- Opowiadanie: gonzo - Pajęczyna, część I

Pajęczyna, część I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pajęczyna, część I

Przystanek metra o tej porze miał w sobie coś magicznego. Oczywiście był odrażający, jak co wieczór. Te wszystkie jarzeniówki nad głową i żule pod ławkami tworzyli klimat, jakiego nie ma w innych miejscach na świecie. No, chyba, że na innych stacjach metra. Smród podłego winiacza, przepoconych i skrupulatnie niemytych tygodniami ciał trzech panów spod ławki, walające się śmieci, odór moczu i zaschnięte, chyba dwudniowe rzygi. Nieopatrznie pominąłbym leżącą obok mojego buta zużytą prezerwatywę z niedoszłym potomkiem w środku i odchody kudłatych pupilów podróżników metra. W ogóle wszechobecne psie gówna i relikty niedawnej miłości stanowiły dla mnie fenomenalne zjawisko, ale pozwolę sobie przemilczeć dalszą kwestię.

Zawiało.

Jadłem właśnie frytki.

Przystanek metra zdawał się być całkowicie opustoszały.

Siedząc na ławce, pochylony nad jedzeniem z Macdonald'sa starałem poukładać w myślach wydarzenia ostatnich dni, tygodni i lat, w których brałem udział i dzięki którym jestem teraz na stacji metra. Ale zawsze, kiedy próbowałem się skupić, przypominał mi się Pryszczaty.

Odkąd pamiętam Pryszczaty był moim kumplem. Zawsze był chudy, wiecznie rozczochrany i nieco wyższy ode mnie. To z nim zbudowałem pierwszą bazę na drzewie, wypaliłem pierwszego skręta i zamówiłem pierwszą dziwkę. Niestety, Pryszczaty miał też talent do pakowania siebie i najbliższe otoczenie w kłopoty. Należy dodać, że to ja zazwyczaj byłem tym najbliższym otoczeniem. I tak nasza baza spłonęła wraz z drzewem i częścią lasu, kiedy Pryszczaty wpadł na pomysł, by pochować swojego niedawno zdechłego żółwia, Ulissesa. Dokonując całopalenia na stosie w środku bazy. Innym razem Pryszczaty podebrał swojemu bratu-studentowi skręta i wypaliliśmy trochę tuż przed lekcją matematyki w piątej klasie podstawówki. Pamiętam tylko tyle, że na początku byliśmy bardzo weseli i, gdy nauczycielka doszła do omawiania graniastosłupów, to bardzo rzygaliśmy. Natomiast wydarzenie z dziwką przeszłoby bez echa, gdyby Angelika nie zadzwoniła po swojego alfonsa, kiedy zauważyła, że przyjechała do dwóch napalonych czternastolatków ze skrupulatnie uzbieranym kieszonkowym. Ale przynajmniej było wesoło, kiedy wspominaliśmy potem ucieczkę przed czerwonym BMW…

 

Od schodów powiało chłodem i wilgocią.

Rozejrzałem się, wokół nic się nie zmieniło: żule spały, jarzeniówki jasno świeciły, a śmieci poruszały się czasem, targane lekkim podmuchem. Myśl o tym, co się stanie za kwadrans poprawiała mi nastrój i pozwalała zapomnieć o smaku frytek. O tygodniowym oleju i o zbyt małej ilości soli.

Najdziwniejsze w tej całej sytuacji było uczucie, że już kiedyś siedziałem dokładnie w tym samym miejscu, jedząc te same frytki, czekając na to samo metro. Czułem, jakby działo się to nie tyle niedawno, co w tym samym czasie. Teraz. Tyle, że w jakby innej, równoległej rzeczywistości. Na równoległej stacji metra.

Wiedziałem też, że za piętnaście minut wszystkie moje wspomnienia zostaną potraktowane niszczycielską, kilkudziesięciu tonową siłą i ulegną błyskawicznej atrofii. Powinienem jak najwięcej ich przywołać. Jednak w głowie miałem całkowitą pustkę. No, oprócz ostatniego wyczynu Pryszczatego.

 

Myślę, że talent Pryszczatego do wpadania w największe gówno wiązał się z jego nieprawdopodobnie olbrzymim ego. Uważał , że ma zawsze rację, a każdy jego pomysł jest genialny sam w sobie. Z tego powodu prawie wszystkie przygody z płcią przeciwną trwały niezwykle krótko i miały podobny finisz, dostarczając postronnym obserwatorom masę uciechy.

Ostatnio, zaraz po imprezie zaprosił na wpół pijaną, niczego sobie brunetkę do swojego ‘apartamentu'. Nie zapalił jednak światła, co tłumaczył tym, że jego brak podsyca zmysły i sprawia, że doznania są głębsze. Dziewczyna była zafascynowana ‘młodym liderem kapeli rockowej', który mieszka w stylowo odremontowanym apartamencie na parterze secesyjnej kamienicy. Toteż bez najmniejszego wahania pozwoliła sobie opuścić jeansy, oprzeć ręce na metalowym stole i dać się zerżnąć przez wschodzącego boga rocka. Należy dodać, że Pryszczaty nigdy nie grał na żadnym instrumencie, dorabia na kasie w supermarkecie i nie mieszka w żadnym apartamencie, ale dzieli pokój trzy piętra wyżej z młodszą siostrą. Potrafi za to być bardzo przekonujący.

Gdy dziewczyna znajdowała się w szczytowym momencie fascynacji swoim nowo poznanym objawieniem, a brak światła dostarczał najbardziej głębokich doznań i skrzypienie metalowego stołu mieszało się z jękiem i sapaniem, wtedy doszło do przedwczesnego finiszu. Błysnęła żarówka.

Z relacji znajomych zdołałem usłyszeć resztę historii. Było to dość trudne, bo za każdym razem, kiedy o tym opowiadali, zarówno nimi jak i wszystkimi naokoło targały spazmy obrzydliwie nieprzyzwoitego rechotu.

 

Zakrztusiłem się frytką.

 

Otóż okazało się, że cały czar Pryszczatego-lidera kapeli rockowej i jego niesamowitego apartamentu, prysnął w momencie, gdy sąsiadka z drugiego piętra, pani Hortensja zeszła do piwnicy po korniszony.

