
– Tak wszystkie mamy – odrzekła, wywód poniższy czyniąc. – To czyni nas mocnymi. Czarownymi. Rzucać czary, klątwy i uroki możemy. Spoiwo to ciała i czucia. Opisem naszych uczynków jest, przed złem powstrzymuje. Zadawanym przez nas i nam zadanym. Im pośladków i lędźwi bliżej, wpływ większy na przeznaczone mamy. Ludziom jest dane by kochali i płodzili. Dzięki temu prym w świecie wiedziemy. I my czarownice i wy wszyscy ludzie. To rzecz przewidziana i wywróżona, tą drogą zmierzamy. Im bliżej do pleców i ramion, tym bliżej do głowy i mózgu. Tam wprzód wolna wola, kształt myśli i losu, odpowiedź na niego. Stąd nauka, zdolności zielne i alchemia.
– Tajemnic czy aby nie zdradzasz? – Pojęcie spraw tych dawno porzuciłem, tylko w mojej niewiedzy się utwierdzając. – Wnioski jedyne z gadaniny twojej, że rusałki, chowańce i dyeble[7], potomków nigdy nie mają. Bez dzieci własnych żyć muszą.
– Zdradziłam już dawno. Z Podróżnym zadając.
Lulkę zapaliłem.
Umyte włosy Marzanny ułożyły się falą na ramionach, {zabrzerwiły – Nie piszcie jak Wasza żona, tylko zacznijcie się sprawami czarownymi interesować – dop. Hugo Korona} na odcień rudego. Ciało wypiękniało. Zniknęły oparzenia i strupy. Sutki stwardniały, blizny i ślady {zgleiły – wyleczyć to świnie można z obżarstwa panie Wilhelmie. Nie piszcie też więcej o cielesnych afektach, te nas nie interesują – dop. Hugo Korona} Horst skręta wziął ode mnie i na fotel wrócił.
– Podaj mi ręcznik! – rozkazała znowu.
Papieros wylądował w kubku z kawą. Miękki materiał przykrył nagie ciało, dumna to i wyniosła kobieta. {Wigor! – dop. Hugo Korona}
– Brachu, jak baby durne pokonać? – spytałem z ciekawością.
– W pole trza wyprowadzić i spalić. Ze wstydu rzecz jasna. Pokonać słowem. Na zakusy odpornym być, przynajmniej po części. Alchemia pomaga.
Głową kiwając, i z westchnieniem głośnym, odrzekłem – Głodni pewnie jesteście. Idę Gerdę pospieszyć.
Wstałem z fotela bujanego, drzwi do kuchni za sobą zamykając. Na klucz. Marzanna i Podróżny z miłością sami zostali. Na ławie pojawiły się spodnie.
Siedliśmy w czwórkę przy stole. Spojrzałem przez okno, na dym z ciał palonych, który biały był, woni nie dało się poczuć. Moją to sprawą, bo bez szkoły choć jestem, w sposobach alchemii uczony. Żona ma przyszła, przystawki podała, to jest małże, i cytryny sok. Morza te dary, niesmaczne były – „Langoci nie wiedzą co jedzą”[8]. Służącą jeszcze przez godzinę tylko, pierwsza skorupę lizała, rękawem usta wycierając. Wstąpiły z widoku tego siły nieczyste we mnie, a ochota okrutna mnie wzięła: „Przespać z cudną dziewką w końcu mi przyjdzie, wnet mikstur zażyję, płodności i wigoru. Dziecko zrobię. Ślub wezmę. Dziwkom z Zabrzeża płacić nie będę, nauczę wszystkiego. Laboratoria słomą wyścielę, krzyki wytłumi. Przyrządy odkurzę. Na Święto Płomienia Ludę zaprosimy, byle afektu więcej nie poczuć.” Już postanowione. {Wżdy wielkie pierdoły piszecie i o łóżkowych sprawunkach znowu, Wilhelmie. Tego spisywać nie trzeba – dop. Karol Praska}
– Gerda! Upraszam gulaszu i zupy. Rzęsy podmaluj, kredki do ust użyj. Od Marzanny suknię i kolię wziąć możesz. Słuchaj i nie pytaj nic – polecenia wartko wydałem.
Wybranka moja, wielce się zdumiała, nerwy skrywając uśmiechem. Zalotnie w oczy me wodziła swymi, jak lazur głęboki pięknymi.
Po prawdzie i dania podać wnet zdołano, lecz pewnie na opak rozumując, pokój wiedźmy śliczna odwiedzić poszła. Stygły więc. Wieki całe przebieranki trwały, na przyszłe męki czekania przygotować zapewne mnie chciała.
I cud piękny na schodach ujrzałem, skrzący brokat i szpilki bez nosa. Już oberży pani, po dywanie szła, szyję diamentem ozdobiwszy. Na sukni nie znałem się wcale, jeno w nogi patrzyłem, rozcięcie do ud podziwiając.
– Nie wzięłam najładniejszej. – Zdumiała mnie wielce, zagadka zadana, kobieta kobiecie wilczycą.
Wrócono do obiadu, odkrytą już mową zaczynać mogliśmy:
– Torturą Marzannę męczyli, chcąc zapewne wydusić wiele. O co pytali? – zacząłem.
