– Co to jest? – Porucznik Gienek Widok wybałuszył oczy.
Adamowicz stał na parkingu, gładząc ciemnoczerwony, lekko zmatowiały lakier… pojazdu.
– Samochód – odparł. – Pan Samochodzik.
Gienek rzucił mu spojrzenie spode łba, ale na twarzy szefa nie drgnął żaden mięsień.
– Wsiada pan? – zapytał Adamowicz uprzejmie.
Samochód wyglądał jak wyciągnięty z muzeum albo planu filmowego. Jak tu jeździć czymś takim? Zwłaszcza na akcję.
– A nie możemy po prostu wziąć poloneza? – Gienek wskazał szereg nieoznakowanych służbowych wozów stojących na podwórku.
Adamowicz skrzywił się.
– Nie – odparł krótko.
***
Silnik mruczał jak kot, samochód niewątpliwie się toczył, ale Gienek zastanawiał się, czy daliby radę ścigać nim kogokolwiek nawet na niezatłoczonej ulicy. Przypomniał sobie wprawdzie, że Steve McQueen dawał radę starym fordem mustangiem, a ruch w San Francisco w latach sześćdziesiątych był pewnie większy niż dwadzieścia lat później w Krakowie, ale też to cudo miało pół wieku więcej.
– Co dziś robimy… kapitanie?
Gienek nie miał problemu z tym, że wyglądający na trzydziestkę Adamowicz jest jego szefem. Od tego facecika w staroświeckim płaszczu i kapeluszu zdartym z Humphreya Bogarta biła aura profesjonalizmu i kompetencji. „Przedwojenna klasa” – myślał Gienek, ilekroć stawał w drzwiach urządzonego po staroświecku gabinetu, ukrytego w podziemiach gmachu na Mogilskiej.
– Zobaczy pan – odpowiedział przewidywalnie Adamowicz. Większość spraw Wydziału Siódmego tak właśnie się zaczynała. Tym razem jednak szef oderwał na moment wzrok od ulicy za przednią szybą i spojrzał na podwładnego, po czym oznajmił beznamiętnie: – Szukamy czarnej wołgi.
Gienek uznał, że Adamowicz żartuje.
***
Wlekli się najpierw długo przez Kraków, na drugą stronę miasta, wzbudzając mniejsze niż można się było spodziewać zainteresowanie przechodniów przemykających w podmuchach zimnego wiatru, a następnie w Bronowicach wyjechali na szosę olkuską. Jesienne mgły i zaczynający właśnie padać deszcz nie dodawały okolicy uroku, więc Gienek nawet nie zareagował, kiedy w Szycach skręcili w prawo i minęli restaurację, do której czasem wybierał się w niedzielę na obiad. Po prawdzie przysypiał i marzył o niedopitej przed wyjazdem kawie, stygnącej teraz na biurku.
Albo o czekoladzie. Praca w Siódemce miała jeden wielki plus: Gienek przestał być zależny od kaprysów kadrowej Halinki (a niech się niewdzięczna puszcza z tym przystojniakiem z drogówki!) ani przydziału bonów do Pewexu, ponieważ współpracujący z wydziałem psołak Stefan Szwarc podrzucał czasem słodycze z RFN.
– Czekolady? – zapytał Adamowicz, jak zwykle trochę zaglądając w myśli Gienka. Choć, trzeba było przyznać, odgadnięcie tego marzenia nie wymagało wielkiego podsłuchiwania.
– Mhm – odparł Gienek.
Szef ledwie musnął schowek, który otwarł się jak dotknięty magiczną różdżką. W środku leżała tabliczka w liliowej okładce. Szwajcarska, najlepsza. Gienek powąchał zawartość z rozmarzeniem.
– Skąd tyś się właściwie urwał, Adamowicz? – zapytał, wpatrując się w fioletową krowę, symbol nieosiągalnego luksusu, i powoli rozgryzając chrupiący orzech laskowy.
To było pytanie rytualne. Szef jak zwykle uśmiechnął się tylko ledwie zauważalnie i milczał.
W końcu skręcili w jeszcze bardziej boczną drogę, na której największy śpioch musiałby się obudzić w bezpośredniej konfrontacji z wybojami. Silnik mruczał nieco głośniej, ale samochód piął się posłusznie pod górę, podskakując na każdej dziurze.
– Wytrzyma? – zapytał Gienek, usiłując nie dać poznać po sobie niepokoju. W takie miejsce pekaes raczej nie dojeżdża, trzeba by wracać do głównej, a diabli wiedzą, czy w ogóle pojedzie. Pomacał kieszeń: legitymacja na miejscu, w razie czego zmusi się jakiegoś prywatnego do podwiezienia.