Podobno w pierwszej sekundzie nikt nie przerywał swoich zajęć – oni dyszeli, sąsiadka rozglądała się za swoją półką z przetworami.

Dopiero, gdy starsza pani zorientowało się co widzi, a dziewczyna zdała sobie sprawę, że wcale nie znajduje się w żadnym apartamencie, tylko w zwykłej, zakurzonej piwnicy wyłożonej trutką na szczury, i że nie trzyma rąk na metalowym stole, ale na starej, lepkiej od brudu pralce… Wtedy się zaczęło.

Podobno krzyki obu kobiet obudziły cały pion kamienicy.

Podobno starsza pani zemdlała, a dziewczyna zwymiotowała.

Podobno w tym momencie Pryszczaty doszedł.

W każdym razie przez tydzień nikt go nie widział.

 

Wyrwałem się z wesołego zamyślenia.

A raczej wyrwał mnie nagły grzmot.

Na górze lało od kilku dni.

Znowu powiało chłodem. Owinąłem się dokładniej wełnianym płaszczem.

Spojrzałem na zegarek. Stał w miejscu. Dalej.

W tym momencie zacząłem przypominać sobie pewną twarz. Budząca zaufanie, z siwym wąsem. Zaczynały napływać wspomnienia. O moim ojcu, o trzech prawnikach i o jakiejś wielkiej sprawie. Nagle któraś z przekładni w mózgu odblokowała się i w mojej głowy zaczęły pojawiać się zapachy, odczucia i obrazy. Zacząłem widzieć pojedyncze wydarzenia i całe sytuacje. Zobaczyłem Ją. Piękną, podniecającą, żywą.

Usłyszałem krzyk.

Znowu cisza.

Odurzony podniosłem się z ławki, zrobiłem krok i wywróciłem się. Świat zawirował. Kolorowa tęcz pulsowała mi przed oczami.

I nagle pustka.

Wszystko odeszło.

Uchyliłem zaciśnięte powieki.

Zobaczyłem, że krew cieknie mi z nosa i kapie na brudną posadzkę. Podniosłem się, przetarłem nos rękawem i znowu usiadłem.

Czułem jak szumi mi w głowie.

Wreszcie sobie przypomniałem. Wszystko.

 

Przystanek metra miał w sobie coś magicznego o tej porze. Szczególnie dzisiejszego wieczoru. Pomimo całej odrażającej otoczki złożonej ze śmieci, cuchnących bezdomnych i zaplutej podłogi. Może dlatego, że za piętnaście minut przyjedzie metro, a może dlatego, że dokładnie na dwie sekundy przed wjazdem rozpędzonej maszyny na stację, w momencie kiedy pojazd zacznie zwalniać rzucę się na szyny. Metro z olbrzymią siłą zmasakruje mi twarz, czaszka pęknie, żebra zostaną pogruchotane, a mózg i płuca rozmazane.

Po kilku chwilach metro zatrzyma się, a nieliczni pasażerowie wyjdą. Z początku niczego nieświadomi ruszą w stronę schodów. Dopiero po dłuższej chwili ktoś zobaczy ślady krwi. Podniesie się krzyk, ktoś zadzwoni po policję, ktoś przyśpieszy kroku, żeby jak najszybciej stąd odejść, ktoś może nawet zemdleje.

Ale zanim to nastąpi, przypomnę sobie jeszcze raz wszystko, co doprowadziło mnie do tego miejsca.

 

Wspomnienia, które przewijały się w mojej głowie, zarówno te bardzo świeże jak i zakorzenione gdzieś w otchłaniach pamięci zdawały się wzajemnie przeplatać. Z początku stanowiły dla mnie wielką, bezkształtną papkę, bez jakiejkolwiek chronologii czy logiki.

Jazda motorem po szosie. Ojciec kłócący się z matką w Wigilię. Zakrwawiona drewniana podłoga. Moja pierwsza fascynacja, siedząca naprzeciwko bez stanika. Pisanie niedokończonego nigdy opowiadania. Człowiek z rogami jelenia i jego propozycja. Oglądanie jakiegoś filmu na laptopie. Ona wysiadająca z metra i roztrzaskane ciało bezdomnego. Kukurydziane płatki w mleku.

Czułem jednak, że obrazy zaczęły stopniowo układać się w jakiś ciąg następujących po sobie zdarzeń. Część z nich znowu zanikała. Inne zamieniały się miejscami zupełnie niezależnie od mojej woli. Wszystkie natomiast gromadziły się wokół wydarzenia, które miało miejsce jakiś czas temu, całkiem niedawno.

 

*

 

Siedzę sam w fotelu.

Naprzeciwko, tuż za niewysokim okrągłym stołem, trzeszczy palone drewno w kominku, powietrze przesiąknięte jest zapachem wypastowanej podłogi, a za oknem leje od kilku dni. Jest cicho.

Przez ostatnie kilka miesięcy utwierdziłem się w przekonaniu, że jestem introwertykiem. W sumie nie było to trudne. Zauważyłem, że lubię sporo myśleć, czasami, w ogóle nie odzywam się do nikogo przez kilka dni i mam problemy z odnalezieniem się w świecie. Nie, żebym cierpiał ból narodów cały czas, czy też etatowo, od dziewiątej rano do drugiej po południu na przykład. Nic z tych rzeczy. Po prostu często zdarza mi się ‘wyłączyć' i krążyć gdzieś myślami. Tak jak teraz.

Czas wrócić do książki.

Od dwóch godzin próbuję czytać 'Psa Baskervillów' po niemiecku, ale jakoś mi to nie idzie. Beznadziejne zaliczenie z lektury na poniedziałek. Na szczęście mam jeszcze trzy dni. Poza tym jest wieczór, a mama i ojczym pojechali do znajomych na weekend.

Za oknem zagrzmiało. Po chwili można było ułyszeć wyłącznie zacinające krople o szyby. I nic poza tym.

Ojczym, doktorant na jakiejś tam katedrze, totalnie nieobchodzącego mnie uniwersytetu jest człowiekiem posiadającym liczne wady. Gdyby nie to, że chodzi codziennie w tych samych sztruksach, pomarańczowym swetrze i wyświechtanej marynarce w kratę, że zawsze z rana zostawia w zlewie pełno włosów i pianki po goleniu i że jest totalną życiową pierdołą, to mógłbym go nawet polubić.

