- Opowiadanie: gonzo - Pajęczyna, część II

Pajęczyna, część II

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pajęczyna, część II

Kojarzę, że jakiś czas później, kiedy w zamroczeniu biegłem przed siebie, słyszałem jak ktoś wykrzykiwał za mną słowa:

– Jeleń powrócił panie Gidsby! On powrócił! – To był stary, stuknięty leśniczy. – A z nim ci przygarbieńcy!… Te monstra!…Co pana odwiedziły!… Niech się pan zatrzyma!…Panie Gidsby! – Biegłem przed siebie. Głos starego wariata mieszał się z szumem powietrza. Adrenalina krążyła w organizmie jak jad. Nie słyszałem go już. Biegłem ile sił w nogach. Byle jak najdalej.

Jednak to było później. Tak mi się zdaje.

 

*

 

Straciłem koncentrację.

Siedziałem dalej na przystanku metra.

Nie wiem czemu, ale znowu nie mogłem się skupić. Żołądek zaczął mnie paskudnie boleć.Zakręciło mi się w głowie, po czym gwałtownie zwymiotowałem.

Przetarłem usta i spojrzałem na podłogę. Przede mną leżała ciepła mieszanina niestrawionych frytek, żółci, krwi i mięsa. Było tam coś jeszcze. Kawałek ludzkiej małżowiny.

Znowu zrobiło mi się niedobrze.

Opanowałem jednak odruch wymiotny, wstałem i dowlokłem się do ławki obok. Spojrzałem na zegar nad moją głową. Jeszcze siedem minut.

Zamknąłem oczy, spróbowałem się skoncentrować.

Udało się.

 

*

 

Wcześniejsze wspomnienie znowu wróciło.

Siedziałem wtedy w salonie w towarzystwie dwóch prawników.

Było cicho.

Na zewnątrz lało.

Strzeliła błyskawica.

I wtedy zobaczyłem, jak przez ułamek sekundy Fellow, pod wpływem tego błysku zdawał się być kimś, czymś innym. Naprzeciwko mnie siedziała ciemniejsza od mroku przygarbiona, jakby eteryczna postać. Na ciele krążyły jak węże krwiste tatuaże.

– Coś się stało panie Gidsby? – usłyszałem pełen troski głos Artura Pukkera.

Wyrwało mnie to z nagłego zamroczenia. – Nie, nic… wydawało mi się, że coś widziałem… – Spojrzałem jeszcze raz na Fellowa, jednak ten znowu wyglądał jak wysoki aplikant z uśmiechem urzędnika – … Nieważne. Kontynuujcie panowie.

– Dobrze, w takim razie – Pukker zamyślił się na chwilę wodząc palcem serdecznym po swoich siwych wąsach – …Widzi pan te dokumenty– wskazał na cztery równe stosy kartek wypełnione jakimiś pieczęciami i zapisane fioletowym atramentem.

– Tak. Mam je wszystkie podpisać?

– Ależ skądże, panie Gidsby – uspokoił mnie prawnik. – Myślę, że to nie będzie konieczne.

– W takim razie jakim sposobem nabędę prawa po moim ojcu na mocy tej sukcesji… Na mocy Sukcesji Uniwersalnej?

– Proszę zauważyć, że nie wspominałem o podpisaniu jakichkolwiek dokumentów, a jedynie sporządzeniu i uzupełnieniu.

– Zgadza się– wesoło zawtórował Fellow.

– Jedyne co musimy zrobić – ciągnął Pukker – to wprowadzić pana w stan prawny, co w zasadzie już prawie dobiegło końca, niejako przez samą naszą obecność i rozmowę. Proszę pamiętać, że mówimy o Sukcesji Uniwersalnej.

– Rozumiem – powiedziałem, chociaż nie bardzo rozumiałem. Bo na jakiej podstawie w świetle prawa te dokumenty mają być ważne?

– Zatem ostatnią przesłankę, do zakończenia całego aktu spełnimy już za chwilę. Jest to, powiedzmy, nieco bardziej skomplikowane. Jednak nim to nastąpi musi pan jeszcze wiedzieć coś o ojcu.

– Koniecznie, proszę pana – odezwał się Fellow z entuzjazmem.

– Słucham, panie Pukker.

– Tutaj dochodzimy do meritum naszego spotkania – zaczął prawnik i zniżył nieco głos. – Musi pan wiedzieć, że to co teraz powiem, wywoła pewne skutki w pana życiu. Proszę mi wybaczyć, jeżeli to co mówię wydaje się być zwykłym pustosłowiem, ale proszę mi wierzyć, że tak nie jest. Może zacznę od razu od tego, że ja i pan Fellow jesteśmy Prawnikami.

– Ja jestem tylko aplikantem – poprawił Fellow.

– Aczkolwiek niebawem się nim pan stanie – zgromił go lekko Pukker.

– Tak jest– tamten wrócił do porządku.

– Zatem materia naszych właściwości, a tym samym naszych przywilejów i obowiązków rozpościera się w sferze nieco szerszej, niż jest pan w stanie pojąć, panie Gidsby. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że jest pan w stanie wyobrazić sobie tylko małą część tego zakresu.

– Myślę, że nieco pan przesadził – zaprzeczyłem.

Pukker spojrzał na mnie łagodnie – Pańska pewność siebie jest godna podziwu. Aczkolwiek niepodbudowana jakimkolwiek uzasadnieniem. Zajmujemy się bowiem sprawami związanymi z przestrzeganiem i wypełnianiem Prawa. To właśnie my doglądamy, niczym drobiazgowy zegarmistrz, czy wszystkie trybiki, sprężyny i układy działają jak należy oraz czy nie są sprzeczne ani z sobą, ani z wielkim mechanizmem, jakiemu służą. Świat bowiem jest nieco bardziej skomplikowany, niż wygląda to na pierwszy rzut oka. Także przy kolejnych próbach zgłębienia go, w pewnym momencie można dojść do wniosku, że jest to nie tylko trudne, ale wręcz niewykonalne. Wielu wielkich tego świata tworzyło różne teorie i metody, by wytłumaczyć, zrozumieć, czy choćby spróbować to pojąć, ale wszystkie prowadziły do tego samego. Do absurdu. Dzieje się tak dlatego, panie Gidsby, że ludzie nie posiadają takiego aparatu percepcji, aby pojąć, lub nawet poczuć jak to wszystko tak naprawdę wygląda. A co gorsza, próbują zgłębiać mechanizm, którego sami są tylko trybikiem. Elementarną cząstką. Niczym więcej – uśmiechnął się pod wąsem. Jednak nie był to już ten sam serdeczny uśmiech, lecz brzydki grymas pełen pogardy i ironii.

– Bo czymże jest człowiek wobec Wielkiego Mechanizmu Przeznaczenia, panie Gidsby?

Nie odpowiedziałem.

Przyznam, że powoli cała wizyta prawników robiła się dla mnie absurdalna. Słuchałem jednak dalej. Czułem, że powinienem.

– Dlatego też – podjął po chwili Pukker, którego wyraz twarzy na powrót stał się dobrotliwy i godny zaufania. – Naszym zadaniem jest również poprawianie wadliwie pracujących elementów. Powody tych anomalii są różne. Ludzie pojmują cztery procent występującej w całym Wszechświecie materii. Dlatego też ograniczymy się do jednego rodzaju anomalii. Do zmiany przeznaczenia. – Poczułem, jak atmosfera w pokoju zaczęła powoli ‘gęstnieć'. Powietrze wydawało się być bardziej płynne i świszczało mimowolnie przy każdym moim wdechu. Na garniturach przybyszów znowu zaczęły pojawiać się dziwne twarze i fraktale, będące jakby w nieco głębszej tonacji niż barwa samego materiału. Słyszałem dokładnie każdy trzask palącego się w ogniu kawałka drewna i każdą kroplę uderzającą głucho o szybę. I bardzo dokładnie słyszałem głos niskiego prawnika. – Pański ojciec zagrał w bardzo niebezpieczną grę. Słowo ‘śmiertelną' również nie wyrazi całej grozy tego wydarzenia, ale jest mu najbardziej bliskie. Otóż pana ojciec, panie Gidsby zawarł pewien pakt z kimś, kto pojawia się czasem przy odchodzących z tej rzeczywistości.