– Wytrzyma. Nie takie rzeczy wytrzymywał.
„Jasne” – pomyślał Gienek. „Wychuchane cacko z dwudziestolecia”. Co temu Adamowiczowi odbiło, żeby czymś takim tłuc się po wioskach?
– Może jeszcze powiesz, że walczył na wojnie – rzucił z przekąsem.
Adamowicz zmrużył jedynie oczy i oczywiście milczał.
– Pierwszej – dodał Gienek dla podtrzymania konwersacji, ale bez większej nadziei na odpowiedź.
Szef jednak go zaskoczył.
– Owszem – odparł.
I tyle.
***
– Co to jest? – Gienek wybałuszył oczy po raz drugi tego dnia.
Przed nimi z mgły wynurzyły się ruiny. Adamowicz zatrzymał samochód i zgasił silnik.
– Niech pan wysiada – powiedział – ja mam tu jeszcze coś do załatwienia.
Gienek niechętnie wyszedł w paskudną mżawkę. Sięgnął do kieszeni płaszcza, ale przypomniał sobie, że od roku nie pali. Od kiedy lekarz pokiwał głową nad wynikami EKG i rzucił mimochodem, że na miejscu porucznika dałby sobie spokój z papierosami. Obojętny ton lekarza, najwyraźniej niewierzącego w ludzkość, podziałał. A Gienek od tego czasu wymieniał z kolegami kartki na papierosy na te na cukier. Dręczyły go czasem wątpliwości, czy kardiolog uznałby to za dobrą zmianę, ale jednocześnie miał kojące poczucie, że posłuchał rady.
Gienek też nie bardzo wierzył w ludzkość. Chwilowo jednak głównie tracił wiarę w poczytalność Adamowicza, który pochylał się nad kierownicą i wyglądał, jakby szeptał coś do dyktafonu. Gienek pracował w Siódemce od kilku miesięcy i zdążył polubić szefa, nie wyzbył się jednak przyrodzonej podejrzliwości. Co jeżeli nie zdał jakiegoś testu i dostanie teraz kulkę w łeb, a kiedy na wiosnę ktoś znajdzie ciało, o Adamowiczu wraz z jego dziwacznym samochodem nikt nie będzie pamiętał?
Co to on powiedział? Że szukamy czarnej wołgi? Gienek poczuł zimny dreszcz. Nagle nietypowe zachowanie szefa zaczęło nabierać nowych, złowieszczych znaczeń. Zerknął ukradkiem na samochód. Nie czarny i nie wołga. Może się dobrze kamufluje. Rozsądek usiłował podpowiedzieć, że na dyktafon zostały zapewne nagrane informacje, gdzie ich w razie czego znaleźć, ale takie coś zostawia się przecież w biurze, a nie samochodzie zaparkowanym w miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc!
Galopującą paranoję przerwał trzask drzwiczek. Przed Gienkiem stał Adamowicz w nienagannie odprasowanym płaszczu, spodniach z kantem oraz eleganckich butach. Podróż po wyboistych drogach i mżawka jakby go nie dotyczyły. Zmierzył podwładnego krytycznym wzrokiem.
– Jak dobry jest pan we wspinaczce?
– Mam zaświadczenie z testów sprawnościowych – odparł odruchowo Gienek.
Adamowicz skrzywił się.
– Większość z nich nawet zaliczyłem – oburzył się Gienek. – Nieźle biegam, z wytrzymałością nie jest bardzo źle, dam radę podnieść coś ciężkiego…
– Znaczy ze wspinaczką jest niedobrze – przerwał mu szef. – Niech będzie. Idzie pan prosto, a ja dookoła i schodzę z góry.
– Prosto?
Adamowicz wskazał na majaczące między drzewami kamienne łuki w murze, zabite deskami. Drewno nawet z tej odległości wyglądało na zbutwiałe.
– Co jest w środku?
– Sam chciałbym wiedzieć. I za chwilę się dowiemy. – Adamowicz naciągnął na dłonie skórzane rękawiczki, poprawił kapelusz i ruszył w lewo, między drzewa, ku rozpadającej się wieży. Gienkowi nie pozostało nic innego, jak podejść wąską, zarośniętą ścieżką ku bramie.
Nie zdążył zapytać, czy powinien być bardzo ostrożny czy tylko ostrożny, więc na wszelki wypadek wybrał pierwszą opcję i do rozmontowywania desek zabrał się powoli i uważnie, wyczulając słuch na wszelkie podejrzane odgłosy. W lesie panowała jednak cisza – jak dobrze pomyśleć, dziwaczna cisza, uświadomił sobie. Nawet jesienią powinien przecież słyszeć sroki, mysz szeleszczącą w ściółce albo choćby szmer spadających liści. A tu nie było słychać nawet kroków Adamowicza.