Natomiast zdecydowanie na jego korzyść wpływa pewien fakt. Jest nim budząca uznanie kolekcja whisky w domowym barku: od single malt, przez blended i licznych butelek odmian whisky słodowej z pojedynczej beczki, dochodząc do cask strengh. Grzechem byłoby nie skorzystać. Z całego asortymentu wybrałem poczciwego Jacka Danielsa.

Położyłem szeroką szklankę na stole, nalałem odpowiednio i zacząłem powoli sączyć.

Cały weekend i dom tylko dla mnie – przeszło mi przez myśl.– Od czego by tu zacząć?

W głowie przeglądałem całą topografię pomieszczeń rozchodzących się od głównego salonu z żyrandolem, w którym siedziałem, zaczynając od kuchni, przez liczne używane i nieużywane pokoje, piwniczki, garaże, schody, łazienki.

Dom był olbrzymi.

Był spadkiem po biznesmenie, posiadającym olbrzymią sieć sklepów z garniturami. Utopił się w jeziorze kilka lat temu, Dokładniej to popełnił samobójstwo. Tak przynajmniej twierdzą biegli. Pamiętam też, że tamtego czerwcowego poranka jako pierwszy znalazł go nasz sąsiad, leśniczy w zaawansowanym wieku. Mieszka samotnie dwa kilometry stąd. Mówił, że poszedł na obchód, jak co rano. Podobno mgła była niesamowicie gęsta i z trudem mógł cokolwiek dostrzec. Stary leśniczy poszukiwał wtedy jelenia, na którego ślady natrafiał od czasu do czasu, od paru dobrych lat. Mówił, że jak tylko wytropi skurczybyka, to zaraz karze go przetransportować do rezerwatu, bo w naszej okolicy prędzej czy później zdechnie. Opowiadał również, że zwierzak jest bardzo inteligentny i nie da się tak łatwo złapać, bo ciągle zmienia trop. Stary dziwak wspominał też, że podobno natrafił kilka razy na ślady bosych stóp, które po kilku metrach zmieniały się na powrót w ślady jelenia. Oczywiście nikt w to nie wierzył, ale w starym rozpalił się niegasnący entuzjazm i ciekawość. Ciekawość ta każdego świtu wyrywała go z łóżka na obchód.

Opowiadał, że tamtego poranka mgła była gęsta jak mleko i natrafił na trop w okolicach naszego domu. Bardzo go to podekscytowało, były to pierwsze ślady jelenia od kilku miesięcy. Podążał za nimi przez kolejne dwadzieścia minut. Zgubił trop na granicy lasu i po kolejnym kwadransie bezowocnych poszukiwań usiadł na pieńku i zamyślił się.

– Zdawało mi się – relacjonował później – że wszystkie trudy diabli wzięli. Ten skurczybyk znowu mnie wykiwał! I kiedy tak siadłem sobie na mokrym pieńku, obserwowałem rzednącą z wolna mgłę gęstą, jak kożuch z mleka koziego, czułem jak wylatuje ze mnie wszelka nadzieja. W lesie było cicho tedy, ptaki nie świergotały, mech zdawał się być jaki lepki od wilgoci. Nagle zdawało mi się, że w paprociach zobaczyłem zwierza. Jaki to był zwierz! Postawny, z pięknym, krętym porożem i pachnący mokrym futrem jelenia. Cudowny zapach. Żeby go nie spłoszyć, powoli wyprostowałem się, ale kiep zauważył to i pognał w stronę jeziora. Ja za nim! – kiedy stary leśniczy opowiadał o tamtym zdarzeniu, cały drżał z przejęcia.

– Po kilkunastu minutach – mówił dalej – dobiegłem nad wodę. Rozglądam się, nie ma go. Nic, tylko ta cholerna mgła. Nagle słyszę głośny plusk. Więc chyr! Biegnę. Patrzę, a tam ktoś w jeziorze. Zdawało mi się, że ten ktoś próbuje utrzymać się na wodzie z wstrzymanym oddechem i szeroko rozpostartymi rękami. Wołam tedy, a ten nic. Dopiero po chwili zorientowałem się, że to szanowny pan Gidsby w szlafroku. Biedak. Nigdy bym nie podejrzewał, że zostanie topielcem. A przeklętego jelenia diabeł ogonem nakrył!

Starszy leśniczy nie znalazł wtedy zwierzęcia. Szuka go do dnia dzisiejszego, penetrując co rano lasy i obrzeża jezior. Natomiast dzięki niemu dość szybko uzmysłowiłem sobie jak naprawdę zginął mój ojciec. I że wcale nie był to wypadek samochodowy, jak mi wmawiała matka.

Od tamtego czerwcowego poranka minęło niecałe 7 lat.

 

Drewno zaczęło syczeć, po czym strzeliło głośno.

 

Wstałem z fotela i przeszedłem się po salonie. Podłoga skrzypiała miejscami.

Spojrzałem na telefon. Żadnych wiadomości.

Jeszcze tylko kilkanaście godzin. Nie mogłem się doczekać.

 

Rano ma przyjechać Ona.

Dziewczyna, która mnie totalnie odurzyła. Pełna kobiecości, kokieterji I seksapilu. Jej rodzice są znanymi architektami. Chodzi do szkoły artystycznej i postanowiłem się z Nią poznać, gdy przechodziłem obok uczelni. Przypadkiem spojrzałem przez okno, które ktoś nieopatrznie zostawił uchylone. Ona akurat pozowała, naga od pasa w górę. Co prawda trwało to kilka sekund, bo zaraz ten sam ktoś zamknął okno. Pewnie się zorientowali, że są podglądani. Jednak wyłowiłem każdy szczegół. Włosy finezyjnie spięte, ciało delikatnie naprężone, uniesione ręce jakby od niechcenia trzymane za głową, piersi, na których widok zaschło mi w gardle (które szczerze mówiąc przykuły moją uwagę w pierwszej kolejności) i pewne siebie, władcze i jednocześnie tajemnicze spojrzenie niedostępnych zielonych oczu. Bogini.

