- Opowiadanie: Fasoletti - Pomiot diabła - Narodziny

Pomiot diabła - Narodziny

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pomiot diabła - Narodziny

Taki prolog do czegoś większego, co może w niedalekiej przyszłości napiszę. Tekst dla miłośników gore. Występujące w nim niejsaności postaram się wyjaśnić w kolejnej części. Zapraszam do komentowania i wytykania ewentualnych byków, bo w swoim tekście ciężko je niestety dostrzec.

 

 

 

I

Ciężkie, deszczowe chmury zasnuły nocne niebo i nieprzenikniony mrok ogarnął okolicę. Zimny, jesienny wicher poruszał gałęziami wiekowych dębów, a spadające żołędzie dudniły o dach starego, stojącego na skraju lasu domu, zbudowanego z ogromnych, spróchniałych i porośniętych mchem bali, który chwiał się i skrzypiał złowrogo za każdym razem, kiedy nawałnica przybierała na sile. Panujące wewnątrz niego ciemności rozświetlał nikły blask ustawionej na stole świecy. Majaczący na jej szczycie płomyk drgał niespokojnie, poruszany wiatrem wpadającym przez nieszczelne okna. Skupieni wokół niego ludzie w milczeniu wpatrywali się w ten opętańczy taniec i chciwie przybliżali dłonie, aby poczuć choć odrobinę znikomego ciepła, jakie dawał ów pomarańczowy baletmistrz. Z zadumy wyrwał ich odgłos kroków, oraz zapach niesionego przez starą, pomarszczoną kobietę, jadła. Już po chwili na sosnowym blacie wylądował gliniany półmisek, wypełniony po brzegi zapiekanymi w smalcu kartoflami. Na twarzach domowników zagościł uśmiech. Takiej uczty nie było tu od dawna. Ojciec, niski i krępy mężczyzna o ogorzałej i pokrytej kilkudniowym zarostem twarzy złożył ręce do modlitwy. Dwaj synowie oraz żona, poszli za jego przykładem. Tylko spoczywająca na starym, drewnianym łóżku dziewczyna, nie wykonała tego pobożnego gestu. Nieruchomymi oczyma wciąż spoglądała w sufit, mrugając tylko od czasu do czasu. Była to córka gospodarza, która przed kilkoma laty zasnęła na popołudniowym słońcu. Dostała udaru, który spowodował prawie całkowity paraliż, a rodziny nie stać było na sprowadzenie z pobliskiego Olkusza medyka, który to, gdyby interweniował dostatecznie szybko, mógłby nieszczęśnicę jeszcze wyleczyć. Teraz leżała niczym kłoda, karmiona i doglądana przez matkę.

– Panie Boże Wszechmogący – zaczął modlitwę ojciec. – Dziękujemy ci za ten posiłek i błagamy, by na naszym stole nigdy nie zabrakło pożywienia. Chroń nas i nasz dobytek, oraz przywróć do zdrowia Bożenę. Amen.

– Amen! – powtórzyli chórem domownicy.

Gdy tylko wypowiedzieli to słowo, niebo przeszył oślepiający błysk, po czym huk tak straszny, jakiego w życiu nie słyszeli sprawił, że zatrzęsły się szyby w oknach. Ciężkie krople deszczu poczęły bębnić o dach i już po chwili ich stukot przemienił się w dziki szum, jakby zaraz obok chałupy wyrósł ogromny wodospad. Hulający po izbie wiatr zgasił dogorywający ogarek i zapanowały kompletne ciemności. Przerażeni domownicy spoglądali po sobie, a matka przytuliła sparaliżowaną córkę, na czoło której, pomimo chłodu, wystąpiły ogromne krople potu. Nagle chora dostała drgawek. Dygotała jak w malignie, podskakując na łóżku tak, że bracia musieli ją przytrzymywać, aby nie spadła. Otworzyła usta i zawyła. Czegoś takiego domownicy w życiu nie słyszeli. Nieludzki wrzask jaki z siebie wydała zmroził wszystkim krew w żyłach. Od bulgoczącego charkotu, przeszedł w przeciągły i intensywny jęk, powodujący rozsadzający czaszkę ból. Obaj młodzieńcy puścili siostrę i zatkali uszy. Ojciec, wodząc wzrokiem po pokrytych pajęczynami ścianach, jak w transie kreślił na swej piersi znak krzyża. Dziewczyna w końcu umilkła. Jej napięte mięśnie zwiotczały, a ona sama, dysząc ciężko, opadła na podziurawioną kołdrę. Znów tępym wzrokiem spoglądała na ukryty w mroku strop.

– Kochanie… – jęknęła matka.

Ogromne łzy spłynęły po policzkach staruszki.

Nagle ozwało się pukanie do drzwi, a raczej łomot, jak gdyby ktoś z całej siły walił w nie kamiennym młotem. Ojciec niepewnym krokiem podszedł do nich.

– W imię Pana, otwórzcie! Jestem ranny! – doszedł do niego ochrypły, męski głos.

Nestor pomyślał chwilę, po czym wyciągnął stalową zasuwę z zamka. Przenikliwy chłód wpadł do pomieszczenia, a razem z nim tajemniczy, okryty długim, mokrym płaszczem wędrowiec. Nieznajomy chwiał się na nogach, a jedną dłoń przyciskał do obficie krwawiącej rany, znajdującej się na piersi. Podłogę zbrukała brunatno czerwona posoka.

– Siadajcie panie, opatrzę was – rzekła cicho matka, podsuwając gościowi krzesło.

Ten skinął głową i usiadł. Staruszka podeszła do niego z umoczoną w ciepłej wodzie szmatą, gdy tymczasem jeden z synów zapalił nową świecę. Wszyscy spojrzeli badawczo na przybysza. Wyglądał on na około czterdzieści lat, na jego szerokie ramiona opadały długie, kruczoczarne włosy, a kilkudniowy zarost nadawał mu wygląd bandyty. Dyszał ciężko i z trudem łapał oddech. Skórę miał niemalże białą, co spowodowane zostało znacznym upływem krwi. Lustrował otoczenie małymi, idealnie czarnymi oczyma. To właśnie w te nieziemsko głębokie i hipnotyzujące oczy spoglądali teraz domownicy, nie mogąc wydusić z siebie ani słowa. Nawet rozpoczynająca zabieg matka zapatrzyła się w nie i stała jak sparaliżowana. Z zadumy wyrwała ich kolejna seria drgawek, jaka zaatakowała Bożenę. Niewiasta rzucała się jak oszalała. Przybysz patrzył zimnym wzrokiem, jak dwaj chłopcy łapią ją za nadgarstki i próbują utrzymać w miejscu. Po chwili uspokoiła się i ku zdziwieniu domowników usiadła na łóżku wskazując trzęsącą się ręką na wędrowca.

– Nieeeee!!!!!!! – wrzasnęła przeraźliwie, a jej oczy wywróciły się bielmem do góry.

Opadła bezwładnie na posłanie. Z jej nosa i uszu pociekły strużki krwi.