Gienek stłumił przekleństwo. Szef miał w sobie coś takiego, że oduczył współpracownika kląć w swojej obecności, niemniej wieloletnie przyzwyczajenia niełatwo wykorzenić całkowicie. Gienek wsłuchiwał się więc przez chwilę w ciszę, powtarzając w myślach co bardziej soczyste określenia na zło tego świata.
W tej martwocie dwa dźwięki, które rozległy się niemal jednocześnie, stanowiły tym większe zaskoczenie. Najpierw tuż za zbutwiałymi deskami, których nie zdążył jeszcze całkiem usunąć, coś skoczyło miękko na ziemię, a następnie ciszę przeszył skowyt niepodobny do czegokolwiek, co Gienek słyszał w naturze albo na filmach przyrodniczych.
Mocnym uderzeniem podniesionego z ziemi konara roztrzaskał pozostałe deszczułki i skoczył w otwór, po czym zamarł.
Przed sobą miał zrujnowany dziedziniec, z pustymi oknami wyglądającymi jak upiorne oczodoły, w których kłębiła się mgła. Na środku dziedzińca stał Adamowicz, trzymając w żelaznym uścisku wijące się włochate stworzenie, przywodzące na myśl skrzyżowanie niewielkiej małpy z bazyliszkiem. Na widok Gienka stwór wydał kolejny przeraźliwy skowyt, obnażając przy tym długie białe kły.
– Niech pan uważa, gdzieś pewnie czai się drugi! – zawołał szef, nie spuszczając wzroku z potworka.
Gienek zaklął tym razem bardzo zdecydowanie nie w duchu.
– Co… to… jest?! – wrzasnął.
– Mam pewne podejrzenia – odparł z niezmąconym spokojem Adamowicz, wpatrując się w stwora, który bezskutecznie usiłował się wyrwać, wymachując krótkimi jak na małpę łapami. – Ten egzemplarz nie wygląda bardzo groźnie… – Odpowiedziało mu oczywiście oburzone syknięcie. – Ale zawsze lepiej trzymać się z dala od pazurów.
Gienek rozglądał się po dziedzińcu, ale z kątów wysuwały się tylko kolejne języki wilgotnej mgły.
– Tu czai się coś takiego, a my jesteśmy nieuzbrojeni? – zapytał z niedowierzaniem.
Adamowicz wzruszył ramionami. Przez dłuższą chwilę oglądał małpo-gada ze wszystkich stron, ignorując wściekłe prychanie.
– Nie spodziewałem się czegoś takiego – oznajmił, po czym potrząsnął stworem i zwrócił się do niego ostro: – Gdzie twój pan?
– Nie mam pana! – wysyczała maszkara.
– Jesteś famulusem, to oczywiste, choć nie takiego oczekiwałem – powiedział Adamowicz ze spokojem, jakby rozmawiał o pogodzie na imieninach u cioci. – A zatem gdzieś musi być twój pan. I pobratymcy.
– Nie jestem fallusem! – ryknął stwór z oburzeniem. – I jestem tu sam!
Adamowicz potaknął.
– Sprytne, ale nic z tego nie będzie. W pierwszym przypadku powiedziałeś prawdę, jesteś bowiem famulusem, nie fallusem. Może więc i drugie stwierdzenie jest prawdą. – Wzruszył ramionami, mierząc potworka badawczym wzrokiem, jakby szacował jego siłę. – Co nie zmienia faktu, że zostałeś stworzony i gdzieś musi być twój pan. Zaprowadź nas do niego.
Gienek wyczuł w ostatnich słowach złowieszczy ton. Nie miał najmniejszej ochoty zapoznawać się z człowiekiem, który stworzył to coś. Zanim jednak zdążył otworzyć usta, poczuł, jak w łydkę wbijają mu się ostre pazury. Jego nogi uczepił się podobny potwór, aczkolwiek mniejszy i przypominający raczej mieszankę małpy i łasicy, i rozrywał właśnie nogawkę ulubionych spodni porucznika.
– Ki diabeł! – wrzasnął Gienek, usiłując strząsnąć ze siebie napastnika.
– A więc jednak skłamałeś – powiedział z ledwie hamowanym gniewem, ale i nutą żalu Adamowicz. – Chronisz pana czy ją? – Przez chwilę przyglądał się łasico-małpie uczepionej nogawki Gienka. W końcu zmrużył oczy i potrząsnął znów stworem, zwrócił się jednak do podwładnego: – Niech pan to złapie, poruczniku. To rozkaz.