Jak wspominałem, zaraz zamknęli okno i mało brakowało, a skończyłoby się tylko na moim zachwycie i osłupieniu. Jednak na ułamek sekundy, w momencie, w którym okno zbliżało się nieuchronnie w stronę framugi, żeby odciąć to magiczne uczelniane wnętrze od reszty świata, nim usłyszałem głośne trzaśnięcie, Ona na mnie spojrzała. I przepadłem. Zauroczyła mnie. Byłem w dupie, jak to mówią. I postanowiłem, że muszę ją poznać.

Czekałem dwie i pół godziny, czając się przed wejściem, bo nikogo bez legitymacji, będącej świadectwem przynależności do tej elitarnej szkoły, nie chcieli wpuścić. Ściemniło się i pachniało wilgocią. Zaczął kropić deszcz.

W końcu wyszła. Była, rzecz jasna, ubrana, ale i tak zaschło mi w gardle. I kiedy chciałem jakoś zagadać stało się coś, co mnie pogrążyło jeszcze bardziej. Sama do mnie podeszła. Na wpół udając oburzenie, na wpół z humorem zrobiła mi wyrzuty, że ją podglądałem. To że była czarująca, to mało powiedziane. Powiedziałem tylko, że i tak nie żałuję, i palnąłem, że ma naprawdę ładne…piersi. Trochę głupio wyszło, bo chciałem powiedzieć o oczach, ale nie trzasnęła mnie jakimś tępym narzędziem. Uśmiechnęła się i zaproponowała, żebyśmy wyjaśnili sobie to jutro o czwartej po południu, a teraz musi lecieć. I kiedy obserwowałem, jak znika za rogiem ulicy, zdało mi się, że odwróciła się na moment. Uzmysłowiłem sobie, że podczas całej naszej rozmowy palnąłem tylko jedno zdanie. A ona umówiła się ze mną. Jakby to była najnormalniejsza rzecz pod słońcem – proponować spotkanie komuś, kto cię właśnie bezczelnie podglądał. Do tego ta inicjatywa i pewność siebie. Postanowiłem pójść za ciosem i powiedzieć coś więcej drugiego dnia.

I tak się jakoś potoczyło. Co prawda znamy się dopiero od dwóch tygodni, ale jest to znajomość rozwija się dosyć szybko, wręcz lawinowo. Szczególnie po tym, jak wczoraj w metrze pełnym ludzi szepnęła mi do ucha, że nigdy nie nosi bielizny. Oczywiście, uśmiechając się zalotnie wyszła od razu na swoim przystanku, zostawiając mnie w stanie lekkiego zmieszania i skrajnego podniecenia.

Kiedy kilka godzin później dostałem sms'a, z pytaniem czy nie mam ochoty spędzić wspólnej soboty, odpisałem że mam wolny dom i umówiliśmy się na dziewiątą.

Na samą myśl o tym co możemy robić, krew żywiej zaczęła mi krążyć w żyłach.

 

Wróciłem na fotel i wygodnie wyłożyłem się ze szklanką whisky.

Minuty mijały leniwie.

Jedynie o czym myślałem, to o widoku podjeżdżającego pod nasz garaż białego, obłoconego jeepa o dziewiątej rano.

Dom jest w na wpół dzikiej, na wpół zamieszkałej przez przedmiejskich przedstawicieli klasy średniej okolicy. Do najbliższego sąsiada mam około dwa kilometry. Nasza posiadłość jest częściowo odcięta od świata. Ciężki sprzęt niemiłosiernie rozkopał połowę okolicy, a deszcz leje bez przerwy od trzech dni. To wszystko daje naprawdę kiepski dojazd. Przynajmniej dla przybyszów nieznających kilku skomplikowanych skrótów. Dlatego też tym bardziej zdziwiło mnie kołatanie do drzwi wejściowych.

Odłożyłem szklankę z Jackiem Danielsem obok ‘Der hund von Baskerville' i poszedłem w stronę drzwi. Drewniane panele skrzypiały pod każdym moim krokiem.

Kiedy byłem w połowie drogi kołatanie znowu wzmogło na chwilę i ucichło po trzech równych uderzeniach.

– Już idę – rzuciłem przed siebie i przyspieszyłem kroku. Salon był naprawdę długi.

Doszedłem do szerokich drzwi i wyjrzałem przez wizjer: dwóch jegomościów w eleganckich, czarnych płaszczach z wełny. Pierwszy z nich, wyglądający na XIX wiecznego bankiera, był niski, starszy od tego drugiego. Miał siwego wąsa i melonik oraz okularowe szkło na złotym łańcuszku. Drugi był wyższy i zdecydowanie młodszy, koło trzydziestki. Miał szczery uśmiech urzędnika.

– Ciekawe czego chcą? – przeszło mi przez myśl, ale otworzyłem. Uchylane drzwi wpuściły do środka zimny podmuch i trochę deszczu.

– W czym mogę pomóc?– zapytałem.

– Witam, panie Gidsby – ukłonił się ten starszy w meloniku. Wylewające się światło na podwórko oświetliło teraz w całości postaci niskiego przybysza i w połowie jego kompana o urzędniczym uśmiechu. Resztę spowijał mrok, deszcz oraz mieszanina szumu i chlupotu.

– Nazywam się Artur Pukker, a to jest mój asystent i aplikant, pan Fellow.

-Witam– niejaki Fellow ukłonił się lekko, po czym szeroko uśmiechnął.

-Na wstępie chciałbym głęboko pana przeprosić, panie Gidsby za naszą niespodziewaną wizytę-ciągnął Pukker.– Ale jest to nasz obowiązek wynikający z wyższej i dość nieprzewidzianej okoliczności.

– Hmm…-wybąkałem.

– Jednocześnie, wraz z kancelarią Pilgerry&Pukker, którą reprezentuję mam zaszczyt wręczyć panu pewną treść, będącą aktem ostatniej woli pańskiego ojca Franza Gidsby'ego oraz obligatoryjnie wprowadzić pana w całą sytuację prawną poprzednika na mocy Sukcesji Uniwersalnej.

– Ale mój ojciec…

– Ponadto – nie przerywał sobie tamten – jest pan jedynym, ostatecznym i wyłącznym podmiotem wskazanym przez jegomościa Franza Gidsby'ego, zwanego także pańskim ojcem, toteż, co niestety stwierdziliśmy z wielkim bólem, nie przysługuje panu jakakolwiek możliwość odmowy wejścia we wcześniej wspomnianą sytuację prawną spadkodawcy.

