- Opowiadanie: Evazinz - Tak umiera piękno

Tak umiera piękno

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Tak umiera piękno

1.

Lał deszcz. Mglisto szarą rzeczywistość dzisiejszego poranka cięły strugi wody dudniące o dachy budynków i ulice miasta Eredy. W ulewie równym krokiem maszerował oddział dziesięciu zbrojnych. Ich czarne pancerze chrzęściły oraz ociekały deszczówką, wojskowe buty rozchlapywały błoto na boki, a usta wypuszczały przy każdym oddechu obłoki białej mgiełki. Dowódca oddziału, krępy mężczyzna o żółtej bródce, co chwilę wrzeszczał do ludzi blokujących ulicę.

– Przejście! Przejście dla wojska!

Valentia Intariel idąca w trzeciej parze żołnierzy stwierdziła, że te krzyki są w większości na pokaz. Ludzie i bez tego w podskokach rzucali się by ustąpić miejsca jej oddziałowi, oddziałowi Zakonu Straży Świątynnej, najlepszym oraz najbardziej szanowanym wojownikom w całym kraju zwanym Deneyą.

– I po cholerę się drzesz dziadzie? – mruknął maszerujący koło Valenti Karell Harcus. Ten kasztanowłosy wojownik nie przepadał za ich oficerem, Odrallem Beru.

– Stara się robić wrażenie. – odszepnęła mu kobieta.

– Ta. Ktoś musi za ciebie.

Kobieta ze stoickim spokojem przyjęła, jakby nie patrzeć, celną uszczypliwość. Valentia była niska i bardzo chuda, miała krótkie blond włosy oraz tylko jedno oko. W płytowej zbroi wyglądała niemal komicznie, a już na pewno nie reprezentatywnie.

Oddział maszerował, ludzie na ulicach, kupcy, przechodnie i złodzieje schodzili im z drogi. Wojownicy mijali kolejne aleje oraz przecznice. Zmierzali do posiadłości człowieka o wielkiej władzy, szlachcica Dahela Bellatora, członka Wielkiej Rady kraju.

Wszystko przez dzisiejszy rozkaz.

 

2.

Godzinę wcześniej. Koszary straży świątynnej w Eredzie.

Świeciło wschodzące słońce, powietrze było jeszcze czyste i zimne. Dziewięciu ludzi w czarnych zbrojach stało w rzędzie. Hełmy spoczywały w zgięciach ramion, partyzany unosiły się dumnie w górę, tarcze wystawione były na przód.

Oficer Beru przechadzał się przed swym oddziałem z rękami założonymi za plecami. Prowadził niemą rewizję. Jego żołnierze reprezentowali go jako ich dowódcę, nie zamierzał więc dopuścić by wśród nich wkradła się jakaś niedoskonałość. Czujne oczy wojownika szukały choćby najmniejszej plamki rdzy lub brudu na pancerzu, stopy wystającej nawet tylko cal przed linię. Dziś jednak Beru nie miał się do czego przyczepić. Pokiwał zatem głową z zadowoleniem, odchrząknął oraz zaczął przemowę.

– Otrzymaliśmy rozkaz! – krzyknął.

– Czcigodny radny Dahel Bellator zwrócił się do nas, do straży świątynnej, z prośbą o pomoc! Jego życie jest zagrożone, ledwo co uniknął on podstępnego, skrytobójczego ataku zeszłej nocy!

Beru zmrużył oczy, obserwując czy jego ludzie dobrze zrozumieli sytuację.

– Pomoc zostanie mu udzielona. – podjął po chwili – Rozkazano abyśmy udali się do jego rezydencji i chronili go przed wszelkimi potencjalnymi niebezpieczeństwami. Nasz oddział wartę pełnił będzie od dzisiejszego do jutrzejszego południa, i tak dzień co drugi dopóty, dopóki złoczyńca dybiący na życie szlachetnego radnego Dahela nie zostanie ujęty bądź zabity!

Żaden z żołnierzy nie zareagował. Stali jak niewzruszony mur.

– Czy macie jakieś pytania!? – zapytał głośno Beru.

Valentia Intariel wystąpiła krok na przód. Uniosła wzrok na swojego przełożonego. Zachęcający gest dał jej przyzwolenie do mówienia.

– Wspomniał oficer Beru o „złoczyńcy” jako jednostce? – zapytała – Czyżby było coś o nim wiadome?

– Spostrzegawcza uwaga Valentio. – dowódca pochwalił żołnierkę – Podobno tak, znane są jakieś informacje odnośnie sprawcy zamachu, jednakże wszystkich szczegółów mamy dowiedzieć na miejscu od radnego.

Valentia ukłoniła się lekko w podziękowaniu i cofnęła się do szeregu.

– Azali są jeszcze jakieś pytania!? – krzyknął oficer Beru.

Tym razem wszyscy milczeli.

– Zatem, wymarsz!

Dziewięć metalowych rękawic uderzyło dziewięcioma drzewcami o dziewięć czarnych tarcz i żołnierze uformowali dwuszereg. Dowódca nałożył na łysą głowę hełm, zapiął go, po czym stanął na czele kolumny. Oddział wyruszył w stronę wyjścia z koszar, ku posiadłości radnego Bellatora.

 

3.

Przedzierając się przez strugi deszczu oddział zbliżył się do bram posiadłości Dahela Bellatora, którego mieli chronić. Spodziewano się ich. Wartownicy w brygantynach rozstąpili się przed zakonnikami, odźwierny otworzył im dębowe wrota.

Wcale ładny dom, pomyślała machinalnie Valentia. Budynek, w zasadzie pałacyk, kamienny, czteropiętrowy, kryty niebieską dachówką, która była ostatnio krzykiem mody wśród szlachty. Okna pyszniły się pierwszorzędnym szkłem, a ich rozmiar mówił że w środku jest dużo światła. Cztery smukłe wieżyczki i ozdobne gargulce. Dahel był bogaty.

Dom wewnątrz okazał się nie mniej okazały co na zewnątrz. W Eredzie, jak w każdym mieście, wnętrza budynków były zazwyczaj klaustrofobiczne, lecz nie w posiadłościach najbogatszych. Tutaj straż świątynną przywitały przestronne korytarze ze ścianami pokrytymi obrazami i arrasami, przyjemne ciepło wielu kominków oraz suchość będąca ulgą po marszu w deszczu.

