Najstarsi mieszkańcy wioski twierdzili, że aidurskie domy są zakorzenione w niebie. W każdej chwili mogą uciec przed lawiną czy deszczem popiołu z wulkanu Jaknajokól. Zniknąć. Posiadają strychy, lecz nie piwnice, a do podłoża najczęściej mocowano je łańcuchami i żelaznymi hakami wbitymi w skaliste podłoże.
Domek Reinarssonów stał najbliżej morza, nieco na uboczu. Błękitna, blaszana chatka z białymi okiennicami, pokryta drewnem z odzysku, dawno temu straciła swoje mocowania. Zardzewiałe haki wraz z resztkami łańcuchów to temat tabu w rodzinie Reinarsson, historia ponoć zbyt straszna, żeby do niej wracać.
Zimą wszystko zakrywał śnieg.
Zimą przeszłość nie istniała.
Oli nie chciało się wychodzić ze swojego pokoju. Od obiadu słyszała z kuchni głośną dyskusję rodziców o wigilijnych daniach, podziale prezentów, odpowiednich kolorach, stosownych bądź niestosownych wzorach, właściwych przyprawach i innych bzdetach. Czy tylko ona myślała o kwestii najistotniejszej?
Mianowicie co to za święta bez prawdziwej choinki?
Któregoś dnia Elinor z Olofurem oświadczyli, że na wyspie brakuje drzew i nie można przykładać ręki do ich wycinania. Ponoć to źli Norwegowie, zasiedlając wyspę u zarania dziejów, powycinali wszystkie lasy. W szkole Oli słyszała co innego – winne są wulkany, to one od wieków dusiły grubą warstwą lawy wszystko, co żyło.
Tak czy inaczej Oli oglądała świątecznie ustrojone drzewka tylko w telewizji. A może o to kochanym staruszkom chodziło? Żeby nie plątała się pod nogami podczas świątecznego wyścigu z czasem, tylko siedziała przed telewizorem?
Wyglądała przez okno, wyobrażając sobie inne święta, inaczej, gdzie indziej. Gdzieś, gdzie o tej porze właśnie ubierają choinkę i kładą pod nią prezenty. Słońce zachodzi, a choinkowa gwiazdka świeci cały czas. Wszystko błyszczy.
Nagle wpadła na pewien pomysł. Niedaleko domu, na borówkowisku, rosło kilka rozproszonych iglaków. Wprawdzie niezbyt efektownych, ale takie właśnie lubiła, niewspaniałe, skarłowaciałe, z podwójnym czubem lub skrzywionym pniem, jakoś za bardzo albo z czymś niezbyt. Charakterne, samoswoje, głodne uwagi i miłości. Jeden z nich, ten najbliżej domu, rósł samotnie. Tak, jakby na nią czekał.
Podekscytowana pomaszerowała w sam środek kuchennej kłótni, aby przed wyjściem na mróz zjeść dokładkę jeszcze ciepłej zupy kakaowej. Zabrała koszyk z ozdobami, które razem z innymi musiała zrobić na zajęciach plastycznych.
Dlaczego jako jedyna z całej klasy miałaby ich nie użyć?
Jeśli szczęście mu dopisze i wiatr nie zawieje zbyt okrutny, przed chatami w Aidur zapłoną ogniska, a w ogniu będą piekły się nabite na pal baranie łby. Ich resztki Hvitur odnajdzie później w śniegu. Zazwyczaj jadł mchy prosto z drzew, a ze szczelin skalnych długimi, smolistymi pazurami wydłubywał porosty. Zlizywał też pożywne safarokk z wilgotnych skał. Jednak w zimniejsze dni bywał wilczo głodny i to mu nie wystarczyło.
W miejscowej legendzie nazywano go Białym, Który Przenosił Góry. Gdy stawał na tylnych łapach, sięgał niejednego dachu, w górach niejeden głaz strącił w przepaść, ale był łagodny do granic własnego bezpieczeństwa. Chodził powoli, często przystając i nasłuchując. Mawiano, że dzięki wrażliwym uszom potrafił wysłyszeć erupcję wulkanu gdy jeszcze sam wulkan nie był pewien, czy chce wybuchnąć.
