Stałem naprzeciwko samotnego domu w noc podczas pełni księżyca. Drzwi były zamknięte, ale nie ma zamka, który by mnie zatrzymał. Wkrótce niczym cień przemieszczałem się po pokojach na parterze, szukając w nich tego, po co przyszedłem. Dowiedziałem się, że mieszka tu alchemik, jego żona i syn. Warto było wcześniej zrobić rozeznanie. Jednak pokoje były puste. Zatrzymałem się przed ciężkimi, okutymi żelazem drzwiami. Otworzyłem kłódkę używając dotyku wypełnionego magią, i słowa, które otwiera każde przejście. Ujrzałem ciemny korytarz, prowadzący w dół. Schodziłem po schodach, a towarzyszył mi zapach stęchlizny, wilgoć, woda kapiąca z sufitu. Udało mi się odnaleźć pochodnię wiszącą na ścianie i ją zapalić.
– Cholera – zakląłem cicho, sparzywszy sobie palce.
Odruchowo wsadziłem je do ust, lecz niewiele to pomogło. Pod koniec tunelu poczułem zapach gnijącego mięsa.
Zobaczyłem niskie pomieszczenie z klatkami przy ścianach oraz stołem w części centralnej, na którym leżało coś przykryte płachtą. W kącie izby stał mniejszy stolik, zasłany papierami. Szukałem źródła odoru, który nawet u człowieka przyzwyczajonego do smrodu krwi i ciał, powodował mdłości.
Kupa mięsa. Sterty gnijącego truchła pozamykane w ciasnych klatkach. Dłuższą chwilę zajęło mi zorientowanie się, że to kiedyś byli ludzie.
Dwa ciała w ciasnej celi. Połamane ręce i nogi, nienaturalnie wykrzywione kończyny. Ten wątpliwie piękny widok był opatrzony kartką z napisem:
Eksperyment 12
Podejście 3
Badanie poruszania się ludzi ze złamanymi kończynami.
Wniosek: osobnik odurzony opium porusza się sprawniej i nie wykazuje oznak bólu.
(Teza potwierdzona)
Kolejna klatka. Tym razem uwięzionym był mężczyzna z głową wciśniętą w beczkę pełną wody. Ciekawe ile wytrzymał, zanim się utopił…
Obok znajdowała się para zamknięta razem. Pocieszne lalki ze starych gałganów, pozszywane szybko, niestarannie i z kompletnie niepasujących do siebie części. Ciekawe, czy eksperyment się udał i mogli ruszać doszytymi kończynami.
Jeden z trupów się poruszył. Natychmiast dobyłem miecza i wymierzyłem w jego stronę. To żyło i było kobietą.
Blizny i ropienie wielkości mojej pięści były doskonale widoczne na jej nagim ciele. Kołysała się nieznacznie, obejmując rękami kolana i patrząc na mnie pustym wzrokiem. Wpatrywała się przekrwionymi oczami. Jej spojrzenie wzbudzało irracjonalny lęk. Była chora na hastię, w ostatnim jej stadium. Leki już by jej nie pomogły.
Zastanawiałem się, czy utrata kontaktu ze światem jest najlepszym czy najgorszym, co może ich spotkać. Początkowe zawroty głowy, mdłości, powiększone węzły chłonne to powszechne objawy. Dopiero później pojawiają się ropienie. Wtedy można już mówić o tym że ktoś jest hastjatem albo, jak w tym przypadku, hastyjką. Wielkie, czarne, bolesne wrzody jednoznacznie na to wskazywały. Lecz nie one były najgorsze. To śmierć za życia. Człowiek umiera dla innych, gdy popada w obłęd. Przejęzyczenia przechodzą w mylenie faktów, te w zapominanie, a następnie apatię. Po niej nie ma już nic. Chory nie odpowiada, nie reaguje, nie mówi, nie je. Jest stracony dla świata.
Kobieta nie była w stanie mnie zaatakować. Odszedłem jak najszybciej, by się nie zarazić morowym powietrzem wydychanym przez tę hastijkę, jednocześnie chowając miecz do pochwy. Podszedłem do stolika. Szybko przeleciałem wzrokiem kartki i odręczne zapiski. Nie byłem biegły w sztuce pisania i czytania, ale już wiedziałem, nad czym prowadzi badania i jak postępują. Ten szaleniec sprawdzał rzeczy, na które żaden doktor o zdrowych zmysłach nie wyraziłby zgody.
