Quetzalcoatl, pierzasty wąż o piórach kwezala, stał po kostki w białym puchatym „czymś”. Jego twarz przedstawiała ruchomy obraz „Dwanaście stopni irytacji”. Istnieje wiele nieszczęść. Można mieć garb. Migrenę. Teściową. Nic jednak nie boli tak, jak żywot upadłego bóstwa…
…z piórami!
Ani to coś podnieść, ani się podrapać.
A nos swędzi!
– Ciapku? Ciaaaapkuuu… CIAPEK!!!
Jeden piekielny wrzask. Jedno pełne frustracji tupnięcie i sługa zjawił się przed swym panem.
Ciapek, jak powszechnie wiadomo, był… rytualnym wybrykiem. Czy to Montezuma pokpił ceremoniał, czy sam Quetzalcoatl na moment się zdrzemnął, dość, że pozbawiony serca jeniec w jednej chwili stanął przed bóstwem. Takie rzeczy się nie zdarzały. Rytuał zakładał symboliczny akt poświęcenia. Spełniający się zresztą bez zgody ofiary.
Pierzasty Wąż nigdy nie rozważał przyczyn tego wypadku. Zyskał w końcu wiernego sługę i wcale rozsądnego doradcę.
A imię?
Cóż. Quetzalcoatl miał wiele talentów. Znał cały alfabet, liczył do dziesięciu, a w dobrej formie, po intensywnym treningu literował nawet najprostsze wyrazy. W tej sytuacji słaba kreatywność to właściwie żadna ujma.
Zresztą, Ciapek brzmi sympatycznie!
– Tak, panie? – Sługa skłonił się z godnością.
– Gdzie ty się podziewasz? Wołam cię i wołam – utyskiwał upadły bóg. – Nos mnie swędzi!
Ciapek zdjął rękawiczkę i kilkoma wprawnymi ruchami uwolnił swego pana od męczącej przypadłości. „Dwanaście stopni irytacji” obracało się z wolna w „Upojny błogostan na tle niezmąconej myślą nicości”.
– Tak lepiej, o wielki? – zapytał z troską służący.
– No jasne. – Quetzalcoatl mruknął z satysfakcją, po czym skupił wzrok na kryjącej chodnik pierzynie, której barwa przechodziła już z wolna od bieli do skali odcieni szarości. Wprawne oko dawnego bóstwa wypatrzyło też długie sekwencje tajemniczych symboli i zdobień*.
* Znanych miejscowym jako ślady po butach.
– Co to za cholerstwo? – burknął Pierzasty Wąż, opędzając się od płatków szturmujących jego twarz.
– Śnieg, mój panie – wyjaśnił Ciapek, rzucając śnieżną kulką, z dziecięcą radością.
– Jak? – Boskie przewody myślowe zdążyły przymarznąć.
Sługa zmrużył powieki, niespiesznie szukając wyjaśnień. Po latach posługi był już pod tym względem niemal Ciapkopedią.
– Te płatki z nieba to dar. – Improwizował bez wysiłku. – Zsyła je dobry duch świąt.
– Po co? – Quetzalcoatl dotknął sedna problemu. Zawsze dotykał.
Chociaż nikt go o to nie prosił!
– Cóż… – Sługa improwizował ponownie. Tym razem rozpaczliwie. – On… Roztacza aurę świąt. Już wkrótce będziemy sławić narodziny Zbawcy. Nigdy tego nie doświadczyłeś, panie.
Upadły bóg spojrzał na niego spode łba, prezentując entuzjazm wolno schnącego betonu. Owszem, nie przeżył.
Bo to jego należy sławić!
– Poza tym można ulepić ludzika*. – Sługa niezdarnie ratował sytuację. – Albo śnieżkę.
* W przypadku Quetzalcoatla słowo „bałwan” trzymało się na inne okazje.
Cisza. Lekkie mrugnięcie powiek.
Trzynasty stopień irytacji.
– Czym? – Pierzasty Wąż zawachlował piórami.
– No… To jest… Wracajmy do domu. – Ciapek pikował ku otchłani żałości.