Świeży, kopny śnieg stanowił najlepszy kamuflaż dla isbjorna, spokrewnionego z pradawnym roślinożercą, niedźwiedziem o krótkim pysku. Zimą częściej zbliżał się do ludzi. Na zapleczach domostw, w ciemnościach aidurskich pól magmowych, Hvitur widział, pozostając niewidoczny. Ot, jakiś niewyraźny ruch zauważony kątem oka, sekundę później zapomniany. Co lepiej zaprawieni wódeczką biesiadnicy czasem żartowali, że widzą wędrujące zaspy.
Od wielu lat, dzień w dzień, Hvitur czekał na Fiskur, swoją stałą partnerkę. Pewnego dnia biała niedźwiedzica po prostu znikła, zabierając ze sobą ich jedynego potomka. Od tamtego czasu codziennie wędrował do miejsca, gdzie widział ją po raz ostatni, żeby szukać wszelkich znaków na ziemi i niebie, jednak na próżno. Przełęcz Gurinori. Tam, na drodze do sąsiedniej wioski, ślad się urywał.
Istniał jeszcze jeden zakątek, regularnie odwiedzany przez Hvitura, a w nim coś, co go przyciągało jak magnes: niebieski dom blisko morza – ten bez łańcuchów. Mieszkało w nim troje ludzi, on, ona i dziecko. To tam zmierzał owego śnieżnego, przedwigilijnego dnia. I każdego innego, od kiedy pewnego razu, tuż przed swoim zniknięciem, Potomek wrócił wraz z Fiskur do jaskini ze zmierzwionym futrem i pyskiem ubrudzonym świeżą krwią. Sam nie odniósł ran, krew nie pochodziła też od innego zwierzęcia. Wydzielała obcą woń. Młody niedźwiedź, ledwo przyszedł, ze wzrokiem winowajcy od razu legł w najdalszym kącie barłogu. Fiskur łaziła niespokojnie w tę i z powrotem, powarkując. Hvitur zmierzył wzrokiem zakrwawiony pysk syna, po czym odwrócił głowę i wyszedł. Cóż mogło wyrosnąć ze szczenięcia niedźwiedzicy polarnej i isbjorna? O tym legendy milczały.
Pogrążony w zaprzeszłych wizjach Hvitur dotarł do znajomej kępy splątanych brzóz omszonych. Spłoszył sowę śnieżną, która niemal bezszelestnie poderwała się spomiędzy poskręcanych pniaków koloru śniegu z popiołem, po czym odleciała w kierunku Jaknajokól.
Z tego miejsca Hvitur często obserwował Zielone Niebo nad zatoką Aidur.
I podwórko Reinarssonów.
Z niebieskiego domu wyszła dziewczynka w fioletowej kurtce, z koszykiem w ręku. Brodząc w śniegu znalazła samotny świerczek, strzepnęła śnieg z gałązek i czule je pogłaskała. Zaczęła wieszać ozdoby, wyjmując z koszyka po jednej. Musiała marznąć, bo wyżej i wyżej podnosiła sobie wełniany szalik. Słońce ledwo wstało, a niedługo zamierzało zachodzić. Wiatr strącał ozdoby, a dziewczyna cierpliwie łowiła zguby w śniegu i znów je wieszała. Jasne włosy wystawały spod kaptura i tańczyły wokół zaczerwienionych policzków dziecka.
Nagle silny podmuch zatrząsł drzewkiem, zawirował śnieg. Biała kurzawka zasłoniła Hviturowi widok. Stał cierpliwie jak posąg, wiedział, że to potrwa moment. Nie marzł, bo choć zdawał się mieć więcej futra, niż tłuszczu, w rzeczywistości mięśnie i sadło dawały mu dużo ciepła – i siłę, której w pełni nie wykorzystywał.
Chwilę później drzwi niebieskiego domu otworzyły się i na śnieg wybiegły dwie zakapturzone postacie, jedna pomarańczowa, druga zielono-brązowa.
– Oli, Oliii! – krzyknęła ta pomarańczowa. – Wracaj, bo cię przewieje!
Przez ścianę padającego śniegu Hvitur wypatrzył trzy figurki wchodzące do domu i zamykające za sobą drzwi.
Postanowił poczekać do nocy, aż wszyscy zasną.