Praca przy zwykłych włamaniach do sklepów monopolowych i łapaniu ekshibicjonistów zaczepiających studentki objawiła nagle nieznane dotychczas uroki. Nawet jeśli miałaby oznaczać zależność od kaprysów Halinki w kwestii towarów reglamentowanych. Niemniej rozkaz to rozkaz, a Gienek wstąpił do milicji trochę z nudów, ale głównie dlatego, że chciał łapać przestępców. To coś, co szarpało pazurami jego łydkę, było winne co najmniej napaści na funkcjonariusza, za co groziły stosowne paragrafy.
Pochylił się i omal nie wywinął orła w mokre liście, ponieważ stworzenie skoczyło ku jego twarzy z szybkością błyskawicy.
– Nie ze mną takie numery – mruknął, uchylając się odruchowo i chwytając jednocześnie równowagę oraz ogon stworzenia.
Wyrywało się i usiłowało wywinąć tak, żeby ugryźć Gienka w palec, ale bez powodzenia.
– Doskonale – powiedział Adamowicz do większego famulusa, który wpatrywał się w niego z nieukrywaną złością. – To twoja samica, zgaduję. Nie obchodzisz mnie ty, ona ani nawet wasze potomstwo, jeśli takowe istnieje, dopóki będziecie siedzieć cicho. Zawrzemy układ. – Oba stworzenia przestały się wyrywać. – Obchodzi mnie wasz pan, stwórca. Jeśli natychmiast nie powiesz, gdzie on jest… – Głos Adamowicza brzmiał teraz naprawdę złowrogo. – Mój współpracownik…
Łasico-małpa spojrzała na Gienka z przestrachem. Gienek spojrzał podobnie na szefa.
– Ja nie mogę! – jęknął udręczony famulus.
– Liczę do trzech… Raz…
Stwór zawył.
– Dwa…
Stwór zawył jeszcze głośniej.
– I…
Łasica wygięła się w uścisku Gienka i w końcu ugryzła go w palec. Gienek jęknął i omal nie wypuścił jej z rąk: zęby były ostre jak brzytwy.
– Nie wiemy, gdzie jest pan! – prychnęła.
– Trzy…
– Ale wiemy, gdzie jest to, czego szuka on! – pisnęła, wijąc się jak oszalała.
Gienek zerknął na Adamowicza, ten zaś pokręcił głową, dając do zrozumienia, żeby nie luzować uchwytu.
– Doskonale. Proponuję wam układ. Na klasycznych zasadach.
***
– Co tu właściwie miało siedzieć? – zapytał Gienek, kiedy godzinę później przedzierali się przez chaszcze za ruinami zamku.
– Coś znacznie paskudniejszego – odparł Adamowicz, ale nie wdał się w wyjaśnienia.
Wyglądał dość komicznie z małpo-bazyliszkiem w ramionach, ale Gienek nie wątpił, że on sam, z łasico-małpą uczepioną rękawa, nie przedstawia dużo poważniejszego widoku.
– Pozwolisz nam odejść? – upewnił się po raz dziesiąty większy famulus. Stwór w kółko powtarzał warunki układu, jakby nie dowierzał człowiekowi.
– Jeśli znajdę to, czego szukam. Jak stoi w umowie.
– Nie każesz nam szukać pana? – To pytanie też powtarzało się co kilka minut.
– Nie – odparł po raz enty ze świętą cierpliwością szef.
Stworzenie odetchnęło z ulgą.
– To jest tam. – Wskazało niewielką grotę w skalnej ostrodze pobliskiego pagórka. – Wypuść mnie.
Adamowicz przyspieszył kroku. Gienek ledwie za nim nadążał.
– Wypuść, wypuść…
– Co tam, u diabła, jest? – nie wytrzymał Gienek.
Adamowicz parł przed siebie.
– Dobrze pan mówi: u diabła – mruknął.
Gienek zebrał się w sobie i podbiegł do szefa. Chwycił go za ramię i zatrzymał.
– Adamowicz – wydyszał. – Jeśli to jakieś twoje osobiste porachunki i wciągnąłeś mnie…
Napotkał lodowaty wzrok niebieskich oczu.
– Poruczniku Widok, proszę się zachowywać regulaminowo.
Nie puszczając ramienia Adamowicza, Gienek zacisnął drugą pięść. W młodości trochę się boksował, więc w razie czego poradzi sobie z szefem, któremu najwyraźniej odbiło.