Szambelan zaprowadził gości na trzecie piętro, do bogato umeblowanego salonu. Był w nim wielki kominek oświetlający pokój pomarańczowym płomieniem, chabrowy dywan i marmurowa, biała rzeźba przedstawiająca z wzbudzającą zachwyt dokładnością skąpo odzianą nimfę. Znajdował się tu także niski stolik, obity karminowym aksamitem fotel, a na tym ostatnim właściciel pałacu.

Dahel Bellator, od ośmiu lat członek Wielkiej Rady która rządziła krajem, wyglądał równie godnie co jego dom. Dostojnie szpakowate włosy nosił zaczesane do tyłu, kilka zmarszczek zdobiło zamiast szpecić jego wciąż przystojną, czterdziestoletnią twarz. Wspaniała, lawendowa szata przewiązana złotym pasem była z najlepszego jedwabiu, a kilka sreber i klejnotów dopełniało wizerunku szlachcica.

– Witam serdecznie panów strażników świątynnych. – rzekł Dahel wstając z fotela. Miał nienaganną dykcję – Cieszę się niezmiernie widząc was w moich skromnych progach.

Wśród oddziału była jedna kobieta, ale nikt nie zwrócił uwagi na to drobne potknięcie, nawet sama zainteresowana. Tym co bardziej zastanowiło Valentie to określenie pałacu jako „skromny”, gdyż ten epitet żadną miarą nie mógł do niego pasować. Odrall Beru wystąpił na przeciw Dahelowi, ściągnął czarny hełm, pancerną rękawicę i uścisnął podaną mu dłoń.

– Niech oficer usiądzie. – szlachcic wskazał na drugi, równie bogaty fotel przy stole. – Chciałbym panu przedstawić dokładne szczegóły zagrożenia jakie wisi nad moją głową.

Dowódca z powątpiewaniem wskazał na swoją wciąż mokrą zbroję, która na domiar złego miała kilka ostrych kantów.

– Panie oficerze, – polityk położył dłoń na sercu – ujma jaką bym panu zadał gdyby musiał pan stać byłaby znacznie większym bólem niż zniszczony fotel, będący wszak jedynie dobrem materialnym.

Żółtobrody wojownik wzruszył ramionami i bez dalszych ponagleń zasiadł razem z Dahelem. Szlachcic nalał im obu wina do pucharów oraz wzniósł opowieść.

– To jakaś prywata zapewne. – radny pogładził się po podbródku – Skrytobójca, a raczej skrytobójczyni zaatakowała mnie kiedy wracałem od mego przyjaciela zeszłej nocy. Bełt z kuszy przeznaczony dla mnie przyjął w plecy mój zaufany strażnik, dobry i lojalny człowiek, którego życia bardzo żałuję.

– Czemuż to pan sugeruje prywatę? – zapytał Beru, pociągając łyk wina z kieliszka. Wino było czerwone i mocno wytrawne, trafiało w gust dowódcy.

– Dostałem dwa dni temu list z pogróżkami który mocno na to wskazywał. – odpowiedział mu radny Dahel.

– Czy mógłbym go zobaczyć?

– Proszę mi wybaczyć, spaliłem go. Nota zawierała pewne ohydne oszczerstwa na mój temat, które… – polityk zastanowił się sekundę nad doborem słów – …nie powinny nigdy zobaczyć światła dziennego. Niech pan zrozumie, podobne listy dostaję niemal codziennie, jak każdy wysoko postawiony człowiek w tym kraju. Gdybym wiedział, że groźby akurat w tej nocie są poważne, oczywiście zachowałbym ją mógł się pan jej przyjrzeć. – Dahel wzruszył ramionami i upił łyk wina.

– Nie wadzi. – Beru odchrząknął – Hm, czy mógłby pan podać opis tej… skrytobójczyni, co by moi ludzie wiedzieli na co oczy mieć otwarte?

– Oczywiście. – Dahel uśmiechnął się sztucznie – Wysoka kobieta, czarne włosy opadające na ramiona. Nosi, rzecz niezwykła i kosztowna, druciane okulary ze szkłami. Rysów twarzy dokładnych nie podam, bowiem była za daleko bym dojrzał.

Odrall Beru zamyślił się chwilę degustując wino, po czym wstał.

– No dobra. – rzekł – Dwójka moich ludzi będzie stale przy Panu czuwać cały cholerny dzień i noc. Reszta będzie patrolować pana posiadłość. Mysz się bez naszej wiedzy nie prześliźnie, a co dopiero ta okularnica.

– Zatem wznieśmy toast ostatnim łykiem tego wybornego wina za powodzenie pańskich ludzi! – Dahel również podniósł się z fotela.

– Ano, wznieśmy.

Dwóch mężczyzn ostatni raz dzisiaj uniosło puchary reflektujące odbiciami ognia w kominku, stuknęło się nimi i dopiło trunek.

– Valentia! Karell! – warknął Beru – Wy będzięta czuwać przy radnym. Panie Bellator – oficer zwrócił się z powrotem do radnego – powierzam panu moich najlepszych ludzi. Reszta, za mną!

Oddział, oprócz wspomnianej dwójki, wymaszerował z pomieszczenia. Dahel przyjrzał się swojej nowej obstawie. Jego wzrok zawiesił się przez chwilę na Valenti. Chuda kobieta wytrzymała to spojrzenie z kamienną twarzą.

– Możecie zdjąć hełmy? Chciałbym spojrzeć kto będzie mnie strzegł. – rzekł radny już znacznie mniej przyjemnym tonem niż ten, którym raczył oficera Beru. Valentia i Karell wykonali prośbę.

– Nie wyglądasz zbyt imponująco kobieto. – mruknął Dahel z rozczarowaniem.

– Nie jestem od wyglądania. – odpowiedziała zimno blondynka.

– Oby.

Szlachcic odwrócił się, zasiadł z powrotem w swym fotelu. Nalał sobie po namyśle kolejny puchar wina i wpatrzył się w wesoło trzaskający w kominku ogień.

 

4.