Zdawało mi się, że przed moimi oczami znowu pojawia się obraz, jak na filmie, gdzie bawię się małym samochodzikiem strażackim i nieopatrznie podbiegam do drzwi żeby go podnieść. A potem widzę te nogi. Jego nogi, zwisające bezwładnie.

– Musi pan być świadomy, że On nie pojawia się często. Zazwyczaj bardzo rzadko to robi. I zazwyczaj przy samobójcach, którzy nie dopełnili jeszcze swojego przeznaczenia. Pański ojciec był dokładnie kimś takim. Było mu pisane być nędzarzem i nie mógł tego zaakceptować. Było mu pisane również wiele innych rzeczy, ale to już nie jest ważne. Istotne jest to, że Rogaty Pan złożył mu propozycję. Brzmiała ona prosto: życie, za życie. Franz Gidsby dostanie inne, lepsze życie o jakim nawet nie marzył, a w zamian dostarczy Mu życie kogoś innego, kogoś szczęśliwego – by czyn ten był prawdziwym bestialstwem. Przeciwność za przeciwność, krew za krew. Działanie Mechanizmu musi być zharmonizowane. Reguła ta może się wydawać brutalna i bezwzględna, ale jest ona Prawdziwa. Świat bowiem lubi silnych i karmi się słabymi. A Rogaty Pan ma pewne przywileje w czerpaniu z tego pokarmu. W ściśle określonych przypadkach, rzecz jasna – Pukker poprawił swój złoty okular na nosie.

Ja natomiast prawie w ogóle już nie oddychałem. Czułem jak serce bije mi coraz wolniej, roznosząc dudniący pogłos w całym pomieszczeniu. Również niczyje inne serce oprócz mojego nie biło w salonie. Zaczynałem sobie zdawać sprawę, że to co dzieje się z moim postrzeganiem i umysłem działa totalnie poza moją wolą.

– Implementacja fatum, panie Gidsby – odezwał się znowu niski przybysz, wyglądający na XIX wiecznego bankiera. – Różne rzeczy zaczną się zmieniać w pana życiu teraz, w przyszłości a nawet w przeszłości, czego na pewno pan już doświadczył.

 

Istotnie, doświadczyłem.

Parę dni temu, po imprezie.

Ale nie mogę jeszcze przejść do tego wspomnienia, chociaż woła mnie i chce się wyłonić. Jeszcze nie teraz.

 

– Pański ojciec – Pukker kontynuował wyjaśnienia – dostał to, co zostało mu obiecane. W gruncie rzeczy nie było to nawet trudne, wystarczyło zmienić aparat percepcyjny i bogactwo samo niejako przypłynęło do niego. Jednak ze swoim poprzednim przeznaczeniem, które oplatało go jak pajęczyna, która oplata każdego, nie byłby w stanie myśleć w ten sposób. Jak pan wie stał się on człowiekiem bardzo zamożnym, szczęśliwym i spełnionym. Każdego dnia zdawał się promieniować wdzięcznością i radością. Odnosił niewiarygodne sukcesy. A wszystko to za sprawą paktu. Paktu, którego nie dotrzymał. Lata bowiem mijały, a nikt nie został pozbawiony życia. Rogaty Pan jest cierpliwy, ale do czasu. Zdarzało się, że nieraz przypominał o sobie pańskiemu ojcu, ale ten zdawał się tym nie przejmować.

– Aż pewnego razu Franz Gidsby postanowił złamać warunki i oszukać Go. Było to niecałe siedem lat temu. Znowu popełnił samobójstwo, nie dopełniając przeznaczenia. A co gorsza, nie wyrównując długu. Bardzo to rozwścieczyło Rogatego Pana, jednak pański ojciec był sprytny i wydawało mu się, że jest w stanie uciekać przez wieczność przed swoim losem, tyle, że w innej, strasznej postaci.

Dobrze wiedziałem co miał na myśli.

– Próbował nawet pana ostrzec, ale bezskutecznie. No i w końcu, jakby to powiedzieć, zębate koła Mechanizmu złapały Franza Gidsby'ego, pochłaniając go w sobie. A dług został. I ktoś go musi spłacić – Pukker spojrzał na mnie wymownie. Bardzo nie podobało mi się to spojrzenie.

– ‘Albowiem pierworodni cierpieć będą za grzechy swoich ojców'– z powagą zacytował Fellow.

Poczułem nagłe uderzenie gorąca.

 

*

 

Było mi gorąco, wręcz duszno.

Głośna muzyka, światła stroboskopów i dziesiątki ponętnych ciał dookoła.

– To się nazywa impreza! – Pryszczaty wrzasnął mi do ucha.

Byliśmy w klubie ‘No Gravity', w miejscu, gdzie można albo odreagować po całym ciężkim dniu, albo liczyć na podryw (a było z czego wybierać), albo po prostu dobrze się bawić. Był to największy klub w mieście.

Umówiłem się z Nią w środku i wydawało mi się, że dostać się do owego ‘środka' to nic trudnego. Jednak myliłem się.

Najpierw czekaliśmy z Pryszczatym przed wejściem w ponad dwudziestominutowej kolejce. Ochroniarze bardzo dokładnie sprawdzali każdego, kto wchodził. Kiedy już zostaliśmy prześwietleni i podbito nam pieczątki na rękach, oddaliśmy płaszcze do wielkiej szatni. Potem szliśmy długim korytarzem. Był słabo oświetlony i trochę przypominał niski, ceglany tunel. Po kilku metrach dało się słyszeć delikatne dudnienie, potem coraz głośniejsze dźwięki, aż wreszcie muzykę i hałas. I nagle korytarz się kończył, a my zostaliśmy oślepieni przez światła, dźwięk i ruch setek ciał.

Główna sala liczyła aż cztery kondygnacje, a my wyszliśmy na najniższej. I jednocześnie największej. Był to olbrzymi parkiet, wielkości sporej części boiska piłkarskiego.

Otarła się o mnie jakaś roześmiana dziewczyna z dużą ilością błyszczyku na ustach.

Kiedy spojrzałem w górę, to zobaczyłem, że nad nami unoszą się kolejno cztery inne kondygnacje po bokach, a na wysokości trzeciej, naprzeciwko, był wielki, szklany balkon, na którym znajdowało się centrum dowodzenia ‘No Gravity', czyli czterech świetnych DJ'ów i facetów od świateł.

Byłem oszołomiony. I jednocześnie podekscytowany. Atmosfera miejsca udzielała mi się.

– Gdzie masz te laski?! – krzyknął Pryszczaty, szczerząc zęby.

– Nie wiem! – odkrzyknąłem. – Powinny być gdzieś przy stolikach na górze!

Skierowaliśmy się w stronę metalowych schodów.

Z trudem przecisnąłem się przez tłum spoconych i falujących w rytm muzyki ludzi. Światła stroboskopów oślepiały.

Przeszliśmy z Pryszczatym krętymi schodami na pierwsze piętro. Było ono jakby olbrzymim tarasem ze szkła i stali, wiszącym częściowo nad znajdującym się poniżej parkietem. Część natomiast była schowana w głębi budynku. W tym skrzydle były trzy bary oblegane przez rzesze ludzi i metalowe, wysokie stoliki z równie wysokimi krzesłami. Pod ścianą natomiast znajdowały się skórzane, szerokie kanapy w kolorze czerwieni. Wszystkie były pozajmowane.