– Nie mam zamiaru nadstawiać karku za jakieś twoje mrzonki! Dałem się wciągnąć w tę Siódemkę, bo niby mam jakiś talent czy co. Póki gonimy psołaki czy beboki, nie ma sprawy. Wykroczenie to wykroczenie, niezależnie od tego, kto je popełnił. Ale…
Niebieskie oczy nadal lustrowały go chłodnym spojrzeniem.
– Zapraszam pana do królestwa zbrodni.
Jak gdyby nigdy nic strzepnął dłoń Gienka i nie odwracając się, ruszył do przodu, ku wejściu do groty. Chcąc nie chcąc, Gienek ruszył za nim. Famulusy kręciły się niespokojnie, sprawiając wrażenie, jakby były gotowe zerwać umowę z Adamowiczem i uciec. Gienek chwycił łasico-małpę, która przewidywalnie ugryzła go znów w palec. Odnotował w myślach, że trzeba będzie przejść się do jakiegoś dobrego komisu i poszukać porządnych skórzanych rękawic.
Stanęli tymczasem w wejściu do groty.
– Gdzie ona jest? – zapytał Adamowicz. W jego głosie czuć było napięcie.
Większy famulus, siedzący u niego w ramionach, wysunął małpi palec w kierunku kamiennego rumowiska. Na twarzy szefa pojawiły się niespodziewane uczucie: niepewności, lęku, niedowierzania. I bólu.
„Ona?” – pomyślał Gienek. „Czyżby diabeł porwał mu te sto czy ile lat temu narzeczoną?” Na pocieszenie uznał, że jeśli będzie zwykły trup, to będzie i zwykłe dochodzenie, a więc coś, na czym Gienek Widok się zna.
– Odsuńcie kamienie – zakomenderował Adamowicz.
Pod rumowiskiem nie było trupa. Było za to coś, co wyglądało jak trumna. Nieduża trumna. „Nie narzeczona, tylko siostra albo córka” – skorygował swoje podejrzenia Gienek.
Famulusy skoczyły pod przeciwległą ścianę, wpatrując się w Adamowicza z przestrachem. On zaś podszedł do skrzyni, zdjął rękawiczki i bardzo delikatnie położył dłonie na metalowym wieku. Gienek patrzył z boku, ale mógłby przysiąc, że po obliczu szefa spłynęło kilka łez.
Nagle w jego uszy wdarł się niespodziewany odgłos. I uświadomił sobie, że o ile w lesie po drodze powróciły zwyczajne dźwięki, o tyle tu znów panowała absolutnie martwa cisza, jakby te dwa miejsca były zaklęte. Cisza przerwana teraz przez niosące się z daleka wycie klaksonu. „Ciekawe, kogo diabli nadali” – pomyślał Gienek. „Miejmy nadzieję, że to kawaleria, a nie ten król zbrodni”.
Adamowicz podniósł głowę i spojrzał w kierunku wejścia do groty. Echo klaksonu niosło się po jarze, nad którym znajdowała się jaskinia. Jakby ktoś jechał dnem dolinki. Po czym jazgot ucichł.
Gienek poszukał wzrokiem famulusów i znalazł je skulone w kącie, przytulone do siebie. Adamowicz bardzo powoli zwrócił się ku nieforemnym stworzeniom.
– On ją zabił – powiedział głucho, zaciskając pięści. – Wykorzystał, a potem zabił. – Echo przyniosło słaby pogłos klaksonu.
Stwory spuściły wzrok i skurczyły się niemal do rozmiarów szczurów.
– On, kimkolwiek jest, kazał wam to zrobić – odezwał się niespodziewanie dla siebie samego Gienek.
Potaknęły.
– Kazał zlikwidować i kazał pilnować – syknęła łasicowata samica. – A potem odszedł.
Gienek widział, że Adamowicz z trudem panuje nad emocjami i lada moment wybuchnie. Instynkt starego gliny włączył się automatycznie.
– Szefie – powiedział porucznik, stając między Adamowiczem a famulusami i przygotowując się mentalnie na ewentualność, w której będzie musiał dać przełożonemu po pysku. – Nawet jeśli to one zabiły twoje dziecko, były tylko niewolnikami wykonującymi polecenia. – Przypomniał sobie układ zaproponowany przez Adamowicza. Obwarowany wieloma zastrzeżeniami akt nielojalności wobec pana i stwórcy. Nie żeby Gienek zrozumiał wiele z tego przypominającego prawniczy bełkotu, ale jedna rzecz utkwiła mu w pamięci. – Z tego, co sam mówiłeś, wynika, że nie są w stanie sprzeciwić się rozkazowi swojego pana…
Stwory spojrzały na niego z wdzięcznością.