Dahel wiódł życie typowego szlachcica. Z salonu ruszył do jadalni nie ustępującej reszcie rezydencji pod kątem przepychu. Spożył tam obiad wspólnie z goszczącym u niego ambasadorem położonego na południu państwa Alkraid. Dahel zaproponował swoim dwóm strażnikom przyłączenie się do posiłku, ale ci odmówili.

Byli tu na służbie, nie dla przyjemności.

Jedynie Karell próbował każdego dania na wspaniałym stole, lecz tylko dlatego by upewnić się, że te nie były zatrute. Dahel zapewniał że strawa była już sprawdzana, ale strażnicy świątynni woleli się upewnić. Nie przysłuchiwali się o czym rozmawiają radny i ambasador, nie interesowała ich polityka oraz lizusostwo, lejące się przy stole chętniej od wina, niczym fekalia z przepełnionego szamba.

Interesowała ich wyłącznie ochrona radnego. Wykonywali rozkaz.

 

5.

Zerkając przez okno, Valentia zauważyła, że deszcz ustał. Obecnie nieśmiało wychylające się zza chmur słońce wędrowało ku horyzontowi. Tej jesieni zachody następowały wcześniej niż rok temu o tej porze.

Radny Dahel skierował się do swojego biura by tam popracować. Stosy dokumentów, zażaleń, umów handlowych, donosów oraz listów zawalały go z każdej ze stron. Szlachcic lubił pieniądze, a także umiał nimi obracać, nie mówiąc o sprawach wagi państwowej. Jego praca składała się na w dużej mierze na godziny papierkowych robót i ciężkich rozważań.

Importować jedwab z południa czy nie?

Podnieść cło na stal czy obniżyć?

Zatrudnić więcej poborców podatków czy strażników miejskich?

To były pytania które kłębiły się pod szpakowatą fryzurą, wewnątrz czaszki Dahela. Pytania te jego strażników nie interesowały. Ci pilnowali go i nie odstępowali go nawet na krok. Chodzili za nim nawet do wychodka. To akurat lekko irytowało Dahela, ale Valentia i Karell mieli rozkaz. Przynajmniej podczas tych sytuacji zostawali stosownie za drzwiami.

 

6.

Nadszedł wieczór. O tej porze dnia we wtorki, radny Dahel siadał w swojej komnacie do audiencji na kolejnym karminowym fotelu i przyjmował petentów. Mimo, że Odrall Beru mu to odradzał, szlachcic nie zrezygnował z tej części własnego grafiku. Nie zamierzał zszargać swego wizerunku strachem. W tym momencie Valentia i Karell byli nad wyraz ostrożni, wiedzieli, że to dla wroga najlepszy moment do ataku.

Stali na baczność, zakuci w ciężkie, płytowe zbroje po dwóch stronach siedzenia szlachcica, w okrągłej sali pozbawionej innych mebli, za to ozdobionej arrasami z herbami rodu Bellator, rodziny Dahela. Emblematy te przedstawiały ustawione do góry sztychami miecze na bordowych tłach. Ten sam symbol, zmodyfikowany jedynie o złoty płomień okalający ostrze znajdował się w godle kraju.

Valentia domyśliła się dlaczego radny Dahel tak bardzo chciał przyjmować dzisiaj petentów. Dwóch strażników świątynnych nie odstępujących go na krok dodawało mu w oczach przybywających na audiencje powagi i siły.

Nie oceniam, pomyślała blondynka.

Do Dahela przybywali kupcy szukający dobrych interesów, pomniejsi szlachcice pragnący pożyczek, bądź ja spłacający. Przychodzili zwykli ludzie chcący się u tego wielkiego możnego zatrudnić.

Każdy człowiek natrafiał na zimny, taksujący wzrok dwóch strażników świątynnych wyzierający z wizur czarnych hełmów. Petenci czasem dostawali to czego chcieli. Czasami nie. Valentia nie wiedziała czy obecność jej oraz jej towarzysza faktycznie pomagała w interesach. Nie obchodziło jej to.

 

7.

Słońce już prawie zaszło, Dahel rozkazał zapalić pochodnie w pomieszczeniu do audiencji. Nie było tu kominka mogącego oświetlać scenę wesołym trzaskiem płomienia. Na korytarzu prowadzącym do tej komnaty rozległ się hałas, potem drugi, i dziwny dźwięk, przypominający skowyt dziecka.

Strażnicy świątynni spięli się, gotowi na wszystko.

Drzwi od komnaty otworzyły się, wmaszerowało do niej trzech żołdaków ze straży rezydencji Dahela. Dwóch z nich targało jakieś rzucające się małe ciałko. Podeszli na odległość pięciu metrów do szlachcica, po czym rzucili ciągniętą istotę na ziemię.

Okazała się to być dziewczynka, co najwyżej dziesięcioletnia. Miała nierówno obcięte ciemne włosy i podartą lnianą sukieneczkę. Ewidentnie pochodziła z biedoty. Była pokryta krwią, miała kilka świeżych, spuchniętych wałków siniaków. Kiedy otwierała usta widać było szczerbę po dwóch niedawno wybitych zębach. Jedno z jej oczu być może miało już nigdy się nie otworzyć. Drugie płakało rzewnymi łzami.

Trzeci żołdak stanął wyprostowany, zasalutował i przemówił.

– Panie Bellator! Tą małą pluskwę znaleźliśmy ciut dalej jak kwadrans temu w magazynach na dole! Ani chybi kradła!

Dziewczynka zerwała się z wrzaskiem i próbowała uciec. Powstrzymał ją kopniak wymierzony przez jednego z ludzi którzy ją tu przywlekli, ciężki, wojskowy but, trafiający ją w żołądek oraz obalający na ziemię.

– Stoisz przed radnym Dahelem mała szmato, więc zachowuj się! – syknął do niej kopiący. Dziecko klęczało i nie podejmowało już żadnych prób ucieczki. Tylko płakało.

Sam szlachcic oparł podbródek o dłoń, przypatrzył się dziewczynce. Po chwili wstał, podszedł spokojnie do niej. Strażnicy świątynni podążyli za nim jak cienie. Dahel przyklęknął przy małej, ujął jej twarz w dłoń oraz zmusił do spojrzenia sobie w oczy.