“Kto normalny zabija ludzi tylko po to by sprawdzić jak umierają? A to podobno ja jestem bez serca…”
Westchnąłem i spojrzałem na większy stół. Już domyślałem się, co tam znajdę. Zacisnąłem zęby, pięści pobielały. Podszedłem i jednym ruchem zerwałem płótno. Cofnąłem się pod naporem smrodu i roju owadów, który uniósł się z otwartego ciała. Popatrzyłem na twarz trupa. Rozpoznałem ją, mimo zmian, jakie poczyniła śmierć. Delikatnie nakryłem zwłoki płachtą. Czułem wzbierającą wściekłość. Uderzyłem w stół, aż zabolała mnie dłoń. Nie pomogło. Od ścian piwnicy odbił się mój rozdzierający krzyk. Powróciły wspomnienia…
***
Wspierając się o mur w ulewną noc, uciskałem bok. Krew przesiąknęła przez ubranie i przelewając się przez palce, skapywała na bruk. Nogi odmawiały posłuszeństwa. Osunąłem się na ziemię i oparłem plecami o ścianę. Przez myśl przemknęło mi, że umrę tak, jak przyszedłem na świat. W rynsztoku. Woda spływała mi po twarzy i zalewała oczy, ale to już nie było ważne, wtedy nic nie było ważne.
Ból w nodze sprawił, że syknąłem i mimowolnie się rozejrzałem. Kobieta. Tyle mogłem dostrzec poprzez deszcz, zalewający mi oczy, przyćmione dodatkowo bólem. Całun ciemności okrył mi twarz.
Obudziłem się. Nie wiedziałem gdzie jestem, oślepiało mnie światło. Nie dawało spokoju.
Wreszcie nadszedł mrok. To w nim czuję się najlepiej. Wtedy też przyszła ona.
– Kim jesteś?
– Nie poznajesz mnie? – Na jej twarzy pojawił się wyraz zdumienia. – Jestem Alisja.
Moja mina musiała odzwierciedlać zdezorientowanie, gdyż zaraz dodała.
– Uratowałeś mnie w Tonstrat.
Pokręciłem głową, gdyż dziewczyna nadal była mi obca.
– Zabiłeś handlarza niewolników który mnie więził, pamiętasz?
Zlecenie pamiętałem, jej nie. Moje myśli zaprzątało jednak co innego. Jak ona mnie zapamiętała? Co prawda magia, za którą się ukrywam to tylko prosta sztuczka, lecz ona na czarodziejkę nie wyglądała.
– Pokaż, jak tam twoja głowa – powiedziała, pochylając się nade mną.
Wtedy zrozumiałem. Srebrny łańcuszek z kryształem górskim. Wystarczający by rozproszyć mój czar.
Spróbowałem wstać. Powstrzymała mnie delikatnie, a jej słodkie perfumy sprawiły, że nie miałem siły oponować…
– Czemu to zrobiłaś? – zapytałem trzeciego dnia, kiedy byłem już zdolny zadbać o siebie.
– Życie za życie.
– Nie musiałaś.
– Wiem, jednak to zrobiłam.
– Nadal nie potrafię pojąć czemu.
– A ja nie potrafię pojąć czemu mnie nie zabiłeś tam, w Tonstrat. Czemu nas, niewolników, puściłeś wolno?
– Nikt nie zapłacił mi za zabicie was.
– Chodzi tylko o pieniądze? Mogłeś wszystkich sprzedać.
– Wyglądam na handlarza?
Uśmiechnęła się.
– Co teraz zamierzasz?
– Opuścić cię – skłamałem.
Wróciłem do niej nie raz. Trochę dlatego, że głodowałem i liczyłem na posiłek, czasami chciałem się ukryć, nie zawsze miałem też gdzie spać, a jej ciepło i perfumy koiły ciało i umysł.
Później wracałem już tylko dlatego, że oboje tego chcieliśmy.
***
Śmierć nie jest sprawiedliwa, ale ja będę.
Wbiegłem po schodach. Odrzuciłem pochodnię. Pomyślałem że zdążę uciec, a pożar spali dowody. Na piętrze zastałem mój cel. Maszerowałem w jego kierunku dzierżąc broń. Nie ukrywałem się, nie było sensu.
– Zdychaj – wysyczałem przez zaciśnięte zęby, podczas gdy alchemik stał sparaliżowany ze strachu.
– Zostaw go! – wykrzyczał kilkuletni chłopiec, najpewniej syn alchemika starając się jednocześnie zasłonić mężczyznę swoim ciałem.
Zaklęciem wspartym przez ruch mojej ręki chłopiec został odepchnięty, nie będzie się wtrącał, nie miałem przecież nic do gówniarza.
– Cz-czego chcesz? – Alchemik cofną się o krok.
– Twojej śmierci.
– Ile ci za mnie dadzą? Tysiąc? Dwa? Pięć? A może jeszcze więcej? Zapłacę drugie tyle, zniknę z miasta i upozoruję własną śmierć. Mogę załatwić ci również stanowisko w radzie miejskiej. No wiesz władza, pieniądze, kobiety. – Uśmiechnął się niepewnie.