– Kazał pilnować – szepnął Adamowicz. – A więc nie wszystko stracone.
Gienek odchrząknął. Wielokrotnie w trakcie kariery zdarzało mu się chodzić do rodzin ofiar wypadków albo zabójstw i znał ludzką skłonność do chwytania się każdego cienia nadziei. Podszedł do trumny, rozważając otwarcie jej, by unaocznić szefowi nieodwracalność śmierci.
Przykucnął i przekonał się, że to, co w półmroku brał za trumnę, nie jest nawet skrzynią. Miał przed sobą bryłę sprasowanego metalu, połyskującego odpadającym gdzieniegdzie czarnym lakierem, spod którego wyglądał zmatowiały błękit. Przebłysk sceny z horroru, który kiedyś oglądał, podpowiedział mu, co się stało i, prawdę mówiąc, Gienek miał ochotę zwymiotować. „Córka czy narzeczona?” – myślał gorączkowo, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Zerknął jeszcze raz na zgnieciony samochód i miał wrażenie, że wśród warstw żelastwa widzi blady ogienek, jakby tkwiła tam zaklęta dusza zabitej dziewczyny.
– Zabieramy ją – powiedział Adamowicz.
Podniósł się i stał teraz nad Gienkiem, wyglądając jakby nagle przytłoczył go ciężar lat. W jego oczach smutek mieszał się z rozpaczą i gniewem. Skinął na famulusy, które posłusznie uniosły posępne brzemię i ruszyły z nim ku wylotowi groty. Na zewnątrz Adamowicz nie skierował się z powrotem ku ruinom i drodze, ale zaczął schodzić w głąb jaru, nie zważając na błoto i chlastające go mokre gałęzie. Gienek nawet nie próbował go powstrzymywać.
Kiedy dziwaczny kondukt znalazł się na dole, niespodziewanie zalało ich jaskrawe światło. Gienek odruchowo sięgnął do paska, ale nie miał przy sobie żadnego sprzętu. W Siódemce nawet kajdanki rzadko się przydawały.
Na ścieżce biegnącej dolinką stał pojazd przypominający bardzo mały, niezbyt foremny i pozbawiony wieżyczki czołg. A może transporter opancerzony. Albo coś ze starego filmu science-fiction. Stał bez ruchu, omiatając grupę światłami reflektorów. Nagle ich blask skupił się w jeden wąski snop, skierowany na lewo od Gienka.
Wycelowany prosto w czarny kształt na ramionach famulusów.
Metal zadrżał, a z wnętrza dało się słyszeć coś w rodzaju stłumionego westchnienia. „Siódemka” – uświadomił sobie Gienek. „Tu wszystko jest możliwe, niczemu nie należy się dziwić, jak powtarza Adamowicz”.
Na twarzy szefa pojawiło się nowe uczucie: lodowata żądza zemsty.
– Tak, to ona – powiedział zaskakująco łagodnie. Gienek nie bardzo wiedział, do kogo: w dolince nie pojawiła się żadna nowa osoba, a z czołgu też nikt nie wysiadał. Szef skinął na famulusy, które wysunęły się przed obu mężczyzn i stanęły naprzeciwko pojazdu. Sam podszedł i poklepał wehikuł po pancerzu. – Wróciłeś do dawnej postaci, stary przyjacielu – powiedział z czułością. – Wiem, ty jesteś jeszcze bardziej nieszczęśliwy ode mnie.
Pojazd zakołysał się, jakby wstrząsany łkaniem.
Gienek poczuł, że opada mu szczęka.
– Co to jest? – wyszeptał, wskazując na miniaturowy czołg.
Zapytał, choć już wiedział.
***
– Powstali podczas wojny. Pierwszej. – Adamowicz uśmiechnął się krzywo.
Siedzieli koło czołgu, na którego pokrywie leżała teraz sprasowana czarna karoseria. Małpowate stwory skuliły się pod krzakiem tarniny i pogryzały zwarzone przez pierwsze przymrozki owoce.
– Powstali jako para, famulusy nie powinny być same. Najlepiej działają w dwójkę. Ci byli wojownikiem i elegancką pięknością.
Gienek obracał w rękach tabliczkę czekolady, która wypadła z otworu lufowego czołgu. Tę samą, którą wcześniej miał w rękach, kiedy jechali do ruin starego zamku.
– Ten… – wskazał ku wzgórzu, na którym się wznosiły – ten człowiek stamtąd, który znikł… Dlaczego ją zabił?
Adamowicz zagryzł wargę, aż pobielała.