– Czyli panowie są prawnikami…Znaczy od mojego ojca…Czyli ,że ja..

– Dokładnie tak, mój drogi – uśmiechnął się ciepło Artur Pukker i wyglądał teraz, mimo niewielkiego wzrostu, szerokiego wąsa i melonika, na osobę godną szacunku i powierzenia niejednej tajemnicy. – Jesteśmy Prawnikami i dopełniamy ostatnią wolę naszego Klienta.

– Aha– zrozumiałem, po czym coś mi zaświtało w głowie. – Ale mój ojciec zginął kilka lat temu i wszystkie sprawy są rozwiązane, przynajmniej według sądu…Ehm…Więc na jakiej podstawie panowie…?

– O, i to mi się podoba– rzekł Pukker. – Od razu konkrety. Aczkolwiek najpierw – prawnik podniósł skórzaną teczkę i złoconą, mahoniową laskę, które dopiero teraz zauważyłem w mroku – pan pozwoli – i wszedł do środka, a wraz za nim asystent Fellow ze swoją teczką. Nim zdążyłem cokolwiek zrobić, obydwaj szli już w stronę kompletu skórzanych mebli wypoczynkowych wokół kominka. Byłem naprawdę zdziwiony swobodnym przebiegiem sytuacji. Z drugiej strony tylko tak upierdliwe istoty jak prawnicy mogli trafić tego paskudnego wieczora do domu na odludziu. Zamknąłem drzwi.

 

– Pan Pukker i jego aplikant Fellow – pomyślałem, idąc w stronę niespodziewanych gości. – Raczej nie wyglądają na ludzi, którzy pod pozorem prawników wchodzą do domów i mordują mieszkańców. Zbyt dobrze ubrani. Za dobrze wyglądają. – Faktycznie mieli w sobie ‘coś' co przekonywało. Obydwaj zdjęli płaszcze i obydwaj mieli świetnie skrojone garnitury. Fellow nosił garnitur w odcieniach czerni i fioletu, Pukker podobnie, z tym, że miał połyskującą złotym wzorem kamizelkę. Materiały z jakich mieli uszyte spodnie i marynarki zdawały się specyficznie mienić, jakby jakimiś głębszymi tonami barw układającymi w żywe ruchome fraktale. Chociaż może był to kaszmir i jedwab.

– Pan spocznie – zaproponował mi niższy, wskazując fotel pośrodku, naprzeciw którego nadal leżała whisky i książka. – Nim przystąpimy do meritum, chciałbym jeszcze raz pana zapewnić, że przychodzimy tylko i wyłącznie dopełnić wolę nieobecnego już pośród nas pańskiego ojca i nie musi się pan z naszej strony niczego obawiać – uśmiechnął się dobrodusznie. – Oczywiście niczego ponad nasze kompetencje.

– Zgadza się – potwierdził z entuzjazmem aplikant i wyciągnął z teczki jakieś papiery.

– Nie, gdzieżby tam– zapewniłem, aczkolwiek ta uwaga wydała mi się dziwna. – Napiją się panowie czegoś?

– Szczyt uprzejmości panie Gidsby. Naprawdę, nie będzie to potrzebne, prawda panie Fellow?

– Oczywiście – odparł Fellow. – W godzinach pracy nie zwykliśmy wypijać czegokolwiek. No, chyba, że miałby pan ciasteczka imbirowe, to wtedy z kawą – zasugerował taktownie.

– Powinny być, ale… – Kiedy na szybko zastanawiałem się, gdzie mama schowała ciasteczka, aplikant dodał:

– W szafce koło zlewu.

– Tak, faktycznie, powinny tam być.

– Zazwyczaj są w szafce koło zlewu – wyjaśnił, uprzedzając moje zdziwienie i zaczął układać dokumenty na stoliku.

Spojrzałem jeszcze raz na Artura Pukkera, żeby się upewnić, czy przypadkiem nie zmieni zdania.

– To w takim razie poproszę dokładnie to co mój asystent – jednak zmienił zdanie.

– Dobrze to zaraz wrócę.

– Byleby podano w osobnych filiżankach – dodał jeszcze, z powagą w głosie.

– Conditio sine qua non – wyrecytował z równą powagą Fellow. Co prawda nie wiedziałem co to znaczy, ale obaj zaśmiali się serdecznie, jakby był to naprawdę dobry dowcip, po czym nagle, niemalże równocześnie ucięli śmiech i wrócili do dokumentów. Na stole uzbierały się już cztery pokaźne stosy.

– Ciekawe ile tego jeszcze mają? – pomyślałem.

Wziąłem książkę i Danielsa, poszedłem do kuchni, zostawiając przybyszów samych.

 

*

 

Na dworcu metra niewiele się zmieniło.

Było jedynie nieco chłodniej i nieco bardziej przygnębiająco.

Spojrzałem na zegarek, dalej nic.

Wokół było pusto, wręcz sterylnie. Sterylnie w tym znaczeniu, że nie czułem żadnego zapachu, czy smrodu. Nie widziałem większego kontrastu w barwach, jedynie jednostajne, nieostre kontury bryły przystanku, ławek, torów, śmieci i cieni. Światło jarzeniówek zdawało się rozpuszczać wszelką formę i zlewać w jednolitą, wykafelkowaną na zielono przestrzeń.

Nagle usłyszałem kroki. Dochodziły ze stopni. Jakby ktoś schodził powoli z powierzchni. Podbite buty, spokojny, miarowy krok, który niósł się echem.

Nie potrafiłem się odwrócić, miałem sparaliżowane mięśnie szyi, ramion, karku i całą resztę ciała.

Poczułem pulsowanie w skroni i zapach mulistej cieczy znad jeziora.

W ustach miałem piach i skisłą wodę. Nie mogłem tego wypluć.

Ktoś zbliżał się w moją stronę. Wiem czego chciał.

Mam niewiele czasu, muszę wszystko odtworzyć.

Kroki były coraz cięższe, coraz bliższe.

Odnosiłem wrażenie, że to chce mnie dotknąć i wpełznąć.

Było całkiem blisko.

Skoncentrowałem się na wspomnieniach.

Kroki ucichły.

 

*

 

Stałem koło zlewu.