*
Ciapek brnął przez śnieżną zawieję, psiocząc w takt kolejnych poślizgnięć. Ostre podmuchy mroźnego wiatru smagały jego niewinne oblicze.
– Brrr… – Zaszczękał zębami, spoglądając z troską na Quetzalcoatla. Bóg nie skarżył się na wichurę. Prawdopodobnie z przyzwyczajenia. W końcu pod kopułą wiatr hulał mu nieustannie.
Sługa, kichnąwszy, westchnął głęboko, po czym ruszył z mozołem w dalszą wędrówkę. Święta jak marzenie, myślał z przekąsem, wbijając wzrok w puchową nawierzchnię. Sypie, zimno, ślisko, a on maszeruje pół metra od jezdni, ciągnąc za sobą szerokie sanie…
…ze sztuczną palmą*…
…i Quetzalcoatlem.
* Zdaniem Pierzastego Węża, jeśli duch świąt naprawdę jest dobry, nie będzie od niego wymagał, by ranił sobie pióra choinkowymi igłami.
– Szybciej! Szybciej! – Zachwycone bóstwo próbowało klaskać piórami.
Ciapek westchnął po raz kolejny i szarpnąwszy mocniej, pruł po śliskiej drodze. Naraz przystanął. Widząc sunący autobus, szybkim ruchem odskoczył w bok, odwracając się plecami do jezdni. Po chwili spojrzał na Quetzalcoatla i zobaczył jak szaroniebieska breja chlusta w twarz zdziwionego bóstwa.
Pierzasty Wąż rozkołysał się chwiejnie, raz i drugi zamachał piórami, by w końcu, wołając na próżno: „ratunku!”, runąć, poległszy w walce z przyciąganiem.
Palma tylko na to czekała.
Sanie też.
Dwa głuche, żałosne jęki i upadły bóg wił się na ziemi, wzywając piskliwym głosem pomocy.
– Błogosławieni głupi, albowiem strachu i rozsądku nie znają – mruknął do siebie Ciapek i ruszył swemu panu na pomoc. Spodziewał się wrzasków, wyrzutów, długiej litanii jęków i zawodzeń. Nie usłyszał jednak nic. Miast tego ujrzał pełne zdumienia oblicze. Bystry obserwator odczytałby z niego jedną z fundamentalnych dla świata kwestii.
„A co to się stało?” – pytała twarz bóstwa.
– Rzeczywistość budzi we mnie zdumienie. – Quetzalcoatl rozważał stan rzeczy. – Byłem tam. – Spojrzał tępo na sanie. – A jestem tu – stwierdził, podnosząc się z ziemi.
– To nic, panie – powiedział Ciapek, stawiając upadłe bóstwo do pionu. – Zwykła grawitacja.
– Kto?
Sługa nie namyślał się nawet przez chwilę. Więcej! Nawet się temu nie dziwił.
– To taki zły demon-psotnik robiący ludziom złośliwe psikusy. Szczególnie zamyślonym i drobnym pijaczkom.
– Demon! – Quetzalcoatl wrzasnął z przejęciem. – Trzeba szamana!
– Niegroźny – odparł spokojnie sługa, ruszając z saniami w kierunku domu.
*
Ciapek fruwał po całej kuchni, wystukując na garach ulubione kolędy. Quetzalcoatl tymczasem snuł się bez celu, zajęty partyzanckim zwalczaniem nudy.
– Co mam robić? – mruknął apatycznie. Jego znużone, leniwe cielsko odgrywało coś w rodzaju pantomimy pod roboczym tytułem: „Na cholerę mi święta?”.
Sługa nie miał żalu do pana. Rozumiał go. Jedynym słusznym dla bóstwa świętem był bez wątpienia dzień Quetzalcoatla.
– Może zechcesz przygotować stół, panie? – zapytał Ciapek, odegrawszy rockową wersję „Pójdźmy wszyscy…”. Jego twarz zdobił promienny uśmiech.
Entuzjazm był bronią słabego rażenia, ale nie miał pod ręką nic o większej mocy. Owszem, istniały środki ostateczne w postaci obietnic czy prostego przekupstwa. Tych jednak używało się rzadko, ze względu na ryzyko oberwania odłamkiem.