Przerażony ojciec złapał w dłoń leżący pod ścianą, ciężki młotek. Jego dwaj synowie pochwycili walające się po podłodze deski. Otoczyli mężczyznę, trzymając broń w pogotowiu. Ten zaśmiał się tylko szaleńczo i skoczył w kierunku napastników. Jego dłonie przekształciły się w zwierzęce pazury, którymi rozerwał gardło jednego z młodzieńców. Ciepła krew buchnęła mu w twarz. Zlizał ją oślizgłym, rozdwojonym językiem, po czym pochwycił drgającego i charczącego jeszcze chłopaka i z ogromną siłą cisnął nim w okno. Kawałki szkła rozdarły lecące ciało i część wnętrzności z rozprutego brzucha chlusnęła na podłogę. Ojciec widząc to wpadł w furie, na oślep bił wędrowca stalowym młotkiem, aż słychać było chrzęst pękających od tych razów kości. On jednak sprawiał wrażenie niewrażliwego na ból i nic sobie nie robił z otrzymywanych ran. W ogromne dłonie złapał głowę starca i jednym, szybkim ruchem, obrócił ją o trzysta sześćdziesiąt stopni. Ten rzygnął gęstą posoką, a jego ciało, oddzielone od ukręconego czerepu opadło na drewnianą posadzkę, zalewając ją kolejną porcją świeżej juchy. Przybysz splunął na truchło i jednym susem doskoczył do pozostałego przy życiu syna. Zwinnie uniknął niezgrabnego ciosu deską i szponami przeorał atakującego po klatce piersiowej, a czując jak te gruchoczą kości, poczuł dziką satysfakcję. Przytrzymał kulącego się nieszczęśnika jedną ręką za nogę, a drugą za gardło i uniósł nad głowę, po czym rozerwał go w pasie. Ryknął ze szczęścia, gdy na jego głowę spłynęła struga dymiących na zimnym powietrzu bebechów. Szkarłatna posoka zalała mu twarz, długa wstęga wypełnionych śmierdzącymi fekaliami jelit oplotła ramiona, a gąbczasta wątroba powoli spływała po wystającym spod płaszcza, obficie owłosionym torsie. Odrzucił rozpołowione ciało na bok i stał chwilę, delektując się widokiem dokonanej rzezi. Następnie, depcząc po zmasakrowanych zwłokach, ruszył w kierunku kulącej się na łóżku Bożeny, płaczącej gospodyni. Z nią się nie patyczkował. Pochwycił w jedną dłoń twarz kobiety i szybkim ruchem przycisnął ją do ściany. Galaretowaty mózg wystrzelił w powietrze niby gejzer, oblepiając jego samego, sufit, oraz sparaliżowaną dziewczynę. Ta przerażonym wzrokiem spoglądała na oprawcę, który odrzucił na bok ciało jej rodzicielki.

– Teraz czas, by dopełniło się przeznaczenie – wysapał, strzepując z posklejanych posoką włosów kawałki czaszki i ludzkiego mięsa, po czym wsunął owłosioną dłoń pomiędzy uda Bożeny.

 

II

Przestało lać. Księżyc nieśmiało wychynął zza przesłaniających go chmur, oświetlając pięciu mężczyzn schowanych w porastającej skraj lasu, wysokiej trawie. Czterech z nich odzianych było w posrebrzane pancerze, ozdobione złotymi, pobłyskującymi symbolami. Największy z tych znaków, ogromny krzyż, umiejscowiony był na napierśnikach. Piąty człowiek wyróżniał się znacznie. Jego tułów okrywała jedynie potargana, sięgająca do kostek lniana koszula. Pod nią był nagi. Trząsł się przy każdym, nawet najlżejszym podmuchu wiatru. Przerażonymi oczyma spoglądał na czwórkę rycerzy, którzy przykucnęli w pewnej odległości od niego i szeptem rozmawiali ze sobą.

– Myślicie że tam jest? – spytał jeden z wojowników.

– Wszystko wskazuje na to, że tak. Mistrz Harald poważnie go ranił, więc będzie szukał ofiar, by odzyskać siły. – Odrzekł jego kompan.

– Zamilknijcie wreszcie! – Basowy głos ogromnego, brodatego mężczyzny, uzbrojonego w dwuręczny miecz, natychmiast przywołał młodzieńców do porządku.

– Oczywiście mistrzu. –Skinęli poddańczo głowami i ucichli.

– Myślę, że powinniśmy wysłać go na zwiady. – Milczący do tej pory żołnierz wskazał palcem na dygoczącego więźnia.

Ten skulił się natychmiast, gdy tylko zauważył wycelowany w swoją stronę palec. W głębi duszy żałował, że zgodził się uczestniczyć w wyprawie. Co prawda zakon Złotego Krzyża obiecał mu wolność, jeśli ją przeżyje, ale nie spodziewał się czegoś takiego. Takiego poniżenia i traktowania jak śmiecia. Był skazańcem, to fakt, ale nawet w zamkowych lochach obchodzono się z nim lepiej niż wśród tych zbrojnych fanatyków. Sznur krępujący jego dłonie uwierał niemiłosiernie, a zaciśnięta na szyi pętla utrudniała oddychanie. Jeden z rycerzy podszedł i ściągnął mu ją przez głowę, a następnie sztyletem przeciął więzy. Mistrz Harald podszedł do więźnia i zbliżył swoje pomarszczone, zorane setkami blizn lico do jego twarzy.

– Pójdziesz teraz do tego domu – rzekł i skierował wzrok na chatę stojącą pomiędzy ogromnymi dębami. – Jeśli wrócisz żywy, będziesz wolny. Jeśli nie, cóż… I tak miałeś zostać ścięty. A teraz ruszaj!

Wszyscy czterej zakonnicy w napięciu patrzyli, jak przemarznięty nieszczęśnik truchtem zmierzał w kierunku pogrążonego w mroku domostwa. Im bliżej był celu, tym bardziej zwalniał. W końcu dotarł . Skulony przycupnął pod jednym z okien i nasłuchiwał. Nie wyłapawszy żadnego dźwięku, prócz śpiewu wiatru hulającego w konarach drzew, wstał i popędził za chałupę.

Ukryci w gęstwinie rycerze czekali w milczeniu. Każda chwila dłużyła się niemiłosiernie, a zimny wicher sprawił, że poczęli szczękać zębami. Takie siedzenie w bezruchu było dla nich męczarnią. Co chwilę rozmasowywali skostniałe dłonie i chuchali na nie, delektując się tą odrobiną ciepła. Nagle w ich polu widzenia pojawił się zwiadowca. Szedł jakoś dziwnie sztywno, jakby był drewnianą kukłą. Trójka młodzieńców zdjęła z pleców niewielkie kusze i załadowała je posrebrzanymi bełtami. Harald wyjął z pochwy zdobiony tajemniczymi symbolami miecz. Niewolnik pomału, krok po kroczku, dotarł do kryjówki zakonników. W jego oczach widać było niewypowiedzianą trwogę, jak gdyby zobaczył coś, czego jego umysł nie mógł pojąć w najmniejszym nawet stopniu. Bełkotał pod nosem i ignorując wycelowane w siebie kusze, ruszył w kierunku Haralda. Ten pstryknął tylko palcami. Dwa pociski przeszyły uda więźnia, który nie wydawszy z siebie nawet jęknięcia, padł twarzą w błoto. Mistrz ostrożnie podszedł do niego i kopnął go podkutym buciorem. Chłop nie zareagował, więc odwrócił go twarzą do góry.