Może jest to trochę dziwne, ale żywiłem sympatię do przybyłych w dość nieoczekiwany sposób panów Pukkera i Fellowa. Było tak nawet mimo ich lekko ekscentrycznego wyglądu i raczej dziwnego usposobienia.

No i te garnitury.

Może nie byłem takim znawcą garniturów jak mój ojciec, ale co nieco wiedziałem na ich temat. I nigdy nie widziałem tak ciekawego materiału, z którego zostały uszyte ich ubrania. Pojawiały się na nim jakby jakieś wzory, może twarze, zdawały się bardzo ciekawie mienić. Może to rzeczywiście zasługa specyficznych gatunkowo dodatków do wełny wysokoskrętnej, które w połączeniu z małym źródłem światła w salonie i Jackiem Danielsem w moich żyłach robiły swoje. oże to coś więcej.

W każdym razie, nie zastanawiając się dłużej nad tym faktem zalałem kawę. Miałem tylko nadzieję, że jak najszybciej wyjaśnimy sobie o co chodzi z całą sprawą wokół mojego ojca i że równie szybko zostawią mnie w spokoju.

W końcu jutro ma przyjechać Ona.

 

*

 

Pamiętam, że lepiej poznaliśmy się na drugim spotkaniu.

Byliśmy umówieni na czwartą po południu, ale ja czekałem już od pierwszej. Nie byłem zdenerwowany, jedynie trochę spięty. Co prawda wcześniej umawiałem się już z wieloma dziewczynami, co nieraz kończyło się albo u niej na podłodze, albo u niej na kanapie, albo w łazience jakiegoś pubu. Te wszystkie konfiguracje były uzależnione od obecności młodszego brata w ich wspólnym pokoju, bądź chwilowej jego absencji. Wszystkie miały młodszego brata. I wszystkie dzieliły z nim pokój. Jedyne co mnie dziwiło, to prędkość, licząc od pierwszego spotkania, z jaką zapraszały mnie do siebie. Sam nie wiem co tak na nie działało. Według Pryszczatego musiałem mieć w sobie jakiś urok po moich pierwotnych przodkach, taki zwierzęcy magnetyzm, jak to nazwał. I chciał, żebym trochę na niego przelał, jeśli dowiem się jak.

W każdym razie czułem, że tym razem będzie inaczej, że muszę się trochę namęczyć, bo mój ‘urok', będący dla mnie samego zagadką, może nie wystarczyć. Co prawda miałem w głowie jakieś sekwencje słów, które według szybko przestudiowanego wieczorem podręcznika uwodzenia, miały zauroczyć dziewczynę, ale nie byłem co do tego przekonany. Poza tym nie chciałem palnąć jakiegoś kretynizmu, w stylu ‘ językiem można zdziałać cuda'. Podobno ta dwuznaczność działa na kobiety jak afrodyzjak. Dla mnie brzmiało idiotycznie. No i przede wszystkim chciałem wypaść najlepiej jak potrafię.

Byłem spięty jak nigdy.

Niebo znowu pokryło się ciężkimi kłębami chmur w kolorze granatu.

W dodatku cholernie mi na Niej zależało.

 

Zegar na kościelnej wieży wybił cztery równe uderzenia.

Powiał zimny wiatr, niebo zrobiło się jeszcze ciemniejsze, a na granicy horyzontu zaczęło błyskać.

 

Stałem w odległości jakichś dwudziestu metrów od uczelni.

Olbrzymie skrzydła drzwi wejściowych otworzyły się. Po kilku sekundach zaczęli wychodzić pierwsi uczniowie, niektórzy nieśli wielkie czarne teczki.

Wypatrywałem Jej spośród wychodzących ludzi. Jednak ani ‘mojej' dziewczyny, ani nikogo do Niej podobnego nie było.

Może zapomniała?

Dopiero po kilku długich minutach pojawiła się w drzwiach. Momentalnie kamień spadł mi z serca.

Rozmawiała przez telefon, ale zauważyła mnie. Pomachała i uśmiechnęła się, nie przerywając rozmowy, po czym ruszyła w moim kierunku. Była urocza. Miała czarny płaszczyk, sporą torebkę na ramieniu, i fioletowy beret, spod którego wystawały trochę splątane, finezyjnie spięte włosy, lekko targane przez wiatr.

Kiedy podeszła, uśmiechnęła się znowu, nie zwalniając kroku oraz nie przerywając rozmowy i pokazała mi ręką, żebym podążył za Nią.

Szedłem z Jej lewej.

Rozmawiała po francusku, dużo się śmiejąc. Miała przyjemny głos. Figlarnie wymawiała niektóre zgłoski i pachniała jakimś delikatnym, lekko pobudzającym zapachem. Zerknąłem na Nią ukradkiem. Będąc bliżej czułem, że cała Jej osoba zdawała się promieniować delikatną urodą, miała nieznacznie zarysowane kości policzkowe i ładne, zadbane dłonie z ciut dłuższymi palcami, obejmującymi telefon.

Przeszliśmy przez kilka wąskich uliczek między kamienicami.

Nie miałem pojęcia jak długo, ani dokąd idziemy. W duchu cieszyłem się też, że przez całą drogę mogłem Ją obserwować, bez zbędnego artykułowania z siebie czegokolwiek. Bo na razie na ‘czymkolwiek' mogłoby się to skończyć. Musiałem ochłonąć.

W końcu zatrzymaliśmy się na małym placyku z drzewem po środku i kilkoma ławkami w okolicy, naprzeciwko knajpy o nazwie ‘Graty'. Zapowiada się ciekawie.

Zaczęło grzmieć.

Dziewczyna powiedziała jeszcze kilka zdań przez telefon, po czym dodała wesołe: ‘Adieu' i schowała go do torebki.

Od razu przeprosiła mnie, że musiałem tyle czekać. Powiedziała też, że wszystko wyjaśni mi w środku.

– Nie ma sprawy – uśmiechnąłem się.

Zaczęło padać.

Korzystając z okazji, otworzyłem Jej drzwi i dodałem wesoło – Panie przodem. – Za co odwdzięczyła się urzekającym uśmiechem i zalotnym spojrzeniem zielonych oczu.

 

Zajęliśmy stolik na piętrze.