– O dzieje zamierzchłe, Przedmiotu szukają. Uwięzić na drodze też mogli. W Zabrzeżu za tłoczno.
– Co dziwne, Czarnik w polu zadziała. Sprawdziłam go, przyzywa ptaki przy gwiździe. Sroki, sikorki i gile. Głównie jednak sroki. Przeszkadzają w walce, mi w gusłach – opisała broń piekielnica, co Horsta omamia.
– Chuj z mieczem. Trzeci gwizdnięty a gwiżdże do tego. Nazwę go „Gwizdnik”. Działamy nadal? – dopytałem w powagę przechodząc.
– Jak najbardziej, miej oczy otwarte, przyjacielu – Podróżny radę dobrą mi dał i ręce pełne roboty.
Oczytanej Gerdzie zapewne myśli kradła strzyga urokliwa, zapewne takie to pochwały w myślach żonie przyszłej czyniła: {drynżowała – dop. – Karol Praska} „Spryt wielki i uroda to natury rzecz. W sieci nowa jest, stosunki zacieśnić musi, kobieta, kobietę zrozumie. W łóżku wygodę poczyni.” {Konfabuły wasze to rzecz jedna, drugie to lubieżność okrutna. Mówię wam panie Wuht, syfu tylko dostaniecie od tego łba zbereźności pełnego – dop. Karol Praska} Gościniec przed byłą służącą podwoje otwierał.
– Jak śniegi stopnieją Langoci ruszą ku nam, pamiętajcie o Mortuas[9]. Wiedźmy wtedy sprowadzić trzeba. – Najważniejsze Nolan wspomniał i przestrzegł o sprawach z przeszłości niechlubnej.
– Nic z tego. – Cienkusza upiła Marzanna.
– I tak wszystkim czarownicom życia odbiorę. Przysięga, rzecz święta, Wilhelm. – Przyrzeczenie opisując, do mnie Horst się zwrócił.
Zawiniątko w końcu wyjęła niewdzięcznica, zawiniątko skrywane prze ze mnie:
– Mam tylko to. Inicjał G. złotą nicią wyszyty. Ale znajdę mordercę, mam łupiny słonecznika. {Wyterpię – zmazać znowu muszę, uczcie się alchemii lepiej, panie Wuht. – dop. – Hugo Korona}. Odwiedzimy Kosodrzewa.
– To jutro. Słuchasz, Gerda? – Rady Podróżny dawał, pytając w powietrze. – Jesteś młoda, wszystko notuj w pamięci. Rozwijaj myśl przydatną i Wilhelmowi.
Kiwnięciem go zbyła, okruchy krakersa z dekoltu zbierając.
– Ile trzeba powiedz. Nie więcej. Czekajcie na Ludę. Suknię i naszyjnik podarkiem oddaję. Szpilki zwróci, cenne są bardzo. – I z tym napomnieniem, oddała wiedźma w prezencie parę jedną, druga parę zatrzymując. Zagadka poprzednia mocy nie miała, a nowa została zadana.
Rozmowę tę kończąc czarownica z ławy wstała, znużenie okazując. Po prawdzie to i mnie do spania brało, bo zmierzch już nastał, krótki był dzień. Z miesiącem odwrotnie zaś, miesiąc to w roku najdłuższy i sensu nadawał długości owej, dłużąc się ponad miarę. Rok jednak, jak zawsze, dni miał tyle co trzeba, ale w rok ten, miesiąc Zmroźny nazwie wyjątkowo przychylny, mróz siarczysty bowiem krew całą schładzał i kości zmrażał. Mówiąc krótko, zimno było jak cholera, gdy zimno jest, to pić trzeba, więc półki z trunkiem do wyboru wskazałem. I gospodarność Gerdy poznając, piwo w kuflu już piłem, a wkoło rozległy się dźwięki, odezwał przecudny głos:
Biała szadź w Sołtyńcu rzednie,
Czarna postać ścina mrok,
Zamek ucztą żyje wiecznie!
Rytgraf stracił wzrok!
Straże piją słodką wodę,
Czarna postać jest jak duch,
Góry wiecznie będą grobem!
Rytgraf stracił słuch!
Wiedźmy z puszczy mają Oko,
Czarna postać wszystkich bije,
Straże leżą błogo!
Rytgraf już nie żyje!
Od pola, od placu, łomot donośny się poniósł.
– Drzwi zamknięte do jutra! Szyld przeczytaj! – Zbyć chciałem przybysza.
Wejście otworzyło się. Stanęła w nich postać.
Do szynkwasu pobiegłem noża szukając.
Gerda przewróciła śpiewnik, upuściła lutnię.
Podróżny oręża dobył.
Marzanna wisiorek zauważyła.
1 Przedmiot o mocy czarownej
2 Rodzaj ubrania
3 Rodzaj drzewa bambusowego z Sedżii
4 Przymusowy zaciąg wozu na rzecz wojska
5 Inaczej balia
6 Ryba oceaniczna używana jak pomoc w kąpieli
7 Rosochate diabły. Obecne w kulturze i wierzeniach Langocji
8 Powiedzenie w Robdanie dosyć powszechne
9 Czarowna sztuka opierająca się na śmierci duszy używana tylko przez Langotów