Quetzalcoatl skinął głową w milczeniu i ruszył ochoczo w kierunku pokoju. Jego ponure oblicze wyraźnie pojaśniało.
Może się jeszcze przekona, pomyślał sługa.
Spokój trwał około kwadransa.
– Aaa! Aaaa! Aaaaa!!! – Potężny wrzask odciągnął Ciapka od garów.
– Panie, co się… – Sługa stanął jak wryty. Nawet po latach służby Pierzasty Wąż nadal potrafił go zdumieć. – Na co nam ci dwaj łysi… panowie? Co señor Javier robi na naszym stole? I dlaczego jest odziany w swoje… niewymowne. W ciapki – dodał zażenowany.
– Miałem przygotować stół – zauważył upadły bóg. Jego głowę zdobił efektowny pióropusz.
– Do wieczerzy! – Ciapek tonął w morzu desperacji.
– Chcesz go zjeść? – Quetzalcoatl spojrzał z pogardą na cherlawe łydki „jeńca”. – Przydałby się nóż z obsydianu.
– Panie, wypuść señor Javiera – błagał sługa. – I… oddaj mu spodnie.
– Nie będzie ofiary? – zmartwiło się dawne bóstwo.
– To nie należy do obrządku Wigilii. To… To już minęło…
*
– Co mam robić? – Ponownie znużony prozą życia, Quetzalcoatl sabotował czas wolny.
– Mógłbyś wyglądać pierwszej gwiazdki, panie – zasugerował sługa, przystrojony w uśmiech numer czterdzieści sześć*.
* Uśmiech numer czterdzieści sześć – pełna kapitulacja końcową linią obrony przed środkami ostatecznymi.
Pierzasty Wąż stał niewzruszony, cierpliwie oczekując narodzin pytania. Skorupka pękła. Literki powoli złożyły się w całość, po czym wzbiły ponad uśpione komórki, dzielnie szturmując aparat mowy.
– Po co? – wygłosił znajome pytanie.
Sługa wahał się tylko przez chwilę. Walcząc z drżeniem lewego oka, sięgnął wreszcie po wunderwaffe.
– Zgodnie z tradycją, kiedy wschodzi pierwsza gwiazdka, dostaje się wymarzone prezenty. – Uderzył ostro, bez brania jeńców, po czym, już raczej dla formalności, ponowił szarżę, tym razem w serce. – Przecież wiesz, panie, że życzę ci dobrze.
– Prezenty! – krzyknął „trafiony” bóg. Prognoza pogody ducha wróżyła wyż znad euforii. – Ale takie prawdziwe? – dociekał pełen podejrzeń. – Nie coś w stylu: najlepszy prezent to szczera przyjaźń. I inne dyrdymały w ten deseń.
– Najprawdziwsze.
– I taki rytuał, to ja rozumiem. Cóż to za bóg rozdaje podarki?
– Zwie się Mikołajem, mój panie. Widziałeś go już. Ubrany na czerwono. Z brodą.
– Ta baryła? – Quetzalcoatl zaniósł się śmiechem. – Jak on niby znosi te dary?
– Przez komin – mruknął Ciapek z niechęcią.
– Przez komin! – Bóg rechotał w najlepsze. – A to dobre! A jakże on się wciska z tym bębnem?
– Magia, o wielki – wyjaśnił sługa, usilnie walcząc z wyrazem twarzy. Po długim boju grobowa mina uległa na rzecz słabego uśmiechu.
Milczeli. Nagle przez pogodne oblicze bóstwa przemknął wyraźny błysk świadomości.
– Przecież my nie mamy komina – burknął w trybie: „Aha! Drobny druczek!”.
„Dobrą nowinę wam niosę, Quetzalcoatl wysnuł był wniosek” – zanucił z uśmiechem Ciapek, zbyt głośno, by liczyć na słaby słuch bóstwa. Sługa zląkł się wzburzenia pana. Zbędnie. Moduł chwytania sarkazmu pozostał nieaktywny.
A może nigdy nie istniał?
– Do nas wejdzie przez balkon – wyjaśnił z głośnym oddechem ulgi.