Wtedy po raz pierwszy w życiu zrobi użytek ze swojej legendarnej siły. W końcu ten dom trzymał się tylko nieba.
W nocy Oli leżała, przytulona do białego, pluszowego misia i rozmyślała. Jutro, w Wigilię, przyjadą ciotki i wuj z tuzinem książek, dziadkowie przywiozą czekoladowe skuffukaka, a kuzynka Adda swojego brzydkiego męża, tego, co grywał w szachy cesarskie. Puste nakrycie tradycyjnie czeka na stryja Baldura. Brat Olofura zginął w wieku piętnastu lat, a koleżanka z klasy Oli raz podsłuchała swoich rodziców jak plotkowali, że spotkał młodego niedźwiedzia polarnego wraz z matką. Że stryj nie wyszedł z tego cało. I że ma to coś wspólnego ze zniknięciem łańcuchów. Ale kiedy zaczęła dopytywać, wszystkiemu zaprzeczyli.
Kilka razy w roku całą rodziną odwiedzali Baldura na miejscowym cmentarzu. Oli uważała, że krzyż na jego grobie świecił najmocniej ze wszystkich. Świetlne krzyże miały zastępować bliskim zmarłym świąteczne choinki. Kiedy wiatr porywał światło i rozsiewał je wokół niczym ogień, w powietrzu malowały się niesamowite obrazy, a krzyże mrugały zupełnie jak choinkowe lampki. Lubiła odwiedzać grób stryja.
Z sypialni rodziców dochodziło już chrapanie. Po tych wszystkich przygotowaniach zmorzył ich twardy sen. W półśnie Oli nasłuchiwała hałasów ze strychu. Drewno osłaniające ściany domu morze wyrzuciło kiedyś na plażę. Pnie i konary pokonały długą drogę na falach oceanu, zanim trafiły do zatoki Aidur, gdzie posłużyły na deski. Przybyłe wraz z nimi duchy drewienne najgłośniej hałasowały nocami. Ich głosy przypominały szum połączony z delikatnym stukotem.
Usłyszała też inny, dziwny odgłos, jakby szurania. W salonie coś dużego spadło i stłukło się, a ściana przy łóżku zaczęła delikatnie drżeć. Była jednak już zbyt śpiąca, żeby się bać.
W wigilijny poranek Elinor, Olofur i Oli siedzieli przy stole w salonie i jedli kanapki z “za grubo pokrojonym serem”, „znowu niedomytą” sałatą, popijąc „przecież za drogą” herbatą. Kolejny raz omawiali porządek dnia. Porządek? Na podłodze obok stołu, w czerwonej kałuży leżały odłamki szkła, jeszcze nie sprzątnięte po nocnej katastrofie. Mama od niechcenia zgarniała z obrusu rozsypany cynamon na zapisaną kartkę papieru. Mogłaby go zostawić, pomyślała Oli. Pięknie pachniał.
W pewnym momencie dziewczynka zamarła z kęsem kanapki w ustach.
Za oknem zobaczyła własnoręcznie ubrany świerczek!
Z okrzykiem radosnego zdumienia podbiegła do okna. Wszystkie bombki, łańcuszki i sopelki wisiały na swoich miejscach, przyprószone śniegiem. Gwiazda błyszczała.
Nagle posmutniała, niepewna, czy się cieszy, że ktoś ściął to drzewko. Kiedy jednak otworzyła okno, by przyjrzeć się uważniej i rozejrzeć wokół, zrozumiała w czym rzecz. Drzewko wcale nie było ścięte. Ono tam rosło!
Ich dom przewędrował w nocy jakieś pięć metrów!
– Oo, zobaczcie, i o co było tyle krzyku – powiedział z triumfem w głosie Olofur. – Przecież choinka cały czas rosła nam tuż pod oknem! – stwierdził, rozpromieniony.
– Kurczę… – Elinor ze śmiechem kręciła głową. – Że też jej wcześniej nie zauważyliśmy! – powiedziała, wzruszając ramionami.
Oli odwróciła się od okna z niedowierzaniem wypisanym na twarzy. Powiodła wzrokiem od mamy do taty i z powrotem. No niemożliwe, pomyślała.