Nigdzie Jej nie widziałem.

Po kilku minutach przepychania się przez nieco rzadszy niż na parterze, ale mimo wszystko dość gęsty tłum ludzi przeszliśmy do kolejnych metalowych schodów pnących się wyżej.

Dlaczego ten klub musi być taki olbrzymi?

Muzyka ogłuszała.

Na drugim piętrze, zbudowanym analogicznie do pierwszego było jeszcze mniej ludzi. Była tam też Ona.

Od razu Ją dostrzegłem.

Siedziała w towarzystwie dwóch ładnych dziewczyn na skórzanej kanapie pod ścianą i śmiała się wraz z koleżankami. Piła coś przez słomkę z wysokiej szklanki.

Zauważyła mnie.

Pomachała do nas uśmiechając się uroczo, na co koleżanki od razu odwróciły się w naszą stronę.

Pryszczaty też zaczął machać. Słyszałem jak powiedział do mnie:

– Ale dupy! – I z szerokim uśmiechem ruszył w stronę stolika. Poszedłem za nim.

Przysiedliśmy się. Wszystkie świetnie wyglądały i wszystkie zwracały uwagę.

Ona szczególnie, a moją uwagę wręcz przykuwała. Miała spodnie rurki, modną koszulkę z lekkim dekoltem, szeroki skórzany pasek, długie kolczyki i srebrny wisiorek, który kończył się na Jej piersiach.

Uśmiechnęliśmy się do siebie.

Miała też delikatny makijaż lekko podkreślający Jej oczy i nieznacznie widoczne kości policzkowe. No i finezyjnie spięte włosy.

– Mam nadzieję, że długo nie czekałyście– powiedziałem głośno, próbując przekrzyczeć muzykę. Pokręciła głową, po czym dodała, że fajnie wyglądam.

– Dzięki – uśmiechnąłem się. – Ty za to wyglądasz…Wow! – roześmiała się.

Przedstawiła mi koleżanki. Nie dosłyszałem ich imion. Jedna miała ciemne, rozpuszczone włosy i bardzo ładną buzię oraz wesołą aparycję, druga natomiast była niczego sobie brunetką. Zwróciła uwagę Pryszczatego. Coś do niej zagadał, ale nie słyszałem co, bo siedzieli na przeciwległej kanapie. Widziałem jednak, jak dziewczyna zaśmiała się serdecznie i powiedziała głośno:

– Żartujesz?!- na co Pryszczaty z szelmowskim uśmiechem pokręcił głową.

Druga koleżanka natomiast przysłuchiwała im się i czasem dodała coś od siebie, na co zaraz ryknęli śmiechem we trójkę .

– Chyba wpadł im w oko – powiedziałem wesoło, na co Ona odparła, że najwyraźniej.

Siedziałem blisko i czułem Jej pobudzający zapach.

– Posłuchaj – zacząłem, a Ona nachyliła się w moim kierunku. – Chciałem Cię spytać ostatnio o coś. Nie wiem nawet jak się nazywasz. No i jaki masz numer komórki…No wiesz, jeżeli chciałabyś dalej utrzymywać ze mną kontakt.

Powiedziała, żebym wyjął telefon, po czym wpisała rząd cyfr i oddała mi go z powrotem.

– Jak cię mam wpisać?

Na chwilę się zamyśliła i odparła, że jak chcę.

Jeszcze raz na Nią spojrzałem.

Nim zdążyłem po raz drugi spróbować dowiedzieć się o imię, Ona wstała, chwyciła mnie za rękę i powiedziała, żebyśmy poszli tańczyć. Stało się to tak szybko, że nawet nie zaprotestowałem. Miała ciepłą dłoń.

Zostawiliśmy resztę przy stoliku, a ja szedłem prowadzony przez roześmianą dziewczynę wprost na parkiet. Jednocześnie poczułem się bardzo pobudzony i pełen entuzjazmu.

Widziałem, jak przechodząc przez tłum, co chwila ktoś zwracał na Nią uwagę i mierzył spojrzeniem. Budziła zainteresowanie.

Zeszliśmy na parter.

Muzyka i światło zlewały się na nas ze wszystkich stron.

Poprowadziła mnie nieco głębiej w tłum i zaczęliśmy tańczyć.

Byłem blisko.

Dziwne jest, w jaki sposób działa na człowieka zbiorowość i stopniowe odurzanie muzyką, laserami i światłem. Powoli zaczyna się zrzucać z siebie wszystkie kajdany skrępowania i ciało dostraja się do reszty otoczenia. Do rytmu, do poruszających się nóg, brzuchów i do strumienia energii, który przy takiej ilości ludzi jest dość potężny. Czułem niemal namacalnie tę energię. Eksplozja entuzjazmu, radości i lekkiej dzikości. Starałem się zgrać z tym wszystkim i z minuty na minutę moje ruchy były coraz bardziej płynne.

Ona natomiast od razu zdołała załapać i przyswoić tę specyficzną siłę, która sprawia, że najważniejsza jest mała przestrzeń parkietu, którą posiadamy i co na tej przestrzeni robimy ze swoim ciałem. A Ona wiedziała co robić.

Każdy Jej ruch, choć z pozoru nieznacznie różniący się od ruchu reszty otaczających nas ludzi, zdawał się manifestować pewną indywidualnością. Był przesycony ekscytacją, radością, a także całkowitą wolnością i spełnieniem. Nieznaczne falowanie bioder kipiało wręcz erotyzmem.

Powoli, próbowałem ‘dostroić' swoje ciało z Jej ciałem. Nie było to nawet takie trudne. Poczułem ten żywy strumień energii z którym razem popłynęliśmy. Nasze ruchy perfekcyjnie zgrywały się z sobą.

Była teraz bardzo blisko mnie.

Czułem zapach Jej ciała i widziałem pojawiające się na szyi malutkie kryształki potu.

Zbliżaliśmy się do siebie coraz bardziej. Z początku nieśmiało, później z większą ekscytacją i apetytem.

Zaczepne muśnięcie mnie biodrem.

Delikatne przejechanie moją dłonią po Jej talii.

Skróciła dzielący nas nieznaczny dystans, tak że chwilowo stykaliśmy się z sobą ciałami. Objąłem Ją, zarzuciła mi ręce na szyję.

Coraz bardziej mi się podobało.

Czułem bardzo dobrze już nie tylko Jej zapach, ale ciało. Byliśmy rozgrzani i pełni energii, przez co nasze ruchy stały się jeszcze bardziej bliskie potężnej sile manifestującej się na parkiecie. Ruchy te były przepełnione wzajemną fascynacją i erotyzmem.

Patrzyliśmy sobie w oczy. Falowaliśmy zgodnie, idealnie zgrani, jakby kierowała nami wspólna, niezależna od nas świadomość.

Próbowałem zgłębić spojrzenie tych tajemniczych, zielonych oczu i dumnego, podniecającego spojrzenia.

Bańka znowu odgrodziła nas od reszty. Znowu poczułem Jej fascynację moją osobą i chęć zgłębienia mnie. Nie miałbym nic przeciwko.

Bardzo długo trwaliśmy w tym stanie.

W pewnym momencie ktoś nas brutalnie szturchnął i wylądowaliśmy na ziemi.

Wyrośnięty rudy dryblas, który zrobił to celowo, uśmiechnął się z satysfakcją, przeklął coś pod nosem i zniknął w tłumie.

Miałem ochotę wykastrować gnoja.

– Nic ci nie jest? – spytałem Jej. Odparła, że na szczęście nie, ale że musi się czegoś napić.

Pomogłem Jej wstać i tym razem to ja prowadziłem. Trzymała mnie nieco mocniej, niż w momencie, kiedy schodziliśmy na parkiet.