Quetzalcoatl, nie tracąc już słów, ruszył w kierunku okna, prędko, jakby ktoś go gonił.
*
Ciapek krzątał się po kuchni, przyrządzając świąteczne potrawy. Był szczęśliwy. A chociaż radość z prania, sprzątania, smażenia, pieczenia, gotowania, mycia czy trzepania dywanów trudno nazwać szczególnie rozsądną, nie przejmował się tym. Jak uczy przykład Quetzalcoatla, najprostsza droga do szczęścia prowadzi przez bezmyślność.
– Ciapku! Ciapku, jest! – Euforyczny głos bóstwa wypełnił wnętrze mieszkania.
Sługa zerwał się do biegu, długimi susami zmierzając w kierunku okna. Zaraz też Pierzasty Wąż wskazał piórem swoje znalezisko.
– O, tu! – powiedział z dumą w głosie.
– To nie gwiazdka, panie. – Ciapek pokręcił głową.
– Nie? Cóż to zatem za dziwne zjawisko?
– Plama na szybie. Siadajmy do stołu.
*
Quetzalcoatl był zrzędzącą figurą: „Bóstwo u szczytu frustracji”.
– Pewno, że barszcz. Jasne, że pierogi. Piernik. I ryba z milionem ości. Pewnie się zaraz zadławię – lamentował głośno nad stołem.
– Coś nie tak? – zapytał z obawą sługa.
Odpowiedziała mu cisza, wsparta piekielnym spojrzeniem bóstwa. Ciapek przemknął wzrokiem po stole, zatrzymując się przy talerzach i sztućcach. Nagle poczerwieniał.
No tak. Pióra.
– Prezenty – rzucił kuszącym głosem.
Pierzasty Wąż westchnął przeciągle, usadowił się wygodniej na krześle, po czym grzmotnął twarzą wprost w talerz z barszczem. Sługa milczał, wsłuchany w rytmiczne odgłosy siorbania.
Nagle Quetzalcoatl zaczął się krztusić.
– Te uszka mogłeś sobie darować – burknął, wróciwszy do świata żywych. Umazany barszczem, wyglądał jak krzyżówka Apacza z rzeźnikiem.
Krótko po wieczerzy pociąg „Udręka” zawitał na stację „Śpiewamy Kolędy”. Cierpliwość boga, o trwałości śnieżynek, naraz poczęła gwałtownie topnieć.
– Musimy? – pytał z nietęgą miną.
– Prezenty. – Ciapek mrugnął życzliwie.
Czternasty stopień irytacji.
– No, panie, razem! – Sługa nie tracił humoru. – Ciiicha noc…
– Jak cicha, kiedy śpiewamy? – Quetzalcoatl, dumny następca Schopenhauera, zaatakował wnioskiem o podłożu logicznym.
– No tak. To może: Przybieżeli do Betlejem…
– Przybieżeli kogo?
– Nie: przebrali. Przybieżeli. W sensie: przybyli.
– To dlaczego nie śpiewamy: przybyli? – pytał Pierzasty Wąż. – Bez sensu.
– Cóż… – Ciapek zawahał się. – Wiem! Bóg się rodzi…
– Gdzie?!
– Prezenty! – Sługa dał za wygraną. Nie boczył się na swojego pana. On już taki był. A chociaż nieraz wspinał się Ciapek na szczyty frustracji, nie wyobrażał sobie życia bez Quetzalcoatla.
– No nareszcie! – krzyknął bóg triumfalnym tonem. Promienność jego twarzy mogłaby topić lodowce. – W końcu zajrzę do głębi swych pragnień. Ależ się będę puszył!
Sługa patrzył z rozrzewnieniem na twarz Pierzastego Węża. Dawno nie widział go tak szczęśliwego. Niepokoił się jednak. Nadciągały już bowiem ciemne chmury znad świadomości.
– Cieńszej wstążki nie było? – burknął Quetzalcoatl, szarpiąc zębami kokardę.
– Pomogę – zaproponował sługa i paroma szybkim ruchami odpakował prezent.
Później rozpętała się burza.
Z wichurą.
I piorunami.
– Rękawiczki! – wycedził Pierzasty Wąż.