– Mała złodziejka? – mruknął do siebie – Powiedz mi moje dziecko, jak masz na imię?

– V… Veks… el… chlip… prosze pana. – wybełkotała dziewczynka.

– Ładne imię. Veksel. Naprawdę mi się podoba. – Dahel pokiwał głową i lekko oblizał wargi – Powiedz mi szczerze Veksel, co robiłaś w moim magazynie? Czy próbowałaś mnie okraść? Od razu się zorientuję jeśli będziesz mnie próbowała okłamać moja mała Veksel, więc proszę, nie próbuj tego robić.

– T… tak, panie… p… p… próbowałam… chlip… pana okraść… – wypłakała dziewczynka.

Dłoń Dahela oparła się o ramię klęczącego dziecka i zjechała lekko w dół, na jego pierś.

– Czemu, moja mała Veksel, chciałaś to zrobić? Nie wiesz, że kradzież jest zła? – wyszeptał szlachcic przybliżając się lekko do niej. Ani Valenti, ani Karellowi nie podobało się całe to zajście.

– Byłam… chlip… głodna… prosze, panie… chlip… nie bij mnie… – wyjąkała dziewczynka.

– Ah, rozumiem. – Dahel uśmiechnął się lepko i pogładził ją do po twarzy. – Spokojnie, nie będzie cię już nikt bił. Jeśli będziesz grzeczną dziewczynka dla wujka Dahela, odejdziesz stąd szczęśliwa i najedzona. Będziesz grzeczna?

Niektórzy powiadają, że doskonali wojownicy mają szósty zmysł, ostrzegający ich przed niebezpieczeństwem. Być może to jednak lata walki wyostrzyły pozostałe pięć zmysłów Valenti do perfekcji. Gdy dostrzegła pomarańczowy przebłysk, mignięcie ognika po sukieneczką Veksel, czas dla niej zwolnił całkowicie.

Krzyknęła ostrzegawczo „Karell!” i rzuciła się równo z nim do przodu. Puszczone drzewce zaczęły opadać, a trzy kroki dzielące strażników świątynnych od Dahela wybijały licznik katastrofy.

Jeden. Dwa opancerzone, wojskowe buty uderzają w wielkich krokach o ziemię.

Dwa. Puszczone bezwładnie partyzany są już niemal w połowie drogi do marmurowych płyt posadzki.

Trzy. Dwie czarne, stalowe rękawice zaciskają się dziesiątką palców na ramionach radnego Dahela.

Ognik pod sukieneczką Veksel narasta, wibruje i buczy, stając się coraz jaśniejszy. Potężne pociągnięcie odrywa szlachcica od dziewczynki, wyrzuca go do tyłu, na ziemię. Dwóch strażników świątynnych wystawia tarcze.

Ognik coraz jaśniejszy. Valentia kuca, jej tarcza ustawia się poziomie, nisko. Karell staje nad nią wysoko na nogach. Wystawia swoją tarczę wysoko, również poprzecznie. Valentia jednym okiem między zamykającymi się metalowymi płytami jest w stanie zauważyć ostatnią chwilę Veksel.

Dziewczynkę otacza pomarańczowy, surrealistyczny blask. Unosi ona główkę, na jej pobitej, bezzębnej twarzy odmalowuje się wyraz najczystszego szaleństwa.

 

8.

Potężna eksplozja zalała komnatę audiencyjną Dahela, wybiła okna, spaliła arrasy i herby. Choć trwała krótko, dla będących w pomieszczeniu była nieskończonością miażdżącego ryku oraz ognistego inferna.

W końcu jednak wszystko ustało i strażnicy świątynni opuścili tarcze. Mieli szczęście, że dobrze się ustawili, a siła eksplozji chodź nimi zachwiała, nie przełamała muru. Mieli szczęście, że ich tarcze były wykonane z porządnej stali, choć nagrzane buchały dymem, to wytrzymały. Mieli szczęście, że eksplozja była bardziej zapalająca niż burząca.

Zerknęli przez ramie. Radny Dahel, gramolący się na ziemi był w szoku i poparzony, ale żył. Spojrzeli przed siebie. Trójka żołdaków rezydencji obróciła się w czarne, poskręcane ścierwa. Resztki Veksel, rozdarte na pół, dało się odróżnić jedynie po rozmiarze spalonych kosteczek. Smród spopielonego mięsa był nie do wytrzymania.

Valentia wyszarpnęła miecz, stanęła defensywnie na Dahelem, zaczęła wypatrywać dalszego niebezpieczeństwa. Swe ostrze wyciągnął również Karell, piękny, srebrzysty miecz z wprawionym w rękojeść szmaragdem pasującym mu do koloru oczu. Ten zaczął krążyć po pomieszczeniu.

– Wiem, że tu jesteś. Pokaż się! – zażądał wojownik.

– Na twe życzenie, przystojniaku. – odpowiedział mu zmysłowy, kobiecy głos.

Przez okno weszła kobieta. Była piękna, chodź na pewien sposób surowa. Ubrana była w nieutrudniającą ruchów suknię, przy boku wisiał jej rapier. Miała czarne włosy opadające kaskadą na ramiona. Okulary spoczywały jej na nosie, a zza nich wyglądały ciemne, przymrużone oczy. Na jej ustach tańczył lekki, okrutny uśmiech.

– Nic do was nie mam strażnicy. – wypowiedziała powoli – Dajcie mi Dahela.

Ani Karell, ani Valentia nie zamierzali dyskutować. Byli żołnierzami, wypełniali rozkazy, nawet jeśli czasem się z nimi nie zgadzali. Blondynka dała znak towarzyszowi, że będzie chronić bezpośrednio szlachcica. Harcus kiwnął głową i ruszył na napastniczkę.

– A więc będziemy tańczyć. – westchnęła skrytobójczyni wyciągając ostrze.

Przebiegła sześć kroków dzielące ją od Karella i zamierzyła się zwodniczym ciosem na dół, zaraz później pchnęła w wizurę hełmu wojownika. Strażnik świątynny nie dał się oszukać. Rapier został przyjęty na tarczę a zaraz potem zbity daleko. Teraz Harcus atakował. Machnął poziomym cięciem przez brzuch oponentki. Ta odskoczyła. Karell zaszarżował, kolejnymi dwoma ciosami, zmuszając kobietę do cofnięcia się.