– Kiedy się poznaliśmy, wiedziałem natychmiast, że jest magiem jak ja – powiedział cicho, głosem naładowanym złością.
Gienek powstrzymał się od gwizdnięcia. Od początku ich znajomości wiedział, że szef nie jest zwykłym człowiekiem, ale takie otwarte wyznanie obojętnym tonem zrobiło wrażenie.
– Powiedział, że zdezerterował z armii Kaisera, że chce ze mną współpracować. Byłem pod Verdun, byłem nad Sommą i usiłowałem rozpaczliwie wymyślić coś, co pomoże przerwać ten koszmar. Jego propozycja była dla mnie, młodzika, darem od losu. Wiedział więcej, chciał mnie uczyć. Obiecał pomoc. Oszukał mnie, zdradził. – Przez chwilę Adamowicz milczał, wpatrzony w ciemniejące niebo, jakby widział na nim obrazy z wojny. – On był mistrzem w tworzeniu famulusów, to on… – Zacisnął zęby.
– To on ich stworzył, tak?
Adamowicz potaknął.
– Nie wiedział tylko jednego. Mag tworzy famulusy za pomocą własnej krwi. To go z nimi wiąże. Władzę można przekazać za pomocą rozkazu, można ją też wymusić, zwłaszcza pod nieobecność pana, ale oryginalne więzy krwi są zawsze najsilniejsze.
Gienek na wszelki wypadek uszczypnął się ukradkowo, ponieważ sam nie wierzył, że bierze to wszystko na serio i zamierza zadać pytanie, które zadał.
– Podmieniłeś fiolki?
Szef pokręcił głową.
– Nie, ale podczas pracy skaleczyłem się. Pomagałem mu, uczyłem się, nie wiedziałem, że to ważne, nie powiedziałem. Na szczęście. Oni są krwią z krwi nas obu. A potem on nas zdradził, przekazał Prusakom informacje zdobyte dzięki Alexowi – spojrzał wymownie na czołg. – Nie mogli wypowiedzieć mu posłuszeństwa, nie mogli nawet do końca wyjawić jego zdrady, bo im zakazał. Irène…
Gienek spojrzał na stertę metalu. Odbijało się w niej słabo światło księżyca, który dopiero co wychynął zza drzew. Blada poświata wydobywała błękitne przebłyski w miejscach, gdzie odpadł czarny lakier.
– Przekonała mnie, że zostanie z nim, będzie go pilnować. Dopiero później, kiedy dowiedziałem się o zdradzie przyjaciela, zrozumiałem, co miała na myśli. Myślała, że powstrzyma go od zbrodni. On ją uwięził, zmusił do współpracy i w końcu zabił.
„Nie do końca” – pomyślał Gienek. Sądząc po minie, Adamowicz pomyślał to samo. Spojrzał na Gienka i pytanie „po co” niemalże materialnie zawisło w powietrzu.
– Tego nie dowiemy się, dopóki go nie znajdziemy, a to nie będzie łatwe. Jest ode mnie starszy i potężniejszy. To, że moja krew okazała się silniejsza, musiało go bardzo zaboleć, więc będzie chciał się na mnie zemścić. Być może szuka mnie tak samo jak ja jego.
„Pewnie dlatego zastawił jakąś pułapkę”. Gienek nie powiedział tego na głos, bo nie musiał. Był pewny, że szef myśli to samo.
Drapał się po jak zwykle niezbyt starannie ogolonej brodzie. Czuł się z tym nieco mniej niekomfortowo niż zwykle, od kiedy po zejściu na dno jaru Adamowicz nie zrobił nic z ubrudzonym i lekko potarganym przez kolczaste krzewy płaszczem i ubłoconymi butami.
– Skąd ona się wzięła pod Krakowem? – zapytał w końcu.
W odpowiedzi zobaczył ponury uśmiech.
– On, mój przyjaciel, mistrz, zdrajca i wróg, był Polakiem, jak ja. Tylko że ja urodziłem się na emigracji, w Szwajcarii, a on… nie wiem nawet skąd naprawdę pochodzi ani ile ma lat… Twierdził, że nazywa się Albrecht Nowogórski. Zapewne kłamał. Kiedy zdradził, uznałem, że od początku był pruskim szpiegiem, a następnie sprytnie udał polskiego dezertera z armii. – Adamowicz znów spojrzał na niebo, na którym między ciemnymi chmurami przebijały gdzieniegdzie gwiazdy. – Szukałem go przez ponad pół wieku. A raczej szukałem Irène. Konkretnie: Alex jej szukał.
Gienek zerknął na niego podejrzliwie.