Gniew ustąpił miejsca kolejnej fali fascynacji dziewczyną.

 

Przyniosłem nam po wysokiej szklance jakiegoś napoju z lodówki, przystrojonego miętą i kilkoma innymi liśćmi.

Pryszczatego i brunetki nie było.

Dosiadła się do nas dziewczyna w ciemnych włosach.

Nie pamiętam o czym rozmawialiśmy, ale wiem, że opowiadała jakąś zabawną historię, która się jej przytrafiła niedawno. Niestety, oprócz ogólnego zarysu, że cała akcja działa się w autobusie, a jej głównym bohaterem był facet z wieszakiem w dupie nie potrafiłem odtworzyć później szczegółów.

Potem przyszedł Pryszczaty z brunetką. Chyba wrócili z parkietu, bo ten zaraz poleciał po zimne piwo i drinka dla dziewczyny.

Następnie Pryszczaty zaczął przytaczać jedną ze swoich zabawnych, grubo przesadzonych i totalnie nieprawdziwych opowieści, związanych z wydarzeniem, które nie istniało. Najważniejsze jednak, że było śmieszne.

Widziałem, jak brunetka zaczynała się do niego coraz bardziej kleić.

Dostrzegłem coraz większy uśmiech malujący się na twarzy Pryszczatego.

Jednak nie on absorbował moją uwagę.

Dziewczyna była we mnie lekko wtulona i co chwila spoglądaliśmy na siebie. Czasem szepnęła mi coś do ucha, czasem uśmiechnęła się uroczo, czasem spojrzała bardzo zalotnie.

Pragnąłem Jej i wiedziałem, że Ona czuje to samo wobec mnie.

Godziny mijały bardzo szybko.

Muzyka była tak samo głośna, a światła tak samo odurzające jak na początku naszej imprezy. Jedynie ludzi było powoli coraz mniej.

Koleżanka w ciemnych włosach wyszła godzinę temu, a kiedy Ona poszła do łazienki, Pryszczaty mrugnął do mnie i powiedział, że też już muszą lecieć. Brunetka wydawała się być lekko wstawiona i wpatrywała się w mojego kumpla wielkimi jak talerze oczami.

– Ciekawe co jej naopowiadał o sobie?– przeszło mi przez myśl, po czym pożegnałem się z nimi.

Przez kilka minut siedziałem sam na kanapie. Byłem szczęśliwy i głęboko zauroczony.

Czułem, że mam naprawdę duże szczęście, bo rzadko zdarza się poznać, a co dopiero spotykać z taką dziewczyną jak Ona.

Właśnie.

Sięgnąłem do telefonu i zobaczyłem, że numer był jeszcze nienazwany.

– Skoro nie chce mi powiedzieć teraz, to powie mi później – pomyślałem, po czym wpisałem uśmiechniętą buzię.

Gotowe.

Dziewczyna długo nie wracała.

W końcu przyszła. Była nieco zmieszana.

Powiedziała, żebyśmy poszli już, bo przed wejściem do łazienki próbował ją zaczepić jakiś rudy dryblas z dwoma wyrośniętymi typami, i że zamknęła się w środku, czekając, aż odejdą.

Miałem złe przeczucia.

Dość szybko się zebraliśmy i poszliśmy do szatni.

 

Kiedy wyszliśmy z ‘No Gravity', wrażenie niepokoju minęło.

– Więc nie powiesz mi na razie jak się nazywasz? – Spytałem, uśmiechając się. Pokręciła głową i zagryzła dolną wargę w uśmiechu, po czym dodała, że zrobi to dopiero, jak…Nie dokończyła.

– Jak co? – spojrzałem na Nią z ciekawością. Uśmiechnęła się i odpowiedziała, że nie powie.

– Dobrze , w takim razie też zachowam dla siebie, to jak się nazywam – udałem oburzenie i odwróciłem głowę. Roześmiała się i powiedziała, że nie muszę, ponieważ nazywam się Frank. Frank Gidsby.

– Skąd to wiesz? – zdziwiłem się i też uśmiechnąłem. Przechyliła lekko głowę na bok. – No tak! Mogłem się spodziewać, że ci to powie. Nigdy nie umiał trzymać języka za zębami!

Zaczęliśmy się śmiać.

Była bardzo przyjemna noc, czułem się cudownie.

Wtedy, niespodziewanie nachyliła się w moją stronę i szepnęła co muszę zrobić, żeby poznać Jej imię. A raczej co razem musimy zrobić. I na koniec delikatnie ugryzła mnie w ucho.

Poczułem, jak zaczęło krążyć we mnie pożądanie.

– Możemy nawet teraz…Nie? – Zobaczyłem jak z rozbawieniem kręci głową. – To może dzisiaj u mnie…Nie, jest ojczym…To u Ciebie!…Możemy u Ciebie? – powiedziała, że chętnie, ale nie dzisiaj. – Jak najbardziej! … Tylko … Powiedz mi…Masz młodszego brata?…

Zdziwiła się.

– Czemu pytam?…A, bo…Bo zdarzyło mi się kiedyś…To znaczy… Nieważne!

Znowu roześmialiśmy się.

Chciałem Ją wtedy pocałować.

Jednak coś mi przeszkodziło.

 

Poczułem, jak coś ciężkiego walnęło mnie w żebra, a potem w twarz, z prawej strony. Ktoś chwycił mnie za włosy, okręcił i kopnął w brzuch. Upadłem.

Znowu dostałem kopniak w brzuch, a potem ktoś przeorał mi pięścią po twarzy. Zamroczyło mnie.

– Chwyć go – usłyszałem nieprzyjemny głos.

Ktoś mnie podźwignął i założył mi ramieniem dźwignię na szyi. Zacząłem się dusić.

Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że przede mną stoi ten rudy dryblas, który szturchnął nas brutalnie wtedy na parkiecie. Dziewczynę trzymał wysoki napakowany siedemnastolatek w dłuższych blond włosach zachodzących na oczy.

– Myślałeś, że z taką dupą sam odejdziesz? – spytał.

– Puść ją, gnoju! – odkrzyknąłem.

– Nieładnie– uśmiechnął się rudy. Podszedł do mnie i uderzył mnie kolanem w genitalia. Zamroczyło mnie.

Słyszałem, jak dziewczyna krzyczy.

– Stul ryja! – Wrzasnął tamten.

Otworzyłem oczy, a on znowu do mnie podszedł.

– Zrobimy tak – zaczął. – Po kolei z chłopakami ją przerżniemy, a ty na to popatrzysz.

– Spierdalaj! – Wrzasnąłem i próbowałem się wyszarpać. Bezskutecznie.

W zamian dostałem kolejną porcję bólu.

 

Rudy podszedł do Niej i kazał blondynowi przewrócić Ją na ziemię.

Krzyczała i wyrywała się.

We dwóch unieruchomili Jej ręce i dryblas zaczął dobierać się do spodni.

Byłem oszołomiony, czułem jak krew cieknie mi z łuku brwiowego.

– Musi cię to strasznie wkurwiać, tak patrzeć jak ją pierdolimy – usłyszałem głos tego, który mnie trzymał. – Ale za pół godziny będzie po wszystkim śmieciu – mocniej poprawił uścisk. Nie mogłem przełknąć śliny.

Zobaczyłem, jak opuścili Jej spodnie do połowy kolan. Napakowany blondyn śmiał się, a rudzielec zdjął swoje spodnie, wyciągając na wierzch członka i przygwoździł Ją własnym ciałem do chodnika.

Nic nie mogłem zrobić, nie chciałem na to patrzeć. Byłem całkowicie bezsilny i słaby, a ten gnój drugą ręką skierował mi głowę tak, żebym oglądał, co z Nią robią.