Okularnica zwinnie unikała, ale skończyło jej się pole do manewru, dotknęła plecami ściany. Strażnik świątynny zadał cios rantem tarczy, jego przeciwniczka ledwo co się uchyliła. Czarny metal z hukiem wyrżnął w kamienną ścianę, odłupał wiele ostrych fragmentów, które zasypały kobietę.

Czarnowłosa wydobyła skądś sztylet i wraziła go w nogę Karellowi, nad krawędź nagolennika. Sztylet nie wszedł głęboko, lecz parę kropel ciepłej krwi zrosiło spalony marmur.

Strażnik świątynny warknął, po czym odwinął się ze straszliwym ciosem, który mógłby rozłupać kobietę na pół. Sztych miecza ledwo ją musnął, zahaczył o stalowe oprawki okularów, wyrzucając je w powietrze. Szkło rozprysło się parę metrów dalej.

Kobieta podniosła się z ziemi, otarła krople potu z czoła.

– Pierwsza krew dla mnie. – wydyszała.

Karell odpowiedział ciosem. Miecz i rapier stykały się wśród zawodzących brzdęków. Okularnica była dobra, ale jej rapier nie był w stanie prześlizgnąć się przez doskonałą obronę strażnika świątynnego. Za to każdy cios Harcusa docierał coraz bliżej jej ciała. Kobieta męczyła się coraz bardziej.

Kolejny cios ją drasnął, zostawiają krwawą linię na jej czole. Z rany pociekła posoka, zalewając jej oczy. Błysk srebrzystego miecza i rapier został wytrącony z ręki. Karminowa mgła nie pozwoliła ciemnym źrenicom wychwycić rąbnięcia tarczą, które rozwaliło jej twarz.

Czarnowłosa kobieta wpadła na ścianę ponownie, posypały się zęby, jucha bryznęła na kamienie. Zasłoniła się rozpaczliwie ręką, ale strażnik świątynny był niewzruszony. Odrąbał tą zgrabną, białą rękę w łokciu.

Trzymając się za broczący krwią kikut, okularnica upadła na ziemię. Oparła się plecami o ścianę, a srebrzysty miecz dotknął jej mostka. Kobieta uniosła przegrany wzrok, by spojrzeć w zielone oczy Karella błyszczące w wizurze hełmu.

– N… nie oceniaj mnie… – wyszeptała.

– Nie zamierzam.

– P… proszę… wysłuchaj mnie… t… t… tylko malutką… chwilę…

– Nie zamierzam. Twoja chwila, to chwila jaką zajmie mi przebicie twojego serca.

 

9.

Valentia ze swojej pozycji widziała starcie, podobnie jak radny Dahel. Zaobserwowała, że wargi czarnowłosej kobiety poruszały się, chodź nie słyszała słów jakie wypowiadały. Widziała srebrny miecz Karella, powoli unoszący się, dotykający mostka okularnicy. Kiedy ta skończyła mówić, ostrze zagłębiło się między jej piersiami oraz przybiło ją do ściany. Na jej ustach na zawsze zastygł smutny uśmiech.

Karell wyciągnął miecz ze zwłok, wytarł go o rąbek sukni martwej kobiety i podszedł do Valenti. W tym momencie przez nieistniejące już drzwi do pomieszczenia wpadli czterej strażnicy świątynni z oficerem Beru na czele.

– Co tu się stało do kurwy nędzy!? – krzyknął żółtobrody dowódca – Valentia, Karell, składać meldunek, ale w podskokach!

– Ja to zrobię. – odezwał się Dahel, wstając z podłogi, przerywając otwierającym usta wojownikom – Niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Pańscy ludzie sprawili się śpiewająco, jak na straż świątynną przystało.

Szlachcic otrzepał się z pyłu po eksplozji i kontynuował.

– Rozumiem, że dla pana oficerze priorytetem jest raport, ale chciałbym przy nim być, a muszę doprowadzić się do porządku. – Dahel wskazał na swoją popaloną szatę – Nalegam również by pozwolił mi oficer Beru uraczyć pańskich ludzi pucharem najprzedniejszego wina jakie tylko znajdę w swych piwnicach. Zasłużyli po stokroć.

 

10.

O północy zerwał się przeraźliwy, dmący złowrogim skowytem wiatr. Karell i Valentia opierali się o parapet na jednym z korytarzy rezydencji Dahela. Złożyli już raport, a także, mimo że w ogóle nie mieli ochoty, to wypili ten kielich wina, do którego radny ich namawiał.

– Myślisz, że to koniec? – spytała Valentia zdejmując hełm, rękawice i kładąc je na ziemi. Przeczesała blond włosy palcami, poprawiła przepaskę na oku.

– Ta. – odrzucił Karell. Po chwili namysłu również zdjął hełm. Rozplótł związane w kucyk kasztanowe włosy, związał je ponownie. To był taki jego odruch, świadczący o tym, że mężczyzna o czymś myśli lub jest zdenerwowany.

– Co ci powiedziała ta kobieta? – jednooka zmarszczyła brwi.

Mężczyzna nie odpowiedział od razu. Bębnił palcami o parapet, wpatrując się w nocną panoramę po drugiej stronie szkła.

– Nisse. Ona miała na Nisse. – zaczął w końcu. – Przypomnij sobie Veksel. Nisse była dla Dahela "grzeczną dziewczynką" gdy była w jej wieku Chciała się zemścić.

– List z pogróżkami.

– Tak, skurwiel spalił go bo te „ohydne oszczerstwa” były prawdą.

– Żałujesz że go obroniłeś.

– Bardzo.

Valentia westchnęła i poklepała kasztanowłosego po ramieniu. Nigdy się jakoś specjalnie nie lubili, ale byli towarzyszami broni z jednego oddziału. Wspierali się w takich chwilach.

– Nisse była piękną kobietą. – rzekł Karell – O ile piękniejsza mogłaby być, gdyby Dahel niegdyś nie odebrał jej uśmiechu?

Koniec

Komentarze

Hejka!