Drewniane wnętrze było w istocie zagracone starymi meblami i różnorakimi sprzętami użytku domowego, z których przynajmniej połowa już dawno wyszła z użycia. Na przykład, obok naszego stolika stała przedwojenna pralka ręczna z wyżymaczką i do połowy wciągniętą skarpetą, a nad głową, zamiast lampy, czy żyrandola wisiał kaloryfer z przytwierdzonymi do niego żarówkami. Specyficzne miejsce.

Oprócz nas, na piętrze nie było nikogo.

Powiesiłem płaszcze i usiadłem naprzeciwko.

Miała modny sweterek i jeansy, które podkreślały kształty ciała. Miała też delikatny makijaż. Wyglądała naprawdę czarująco.

Nastąpił ten moment. Nie miałem pojęcia co powiedzieć.

Zastanawiałem się, czy zacząć od incydentu z wczoraj, czy powiedzieć jak się nazywam, czy może od razu przejść do tego, że totalnie mnie zatkało i mógłbym na Nią tylko patrzeć. Oczywiście nie pomyślałem o rzeczy najbardziej naturalnej i stosownej do tej sytuacji, czyli spytania czy się czegoś napije. Zamiast tego powiedziałem coś, czego miało na pewno nie być w scenariuszu. Wyrwało mi się:

– Widzę, że językiem można zdziałać cuda.

Masakra.

Spojrzała na mnie trochę zdziwiona.

Uśmiechnąłem się niepewnie.

Spytała co mam konkretnie na myśli.

– Francuski-odparłem, po czym szybko zreflektowałem. – Chciałem powiedzieć, że twoja rozmowa wydawała się być bardzo ciekawa, mimo, że nie rozumiałem słów. No wiesz…Dużo się śmiałaś i wydawałaś się mówić o czymś ze sporym przejęciem…Według mnie…– Spojrzała z zaciekawieniem– …Według mnie musiałaś rozmawiać o twojej pracy semestralnej. – Strzeliłem pierwszą rzecz jaka wpadła mi do głowy.

O dziwo, trafiłem.

Dziewczyna spytała skąd wiedziałem, na co odparłem, że tak jakoś. Szybko upewniła się, czy faktycznie nie znam francuskiego. Wyglądała swobodnie, jak zawsze, ale wydawało mi się, że fakt iż mogłem się dowiedzieć o czym mówiła, delikatnie Ją speszył.

Nie znałem francuskiego.

Znowu obdarowała mnie czarującym uśmiechem.

Niewidzialne okowy puściły i rozmowa ruszyła.

 

Z początku mówiliśmy niewiele. Za to dużo uśmiechaliśmy się do siebie. Powiedziałem, że ładnie wygląda i ma ciekawe perfumy. Odwzajemniła się tym, że podziwia moją wytrwałość i czekanie trzy godziny przed szkołą. Trochę mnie zdziwiło, skąd wiedziała, ale szybko zmieniliśmy temat.

Spytałem o czym robi pracę semestralną. Powiedziała, że to trochę skomplikowane zagadnienie, ale zaczęła opowiadać. Co prawda niezbyt dużo zrozumiałem, coś o sztuce współczesnej i filozofii, ale byłem zauroczony Jej głosem.

Miała naprawdę przyjemny głos. Mówiła o swoim temacie z pasją, w sposób bardzo poukładany, ale jednocześnie przesycony ekscytacją.

Słuchałem uważnie, chłonąc dosłownie każde słowo. W każdej głosce wyczuwałem nutę fascynacji.

Od czasu do czasu dodawałem coś od siebie, co bym zmienił, co myślę o całości i poszczególnych częściach. Skupiłem się głównie na kwestii filozofii. I pozytywnie mnie zdziwiło, że nie tylko ja interesuję się poglądami Arystotelesa. Pierwszy raz w życiu poczułem, że wykształcenie to bardzo przydatna rzecz.

Po jakimś czasie i mnie udzieliła się Jej pasja. Byłem naprawdę poruszony wizją i Jej ciekawym spojrzeniem na zagadnienie związane z filozofią głupoty. Ta dziewczyna była niesamowita. Zdawała się być krystalizacją platońskiej wizji piękna. Nie tylko to ciało, oczy, usta, ale i spojrzenie, głos, zapach. Zdałem sobie sprawę, że Ona pociąga mnie zarówno fizycznie, jak i całą swoją osobowością, umysłem i czymś głębszym, czego nie mogłem nazwać i ledwo zdołałem poczuć.

Jak się później nad tym zastanawiałem, to trochę mnie dziwiło, czemu nie zaczęliśmy od tematu z ‘niższej półki', a nie od razu od pytania o miejsce człowieka w świecie poprzez pryzmat sztuki. Przecież mogliśmy, skoro nawet wyszliśmy od tego zagadnienia, przejść do bardziej prostych i oczywistych tematów w stylu ‘czego słuchasz' albo ‘opowiedz mi coś o sobie'. Co prawda potem do tego dotarliśmy, ale już na początku zdawałem sobie sprawę z czegoś bardzo ważnego. Że właśnie trafiłem na kogoś, kto przez długi czas nie miał okazji pogadać z kimś innym o swoich pasjach. Tak całkowicie na poważnie. I, co więcej, że ten ktoś natrafił na osobę, która potrafiła słuchać i naprawdę się tym zainteresować. Widziałem te małe ogniki w Jej oczach. A i pewnie w moich się rozpaliły. To było jak woda, która przez lata spływała do akwenu, na którym ktoś postawił tamę. I nagle wszystkie umocnienia pękły. Wreszcie poczułem, że mój introwertyzm i pogubienie się w rzeczywistości nie są całkowicie samotne. Czułem, że Ona myśli dokładnie tak samo.

Jednak, tematy patetyczne poruszane na pierwszej randce, bo tym chyba było nasze spotkanie, potrafią też dość szybko znużyć, jeżeli nie idą w parze z innymi kontekstami.

Przeszliśmy do wydarzenia z wczoraj. A właściwie, to Ona przeszła. Spytała tylko, czy podobała mi się, wtedy.

– Bardzo – odpowiedziałem bez wahania i postanowiłem pójść o jeden mały krok dalej. – Nie czujesz się trochę speszona faktem, że wczoraj gapiłem się na Twoje nagie ciało, a Ty… No wiesz, umówiłaś się ze mną, mimo, iż nic o mnie nie wiesz?