Widziałem, jak rudzielec wchodzi w Nią, jak Ona krzyczy.

Chciałem ich pozabijać, darłem się ile sił. A oni cieszyli się coraz bardziej. Ogarnęła mnie prawdziwa furia, zacząłem się rzucać, ale nic to nie dało. Był ode mnie silniejszy.

Widziałem jak przez kilka minut gwałcił Ją, głośno sapiąc i jak inne wyrostki się z tego śmieją.

Dostałem niespodziewanie silny cios w skroń.

Straciłem na chwilę przytomność.

Kiedy otworzyłem oczy, rudzielec trzymał dziewczynę i śmiał się patrząc na mnie, a blondyn sapał i jęczał głośno.

Zacząłem znowu wrzeszczeć.

Po tym ciosie, myślałem, że czaszka mi pęknie.

Ocknąłem się, najwyraźniej po kilku minutach. Dalej słyszałem Jej krzyki. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że leżę bezwładnie na chodniku, a rudzielec i blondyn trzymają dziewczynę. Wielki facet, który mnie trzymał, rozpinał właśnie spodnie.

Czułem się dziwnie. Słyszałem tylko krzyki dziewczyny i szyderczy śmiech młodych oprawców. Nie mogłem się ruszyć.

Wokół ani jednej żywej duszy na ulicy.

Chciałem wstać i ich zamordować, rozszarpać. Czułem jednocześnie, że coś bardzo cennego zostało odebrane i splugawione bestialsko w tamtej chwili. Próbowałem się podnieść, ale nie miałem w ogóle sił.

 

I wtedy poczułem, że coś się we mnie zmienia.

Rozbudziła się we mnie prawdziwa furia, w moich żyłach krążyła

spora ilość adrenaliny. Poczułem nienawiść i moc. Chciałem zabijać.

Pamiętam to jak przez mgłę.

Świat zwolnił, ja się podniosłem, a oni nagle przestali się śmiać.

Powoli podpłynąłem jednym długim skokiem do tego, który mnie trzymał i z łatwością obróciłem w swoją stronę. Jego twarz wyrażała coś pomiędzy skrajnym podnieceniem a przerażeniem. Wyszarpałem mu genitalia i odgryzłem pół twarzy, po czym z olbrzymią plastycznością wygiąłem kręgosłup. Trzasnęło.

Kolejno doskoczyłem do blondyna , gdy ten gotował się do ucieczki. Chwyciłem go za prawe ramię, wyszarpując połowę ciała aż do krzyża.

Wtedy odwróciłem się w stronę rudego. Stał w miejscu i szyderczy uśmieszek zszedł z mu z twarzy.

Czułem tak potężną nienawiść, że postanowiłem jak najdłużej go mordować. Podszedłem, a właściwie to podpłynąłem w powietrzu i wylądowałem na jego stopie. Poczułem, jak wszystkie kości gruchoczą się pod moim naciskiem i usłyszałem odgłos ich kruszenia. Potem obserwowałem jak od lewej nogi zaczęły pędzić w stronę kręgosłupa niebieskie światełka. To były impulsy elektryczne. Mknęły do centralnego ośrodka nerwowego.

Komunikat doszedł.

Rudzielec wrzasnął odczuwając niewyobrażalne cierpienie. Wtedy też zbliżyłem moje oczy do jego oczu, zjeżdżając prawą dłonią nisko. Zajrzałem mu głęboko w umysł, przekroczyłem świadomość i zauważyłem subtelne mechanizmy podświadomości. Wszystkie działały jak szalone.

Zamknąłem oczy.

I mocno ścisnąłem prawą dłoń.

 

Kiedy uchyliłem powieki, poczułem coś na moich ustach.

To były Jej usta. I właśnie wsuwała język.

Momentalnie z głębokiej nienawiści, poczułem olbrzymią radość, ekscytacją i podniecenie.

Znowu byliśmy w drodze powrotnej z klubu, a Jej nic nie było.

Kiedy skończyliśmy się całować, poczułem się zmieszany. Podwójnie.

Widząc to, powiedziała, że dla następnego razu muszę się bardziej namęczyć i uśmiechnęła się zalotnie.

Była piękna, szczęśliwa i niesamowicie pociągająca.

Wtedy to zdałem sobie sprawę, że przecież przed chwilą wyszliśmy z ‘No Gravity', bo Ona wychodząc z łazienki spojrzała na zegarek. Było już późno. I dlatego musieliśmy szybciej wyjść.

Aczkolwiek odczuwałem swoiste deja vu.

 

Minęło nas trzech ludzi. Jeden był postawnym blondynem w okolicach siedemnastu lat, drugi również był napakowany, a trzeci…Trzeci na mnie spojrzał. Był rudym dryblasem, którego skądś kojarzyłem. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, ten wrzasnął i wywrócił się. Potem szybko zniknęli.

 

Pamiętam, jak odprowadziłem Ją wtedy do taksówki i jak długo wodziłem wzrokiem za oddalającym się żółtym samochodem.

To była cudowna noc.

I bardzo gwieździsta.

 

*

 

Coś świeciło niemal tak mocno jak gwiazdy. Szybko jednak uzmysłowiłem sobie, że to tylko żarzące się drwa w kominku i skutek poszerzonej chwilowo percepcji.

Poczułem kolejną falę uderzenia gorąca, omal nie zemdlałem.

– Panie Gidsby– usłyszałem głos Pukkera. – Za niedługo proces wejścia w sytuację prawną pańskiego ojca na mocy Sukcesji Uniwersalnej dobiegnie końca i przejmie pan dług jegomościa Franza. Co do wypełnienia paktu, który podczas implementacji fatum, wszedł w pajęczynowatą strukturę pańskiego przeznaczenia, to drogi są dwie. Świadomie, bądź nieświadomie ureguluje pan to świadczenie. I proszę pamiętać o trzech zasadach: przeciwność za przeciwność, krew za krew, życie za życie. Do niczego więcej nie jest pan zobligowany.

Nastała cisza.

Moje postrzeganie wracało do normy. Czułem się jedynie słabo.

Wyprostowałem się w fotelu. Na stole nie było już żadnych dokumentów, a prawnicy wpatrywali się we mnie.

– Wyborna kawa– uśmiechnął się ciepło Pukker z filiżanką w ręku.

– Wyśmienite ciastka– zawtórował mu Fellow, poczym nadgryzł jedno.

– Wynoście się– powiedziałem cicho.

– Bardzo mi przykro, obowiązki nie pozwalają, a tym bardziej etykieta…

– Wynocha!- ryknąłem, wytrącony z równowagi przez niskiego prawnika.

Zrobiło się cicho.

Poczułem, że znowu tracę siły.

-…Tym bardziej etykieta, której surowo przestrzegamy, nam nie pozwala, szanowny panie – dokończył Pukker.

Podniosłem się powoli z fotela.

W tym momencie poczułem jak zimne deszczowe powietrze napływa do domu. Odwróciłem się w stronę drzwi. Były otwarte na oścież. A w nich stał ostatni przybysz.

Ciarki przeszły mi po plecach.

Na tle ulewy i czarnej, nieprzyjemnej nocy, która wlewała się drzwiami do środka stał człowiek. Był wysoki i przygarbiony, nosił długi czarny płaszcz i trzymał coś w ręce. Zdawał się sunąć powoli nad ziemią w naszym kierunku. A za nim wlatywało zimne i przesycone wilgocią powietrze. Z każdym metrem jego rysy zdawały się być coraz bardziej widoczne. Łysy, pomarszczony z małymi ustami skrzywionymi w grymasie i okularami w złotej oprawie. Za nimi kryła się para oczu, której zimne, bezwzględne spojrzenie budziło strach.