 

Potężny eksplozja zalała komnatę audiencyjną Dahela” → Potężna

 

Co do fabuły to szczerze mówiąc połowa mnie znużyła. Motyw ochrony ważnej postaci, jak króla, władcy, radnego, czy kogokolwiek innego nie wydaje mi się zbyt oryginalny, przez co czekałem tylko na dalszy rozwój wydarzeń. 

Ciekawiej zaczęło się robić, gdy do opowiadania wkroczyła Veksel. Od tego momentu było całkiem w porządku. Końcowa scena walki, również wyszła interesująco. 

Tak więc ogólnie mam mieszane uczucia. Koniec mi się podobał, tak jak rzeczy, które wymieniłem wyżej, ale jednak pierwsza połowa opowiadania nie trafiła w moje gusta. 

Pozdrawiam! 

 

Do góry głowa, co by się nie działo, wiedz, że każdą walkę możesz wygrać tu przez K.O - Chada

NearDeath, dzięki wielkie za opinie :)

Nie zauważyłem tej literówki, ale tak to jest jak się czyta ten sam tekst xyz razy. Poprawiłem

Wejdź → www.facebook.com/fpacholczyk.pisarz

Opowiadanie, moim zdanie, niewiele się różni od wielu podobnych – opisujesz mobilizację oddziału zbrojnych, mających chronić ważnego radnego i odkryć, kto stoi na zamachem na niego. Intryga dość wątła i wielokrotnie wykorzystywana, a w Twoim opowiadaniu nie znalazłam niczego nowego, co mogłoby wywrzeć jakieś wrażenie. No, może poza tym, że do kolejnego zamachu wykorzystano małą dziewczynkę.

Zastanawiam się, co było powodem, dla którego do oddziału włączyłeś kobietę. Mnie ten zabieg wydał się szalenie sztuczny i nic niewnoszący do historii.

Wykonanie, co stwierdzam z ogromną przykrością, pozostawia bardzo wiele do życzenia – jest tu wiele błędów i usterek, zbyt wiele zaimków, zdarzają się powtórzenia i wyrazy użyte niezgodnie z ich znaczeniem. Jest też wiele źle skonstruowanych zdań, co utrudnia ich zrozumienie, źle zapisane dialogi, że o zlekceważonej interpunkcji nie wspomnę.

Sugeruję, abyś postarał się bliżej poznać zasady rządzące językiem polskim.

 

Mgli­sto szarą rze­czy­wi­stość dzi­siej­sze­go po­ran­ka… ―> Mgli­sto-szarą rze­czy­wi­stość dzi­siej­sze­go po­ran­ka

 

– Stara się robić wra­że­nie. – od­szep­nę­ła mu ko­bie­ta. ―> Zbędna kropka po wypowiedzi.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi: http://www.forum.artefakty.pl/page/zapis-dialogow

 

Ko­bie­ta ze sto­ic­kim spo­ko­jem przy­ję­ła, jakby nie pa­trzeć… ―> Ko­bie­ta ze sto­ic­kim spo­ko­jem przy­ję­ła, jak by nie pa­trzeć

 

Jego żoł­nie­rze re­pre­zen­to­wa­li go jako ich do­wód­cę, nie za­mie­rzał więc do­pu­ścić by wśród nich wkra­dła się jakaś nie­do­sko­na­łość. ―> Nadmiar zaimków sprawia, że zdanie nie jest zbyt czytelne.

 

– Pomoc zo­sta­nie mu udzie­lo­na. – pod­jął po chwi­li – Roz­ka­za­no aby­śmy udali się… ―> – Pomoc zo­sta­nie mu udzie­lo­na – pod­jął po chwi­li – roz­ka­za­no aby­śmy udali się

 

Va­len­tia In­ta­riel wy­stą­pi­ła krok na przód. ―> Va­len­tia In­ta­riel wy­stą­pi­ła krok naprzód.

 

Va­len­tia ukło­ni­ła się lekko w po­dzię­ko­wa­niu i cof­nę­ła się do sze­re­gu. ―> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Va­len­tia ukło­ni­ła się lekko w po­dzię­ko­wa­niu i wróciła do sze­re­gu.

 

Prze­dzie­ra­jąc się przez stru­gi desz­czu… ―> Można iść w strugach deszczu, ale jak można przedzierać się przez nie? Czy tak jak przez gęste krzaki?

 

od­dział zbli­żył się do bram po­sia­dło­ści Da­he­la Bel­la­to­ra, któ­re­go mieli chro­nić. ―> Niepotrzebnie powtarzasz informację – wszak wiadomo, po co przyszli do posiadłości.

 

Spo­dzie­wa­no się ich. ―> Byłabym zdziwiona, gdyby przybycie oddziału zaskoczyło wartowników.

 

Wcale ładny dom, po­my­śla­ła ma­chi­nal­nie Va­len­tia. ―> Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać myśli: http://www.jezykowedylematy.pl/2014/08/jak-zapisac-mysli-bohaterow/

 

przed­sta­wia­ją­ca wzbu­dza­ją­cą za­chwyt… ―> …przed­sta­wia­ją­ca ze wzbu­dza­ją­cą za­chwyt

 

wy­glą­dał rów­nie god­nie co jego dom. ―> …wy­glą­dał rów­nie god­nie jak jego dom.

 

Do­stoj­nie szpa­ko­wa­te włosy… ―> Na czym polega dostojność szpakowatych włosów?

 

a kilka sre­ber i klej­no­tów do­peł­nia­ło wi­ze­run­ku szlach­ci­ca. ―> A tak konkretnie to jakie srebra? Bo srebra to srebrne przedmioty – od zastawy stołowej, poprzez np. kandelabry i dzbany, do drobiazgów w postaci różnych precjozów.

 

Od­rall Beru wy­stą­pił na prze­ciw Da­he­lo­wi… ―> Od­rall Beru wy­stą­pił naprze­ciw Da­he­la

 

– Chciał­bym panu przed­sta­wić do­kład­ne szcze­gó­ły za­gro­że­nia jakie wisi nad moją głową. ―> – Chciał­bym panu przed­sta­wić dokładne szcze­gó­ły za­gro­że­nia, które wisi nad moją głową.

 

– Panie ofi­ce­rze, – po­li­tyk po­ło­żył dłoń na sercu… ―> Przed półpauzą nie stawia się przecinka.