– Ciebie zabiję dla samej przyjemności.
– Spokojnie, możemy się przecież dogadać. O mnie nikt więcej nie usłyszy, a żona z synem nikomu przecież nie zawadzają.
– Co ona ci zrobiła?! – spytałem kierując ostrze w jego stronę.
– Kto? – wydusił z siebie mężczyzna.
– Dziewczyna, która leży rozkrojona u ciebie w piwnicy – szepnąłem przykładając mu broń do gardła.
– Ona? Kogo ona obchodzi? Była przecież zwykłą dziw…
Nie wytrzymałem.
Stałem nad nim z obnażoną klingą. Krew powoli skapywała z ostrza, wycelowanego w gardło ofiary.
Zakrwawiony, bezbronny błagał o życie. Skomlał. W jego okularach ujrzałem swoje odbicie. Czarną postać budzącą lęk. Tylko szmaragdowe oczy, kontrastowały z mroczną sylwetką.
Usłyszałem płacz, odwróciłem się.
– Jesteś potworem! Trzeba było zabić mnie, a oszczędzić dziecko! – wykrzyczała ze łzami w oczach.
Matka tuliła martwego syna. Malec miał pecha, odrzucony zaklęciem upadł i roztrzaskał sobie głowę. W cichym szlochu kobiety nie było gniewu, był za to żal i poczucie niesprawiedliwości. Rozpacz w formie łez spływała wielkimi kroplami po policzkach. Nieartykułowany lament rozniósł się po mieszkaniu.
Dzieciak znalazł się w złym miejscu o złej porze. Niczego nieświadomy, niczemu nie zawinił. Jednak umarł przez głupie zrządzenie losu. Kolejna dusza na moim sumieniu. Problem w tym, że był za młody na śmierć.
Wzdychając, opuściłem broń. Wyciągnąłem rękę w kierunku krzesła i obracając nadgarstkiem, ustawiłem odpowiednio palce.
– Asio – wyszeptałem.
Mebel usłuchał zaklęcia i przysunął się do mnie, usiadłem. Gdy myślałem o rozciętej w piwnicy Alisji, która przyszła tu by zaspokoić alchemika, bezwładnym chłopcu oraz leżącym na ziemi mężczyźnie, zacząłem się zastanawiać ile warte jest życie. W szczególności, ile warte było życie Alisji, która umarła za jeszcze mniejszą garść monet niż ta, którą otrzymam za zlecenie.
Alchemik obiecywał mi złote góry, bylebym go nie zabił i oszczędził żonę. Czy byłby w stanie mi je dać? Sterta pieniędzy i wygodne stanowisko były tylko obietnicą. Całkiem jednak możliwe, że mógłby ją spełnić. Był w stanie to wszystko mi ofiarować w zamian za życie. Cenił je, widziałem to w jego szklistych oczach.
Czy każde życie jest warte tyle samo? Setki żołnierzy przelewają ostatnią kroplę krwi za króla. Jedna składana co roku ofiara wydaje ostatnie tchnienie, by reszta mogła żyć w dobrobycie. Czy to jest sprawiedliwe? Czy śmierć jest sprawiedliwa? Mówi się, że Kosiarz jest ślepy, że nie patrzy na piastowany urząd, rodowód czy majątek. Zabiera każdego, ale czy słusznie? Czemu tyle zasługujących na śmierć wciąż żyje i czemu tyle zasługujących na życie umiera.
Właściwie czy mam prawo tak mówić? Kto dał mi moc do decydowania, o życiu i śmierci? Nie jestem przecież żadnym bogiem. Czy jednak to jest pewne? Czymże innym jest zabijanie czyichś synów na wojnie, lub płodzenie ich w niezliczonych ilościach jak nie zabawą w boga, dającego lub odbierającego to, co dla ludzi najcenniejsze? Właśnie, "najcenniejsze" to pojęcie względne. Jedni ofiarują wszystko i skażą wszystkich na śmierć by ochronić skórę, inni natomiast własną piersią zasłaniają obcych przed morderczym ciosem. Kim natomiast jest obcy? Wszyscy przecież stajemy się braćmi i siostrami, gdy przyjdzie po nas istota odziana w postrzępioną, ciemną szatę z kosą dzierżoną w ręku. Taka właśnie postać stała nad moją ofiarą czekając na jej ostatnie tchnienie.
– Ile warte jest twoje życie? – zapytałem mężczyznę, wykrwawiającego się u mych stóp.
Ostatkiem sił alchemik podniósł głowę i spojrzał na mnie.
– Ile warte było życie twojego syna?