– I tak przypadkiem znalazłeś tego Albrechta pod Krakowem parę miesięcy po objęciu tu stanowiska, co? – zapytał z przekąsem.
Adamowicz wstał i strzepnął ziemię wraz z liśćmi z płaszcza. Podszedł do czołgu.
– Jego ślad tu się urywał – powiedział. – Po raz drugi go nie doceniłem.
Pogładził czarny metal.
– Nie doceniłem ani jego okrucieństwa, ani przebiegłości. Wiedział, że famulusy są słabsze, kiedy się je rozdzieli. Wiedział, że tracą większość mocy po śmierci partnera. – Spojrzał wymownie na małpowate stwory.
Gienek przypomniał sobie coś, co Adamowicz powiedział wcześniej.
– Czarna wołga… – zaczął niepewnie. – Mówiłeś, że on wykorzystał Irène, zanim ją zabił…
Szef potaknął.
– Wiedziałem, że bystry z pana człowiek, poruczniku Widok. Tak właśnie kilkanaście lat temu trafiłem na ich ślad.
***
Było już całkiem ciemno, kiedy Adamowicz zdołał przekonać Alexa, by przyjął kształt czegoś innego niż miniaturowy wehikuł wojenny.
– Po rozstaniu z Irène zamienił się w limuzynę, którą tu przyjechaliśmy – wyjaśnił. – Nie chciał być niczym innym. Jest słaby, przemiany są dla niego bolesne, a nigdy za nimi nie przepadał.
Teraz Alex wyglądał jak lekko sfatygowany, czarny terenowy tarpan. Na jego skrzyni małpie famulusy umieściły Irène.
– Co z nimi? – zapytał Gienek, wskazując na stwory.
Adamowicz westchnął.
– Należą do swojego stwórcy. Nie przekonałbym ich tak łatwo do współpracy, gdybym nie był jego uczniem. Skądinąd nie podejrzewałem go o tak prostackie eksperymenty – mruknął. Stworzenia spojrzały na niego z urazą. – Ale mam nadzieję, że kiedyś dzięki nim go wytropimy. – Zerknął spode łba na Gienka.
Ten podrapał się po brodzie. Nie uśmiechała mu się wizja lojalnych sług złowrogiego Albrechta błąkających się po podkrakowskich wioskach. Nie wyobrażał sobie też jednak, że mieliby uśmiercić te stworzenia. Nie po tym, co stało się z Irène. Zastanawiał się, co powinni zrobić – nie mogli przecież…
– Pan nie rozumie, poruczniku, prawda? – dobiegł go głos Adamowicza.
Pokręcił głową. Rozumiał i nie rozumiał.
Adamowicz wskazał na jego podartą nogawkę i owinięty chusteczką do nosa palec. Dopiero teraz Gienek przypomniał sobie o pazurach samicy wbitych w łydkę, o ugryzieniach. Rany nagle zapiekły boleśnie.
– Myślę, że przynajmniej ona będzie miała teraz konflikt lojalności – powiedział szef. Skinieniem dał znak famulusom, że mogą odejść. Stworzenia przez chwilę jeszcze wpatrywały się w obu mężczyzn, po czym śmignęły w kierunku ruin.
Gienek czuł się nieswojo.
– Jeszcze jedno pytanie – mruknął w końcu, przestępując z nogi na nogę jak uczeń przed nauczycielem. – Wziąłeś mnie tu, bo potrzebowałeś drugiego kierowcy? Przecież one… Pan Samochodzik, Alex, przyjechał tu sam… – Wskazał na przemieniony w tarpana czołg, pomrukujący cicho, jakby śpiewał kołysankę swojej śpiącej królewnie.
– Samochód bez kierowcy zanadto zwracałby uwagę – odparł kwaśno Adamowicz. – Jako milicjant chyba zdaje pan sobie z tego sprawę, poruczniku.
Gienek potaknął, choć czuł, że to nie cała prawda. Gdzieś w koronach drzew rozległ się krzyk sójki. Na zboczu dolinki zaszeleściła ściółka, jakby przebiegło przez nią małe zwierzątko. Szef stał przez chwilę prawie nieruchomo, rozgarniając liście czubkiem buta.
– Poza tym chciałem, żeby pan poznał moją historię – powiedział w końcu, siląc się na obojętność.
Gienek poklepał go po ramieniu.
– Wiesz co, Adamowicz – mruknął. – Jedźmy do Szyc, tam jest knajpa, gdzie o tej porze roku mają pyszne smażone rydze.
Fraza „to może być początek pięknej przyjaźni” zawisła w powietrzu.