Był już w odległości kilku metrów od nas, częściowo widoczny dzięki światłu lampy i kominka. Częściowo był skryty w mroku. To co trzymał w ręce również znajdowało się po stronie cienia. Zdawało się poruszać.

– Panie Pilgerry, witamy – nisko skłonił się Artur Pukker, a za nim Fellow. Tamten machnął nieznacznie ręką.

– Panie Gidsby, oto jeden z najznamienitszych spośród istniejących Prawników, a jednocześnie mój wspólnik, pan Pilgerry.

Nie ukłoniłem się.

Pilgerry obrócił się w stronę Pukkera i zaczął coś mówić. Nie wiedziałem co, bo poruszał wyłącznie ustami.

– Ależ naturalnie, magnificencjo– oznajmił lekko przestraszony, niski prawnik. – Wszystko, co należało przekazać panu Frankowi Gidsby'emu zostało przez nas przekazane i czekamy jedynie na pańską inicjatywę, by dokończyć akt Sukcesji Uniwersalnej.

Przerażający człowiek w długim czarnym płaszczu jeszcze raz przemówił bezgłośnie, tym razem zwracając się do obu prawników. Ci jak na komendę wzięli swoje teczki oraz płaszcze, ukłonili mi się nisko i wyszli, nie zamykając drzwi.

Zostaliśmy sami.

Dalej staliśmy w tym samym miejscu.

Nie czułem strachu, byłem jednak sparaliżowany. Zastygłem w bezruchu, będąc opartym o skórzany fotel.

Patrząc na przybysza, pierwszym skojarzeniem, jakie przyszło mi na myśł była okładka mojej lektury. Widniał na niej piekielny ogar Baskervillów.

Przybysz, niejaki Pilgerry co prawda nie miał szeroko rozwartej paszczy, ani też widocznych kłów. Jednak samą swoją obecnością budził grozę. Swoim spojrzeniem przewiercającym na wskroś wszystko, na co popatrzy oraz swoim grymasem małych ust.

Coś znowu poruszyło się w jego dłoni.

– Gidsby – usłyszałem jego głos w głowie. Ten głos był bardzo nieprzyjemny i zmuszał do posłuszeństwa. – Frank Gidsby. Przybyliśmy tu w jednym celu, ażeby dopełnić rytuału. Z tej drogi nie ma odwrotu, nie ma też innej drogi. Wszystko co zostało powiedziane już się wypełnia i nie masz na to wpływu. Przekleństwo ojców spada na synów. Krew za krew – podszedł bliżej mnie i wyciągnął lewą rękę przed siebie. W wysuszonych, powykrzywianych artretyzmem palcach trzymał małego człowieka. A raczej coś, co przypominało pół człowieka, pół roślinę. Było zielono-brunatne i miało, oprócz nie wykształconych do końca kończyn, długie pędy.– Krew za krew Franku Gidsby – rzekł, po czym szarpnął za jeden z tych pędów. Zobaczyłem, jak ta mała istota wierci się z bólu w bezdusznym uścisku starca. Wyrwał kolejny pęd.

Poczułem cierpienie tego stworzenia.

– Alrauna – usłyszałem w głowie. – Zwana korzeniem mandragory potrafi znieść wiele cierpienia – z chirurgiczną precyzją i bez mrugnięcia okiem wyłamał nierozwiniętą rękę. – A jest tak dlatego, że wyrasta z odpadających kawałków mięsa przegniłych szubieniczników. Ciekawi cię zapewne, dlaczego przychodzimy z taką pokraką– zanurzył paznokcie w brzuchu konającej istoty.

Poczułem, jak zaczyna mnie boleć głowa. Po chwili ból pojawił się w innych miejscach ciała. Stawał się nie do zniesienia.

– Jest tak dlatego Franku Gidsby – dalej nieprzyjemny głos szeptał w mojej głowie, a Pilgerry poruszał bezgłośnie ustami, maltretując biedną istotę– że to właśnie ty jesteś synem szubienicznika– podszedł do kominka.

Na zewnątrz, kilka chwil temu strzeliła błyskawica, a teraz głośno grzmotnęło w okolicy. Drzwi wejściowe trzaskały raz za razem, opętańczo targane przez podmuchy zimnego powietrza.

Nagle strzeliła żarówka. Zrobiło się zupełnie ciemno.

Widziałem jedynie żarzący się ogień i płynący z jego strony wąski snop światła. Widziałem także Pilgerry'ego otwierającego drzwiczki od kominka.

– Jesteś tym samym, co ta Alrauna, chłopcze. Powstałeś jak ona, z ciała szubienicznika. Z jego mięsa i z jego nasienia. – Ostatni raz usłyszałem przerażający głos w mojej głowie. Powiedział: ‘koniec rytuału' i wrzucił stworzenie w ogień.

 

W tamtym momencie wydawało mi się, że cały płonę. Miałem poparzone ciało do żywego mięsa, gdzieniegdzie do kości. Smród spalenizny unosił się w całym domu i mieszał z zimnymi, pełnymi wilgoci podmuchami powietrza z zewnątrz.

Słyszałem grzmoty i ulewę, płonąc jednocześnie żywym ogniem.

Wrzeszczałem, targany konwulsjami po podłodze.

Ogień zwęglił już połowę mojego ciała, oczy wypłynęły, a ja ciągle to czułem.

Ból był nie do zniesienia, ani nie do opisania.

Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam był błysk.

Potem była już tylko czarna pustka.

 

*

 

Ktoś mną delikatnie potrząsał.

Otworzyłem powieki.

Oślepiły mnie z początku promienie słoneczne, wpadające przez odsłonięte okno. Musiałem zmrużyć oczy.

Po chwili w tym morzu światła zobaczyłem czyjąś twarz. Delikatne rysy, ładna buzia, promieniująca unikalną urodą, lekko widoczne kości policzkowe. I te głębokie, dumne oczy w kolorze zieleni.

– Co się stało?– wybąkałem.

Odpowiedziała, że podjechała o dziewiątej pod mój dom, jak się umówiliśmy. Zobaczyła otwarte drzwi wejściowe, więc weszła do środka. Wołała mnie, ale nikt się nie odezwał. W końcu zauważyła, że czyjaś ręka wisi bezwładnie z fotela przy kominku, a obok to– podniosła z karcącą miną do połowy wypitą butelkę Danielsa.

– Jak to?…To znaczy przepraszam cię najmocniej. Sam nie wiem co mi się stało – próbowałem się wytłumaczyć, prostując się na fotelu. Powiedziała, że nie ma sprawy i na krótką chwilę przytuliła mnie do siebie z troską.

Pachniała przyjemnie i bardzo rześko.

Próbowałem sobie przypomnieć co robiłem wczoraj.

Doszedłem do wniosku, że siedziałem w fotelu próbując czytać lekturę z niemieckiego na poniedziałek, a potem dobrałem się do barku ojczyma. Później byłem głodny, więc zjadłem te ciasteczka, których resztki leżą na stole i piłem dalej. Następnie przypomniałem sobie, że na dworze zostawiłem moje buty, tuż przed wejściem, więc poszedłem po nie. A że byłem mocno wstawiony, to niedokładnie zamknąłem drzwi wejściowe. Walnąłem się na fotel, a kiedy zasnąłem, podmuch otworzył drzwi i przez całą noc były otwarte. Tak było, pamiętam to dobrze.

Zaczęła napływać do mnie fala entuzjazmu i podekscytowania.

– Zróbmy coś fajnego – zaproponowałem nieoczekiwanie.

Powiedziała, że chętnie i uśmiechnęła się.

Wyglądała ślicznie. Jeansy i kolorowa sukienka na ramiączkach w kwiaty dodawały Jej uroku.

Zaproponowałem przejażdżkę na motorze. Zgodziła się.

– Tylko się trochę ogarnę – dodałem szybko, na co się roześmiała.

 

Czułem się wolny i szczęśliwy.

Było piękne, ciepłe i wiosenne przedpołudnie.

Jechaliśmy moim ukochanym Suzuki Bandit. Na drodze rzadko mijał nas jakikolwiek samochód. Naszym celem było podnóże okolicznej góry.

Trzymałem dłonie na kierownicy, a Ona obejmowała mnie rękami. Patrzyłem przed siebie i słyszałem dźwięk silnika oraz świst powietrza, czując się naprawdę wspaniale.

Za godzinę powinniśmy być na miejscu.

 

Był to zdecydowanie najprzyjemniejszy dzień w moim życiu.

Rozłożyliśmy koc na polanie z widokiem na całą okolicę, a potem długo leżeliśmy i patrzyliśmy na wolno sunące obłoki.

Czasem powiał ciepły wiatr, zapachniało lasem i mokrą jeszcze ściółką.

Leżeliśmy obok siebie i podziwialiśmy zmieniające się kształty chmur. Było naprawdę magicznie.

Nie mówiliśmy zbyt wiele do siebie. Nie musieliśmy.

Zastanawiałem się nad tym wszystkim, co mi się przytrafiło w przeciągu ostatnich dwóch tygodni. Nad tym jak Ją poznałem, nad naszymi dalszymi spotkaniami w pubie i na imprezie, czym mnie urzekła i jak się przy Niej czułem. Zastanawiałem się nad tym, czy rzeczywiście nie nosi bielizny, jak mi powiedziała w metrze. Spojrzałem ukradkiem na kwiecistą sukienkę na wysokości dekoltu. Mówiła prawdę. Przynajmniej tam.

Krew zaczęła mi krążyć żywiej.

Spojrzałem na Nią raz jeszcze. Miała zamknięte oczy i uśmiechała się. Była zatopiona w marzeniach. Za to też Ją podziwiałem. Umiejętność marzenia i bogata wyobraźnia.

Przeczytałem kiedyś, że nie ma na świecie nic potężniejszego, niż właśnie siła wyobraźni. Ona pcha człowieka w stronę rozwoju i cudownych światów, lepszych od tego, w którym żyjemy.

Dziewczyna wiedziała o tym.

Była teraz dla mnie wszystkim. Wypełniała każdą przestrzeń w mojej głowie.

Zaszumiał wiatr i znowu zapachniało wiosną.

Przymknąłem powieki.

 

Wracaliśmy późnym południem.

Powietrze zrobiło się znowu chłodniejsze, a my jechaliśmy w stronę przedmieść, zostawiając za sobą podnóże góry, lasy i przyjemne wspomnienia.

Uciekaliśmy przed burzą, która znowu niespodziewanie pojawiła się wraz z ciemnymi kłębami chmur i porywistym wiatrem.

Chciałem, żebyśmy jak najszybciej dojechali do ciepłego domu. Nie tylko, dlatego żeby uniknąć deszczu.

Poczułem, że objęła mnie mocniej.

Próbowałem skoncentrować się na jeździe, co przychodziło mi z niemałym trudem.

W domu bowiem, miała mi powiedzieć wreszcie jak się nazywa.

Jednak zanim miało to nastąpić…Zwiększyłem prędkość.

 

Zaczęliśmy klasycznie, od przedpokoju. Tam też leżały pierwsze ubrania, moja kurtka i Jej wełniany sweter, który wzięła na przejażdżkę.

Posuwaliśmy się wolno, bardzo blisko ściany, robiąc czasem dłuższe przerwy, idąc w stronę mojego pokoju.

Gdzieś w połowie schodów rozpuściła włosy i pozbawiła mnie koszulki, a tuż przed wejściem do pokoju leżała ładna kolorowa sukienka w kwiaty.

Potem na podłogę obok łóżka spadały skarpetki i niemal równocześnie dwie pary jeansów.

A na końcu wylądowała na ziemi jedna para bokserek.

 

Przez dwie godziny moje łóżko było świadkiem i wiernym współtowarzyszem czegoś, co nosi różne imiona. Składa się to z dogłębnych, wzajemnych pieszczot i przeciągłych westchnień, z współgrania ciał, potu i śladu ugryzień, a także z szeregu różnych czynności, związanych między innymi z całowaniem, obejmowaniem się, lizaniem i smakowaniem. Jest przepełnione ekscytacją, pożądaniem i rozkoszną chwilą spełnienia. Jedni mówią na to: ‘nad wyraz silne zespolenie ciała i duszy dwojga ludzi', inni nazywają to ‘niewiarygodnie długim uprawianiem miłości', a jeszcze kolejni: ‘ryćkaniem się niczym bobry przed zimą'. Jak dla mnie były to najbardziej intensywne i zdecydowanie najprzyjemniejsze dwie godziny, jakiego doświadczyłem z jakąkolwiek dziewczyną. No i zdecydowanie najbardziej męczące.

 

Leżeliśmy, a w zasadzie, to Ona leżała na mnie, wodząc palcem wokół moich ust. Byliśmy mokrzy od potu, a w powietrzu unosił się zapach seksu. Pełnego inicjatywy i kilkukrotnego dochodzenia.

Spojrzałem w Jej oczy. Roześmialiśmy się. I znowu mnie pocałowała, jak to Ona. Namiętnie i z czułością.

Leżała do połowy przykryta. Emanowała erotyzmem. Ciekawe czy była nimfomanką.

Miałem ochotę na jeszcze jeden raz. Tyle, że sił nie starczało. Chwilowo.

– No więc powiesz mi wreszcie jak się nazywasz?

Zagryzła dolną wargę i uśmiechnęła się uroczo. A potem mi powiedziała.

– Ładnie – odpowiedziałem. Podziękowała.

 

Za oknem zagrzmiało i znowu zaczęło kropić.

– Ta wiosenna pogoda – przeszło mi przez myśl, po czym spojrzałem w Jej zielone, nieodgadnione i dumne oczy. Oczy, które znowu płonęły pożądaniem. A potem delikatnie w Nią wszedłem.

 

Późnym już wieczorem siedzieliśmy w kuchni, popijając kawę z wielkich kubków i wpatrując się w siebie.

Byłem bardzo szczęśliwy. I jeszcze bardziej zmęczony.

Trochę rozmawialiśmy.

Czułem, że owa magiczna bańka, która nas otaczała w knajpie i na parkiecie, obejmuje teraz cały dom. I, że jest bardzo gęsta.

Chwyciła mnie mocno za dłoń i wtedy zaczęła opowiadać o swojej poprzedniej rodzinie. Czułem, że czekała na odpowiedni moment, żeby się z tym przede mną otworzyć. Słuchałem uważnie.

Mówiła, że gdy miała półtorej roku wylądowała w szpitalu, a po kilku tygodniach pobytu trafiła do domu dziecka. Miała jednak dużo szczęścia, bo dość szybko znaleziono Jej rodzinę zastępczą i to taką, która umożliwiła Jej zdobycie porządnego wykształcenia i zapewniła życie na godnym poziomie. Mówiła o owej parze architektów. Kochała ich, ale zwracała się do nich po imieniu. Czuła się, jakby żyła w prawdziwym domu od urodzenia i nie miała świadomości, że Jakub i Gee nie są Jej biologiczną rodziną. Gee powiedziała Jej o tym dopiero, kiedy dziewczyna skończyła siedemnaście lat.

Z początku chciała ich poznać, i chociaż wiedziała, że są z nizin społecznych, to nie sądziła, że upadli aż tak nisko. Bliznę ma po wydarzeniu, w którym Jej prawdziwy ojciec, nie mógł znieść płaczu dziecka. Był pod wpływem alkoholu.

Mówiła o tym wszystkim z olbrzymim spokojem i jakby obojętnością. Mówiła też, że już dawno pogodziła się z faktem, iż Jej prawdziwi rodzice, którzy pewnie siedzą teraz gdzieś na izbie wytrzeźwień, albo urządzają kolejną pijatykę, są tacy jacy są. I była też wdzięczna, za to życie, które miała.

Znowu uśmiechnęła się promiennie.

Zdawała się być pełna energii, pasji i entuzjazmu do dalszego życia. W końcu tyle wspaniałych dni przed Nią, przed nami.

 

Patrzyłem, jak biały jeep odjeżdża w stronę lasu, a potem znika. Na szczęście jutro miała znowu przyjechać.

Zamknąłem drzwi i wyczerpany usiadłem przed kominkiem.

Wtedy to zobaczyłem.

Podszedłem bliżej kominka i przyjrzałem się dokładniej. W popiołach leżała jakaś skurczona, powykrzywiana roślina.

Wszystko sobie przypomniałem. Wspomnienia trafiły we mnie znienacka, bardzo boleśnie.

Czas zaczął zwalniać, a ja traciłem panowanie nad sobą.

W głowie słyszałem słowa: 'przeciwność, za przeciwność, krew za krew, życie, za życie'.

Próbowałem z tym walczyć, bezskutecznie jednak.

Do mojego ciała napływała adrenalina w olbrzymich ilościach, a ja poczułem w sobie gigantyczną furię i nienawiść. Zmieniałem się w drapieżcę, w nieobliczalnego mordercę o potężnej mocy. Czułem, że muszę spłacić dług. Czyimś życiem. Życiem kogoś szczęśliwego, by ta zbrodnia była prawdziwym bestialstwem.

Rzeczywistość rozpływała się wokół mnie, a ja doznałem uczucia nieograniczonej potęgi żądzy mordu.

Drzwi wejściowe się otworzyły.

Miałem nadzieję, że to nie Ona.

Myliłem się. Wróciła po sweter.

 

*

 

Będąc na stacji metra nie odczuwałem już niczego. Wspomnienia wypełniły swoją rolę i znikały.

Czułem się, jakbym żył nieswoim życiem. Jak mój ojciec.

Czasem uderzały we mnie obrazy krwi na drewnianej podłodze, odgłos urywanego krzyku i to ostatnie wspomnienie.

 

*

 

W zamroczeniu biegłem przed siebie, słyszałem jak ktoś wykrzykiwał za mną słowa:

– Jeleń powrócił panie Gidsby! On powrócił! – To był stary, stuknięty leśniczy. – A z nim ci przygarbieńcy!… Te monstra!…Co pana odwiedziły!… Niech się pan zatrzyma!…Panie Gidsby! – Biegłem przed siebie. Głos starego wariata mieszał się z szumem powietrza. Adrenalina krążyła w organizmie jak jad. Nie słyszałem już go. Biegłem ile sił w nogach. Byle jak najdalej…Biegłem w płaszczu przez wilgotny las, aż do przystanku. Potem wsiadłem do autobusu i przyjechałem tutaj. Straciłem pamięć. Kupiłem frytki. Wiedziałem jednak, co chcę zrobić.

 

*

 

Wszystkie wspomnienia odeszły.

Wstałem powoli z ławki i nasłuchiwałem. Już czas, za moment przyjedzie.

Podszedłem w stronę tunelu i stanąłem przy krawędzi.

Metro było coraz bliżej. Pędziło jak oszalałe.

To było jak swoiste deja vu. Zdawało mi się, że już to kiedyś robiłem.

Usłyszałem świst powietrza i rozpędzoną, olbrzymią siłę, która była tuż tuż.

– Na mnie już pora – pomyślałem.

Zobaczyłem światła.

W tej krótkiej chwili, w momencie między naprężeniem mięśni, a oddaniem skoku, poczułem, że to wszystko jest bardzo niesprawiedliwe. Poczułem żal. Z mojego powodu zginęła. Z powodu trybika w mechaniźmie pajęczyny.

Bez powodu.

 

*

 

Przystanek metra miał w sobie coś magicznego tej nocy. Nawet pomimo całej beznadziejności i brudu, tego światła bez koloru i ułomnej formy. Było w nim czyjeś dalsze życie. Czyjeś dalsze zmaganie się z losem. Bądź też próba jego wypełnienia. W razie problemów są oni.

Trzej Prawnicy dopilnują prawidłowości w działaniu Mechanizmu.

Ktoś dzisiaj odmieni swój los. Nieważne kto. Ważne będzie, czy Rogaty Pan zechce pomóc komuś odmienić go i jaką cenę zarząda.

Dzisiaj ktoś również uzmysłowi sobie, że żelazne zasady zmiany losu: przeciwność za przeciwność, krew za krew, życie, za życie nie muszą się koniecznie i brutalnie odnosić wyłącznie do ofiar w innych ludziach. Może ten ktoś zechce dzisiejszej nocy zapłacić za zrzucenie pajęczyny inną, równie ciężką cenę?

Może nawet będę to ja.

 

*

 

Odczuwałem pustkę, ale i olbrzymi spokój.

Przypomniał mi się ocean. Ocean ten był wielki, niemalże bezkresny. Tafla wody była spokojna, w odcieniu bardzo głębokiego błękitu. O dziwo czułem zapach, bardzo przyjemny i pobudzający. Był to Jej zapach.

Metro zbliżało się do stacji i zaczęło hamować.

 

Skoczyłem.

Koniec

Komentarze

Muszę przyznać, że naprawdę mnie wciągnęło. Przeczytałem część pierwszą, i akurat na chwilę odszedłem od komputera, ale strasznie korciło mnie, żeby doczytać drugą.

Naprawdę, doskonały motyw. Dobrze napisane, konwencja retrospekcji i w zasadzie na samym początku zdradzenie zakończenia pozwalają na skupienie się na innych rzeczach w tym opowiadaniu. Przemyślane i dopracowane.

I ten klimat.

Jak dla mnie bardzo na plus.

Napisałem to ponad półtorej roku temu i bardzo ciekawi mnie opinia innych. Nie wrzucałbym tego tekstu, gdyby nie to, że przymierzam się do czegoś większego i chciałbym wiedzieć, czy ten sposób pisania podoba się innym.
Twój komentarz dał mi więcej motywacji, dzięki bardzo. 

Wiesz, ja tam jakimś wielkim znawcą nie jestem, ale jako amator jestem naprawdę pod b a r d z o pozytywnym wrażeniem ;)

Próbowałem zgłębić spojrzenie tych tajemniczych, zielonych oczu i dumnego, podniecającego spojrzenia. – powtórzenie. 2  x spojrzenie.

 

Spojrzałem ukradkiem na kwiecistą sukienkę na wysokości dekoltu. Mówiła prawdę. Przynajmniej tam. – trochę niejasne to zdanie. Przynajmniej tam mówiła prawd, czy przynajmniej tam nie nosiła bielizny?

 

 Jak dla mnie były to najbardziej intensywne i zdecydowanie najprzyjemniejsze dwie godziny, jakiego doświadczyłem z jakąkolwiek dziewczyną. No i zdecydowanie najbardziej męczące. – troszkę zamieszania w tym zdaniu.  … najprzyjemniejsze dwie godziny, jakie przeżyłem z jakąkolwiek… Przeżyłem, bo godzin raczej nie można doświadczyć.

 

No tu tyle znalazłem. Opowiadanie ciekawe, co prawda jak dla mnie było zbyt rozwlekłe i za dużo było powtarzania pewnych rzeczy, ale jest nieźle. Przecinków było sporo w ewidentnie niewłaściwych miejsach i jeszcze co do kilku zdań miałem wątpliwości. Ale ogólnie tekst niezły. Nawet bardzo niezły.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

dzięki wielkie za wszystkie uwagi, skorzystam przy kolejnych utworach.

Nowa Fantastyka