 

ujma jaką bym panu zadał… ―> Ktoś może doznać ujmy, np. na honorze, ale nie wydaje mi się, aby można komuś ujmę zadać.

 

Szlach­cic nalał im obu wina do pu­cha­rów oraz wzniósł opo­wieść. ―> Można wznieść toast, ale nie można wznieść opowieści.

 

– Pro­szę mi wy­ba­czyć, spa­li­łem go. Nota za­wie­ra­ła… ―> Wcześniej napisałeś: Do­sta­łem dwa dni temu list z po­gróż­ka­mi… –> List i nota to nie to samo.

 

Gdy­bym wie­dział, że groź­by aku­rat w tej nocie są po­waż­ne… ―> To nie była nota.

 

za­cho­wał­bym ją mógł się pan jej przyj­rzeć. ―> Chyba miało być: …za­cho­wał­bym ją, aby mógł się pan jej przyj­rzeć.

 

– Dwój­ka moich ludzi bę­dzie stale przy Panu czu­wać… ―> – Dwój­ka moich ludzi bę­dzie stale przy panu czu­wać

Formy grzecznościowe piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

Dwóch męż­czyzn ostat­ni raz dzi­siaj unio­sło pu­cha­ry re­flek­tu­ją­ce od­bi­cia­mi ognia w ko­min­ku… ―> Na co, jeśli wolno wiedzieć, reflektowały puchary?

 

– Wy bę­dzię­ta czu­wać przy rad­nym. ―> – Wy bę­dzieta czu­wać przy rad­nym.

 

po­wie­rzam panu moich naj­lep­szych ludzi. ―> Raczej: …zostawiam panu moich naj­lep­szych ludzi.

 

mniej przy­jem­nym tonem niż ten, któ­rym ra­czył ofi­ce­ra Beru. ―> Tonem się nie raczy.

 

Z sa­lo­nu ru­szył do ja­dal­ni nie ustę­pu­ją­cej resz­cie re­zy­den­cji pod kątem prze­py­chu. ―> Z sa­lo­nu ru­szył do ja­dal­ni, nie ustę­pu­ją­cej resz­cie re­zy­den­cji pod względem prze­py­chu.

 

Tej je­sie­ni za­cho­dy na­stę­po­wa­ły wcze­śniej niż rok temu o tej porze. ―> Obawiam się, że to absolutnie niemożliwe.

 

Ci pil­no­wa­li go i nie od­stę­po­wa­li go nawet na krok. ―> Czy oba zaimki są konieczne?

 

czy obec­ność jej oraz jej to­wa­rzy­sza… ―> Jak wyżej.

 

Nie ob­cho­dzi­ło jej to. ―> Nie ob­cho­dzi­ło to

 

po czym rzu­ci­li cią­gnię­tą isto­tę na zie­mię. ―> Rzecz dzieje się w sali, więc: …po czym rzu­ci­li cią­gnię­tą isto­tę na podłogę.

 

miała kilka świe­żych, spuch­nię­tych wał­ków si­nia­ków. ―> Co to są wałki siniaków.

 

Ah, ro­zu­miem. ―> Ach, ro­zu­miem.

 

mi­gnię­cie ogni­ka po su­kie­necz­ką Vek­sel… ―> Literówka.

 

woj­sko­we buty ude­rza­ją w wiel­kich kro­kach o zie­mię. ―> …woj­sko­we buty ude­rza­ją w wiel­kich kro­kach o podłogę.

 

wy­rzu­ca go do tyłu, na zie­mię. ―> …wy­rzu­ca go do tyłu, na podłogę.

 

tar­cza usta­wia się po­zio­mie, nisko. ―> …tar­cza usta­wia się po­zio­mo, nisko.

 

Ka­rell staje nad nią wy­so­ko na no­gach. Wy­sta­wia swoją tar­czę wy­so­ko… ―> Powtórzenie.

 

Po­tęż­na eks­plo­zja za­la­ła kom­na­tę au­dien­cyj­ną… ―> Czy eksplozja może coś zalać?

 

Radny Dahel, gra­mo­lą­cy się na ziemi był w szoku… ―> Radny Dahel, gra­mo­lą­cy się na podłodze, był w szoku

 

sta­nę­ła de­fen­syw­nie na Da­he­lem… ―> Literówka.

 

sre­brzy­sty miecz z wpra­wio­nym w rę­ko­jeść szma­rag­dem pa­su­ją­cym mu do ko­lo­ru oczu. Ten za­czął krą­żyć po po­miesz­cze­niu. ―> Czy dobrze rozumiem, że po pomieszczeniu zaczął krążyć szmaragd?

 

bli­żej jej ciała. Ko­bie­ta mę­czy­ła się coraz bar­dziej. Ko­lej­ny cios dra­snął, zo­sta­wia­ją krwa­wą linię na jej czole. Z rany po­cie­kła po­so­ka, za­le­wa­jąc jej oczy. ―> Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

oku­lar­ni­ca upa­dła na zie­mię. ―> …oku­lar­ni­ca upa­dła na podłogę.

 

Ko­bie­ta unio­sła prze­gra­ny wzrok… ―> Czy aby na pewno przegrany był wzrok?

 

spy­ta­ła Va­len­tia zdej­mu­jąc hełm, rę­ka­wi­ce i kła­dąc je na ziemi. ―> …spy­ta­ła Va­len­tia, zdej­mu­jąc hełm i rę­ka­wi­ce, i kła­dąc je na podłodze.

 

Prze­cze­sa­ła blond włosy pal­ca­mi… ―> Wiadomo, jakie są jej włosy, więc wystarczy: Prze­cze­sa­ła włosy pal­ca­mi

 

– Nisse. Ona miała na Nisse. ―> Przypuszczam, że tu mało być: – Nisse. Ona miała na imię Nisse.

 

gdy była w jej wieku Chcia­ła się zemścić. ―> Brak kropki na końcu pierwszego zdania.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Autorze, uważam, że powinieneś to oznaczyć jako fragment, ponieważ pójść za wskazanym linkiem jasno pokazuje, że jako opowiadanie sprzedałeś nam tu kawałek powieści.