Próbował mówić, ruszał ustami, charczał i pluł krwią, ale nie odpowiedział. Głowa opadła bezwładnie a cienka czerwona strużka pociekła od kącika ust aż na podłogę, tworząc powiększającą się z każdą sekundą plamę.
Przez chwilę przyglądałem się, jak Śmierć zabiera należną jej duszę.
Stanąłem z nią twarzą w twarz. Nie bałem się. Nieraz ją widziałem, nieraz stała u mojego boku, gdy podrzynałem gardła z zimną krwią, nieraz stałem naprzeciw niej jak równy z równym.
– Ile warte jest życie?
– Czyje?
– Czyjekolwiek.
– Dla ludzi żołnierz jest wart tyle ilu zabije, mag tyle ile wyczaruje, szpieg tyle ile wie, król tyle ile jego państwo, a prosta wieśniaczka tyle, ile są gotowi ofiarować chłopcy by ją zdobyć. Dla mnie wszystkie duszę są identyczne – odpowiedziała Śmierć głosem, który rozbrzmiewał tylko w mojej głowie.
– Ile warte jest jego życie? – Kopnąłem delikatnie zwłoki leżące obok mnie.
– Ile pieniędzy weźmiesz za jego zabicie?
– Dobra a chłopak? Jego nie był w planie.
– Nie da się wszystkiego zaplanować – odparła śmierć zabierając duszę malca.
– A ile jest warte moje?
Nie odpowiedziała. Milczała, powoli rozpływając się jak poranna mgła.
– Ile do cholery jestem wart! – wykrzyczałem, próbując ją jednocześnie pochwycić.
Zniknęła. Byłem tylko ja, zwłoki i matka pozbawiona kontaktu z rzeczywistością.
Zebrałem się i wyszedłem z budynku, w którym ogień rozszalał się już na dobre. Blask księżyca oświetlał mi drogę. Udałem się traktem w stronę miasta. Pustymi ulicami dotarłem do karczmy: “Pod Smokiem”.
Rozejrzałem się w poszukiwaniu właściwego człowieka. Panujący zaduch i żar bijący od paleniska były miłą odmianą po chłodzie nocy, od którego zgrabiały mi palce. Znalazłem postać której szukałem, jedyny łysy w pomieszczeniu. Usiadłem naprzeciwko przy okrągłym stoliku, niemającym więcej niż dwa łokcie średnicy.
– Zanosi się na burzę.
– Ja jestem burzą – odpowiedziałem, a mężczyzna uśmiechnął się, gdyż tylko ja znałem to hasło.
– Mam rozumieć, że załatwiłeś sprawę?
Wyciągnąłem zabrane alchemikowi okulary. Były jeszcze pokryte plamami krwi.
– Postąpiłeś słusznie mordując tego sukinsyna.
– Od kiedy zabijanie bezbronnych jest słuszne?
– Od kiedy takim jak ty przeszkadza, że ich ofiara jest bezbronna?
– Od kiedy takim jak ja prawi się wykłady o słuszności?
Zamilkł. Wpatrywał się we mnie, nie wiedząc co powiedzieć.
– Gdyby nie ty, nadal prowadziłby swoje “eksperymenty” na bogom ducha winnych istotach.
– Gdyby nie on nie byłoby lekarstwa na hastie, która wybiła pół naszego miasta. Brałem ten lek, ty pewnie też.
– Czemu go bronisz? – spytał po chwili przerwy.
– Nie wiem. – Wzruszyłem ramionami – Może po prostu uważam, że nie wiesz wszystkiego i chcę cię oświecić albo z przyzwyczajenia, bo nie mówi się źle o zmarłych. Sam do końca nie wiem. A ty czemu chciałeś go zabić?
– Za dużo wiedział.
– Mianowicie?
– Wiedza o alchemii, którą posiadał była niebezpieczna.
– Dla kogo?
– Dla nas.
– Nie ma żadnych nas, jestem ja i ty, a jedyne co nas łączy to pieniądze.
– Dziwny z ciebie człowiek.
– A z ciebie pracodawca.
Roześmiał się sucho.
Rzucił sakiewkę na stół. Podniosłem, była ciężka. Skinąłem głową i wyszedłem z karczmy.
Miałem już udać się na spoczynek, lecz spostrzegłem ogłoszenie przybite do słupa. Na kartce była moja podobizna a pod nią widniała kwota. Całe szczęście, nikt nie był w stanie zapamiętać mojej twarzy dłużej niż kilka sekund. Pstryknąłem a nakaz dostarczenia mnie żywego lub martwego, spłoną. Delikatny podmuch wiatru poniósł popiół w dal. Odchodząc w ciemność, już wiedziałem ile warte jest moje życie.