Jej niepoprawni rodzice nawet nie zauważyli, że świat przesunął im się o kilka metrów!
Zmęczony po pracowitej nocy Hvitur łapa za łapą zmierzał ku przełęczy Gurinori. Minął wystające spod śniegu lawowe piramidki, przekroczył nigdy nie zamarzający strumyk, który pachniał wulkanem i koił uszy jednostajnym szmerem. Przestraszony lis czmyhnął ze ścieżki, porzucając przywleczone z zatoki rybie truchło. Poza tym pustka. Biało, cicho. Mimo to isbjorn był niespokojny. Czuł się stary i samotny.
Chcąc trochę odpocząć, przystanął. Czyżby ktoś tu jednak był? Szedł za nim? Albo śledził go zza skał? Spojrzał za siebie, nikogo. Stanął na tylnych łapach i rozglądał się, uważnie przepatrując okolicę. W oddali wędrowało małe stado reniferów. Niebo barwiła delikatna zieleń. Czarodziejski, zielony wir przesuwał się nad Aidur, zapowiadając wyjątkową noc. Nie dostrzegłszy nic podejrzanego, Hvitur kontynuował wędrówkę, zostawiając za sobą ślady szerokich, skierowanych do wewnątrz łap z długimi pazurami. Do Gurinori zostało może sto niedźwiedzich kroków.
W pewnej chwili wyczuł nikły zapach, który wydał mu się znajomy. Usłyszał też słaby dźwięk. Metal, kamień, delikatne dzwonienie. Chrobot.
Gdy dotarł na wzniesienie, stanął jak wryty. Przed nim, na ścieżce prowadzącej od przełęczy dostrzegł duży, biały kształt. Kształt się poruszał. Szedł w jego kierunku.
To Fiskur!
Sama. Brudna i wychudzona. Z jej szyi zwisał gruby, pordzewiały łańcuch, przywleczony z miejsca, gdzie musiała być więziona te wszystkie lata. Żelazne ogniwa zebrały po drodze szczątki roślin i czarnego osadu, które przymarzły doń razem ze śniegiem. Groteskowy naszyjnik.
Hvitur z cichym skomleniem przypadł do ukochanej. Wgryzł się w obrożę, zaciśniętą wokół jej szyi i rozerwał ją. Pozostały ślad mówił o długim czasie, jaki upłynął od ich ostatniego spotkania. Wolna, choć ledwie żywa Fiskur potrząsnęła łbem, a później wydała z siebie przeciągły ryk. Kiedy przywarli do siebie, trwali przytuleni tak długo, aż pod warstwą futra poczuli nawzajem swoje ciepło. Ich oddechy parowały w mrozie, wśród pomruków i posapywań. Oczy Fiskur dopowiedziały Hviturowi historię, której wołałby nigdy nie poznać. Teraz wszystko było jasne. Potomek ludzki zginął przez potomka niedźwiedziego – a ludzie nie znali przebaczenia za śmierć. Oko za oko, ząb za ząb. Chociaż z jakiegoś powodu oszczędzili Fiskur.
Tylko, że legendarny Hvitur nigdy nie zabijał, nie robił tego przez ponad sto lat żywota i nadal nie czuł zewu krwi. Nie rozpoznawał swojej natury w tej opowieści. Zrozumiał tyle, że właśnie tej nocy prawdopodobnie pomógł córce wrogów.
Teraz jednak ważna była tylko Fiskur. Zmęczenie całkiem znikło, Hvitura rozpierała radość i uniesienie. Kiedy zmierzali w stronę jaskini, w dole przed nimi migotały światła wioski, białe pola ześlizgiwały się do morza, a niebo zdobił tańczący szmaragd.
Wśród tych zielonych wirów tańczą dusze wszystkich umarłych choinek. Chciałby to kiedyś pokazać dziewczynce z niebieskiej chaty. Cóż była winna nieznanej sobie przeszłości? Zło nie działa wstecz. Niechaj wszystkie nieżyjące istoty odnajdą swoje światło, a w wędrującej chacie nad morzem ta ludzka rodzina niech podziwia mały, wigilijny cud. Córka człowieka musi wiedzieć, że wszystko jest możliwe.
Po tylu latach znów czując obok siebie ciepło Fiskur, on sam był tego pewien.