– Na Boga! – krzyknął, gdy zamiast lica bandyty, ujrzał wlepione w siebie puste oczodoły, oraz bielejącą w świetle luny czaszkę.

Na wilgotnej ziemi leżała przypominająca stopiony skwarek skóra, która spłynęła z twarzy nieszczęśnika.

– On musi tam być. – Skomentował zdarzenie jeden z rycerzy, odgarniając palcami opadające na czoło kosmyki włosów.

– Tak – mruknął mistrz. – Pójdziemy tam i spróbujemy go zabić.

Młodzieńcy zbledli.

– Ależ Mistrzu. Mieliśmy go tylko wytropić i czekać na wsparcie. – Wyrwało się jednemu z mężczyzn.

Surowe spojrzenie Haralda Kristofsona zniechęciło go do wygłaszania dalszych uwag. Spuścił wzrok i naładował kuszę.

– Jakub i jego magowie są dwa dni drogi za nami. Nim tutaj dotrą, nasz przyjaciel zregeneruje się i ucieknie. Jest skazany na zagładę i ranny, to fakt, ale ma jeszcze na tyle sił, by wymordować po drodze kilka wiosek. Dlatego załatwimy to tu i teraz! Tak więc Adamie, Piotrze i Michale, nie chcę słyszeć więcej żadnych dyskusji! Szykujcie broń i proście Boga o szybką śmierć, gdybyście mieli wpaść w łapy tego pomiotu! A teraz żwawo!

Zakonnicy chwycili w dłonie broń i w milczeniu ruszyli za swym mistrzem. Pot zrosił ich czoła, gdy zbliżali się do zrujnowanej chałupy. Pozbawione twarzy ciało niewolnika zostawili na pożarcie wilkom. Jako skazaniec i tak nie miałby godnego pochówku. Wszyscy, jak jeden, nakreślili na piersiach znak krzyża i zmówili szeptem modlitwę dziękczynną. Byli gotowi na spotkanie z Panem w niebiosach. Wydawało im się, że im bliżej byli budynku, tym mrok stawał się gęściejszy. Harald ściskał w dłoni swoje święte ostrze i gestem dłoni nakazał rycerzom okrążyć dom. Michał, najmłodszy z zakonników, zniknął za rogiem. Po chwili do uszu pozostałych dobiegł dziwny charkot. Z gotową do użycia bronią pobiegli w kierunku, z którego dochodziły odgłosy. Scena którą ujrzeli, zmroziła krew w ich żyłach. W pobliżu potrzaskanego okna stał zgięty w pół Michał i womitował obficie. Ziemia pod jego nogami usłana była kawałkami szkła, brunatnymi od zaschniętej krwi. Z parapetu zwisało zmasakrowane, ludzkie truchło, z wnętrza którego wylały się bebechy i spłynęły po drewnianej ścianie. Wszędzie fruwały ogromne muchy, których nieustające brzęczenie mogło doprowadzić do szaleństwa.

– Psia mać! – Harald podszedł do młodzieńca i odciągnął go na bok, ignorując bijący od trupa smród.

– Opanuj się. – Potrząsnął chłopakiem. – Jesteś rycerzem zakonu Złotego Krzyża, nie jakimś podrostkiem, który pierwszy raz zobaczył zwłoki. Dawać pochodnię!

Adam wyciągnął ukrytą w przewieszonej przez ramię torbie żagiew i dotknął jej, wymówiwszy wcześniej kilka hebrajskich słów. Nienaturalnie jasny, magiczny płomień rozproszył ciemność w promieniu kilkunastu metrów. W jego świetle zwisające przez okiennicę wnętrzności nabrały intensywnych barw. Michał odwrócił wzrok i z trudem powstrzymał kolejny odruch wymiotny. Tymczasem Adam cisnął pochodnię do wnętrza budynku. Mistrz Kristofson ruszył przodem i ostrożnie pchnąwszy uchylone drzwi, wszedł do środka. Wiedział, że wiele straci w oczach swoich podwładnych, ale gdy zobaczył porozrzucane po izbie ciała, oraz to, w jakim były stanie, natychmiast zwrócił na podłogę zawartość żołądka. Uśmiechnął się krzywo, gdy jego kompani zareagowali identycznie. Odór rozkładu praktycznie uniemożliwiał oddychanie. Piotr potrącił coś nogą. Wstrząsnął nim dreszcz, gdy zobaczył toczącą się po ziemi, oderwaną głowę. Nagle jakiś szmer doszedł do uszu zakonników. Depcząc po nie zakrzepniętej jeszcze posoce, ustawili się po środku izby plecami do siebie. Pomimo bijącego od wspomaganej świętą magią pochodni blasku, podtrzymujące strop belki tonęły w mroku. Wyglądało to tak, jakby światło trafiało na niewidzialną barierę i nie mogło się przez nią przebić. Harald uczynił przed sobą znak krzyża, po czym wzmocnił chwyt na rękojeści miecza. Adam, Michał i Piotr unieśli w górę gotowe do strzału kusze. Czekali w napięciu, a jedynym dźwiękiem dochodzącym do ich uszu było brzęczenie fruwających wszędzie owadów. Pot zalewał oczy zakonników sprawiając, że piekły i obficie łzawiły. Zdawać by się mogło, że nawet wiatr ucichł.

– Pokarz się diable! – krzyknął Harald.

W odpowiedzi na wezwanie, jakaś postać przemknęła po suficie, zeskoczyła zeń i wylądowała kilka metrów przed nim. Osobnik ów mierzył ponad dwa metry wzrostu. Z głowy wyrastały mu trzy olbrzymie, ostre niczym sztylety rogi, a jego gęba przypominała raczej pysk kozła, niż ludzką twarz. Nienaturalnie szerokie barki i wyraźnie ukształtowane mięśnie ramion, świadczyły o ogromnej sile i sprawności potwora. Uzbrojone w pazury dłonie wzbudzały lęk w sercach zakonników. Dygotali ze strachu niczym małe dzieci, które zobaczyły w lesie rozjuszonego niedźwiedzia. Tylko Harald stał spokojnie, nie zdradzając żadnych emocji.

– Witaj Abbadonie. – rzekł.

Demon zaryczał. Przekrzywił na bok głowę i splunął na leżące u jego stóp, rozszarpane na pół ciało jednego z mieszkańców domu. Zrobił krok w stronę rycerzy, rozdeptując przy okazji ukręconą wcześniej głowę. Kristofson skierował czubek miecza w jego stronę. Bestia przystanęła.

– Tak, pamiętasz ranę, którą przed miesiącem otrzymałeś tą bronią. – Mistrz uśmiechnął się, gdy zobaczył jak demon gładzi głęboką, krwawiąca obficie bruzdę, biegnącą po klatce piersiowej.

Abbadon cofnął się kilka kroków i skoczył na rycerzy niczym tygrys. Trzy wystrzelone z niebywałą szybkością bełty przeszyły jego ciało i powaliły na ziemię. Wyrwał je w mgnieniu oka i brocząc z ran czarną wydzieliną, runął po raz kolejny na napastników. Ci nie zdążyli naładować kusz. Wydobyli zza pasów sztylety i rozproszyli się. Harald ciął demona przez plecy. Ten odwrócił się w jego kierunku i natarł. Nie zwracał uwagi na sztylety wchodzące raz za razem w swoje ciało. Kristofson sprawnie unikał ciosów, zadając silne i szybkie pchnięcia. Część z nich chybiała, ale w końcu ostrze zagłębiło się w brzuchu demona, który odskoczył jak oparzony. Zachwiał się i padł na kolana. Piotr podbiegł do niego i sztyletem poderżnął mu gardło. Bestia rzygnęła posoką i jęła dławić się oraz charczeć.

– Nie podchodźcie do tego piekielnego pomiotu. – Rozkazał Harald, widząc jak z Abbadona uchodzi życie.

Jednak wzburzony Michał, wbrew słowom przełożonego, podbiegł do konającej bestii i zamierzył się, by wbić sztylet w jej pierś. Ta, pomimo upływu sił, zebrała się w sobie i jednym, silnym uderzeniem przebiła zbroję zakonnika. Michał zrobił kilka kroków w tył i przerażony spoglądał jak potwór wkłada sobie do ust jego bijące jeszcze serce. Jak przeżuwa je i łyka i jak zmiażdżone w potwornych zębach, pomieszane z diabelską posoką fragmenty, wylatują przez rozdartą grdykę. Chwilę później legł twarzą w pokrywających podłogę wnętrznościach.

– Mówiłem, na Boga, mówiłem! – krzyknął wściekły Harald i jednym cięciem pozbawił demona głowy.

Ta potoczyła się w kąt, a martwe usta wykrzywił przypominający uśmiech grymas. Pozbawione czerepu ciało rozłożyło się w ciągu kilkunastu sekund, a w miejscu gdzie leżało, została tylko kupka popiołu. Zdyszani zakonnicy podnieśli zwłoki swego towarzysza i wynieśli je przed dom.

– Był dzielnym wojownikiem. Nie musiał umierać w ten sposób… – rzekł smutnym głosem Harald, po czym cała trójka uklęknęła i zmówiła modlitwę za duszę kompana.

Gdy wstali, do ich uszu dobiegł odgłos końskich kopyt. Z mroku wyłoniło się kilku mężczyzn. Na ich widok Piotr i Adam skłonili się nisko. Kristofson skinął tylko głową.

– Pan z wami, Jakubie. – Pozdrowił przybyszów.

– Co tu się stało? – spytał mag, który na widok ciała jednego z zakonników zsiadł z konia.

 

III

– Mieliście na nas czekać! – Odziany w błękitny, pięknie zdobiony płaszcz mag żywo gestykulował, patrząc śmiało w pozbawione wyrazu oczy Haralda.

– I pozwolić żeby zrobił to samo z kolejnym domostwem?! Zaglądałeś do środka? Widziałeś jak zmasakrował tych ludzi? Gdybyście dali nam jakiś znak, że wyruszyliście wcześniej, poczekalibyśmy. – Wybuchnął nagle Kristofson.

Jakub zamyślił się na moment.

– Cóż, przez twoją nadgorliwość straciliśmy jednego z lepszych zakonników.

– Psia twoja mać magu! Ale być może uratowaliśmy dużo więcej istnień! Michał składał przysięgę. Wiedział, że może umrzeć, był tego świadomy!

– Jakich istnień? Tych plugawych, brudnych chłopów, potrafiących tylko narzekać na zbyt wysokie podatki?

– Gdyby nie ich podatki, dawno zdechłbyś z głodu.

Ich kłótnię przerwał jeden z podwładnych czarownika, który wraz z kompanami poszedł obejrzeć miejsce walki.

– Jedna z mieszkanek przeżyła. – rzekł tylko, ale to wystarczyło, by obaj dowódcy skupili na nim swoje spojrzenia.

Harald zmierzył akolitę wzrokiem i uśmiechnął się nieznacznie, na widok bladej twarzy chłopaka i widniejącej na jego płaszczu żółtawej plamy, którą próbował nieudolnie zasłonić rękoma.

– Więc te skurczybyki wcale nie są tak twarde, jak zwykł opowiadać o nich Jakub… – pomyślał. – Prowadź zatem chłopcze! – rzekł do młodego czarodzieja, po czym przywołał swoich zakonników, by podążyli za nimi.

Bożena leżała na prymitywnych noszach, skleconych naprędce ze śpiwora i kilku gałęzi. Zakonnicy otoczyli ją i z uwaga spoglądali na blade, poplamione krwią lico kobiety. Jakub przyklęknął i położył jej dłoń na czole. Zamknął oczy i skupił się na badaniu.

– Dlaczego ją oszczędził? Czego się dowiedziałeś magu? – Harald z zaciekawieniem oglądał jak Jakub przeprowadza zabieg.

– Jest chora. Poważnie. – Czarownik wstał. – W młodości dostała udaru słonecznego, z powodu którego została sparaliżowana. Z dzisiejszej nocy nie pamięta nic. Abbadon musiał wymazać jej pamięć. Psia krew! – zaklął. – Pewnie uznał ją za nieszkodliwą i dlatego oszczędził. Choć to do niego nie podobne. Przez ostatnie pięćdziesiąt lat nie oszczędził nikogo, kto choćby na niego spojrzał. Mordował niedołężnych starców, niemowlęta, kaleki… Co z nią zrobimy?

– Skoro przeżyła, to znaczy, że miała dla niego jakieś znaczenie. Mógł wiązać z nią jakieś plany. – Harald podrapał się w głowę.

– Musi zginąć! – syknął Jakub i wydobył zza pasa zakrzywiony sztylet.

Już miał zadać cios, ale silna dłoń Kristofsona zatrzasnęła się na jego nadgarstku. Przez chwilę mężczyźni spoglądali sobie w oczy. Zakonnicy wymierzyli kusze w akolitów, którzy w odpowiedzi jęli mamrotać ofensywne zaklęcia, a między palcami ich dłoni poczęły przeskakiwać iskry. Zapadła pełna napięcia cisza. Niebo pojaśniało i pierwsze promienie porannego słońca oświetliły polanę. Mag uśmiechnął się i uniósł drugą rękę w pokojowym geście. Harald poluzował uścisk i śmiercionośna broń zniknęła na powrót w połach Jakubowego płaszcza.

– Zatem co proponujesz? – spytał czarownik.

– Przewieziemy dziewczynę do Olkusza, do kościoła świętego Andrzeja. Stamtąd, podziemnym przejściem, przetransportujemy ją do klasztoru w Czernej. Tamtejsi mnisi specjalizują się w magii umysłu. Może zdołają z niej wydobyć jakieś informacje dotyczące pobudek Abbadona. Następnym razem cielesną formę będzie mógł przybrać dopiero za tysiąc lat, ale podejrzewam, że spróbuje dostać się do naszego świata wcześniej.

– Cóż, dlatego właśnie powinniśmy ją zgładzić.

– Zgładzimy ją Jakubie. Ale tylko na papierze. Jutro, w św. Andrzeju, odbędzie się msza za duszę wszystkich zabitych przez demona. W tym za jej duszę. A gdy lud ochłonie, wywieziemy ją do klasztoru. Prawdę będziemy znać tylko my dwaj.

– A mnisi z Czernej?

– Na razie powiemy, że dziewczyna to przypadkowa ofiara która miała szczęście i przeżyła masakrę. Chyba, że coś z niej wydobędą, wtedy będziemy się martwić.

– Niech i tak będzie… – niechętnie zgodził się mag. – Na konie! – wracamy do Olkusza. – zawołał do swoich ludzi.

Harald z zakonnikami patrzeli, jak akolici znikają w leśnych ostępach. Żaden z nich nie zauważył odzianego w czarny płaszcz człowieka, ukrytego w cieniu jednej z pobliskich sosen.

 

IV

Minął miesiąc. Mistrz Harald siedział w swojej celi i otwierał właśnie zaadresowany do siebie list. Koperta zalakowana została pieczęcią Czernieńskich mnichów. Kristofson liczył na jakieś informacje odnośnie ukrytej tam dziewczyny. Bez czytania ominął poprzedzające właściwą treść, grzecznościowe formułki i skupił się na interesującej go części. Szybko zlustrował ją wzrokiem. Mnisi pisali, że nie udało im się wydobyć z umysłu kobiety żadnej informacji, dotyczącej wydarzeń z nocy, która interesowała Harada .Nagle poderwał się z drewnianego stołka i zszokowanym wzrokiem spoglądał na jedno kończące list zdanie: „Dziewczyna jest w ciąży”.

– Jakub miał rację. Powinniśmy ją zabić. – rzekł sam do siebie.

Odwrócił się naprędce i już miał wybiec na korytarz, gdy nagle poczuł straszliwy ból w okolicach brzucha. Cofnął się kilka kroków i spojrzał w zimne oczy stojącego przed nim, zakapturzonego osobnika, trzymającego w dłoni zakrwawiony nóż. Zakręciło mu się w głowie. Chciał sięgnąć do leżącego nieopodal miecza, ale nie zdołał. Nogi ugięły się pod nim. Zwymiotował. Zaczął wymawiać słowa uzdrawiającego zaklęcia, które na jakiś czas zatamowałoby upływ krwi i przywróciło mu nieco sił. Nie skończył. Wypadające z jego ust słowa przekształciły się w nieludzki charkot, gdy ostrze prześlizgnęło się po gardle, otwierając je szeroko. Tryskająca z otwartych arterii jucha zalała kamienną posadzkę. Harald padł do stóp nieznajomego i począł pełznąć w kierunku wyjścia. W pewnym momencie zadrgał konwulsyjnie i skonał, a przez okno jego celi wyleciał piękny, czarny niczym smoła kruk. Po liście i kopercie została tylko niewielka kupka popiołu.

 

– Wiedziałem , na Boga, wiedziałem! – krzyknął Jakub, ściskając w dłoni kopertę, opieczętowaną identycznie jak ta, którą otrzymał Harald.

Siadł przy biurku i pospiesznie złapał wystające z kałamarza pióro. Miał zamiar wysłać do Czernej nakaz zgładzenia dziewczyny. Nagle poczuł dziwny chłód. Odwrócił się i zobaczył siedzące na parapecie, ogromne, czarne ptaszysko. Chwycił ciężkie tomisko które miał akurat pod ręką i zamierzył się…

Akolita który rano wszedł do pokoju Jakuba przeżył szok. Wszystkie ściany zostały umazane wnętrznościami i krwią. Pod sufitem ktoś rozciągnął jelita, przypominające teraz upiorną pajęczynę. W kominku zamiast drew, płonęły kości, a para wyszarpniętych z czaszki oczu leżała w popielniczce i obserwowała wymiotującego młodzieńca.

 

C.D.M.K.T.N

(Ciąg dalszy może kiedyś tam nastąpi)

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Z jej nosa i uszu pociekły stróżki krwi. ---> Jakie małe były dozorczynie, skoro zmieściło się ich w uszach i nosie niemało, no i co zamieniło je w ciecz?
Wybacz, Fasoletti, ale taki błąd u Ciebie...
A czytać nie będę. Gore? Apage! Tak tylko zerknąłem, akurat trafiłem...

Mi się podobało. Jak na prolog, działo się bardzo wiele i niesamowicie obrazowo przedstawiłeś rozgrywającą się akcję.
To czekam na więcej.

by odzyskać siły. - odrzekł jego kompan - po kropce duża litera.

Poza tym mało staranne, nie będę wskazywał miejsc, bo musiał bym często kopiować, ale chodzi, przecinki, spacje, itp.

Ten odwrócił się jego kierunku i natarł. - brakuje "w"

Poza tym od kiedy to od udaru słonecznego się paraliżuje. Mogłeś wpaść na coś lepszego, np. upadek, itp.

Poza tym pauzy przydałyby się też do oznaczeń dialogów, a nie w ich miejscach stosujesz łączniki.

Ratuje sprawnie przeprowadzona liryzacja języka i niektóre opisy krajobrazu - ładnie, prawie jak z Sienkiewicza. Na minus to, że miałem odczucie, iż narrator zdaje się wręcz czerpać satysfakcję z przedłużających się drastycznych opisów bulgotającej krwi i wyrywania wnętrzności. Zakończenie szwankuje. To z Jakubem, bo zamiast straszne wydaje się śmieszne. Dobrze byłoby je zmienić.

Ciekawe. Trochę upiorne. Ale sądzę, że warto by przeczytać jeszcze raz i trochę to wygładzić, faktycznie jakby nad tym popracować, mogłoby prezentować się lepiej.
Co do paraliżu, to fakt, że udar słoneczny chyba go nie powoduje, a cieplny. Ale się nie upieram, na medycynie to się za bardzo nie znam;p

homunkulus nie pomyliłeś się. Bo ja uwielbiam opisywać takie sceny z mordami, flakami i tryskającą juchą... Takie skrzywienie... :P

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

A mi się podobało :). Co prawda mamy z Fasolettim dość różne style, ale czytało mi się szybko i przyjemnie, co dla mnie jest najważniejsze, jeśli chodzi o opowiadanie czy książkę (nie siedzę z lupą i nie wyłapuję najmniejszych nieścisłości, jak niektórzy mają tutaj w zwyczaju :P). Ładne opisy krajobrazu i walk, gdzieniegdzie brakuje przecinków ;). Napisane w solidny, trafiający do czytelnika sposób. Czwóreczka :D.

Pozdrawiam!

Depcząc po nie zakrzepniętej jeszcze posoce - niezakrzepniętej
Podobało mi się. W przeciwieństwie do homunkulusa to, że narrator zdaje się wręcz czerpać satysfakcję z przedłużających się drastycznych opisów bulgotającej krwi i wyrywania wnętrzności, jest u mne na plus. Osobiście mi to pasowało do tekstu.

Hehe, dałem woła w komentarzu, bo powinno być bulgoczącej albo bulgocącej ;) a nie bulgotającej, ale dobra, nie o tym teraz mowa.

Fasoletti bezsprzecznie coś tam potrafi. Przejrzałem sporo jego tekstów i uderza jedno: powtarzająca się maniera opływania juchą, posoką, jelitami, mózgiem, wątrobą, etc. Warsztat jest i warto by go wykorzystać na coś ambitniejszego. To tak samo jakby poeta pisał tylko jednym systemem metrycznym, np. zawsze używał ośmiozgłoskowca. Są tysiące tematów. Warto wyjść poza jeden schemat. I tym samym trafić do szerszego grona czytelników.

NIE WIEM ILE W TO BADZIEWNE OKIENKO MOŻNA TEKSTU UPCHNĽĆ, WIĘC MÓJ KILOMETROWY KOMENTARZ WKLEJĘ W ODCINKACH. WIDZĘ, ŻE FORMATOWANIA NADAL ZERO - CIEKAWE JAKI BĘDZIE EFEKT.

"Ciężkie, deszczowe chmury zasnuły nocne niebo i nieprzenikniony mrok ogarnšł okolicę. Zimny, jesienny wicher poruszał gałęziami wiekowych dębów, a spadajšce żołędzie dudniły o dach starego, stojšcego na skraju lasu domu, zbudowanego z ogromnych, spróchniałych i poroœniętych mchem bali, który chwiał się i skrzypiał złowrogo za każdym razem, kiedy nawałnica przybierała na sile. "

Scena (a właœciwie sceneria) dynamiczna – bardzo długie zdanie, choć poprawne, niezręcznie jš spowalnia. Podziel przynajmniej na dwa.

"Majaczšcy na jej szczycie płomyk drgał niespokojnie, poruszany wiatrem wpadajšcym przez nieszczelne okna. (…) opętańczy taniec i chciwie przybliżali dłonie, aby poczuć choć odrobinę znikomego ciepła, jakie dawał ów pomarańczowy baletmistrz."

Drganie płomyka œwiecy to nie opętańczy taniec, tak jak podrygiwanie na krzeœle w takt muzyki, nie jest szalonym breakdancem.

Płomień œwiecy – „pomarańczowy baletmistrz” – bardzo ładna metafora, którš zręcznie próbowałeœ zastšpić powtórzenie, ale zupełnie nie z tej bajki. Przyda ci się na okolicznoœć opisywania sexscesów w alkierzu, ale nie tu.

"Z zadumy wyrwał ich odgłos kroków, oraz zapach niesionego przez starš, pomarszczonš kobietę, jadła."

Zasada „bliższa koszula ciału” – jeœli chcemy, aby zdanie było OK, staramy się, aby okreœlenia stały możliwie blisko wyrazu okreœlanego, czyli „zapach – czego? – jadła”. Konstruowanie tego zdania z zastosowaniem zdania wtršconego nie ma stylistycznego uzasadnienia i niepotrzebnie wprowadza barokowy zamęt. „Z zadumy wyrwał ich odgłos kroków oraz zapach jadła niesionego przez starš, pomarszczonš kobietę.” Jeszcze gdzieœ natknęłam się na podobnš niezręcznoœć, ale nie mogę namierzyć tego zdania. Natomiast w tym: „Teraz leżała niczym kłoda, karmiona i doglšdana przez matkę.” akurat w/w zabieg powinieneœ był zastosować, a nie zrobiłeœ tego, więc matka karmi i doglšda kłodę! Porównaj: „Teraz, doglšdana i karmiona przez matkę, leżała niczym kłoda.”

"Już po chwili na sosnowym blacie wylšdował gliniany półmisek, wypełniony po brzegi zapiekanymi w smalcu kartoflami."

Fasoletti nie tyra przy garach, co? Jajko na twardo i goršca woda sš, jak sšdzę, szczytem twoich kulinarnych ekstrawagancji. To nie zarzut, sama nienawidzę garkuchni, ale od czasu do czasu coœ tam pod beszamelem zapiekam. Wiem więc, że twoje „kartofle zapiekane w smalcu” to albo frytki albo œmierć nagła z racji radykalnego wzrostu poziomu cholesterolu. Na potrzeby chłopskiej chaty wystarczyłyby zwykłe kartofle suto omaszczone skwarkami.

"Dostała udaru, który spowodował prawie całkowity paraliż, a rodziny nie stać było na sprowadzenie z pobliskiego Olkusza medyka, który to, gdyby interweniował dostatecznie szybko, mógłby nieszczęœnicę jeszcze wyleczyć."

Udar i paraliż już omówili przedpiœcy. Majš rację. Mnie w tym zdaniu nie pasuje współczeœnie brzmišca „interwencja” do archaicznego „medyka”. Olkusz?! Znam! Ciekawe czy wykorzystasz klštwę Jana Kantego cišżšcš nad miastem. Choć znajomy a biegły w temacie goœć twierdzi, że ten poczciwiec zawitał do Olkusza raz jeden i to przejazdem, nic nie zdšżył narozrabiać, a obwinianie go, że przekleństwo do dziœ działa, to potwarz i wredne pomówienie.

  KI DIABEŁ??? A teraz formatowanie jest!

Gdy tylko wypowiedzieli to słowo, niebo przeszył oślepiający błysk, po czym huk tak straszny, jakiego w życiu nie słyszeli sprawił, że zatrzęsły się szyby w oknach.

Niedobre zdanie. Za dużo grzybów w barszczu. Wywal to „w życiu nie słyszeli" -jest zbędnym ozdobnikiem, a zastosuj tylko: „rozległ się huk tak straszny, że szyby".

Ciężkie krople deszczu poczęły bębnić o dach i już po chwili ich stukot przemienił się w dziki szum, jakby zaraz obok chałupy wyrósł ogromny wodospad.

„Zaraz + obok" - w takim zestawieniu to kolokwializm. Aby określić  stosunek przestrzenny wystarczy sam przyimek „obok", ewentualnie z dodatkiem „tuż".  „Zaraz" zastosujesz, gdy Bożena będzie zmuszona poinformować  eremitów z Czernej: „Sorry wodzu! Wyszłam za mąż za braciszka Jakuba, zaraz wracam".