Co do tego, co zamieściłeś – zgadzam się z Reg, że nie jest to w żaden sposób porywające. I niestety, mimo że jakiś epizod tu zamykasz, bardzo mocno widać, że to kawałek czegoś większego (po prawdzie tylko po to, żeby sprawdzić, czy dobrze mi się wydaje, kliknęłam w link).

http://altronapoleone.home.blog

Witam! 

Tekst z pewnością ma zalety. Jest przyzwoicie skomponowany, a prostej fabuły z lekkim tłistem nie będę, w przypadku czysto rozrywkowego tekstu, traktował jako wady. Nieźle i dynamicznie opisana jest końcowa walka, a scena wybuchu, z niemal filmowym slow motion, wypadła naprawdę dobrze. Są tam fajne pomysły, jak ten z eksplodującą dziewczynką, masz dryg do wtrącania pozornie nieistotnych, ale dodających tekstowi bogactwa i wiarygodności szczegółów – na przykład moment, gdy dowódca nie chciał w pełnej zbroi usiąść w fotelu, by go nie zniszczyć. 

Ta growo-filmowa poetka, w której sprawnie się poruszasz, ma też jednak minusy. Ot, choćby wspomniana ostatnia walka, choć fajnie "wygląda", jest mocno przegięta. Jeśli postawisz kogoś, uzbrojonego tylko w rapier przeciwko silniejszemu, wyszkolonemu, opancerzonemu zbrojnemu z mieczem i tarczą, to niezależnie od umiejętności tego pierwszego, walka potrwa góra kilka sekund. Nissa co prawda przegrywa, ale po niemal równej walce, nie dysponując niczym, jakąś magią na przykład, co dawałoby jej jakikolwiek atut (tak, wiem, u Sapkowskiego to normalne, ale co wolno wojewodzie… :-)) Po co w ogóle walczy?… Ale jeszcze do tego wrócę. 

Rzeczywiście, chyba byłoby lepiej oznaczyć tekst jako fragment. Fakt, to zniechęca czytelników, ale też obcina lwią część krytyki fabuły – wszak wszystkie nielogiczności i kurioza mogą się wyjaśnić w "dalszym ciągu". Natomiast "opowiadanie", nawet jeśli jest elementem czegoś większego, powinno ze wszech miar bronić się jako zamknięta całość. 

A "Jak umiera piękno" tego nie robi. 

Przykładowo – co robi niska, chuda kobieta w oddziale ciężkozbrojnych (zbroje płytowe, miecze, tarcze, partyzany)? To jak umieszczenie rozpoznawczej terenówki rangerów w pierwszej linii z czołgami. Umieszczenie jej tam musi mieć nieliche uzasadnienie fabularne, by to miało choć cień sensu. W tekście go nie ma, zresztą Valentia kompletnie nic tam nie robi, jest tylko biernym obserwatorem. 

Dalej – Nissa. Pomijając pytanie skąd Karrel ją znał, cała jej postać kompletnie nie gra bez jakiegoś rozwinięcia, którego w tekście zabrakło. Kim w ogóle była? Skrzywdzoną dziewczyną, która chce zemsty? Okej, ale czy zwykła skrzywdzona dziewczyna do zemsty wykorzysta dziecko w roli zamachowca samobójcy? Zabijając w zamachu kilka Bogu ducha winnych osób? Po co wchodziła do rozwalonej sali, myślała, że pokona/dogada się ze strażnikami? Kompletnie mi się to rozłazi, że tak powiem, psychologicznie. 

Chyba, że była kimś zupełnie innym, a wyjaśnienie, tak jak wyjaśnienie innych niezgrywających się spraw, znajduje się w innych rozdziałach. Mam nadzieję, że wiesz o co mi chodzi: w opowiadaniu, będącym częścią cyklu lub powieści, są okej. Ale nielogiczności już nie. Niedopowiedzenia i dziury logiczne to zupełnie różne rzeczy. 

I jeszcze parę słów na temat stylu. 

Nie ma tragedii. Tak jak pisałem – nieźle idą Ci opisy dynamicznych scen. Ale Reg pokazała już, że baboli robisz sporo, zdarzają się nawet pomniejsze gramatyczne. Rzecz jednak nie tyle w błędach, co pewnym nieokrzesaniu, nieoszlifowaniu stylu, niedojrzałości. Często zdarzają się drobne niezręczności, zgrzyty, coś co nie jest błędem, ale gdyby nieco przestawić szyk, użyć innego słowa, rytmu, wygladzić, znacznie poprawiłaby się płynność, "czytliwość", sama radość z lektury.

No i interpunkcja do dupy.

Trudno wydziergać jakąś konkretną radę na to, poza banalną i oczywistą – dużo czytać (różności, nie tylko rzeczy w uprawianym przez siebie stylu) i dużo pisać. Nie powieści. Bo pisanie i publikowanie powieści w odcinkach na fejsbuku czy innym Chomikuj.pl jest fajną zabawą, ale nie dostaniesz solidnego feedbacku, nie rozwiniesz się. Jeśli zależy Ci na tym, żeby pisać lepiej, to zaangażowanie w tutejszym portalu albo w podobnym miejscu, nie tylko pisarskie, ale też (może nawet przede wszystkim) czytelnicze i komentatorskie, da Ci dużo, dużo dobrego. Wielu obecnie papierowo publikujących autorów może to potwierdzić :-) 

Podsumowując – nie jest najgorzej, ale dobrym pomysłem byłoby ćwiczenie na zupełnie zamkniętych fabularnie, krótkich tekstach. Zbyt jeszcze kiepski stylistycznie jesteś, by zachęcić mnie do przeczytania Twojej powieści, a jeśli chodzi o pomysł i fabułę to we fragmencie, jaki tu przeczytałem, żadnych rewelacji nie znajduję. Bo to tylko fragment. 

Pozdrawiam! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Nie porwało mnie :(

Przynoszę radość :)

Przeczytałam kilka pierwszych części i nie wciągnęło. Zabrakło jakiegoś ciekawego elementu, zagadki, na której rozwiązanie bym czekała… Ot, żołnierze dostali rozkaz chronienia jakiegoś polityka. Nie przepadam za żołnierzami ani politykami, więc nie gryzę paznokci w oczekiwaniu na zamach.

Interpunkcja kuleje na obie nogi. Zapis dialogów do remontu.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka