Gdzieś w Bieszczadach
Hojotoho! hojotoho! heiaha! heiaha!
hojotoho! hojotoho! heiaha! heiaha!
hojotoho! hojotoho! hojotoho! hojotoho!
heiaha ha! hojoho!
Widar siedział w fotelu, ze spojrzeniem utkwionym w ścianie. Jodłowanie sopranistki działało mu na nerwy, ale nie miał siły wstać i wyłączyć CD z operą Wagnera. Nie, żeby lubił operę. Z muzyki tolerował jedynie tę relaksacyjną, z ptaszkami, szemrzącymi strumykami, względnie flecikiem w tle i koniecznie bez udziału skrzypiec, bo te wywoływały u niego gęsią skórkę. Wagnera kupił kiedyś, bo chciał wiedzieć, co kompozytor miał do powiedzenia o jego rodzinie i znajomych. Same brednie, jak się okazało, wszystko poprzekręcał.
Teraz katował się sopranem, wykonującym partie Brunhildy, bo miał dziwne wrażenie, że jego stan ma coś wspólnego właśnie z jakąś sopranistką. A był w stanie pożałowania godnym. Nie mógł jeść, ani spać, nie potrafił się do niczego zabrać i uznał, że życie jest do dupy. Odkąd ludzkość ucichła i żyła w harmonii, nie miał się na kogo i na co wkurzać. A właśnie te wybuchy złości dodawały jego życiu smaczku i zapewniały względną równowagę psychiczną. Bowiem kontakt z innymi miał jedynie wtedy, gdy wahadło jego nastroju znajdowało się w polu skopać komuś tyłek, ku czemu od dawna nie miało okazji. Skutkiem była deprywacja zmysłowa, mówiąc po ludzku, Widar nudził się tak bardzo, że gdyby nie był nieśmiertelny, dawno by umarł.
Diwa jodłowała w najlepsze, kiedy potraktowane kopniakiem skrzydło drzwi walnęło z impetem w ścianę. Futrynę wypełniła w całości postać potężnej kobiety w skrzydlatym hełmie.
– Tu się schowałeś, stary capie! – zahuczała basem, ochrypłym od wojennych okrzyków i litrów piwa.
– Witaj, Brunhildo. Wcale się nie ukrywałem – odparł bezbarwnym głosem.
Walkiria wkroczyła do środka, zatrzasnęła drzwi i kichnęła potężnie, bo zalegający w chacie od dziesięcioleci kurz zaatakował jej nozdrza. Spojrzała na boga. Skołtuniona broda sięgała mu do pasa, niemyte od dawna włosy były jeszcze dłuższe, spojrzenie miał tępe i zrezygnowane. A na dodatek w chacie śmierdziało niemiłosiernie.
– O, widzę, że ciebie też wzięło – powiedziała już łagodniej.
Widar wzruszył wychudzonymi ramionami.
– Cz-czego chcesz?
– Idziesz ze mną. Tylko najpierw musimy doprowadzić cię do porządku – oznajmiła.
– Dokąd? – zapytał apatycznie.
– A jak, do cholery, myślisz!
Walhalla
Ostrzyżony i wypucowany Widar pchnął olbrzymie drzwi, prowadzące do głównej sali, zrobił krok, by wejść do środka i zastygł, oniemiały. Gdyby Brunhilda nie przytrzymała powracających ciężkich drewnianych skrzydeł, walnęłyby w boga.
– Co, na wykałaczkę Lokiego, się tutaj stało? – zapytał wstrząśnięty.
Zwykle gwarna i pełna tłukących się wojowników sala była teraz cicha i pusta. Koronkowe serwetki i bieżniki, wespół z ręcznie malowanymi wazonikami zdobiły stoły, na dodatek na ścianach wisiały makramy i słodkie obrazki.
– Twój durny pomysł się stał – mruknęła Hlokk, a szydełko w jej ręku zaczęło się poruszać szybciej.
– No! – warknęła Gudr, szczękając drutami.
Widar aż się zachwiał pod ciężarem nienawiści w jej głosie. Dopiero teraz zauważył, że wszystkie walkirie noszą wełniane, najwyraźniej ręcznie robione szaliki, czapki i swetry ze wzorem w jelenie. Bóg wodził wzrokiem od jednej wojowniczki do drugiej.
Olrun pracowała skupiona, z wysuniętym koniuszkiem języka. Podniosła pęsetą kwiatek, wycięty z papierowej serwetki i przykleiła go na butelkę. Wzdrygnęła się pod spojrzeniem Widara, przygryzła sobie język i splunęła krwią na podłogę.
– Decoupage – wysyczała wściekle.
Thrud walczyła z długimi kawałkami włóczki, wiążąc je w misterne węzły.
– Makrama – poinformowała, krzywiąc się z niechęcią.
Pozostałe walkirie też oddawały się różnym rodzajom rękodzieła. Oszołomiony Widar osunął się na najbliższą ławę.
– G-gdzie są wszyscy? – Bezradnie zatoczył ręką.
– Musiałyśmy ich uśpić – wyjaśniła Brunhilda.
– Co?!
Walkirie zaczęły gadać jedna przez drugą. Z tego zgiełku wyłoniła się opowieść o buncie znudzonych wojowników.
– Właściwie nudzili się od zawsze, ale wcześniej mogli przynajmniej popatrzeć, jak ludzie skaczą sobie do gardeł. A teraz! Ech, spójrz tylko na nas – nawijała Hlokk, a szydełko w jej dłoni śmigało coraz szybciej.
– N-no dobrze, a gdzie o-oni są? – dopytywał się Widar.
– Tradycyjnie, śpią pod jakąś górą – odpowiedziała Thrud.
– A wierz mi, nie było łatwo o wolne miejsce dla nich. Wszystko zajęte! Giewont, Czantoria… Pod byle pagórkiem śpią jacyś rycerze. W końcu udało nam się znaleźć pusty Stożek – dorzuciła Brunhilda.
– Ale da się ich o-obudzić?
– Jasne, wystarczy, że ktoś zawoła: pomocy, kurwa, pomocy – odparła z przekąsem Hlokk.
– No, to sobie chłopcy pośpią – westchnął Widar.
Walkirie zamilkły i patrzyły na niego wyczekująco. Bóg wiercił się niespokojnie pod ich spojrzeniami.
– N-no co? – zapytał w końcu.
– Musisz coś z tym zrobić, jakoś to odkręcić! – palnęła Hlokk.
Uśpione do tej pory wahadło nastroju Widara zaczęło się wolniutko przesuwać w stronę pola: skopać komuś tyłek. Nikt nie będzie mówił bogu, że musi coś zrobić!
– Musimy coś z tym zrobić – doprecyzowała Brunhilda, zanim doszło do wybuchu.
Widar westchnął, walkirie miały rację, problem polegał tylko na tym, że nie miał zielonego pojęcia, jak wyjść z tego bajzlu.
– A może… – zaczęła nieśmiało Olrun.
Jej pomysł nikomu się nie spodobał, ale zainicjował prawdziwą burzę mózgów. Kobiety porzuciły robótki ręczne, na stole pojawiły się nie wiadomo skąd kufle piwa, a atmosfera zaczęła nieco przypominać tę sprzed stu lat. I w tym rozgardiaszu wykluła się w końcu idea, którą postanowili wprowadzić w życie.
Epilog
Kilka dni później w najważniejszych gazetach świata ukazało się ogłoszenie:
Komando Uciszających Rwetes Wikingów
informuje, że z dniem 1 sierpnia 2119 roku zawiesiło swoją działalność.
Od tego momentu każdy może wrzeszczeć do woli, wyżywać się na innych i czynić wszelki hałas bez obaw o konsekwencje.
Przez kilka dni nic się nie działo. Walkirie nerwowo obgryzały paznokcie, a Widar popadł w katatonię. Aż któregoś dnia…
Drobny, pryszczaty chłopak szedł chodnikiem ze wzrokiem utkwionym w kolumnie cyfr, którą wyświetlały jego okulary. Był tak zajęty obliczeniami, że nie zauważył czerwonego światła. Obły poduszkowiec zahamował w ostatnim momencie.
– Jak łazisz, kretynie! – wrzasnął otyły pasażer pojazdu.
Przechodnie zatrzymali się zdumieni i zszokowani.
– No, i co się gapicie! Żaden pieprzony wiking tu nie przylezie! – wydzierał się dalej grubas.
Okularnik wpatrywał się w przestrzeń, a przynajmniej tak wyglądał, bo w istocie gorączkowo przeszukiwał strony historyczne internetu. W końcu odnalazł tę dawno zapomnianą informację.
– Cisza, k-kurwa – wyjęczał i cisnął w pasażera lewym sandałem.
Gapie wstrzymali oddech, wstrzymywali go tak długo, jak się dało, ale nic się nie stało.
– Ha! – wykrzyknął triumfalnie grubas.
I zaczęło się mordobicie.
W Walhalli walkirie i Widar podskakiwali z radości i klepali się po plecach. Byli pewni, że teraz wszystko wróci do normy. Ludzie zaczną się żreć, awanturować, wdawać w kłótnie, dojdzie do rękoczynów i może nawet jakiejś wojny. I nie mylili się. Wypadki potoczyły się lawinowo. Wystarczyło ledwie kilka miesięcy, by kobyła historii wróciła na stary, dobrze sobie znany trakt. Choć w tym przypadku należałoby raczej mówić nie o kobyle, a o ośle.