1.Hulający po izbie wiatr zgasił dogorywający ogarek i zapanowały kompletne ciemności. Przerażeni domownicy spoglądali po sobie,

2.Ojciec, wodząc wzrokiem po pokrytych pajęczynami ścianach,

3. Ojciec niepewnym krokiem podszedł do nich.

4. tajemniczy, okryty długim, mokrym płaszczem wędrowiec. Nieznajomy chwiał się na nogach, a jedną dłoń przyciskał do obficie krwawiącej rany, znajdującej się na piersi.                                                                                     5. Podłogę zbrukała brunatno czerwona posoka.                                                                                                           6. Staruszka podeszła do niego z umoczoną w ciepłej wodzie szmatą, gdy tymczasem jeden z synów zapalił nową świecę.

Domownicy spoglądali na siebie, bracia dopadli do wrzeszczącej siostry, ojciec kontemplował pajęczyny na ścianach, podszedł do drzwi bez obijania się o stołki, wszedł  obcy facio z kolorową  raną na piersi, na podłodze paplała się brunatna - czyli w kolorze maskującym -krew, matka bez pudła znalazła miskę, szmatkę, nalała ciepłej wody i dopiero wówczas zdecydowałeś się zapalić światło! O wiele za późno! Skoro w chacie już na długo wcześniej „zapanowały kompletne ciemności" to powinno być Gucio widać!  A tak, jak na działanie po omacku, wszyscy wespół-zespół  okazali się ponadnormatywnie  wydajni. Dość zdumiewające.

Nagle chora dostała drgawek. Dygotała jak w malignie, podskakując na łóżku tak, że bracia musieli ją przytrzymywać, aby nie spadła.

Maligna to wysoka gorączka plus majaki. Drgawki nie  są obowiązkowe. Zmień.
Nagle ozwało się pukanie do drzwi, a raczej łomot, jak gdyby ktoś z całej siły walił w nie kamiennym młotem.

Jak łomot to łomot. Po kiego ci pukanie, a za chwilę wycofywanie się z tego spostrzeżenia. Narrator ma wiedzieć, co gada.

Nestor pomyślał chwilę, po czym wyciągnął stalową zasuwę z zamka.

Wychodzi, że  pracowity kmiot  rozebrał zamek  na części. Żeby nie było niezręcznego „wysunął zasuwę", bo ani chybi o  tego typu zamknięcie ci chodziło, wystarczyło użyć słowa „rygiel" albo „odryglował". I z głowy.

Przenikliwy chłód wpadł do pomieszczenia, a razem z nim tajemniczy, okryty długim, mokrym płaszczem wędrowiec. Nieznajomy chwiał się na nogach, a jedną dłoń przyciskał do obficie krwawiącej rany, znajdującej się na piersi. Podłogę zbrukała brunatno czerwona posoka.

Na określenie „tajemniczy" trochę za wcześnie. Narrator może sobie i być wszechwiedzący, ale niech przed orkiestrę się nie pcha. Zdanie poprawię, bo i tak ten post jakiś sążnisty się robi: „Nieznajomy chwiał się na nogach, przyciskając dłonią krwawiącą na piersi ranę."

Teraz już hurtowo:
Niewiasta rzucała się jak oszalała.- „niewiasta" to kobieta zamężna, a przynajmniej dojrzała i stateczna, a Bożenka była panienką anichybiajuści.

bielmem do góry - ukazując białka. Bielmo to błonka przesłaniająca oczy w pewnych stanach chorobowych. Na ten przykład Zagłoba  dysponował  podobną ozdobą.

CZĘŚĆ III - ostatnia. Pardon- przegięłam trochę. 

Przerażony ojciec złapał w dłoń leżący pod ścianą, ciężki młotek. - jeśli tatuś miał zwyczaj chwytać młotek w dni powszednie  ręcami, a w niedziele stopami, to słusznie fakt ten wyeksponowałeś. Jeżeli jednak działał standardowo, to wywal „dłoń".

W ogromne dłonie złapał głowę starca i jednym, szybkim ruchem, obrócił ją o trzysta sześćdziesiąt stopni. - I ani stopnia więcej! Szczęśliwie   miał przy sobie podróżny oktant, bez którego na  krok się z domu nie ruszał. Ej, Fasoletti! Takie precyzyjne dane to w książce o przygodach Tomka Wilmowskiego, a nie w grozafantazyfikcjonpalpitacjon.

I jeszcze jedno: synów określasz mianem młodzieńców - czyli mogli mieć góra 25 lat, o Bożence nie piszesz „zwariowana stara panna po czterdziestce", więc także młoda. Skąd więc u licha starzec i staruszka w charakterze rodziców?  Jeśli masz w rodzinie ciotkę w wieku Madonny (nawet bez liftingu!), to myślisz o niej „staruszka"? A o wujku w podobnym przedziale wiekowym - staruszek? No bez jaj! Mogli być wyniszczeni ciężką pracą, ale to z nich staruszków nie czyni.

Ważne:

1. Nestor - ojciec rodziny  dzielnie walczący z bestią, odważny, poczciwy z natury, bogobojny. Czytelnik ma prawo poczuć do niego sympatię. I czuje. Niewielką, bo go szybko spacyfikowałeś i  nie starczyło czasu, żeby się do chłopiny przywiązać, ale lepszy rydz itd.

2. Określenia  związane z w/w postacią: czerep (nb. słowo to oznacza czaszkę, nie głowę), jucha, truchło, bebechy, posoka (krew zwierzęcia podobnie jak jucha ), gąbczasta wątroba (poalkoholowa marskość czy co?)  Przy użyciu takich silnie nacechowanych znaczeniowo wyrazów, o ewidentnie negatywnych konotacjach, możesz sterować emocjami odbiorców. I sterujesz tyle że w zaskakujący sposób.  Wszystko byłoby dobrze, gdyby zostały one (określenia) użyte dla opisania śmierci tego szatańskiego pomiotu, który wymordował rodzinę wieśniaków i zrobił sobie z Bożenką Rosemary baby. Trup rozkładającej się bestii nie byłby sympatycznymi zwłokami a obrzydłym truchłem, krew - juchą z dodatkiem głębokiej odrazy itd. I OK - czyli: "Dobrze tak bydlakowi!" Ale ty używasz tych pogardliwych określeń opisując śmierć boguduchawinnego,poczciwego chłopa!  Ni z gruszki zmieniasz perspektywę narracji ze stosunkowo neutralnego obserwatora na narratora opowiadającego z punktu widzenia szatana, cieszącego się z udanej rzezi.  W tekście nie  jest ta wolta niczym uzasadniona, tym bardziej, że  śmierć demona opisujesz z użyciem tych samych środków. Popełniasz paskudny grzech autorski - masz ochotę poszaleć w ulubionych klimatach jako cywil  Fasoletti i chrzanisz narratora, którego sam stworzyłeś oraz to, co nieborak ma do powiedzenia.

Teraz ogólnie. Masz Fasoletti potencjał i to bez żadnej wątpliwości. Jeśli będziesz chciał kiedyś napisać coś „naprawdę" -  z pewnością ci się to uda. Twoje teksty  odbieram  jako pisane dla czystej pisania radości, dlatego przyswajam je bez przymusu i z przyjemnością. „Pomiotowi diabła" z pewnością nie zrobiłeś  porządnej kosmetyki,  a i tak  nadaje się do czytania bez bólu. Ma w sobie zalążek interesującej fabuły, swobodny sposób obrazowania, dobry, sprawny język. Tyle, że straszna naglizna z ciebie, Fasoletti i zapominasz o czuwaniu nad szczegółami.  Ale sądzę, że opanujesz swój temperament jeśli zechcesz.  W zasadzie powinnam w tej chwili robić coś zupełnie innego (jutro będę sobie w brodę pluła), ale uważam, że wart jesteś zachodu i czasu.  Pisz. I kontroluj się. Powodzenia.

Ekstra! Co to za kodowanie w pierwszym poście?????? Nie! Tu się nie da normalnie pisać! No wkurzyłam się!

WKLEJĘ PIERWSZY POST RAZ JESZCZE. CHYBA PRZEDAWKOWAŁAM "DETEKTYWA MONKA", BO GDY PATRZĘ NA TE KRZACZKI, TO CZUJĘ NATYCHMIASTOWĄ CHĘĆ POSPRZĄTANIA. NERWICA NATRĘCTW JAK W PYSK!

 Ciężkie, deszczowe chmury zasnuły nocne niebo i nieprzenikniony mrok ogarnął okolicę. Zimny, jesienny wicher poruszał gałęziami wiekowych dębów, a spadające żołędzie dudniły o dach starego, stojącego na skraju lasu domu, zbudowanego z ogromnych, spróchniałych i porośniętych mchem bali, który chwiał się i skrzypiał złowrogo za każdym razem, kiedy nawałnica przybierała na sile.

Scena (a właściwie sceneria) dynamiczna - bardzo długie zdanie, choć poprawne, niezręcznie ją spowalnia. Podziel przynajmniej na dwa.

Majaczący na jej szczycie płomyk drgał niespokojnie, poruszany wiatrem wpadającym przez nieszczelne okna. (...) opętańczy taniec i chciwie przybliżali dłonie, aby poczuć choć odrobinę znikomego ciepła, jakie dawał ów pomarańczowy baletmistrz.

Drganie płomyka świecy to nie opętańczy taniec, tak jak podrygiwanie na krześle w takt muzyki,  nie jest  szalonym breakdancem.

Płomień świecy - „pomarańczowy baletmistrz" - bardzo ładna metafora, którą zręcznie próbowałeś zastąpić powtórzenie, ale zupełnie nie z tej bajki. Przyda ci się na okoliczność opisywania  sexscesów w alkierzu, ale nie tu.

Z zadumy wyrwał ich odgłos kroków, oraz zapach niesionego przez starą, pomarszczoną kobietę, jadła.

Zasada „bliższa koszula ciału" - jeśli chcemy, aby zdanie było ok, staramy się, aby określenia stały możliwie blisko wyrazu określanego, czyli  „zapach - czego? - jadła". Konstruowanie tego zdania z zastosowaniem zdania wtrąconego nie ma stylistycznego uzasadnienia i niepotrzebnie  wprowadza barokowy zamęt. „Z zadumy wyrwał ich odgłos kroków  oraz zapach jadła niesionego przez starą, pomarszczoną kobietę." Jeszcze gdzieś natknęłam się na podobną niezręczność, ale nie mogę namierzyć tego zdania. Natomiast w tym: „Teraz leżała niczym kłoda, karmiona i doglądana przez matkę." akurat w/w zabieg powinieneś był zastosować, a nie zrobiłeś tego, więc matka karmi i dogląda kłodę!  Porównaj: „Teraz, doglądana i karmiona przez matkę, leżała niczym kłoda."

Już po chwili na sosnowym blacie wylądował gliniany półmisek, wypełniony po brzegi zapiekanymi w smalcu kartoflami.

Fasoletti nie tyra przy garach, co? Jajko na twardo i gorąca woda są, jak sądzę, szczytem  twoich kulinarnych ekstrawagancji. To nie zarzut, sama nienawidzę garkuchni, ale od czasu do czasu coś tam pod beszamelem zapiekam. Wiem więc, że twoje „kartofle zapiekane w smalcu" to albo frytki albo śmierć nagła z racji nagłego wzrostu poziomu cholesterolu. Na potrzeby chłopskiej chaty wystarczyłyby zwykłe kartofle suto omaszczone skwarkami.

Dostała udaru, który spowodował prawie całkowity paraliż, a rodziny nie stać było na sprowadzenie z pobliskiego Olkusza medyka, który to, gdyby interweniował dostatecznie szybko, mógłby nieszczęśnicę jeszcze wyleczyć.

Udar i paraliż już omówili przedpiścy. Mają rację. Mnie w tym zdaniu nie pasuje współcześnie brzmiąca „interwencja" do archaicznego „medyka".  Olkusz?! Znam! Ciekawe czy wykorzystasz klątwę Jana Kantego ciążącą nad miastem. Choć znajomy mi biegły w temacie  twierdzi, że ten poczciwiec zawitał do Olkusza raz jeden i to przejazdem, nic nie zdążył narozrabiać,  a  obwinianie go, że  przekleństwo do dziś działa, to potwarz i wredne pomówienie.

Jejku, ale mi wytknęłaś:P Ale masz racje, ten tekst pisałem trochę na chybcika. No cóż, następnym razem postaram się unikać takich błędów. Dzięki, że w ogóle chciało Ci się taką szczegółową analizę przeprowadzić. A co do tego pisania, to tak, masz rację, jestem z tego gatunku ludzi, którzy piszą dla samego pisania, dla samej radości która z tego płynie. Ale w miarę możliwości staram się też, żeby te wypociny nadawały się do przeczytania przez innych. Raz mi wychodzi lepiej, raz gorzej, jak zresztą widać :P

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

A co do tego Olkusza, to tam mieszkam i postanowiłem akcję jakiegoś tekstu w rodzinnych stronach umieścić :P

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Niedoróbki tekstu zostały wyżej bardzo szczegółowo wymienione, więc nie będę powtarzał. Tekst nic wspólnego z gore nie ma - na szczęście! - bo gore w literaturze ma taki sam sens jak porno, czyli żaden.

Jest zalążek pomysłu, który można ciekawie rozbudować w kawał mrocznego, ciężkiego fantasy, o ile kontynuacja będzie znacznie bardziej dopracowana.

Wbrew pozorom, opisać zło i okrucieństwo w taki sposób, żeby to było wstrząsające i mocne, jest bardzo trudną sztuką, a droga tylko juchą i flakami wytyczona do tego celu nigdy nie zaprowadzi. Barwne i rozległe opisy rzeźni to na dłuższą metę nuda i na pewno nikogo nie przestraszą ani nikogo nie poruszą.

Póki co -  bardzo przeciętnie.

Nowa Fantastyka