Uśmiechnęła się łagodnie i spojrzała na mnie trochę tajemniczo, trochę wyzywająco. Potem dodała, że zdarzało się Jej widzieć mężczyzn w różnym wieku, którzy na Nią patrzyli w dość jednoznaczny sposób, że spotykała się z niejednym i bywało, że robili różne rzeczy.

Poczułem delikatne ukłucie zazdrości.

Jednak, mówiła dalej, nie zdarzyło się Jej, aby ktoś patrzył na Nią w taki sposób jak ja.

– I tylko dlatego chciałaś się ze mną spotkać?

Odpowiedziała, że głównie, ale nie tylko. I na tym stanęło.

Poczułem falę ciepła rozlewającą się w żołądku. Bardzo przyjemną i ekscytującą.

Po chwili spytała, czy nie będzie mi przeszkadzało, jeżeli zdejmie sweter. Powiedziałem, że nie ma problemu.

Kiedy ściągała sweter przez głowę, znowu uderzyła we mnie fala gorąca, zachwytu i pożądania. Boże, ależ Ona była pociągająca. Każdy ruch emanował zmysłowością. Zwykłe zdejmowanie swetra, poprawienie włosów, pełne kokieterii spojrzenie zielonych oczu i, na krótko, zagryzienie dolnej wargi połączone z uśmiechem.

Natomiast pod swetrem miała koszulkę z dekoltem. I nic poza tym. Jak zahipnotyzowany wpatrywałem się w kształt Jej piersi i lekko widocznych sutków. Na szczęście natychmiast odzyskałem panowanie.

Dostrzegłem jeszcze jedną rzecz.

– Skąd to masz? – spytałem, wskazując na niewielką, ale widoczną bliznę na prawym przedramieniu.

Spojrzała na nią i przez chwilę zdawała się nie odrywać wzroku od brzydkiego znamienia, po czym odparła, że jest to Jej ‘pamiątka' po prawdziwej rodzinie.

– Jak to ‘prawdziwej'? – nie zrozumiałem.

Odpowiedziała, że została adoptowana przez dwójkę bezdzietnych architektów, po tym, jak odebrano Ją biologicznej rodzinie. Tej prawdziwej.

Czułem, że nie powinienem o nic więcej pytać. Chociaż bardzo mnie to zaciekawiło.

Powiedziała mi też, że przez telefon rozmawiała ze swoją drugą mamą, która jest na wyjeździe zagranicznym w sprawie jednego z projektów. Rozmawiały po francusku, bo Jej druga rodzicielka, uważa, iż powinna ćwiczyć języki obce. Po czym zaczepnie dodała, że pewnie dlatego, że językiem można zdziałać cuda.

Roześmialiśmy się.

Zapytała mnie, co z moimi rodzicami.

– No cóż – zacząłem.– Mój tata nie żyje od prawie siedmiu lat, a mama znalazła sobie jakiegoś wykładowcę uniwersyteckiego i teraz muszę się z nim męczyć.

Spytała mnie dokładniej o ojca.

– Utopił się w jeziorze, to znaczy popełnił samobójstwo. Co prawda nikt nie wie dlaczego, bo zdawał się prowadzić bardzo udane życie. No wiesz, człowiek sukcesu, miał świetnie prosperującą sieć sklepów z garniturami, piękny dom i udaną rodzinę. Nie brał narkotyków i nie pił za wiele. Pamiętam go jako postawnego, przystojnego bruneta. Dużo się śmiał i zawsze jeździł ze mną i z mamą na wycieczki w weekend. Lubił góry i motory. To mi chyba po nim zostało. – Uśmiechnęła się i słuchała dalej. – Rzadko był w domu w tygodniu, ale to normalne. Może to trochę dziwne, ale pamiętam go jak przez mgłę, jakby był kimś innym, niż był naprawdę…Nie wiem, nie potrafię tego wytłumaczyć. W każdym razie myślę, że najlepiej będzie, jak kiedyś do mnie wpadniesz, to Ci na fotografiach pokażę. – Odparła, że chętnie.

Uśmiechnąłem się. Oto był kolejny krok w stronę długiej i ekscytującej przygody.

 

Usłyszałem grzmot.

W okno stukały wielkie krople deszczu, rozmazujące świat na zewnątrz.

Nie wiedziałem ile czasu siedzieliśmy razem, ale chyba długo. Na zewnątrz nastał zmrok, było zimno i nieprzyjemnie. W środku, w knajpie ‘Graty' natomiast zrobiło się naprawdę magicznie.

Tak byłem zauroczony dziewczyną, że nie zauważyłem, jak w międzyczasie zapełniły się wszystkie stoliki wokół nas. Zrobiło się tłumnie i głośno. Pachniało tytoniem, a dym z papierosów unosił się wokół żarówek, lamp i świec.

Uzmysłowiłem sobie też, że przez ten długi czas nic nie piliśmy. Zaproponowałem coś, poprosiła o sok.

Zszedłem na dół do baru i poprosiłem o dwie szklanki soku, jabłkowy i z czarnej porzeczki. Nie pamiętam kiedy płaciłem, jak przecisnąłem się z powrotem przez tłum nie rozlewając za wiele, ani o czym myślałem. Pamiętam tylko, że czułem się naprawdę wspaniale, kiedy znowu zobaczyłem Ją przy stoliku. Miała opartą delikatnie brodę o nadgarstek, lekko zagryzała dolną wargę i patrzyła się na mnie jakoś tak…Sam nie wiem.

Postawiłem przed Nią sok jabłkowy ze słomką i dosiadłem się naprzeciwko.

Wyglądała oszałamiająco i zaczepnie.

Przez chwilę nic nie mówiła, tylko piła sok przez słomkę i wpatrywała się w moje oczy.

Czułem jak coś bardzo ciepłego i subtelnego rozlewa się w przestrzeni między nami. Jakby nasz stolik otaczała niewidoczna bańka, która odgradzała nas od reszty tłumu w knajpie. I, że z każdym Jej spojrzeniem, z każdym moim oddechem, ta przestrzeń robi się coraz gęstsza. Czas zdawał się zatrzymać.

Wydawało mi się, że patrząc w te głębokie zielone oczy odczuwam Jej zapach, ale nie taki jak w drodze tutaj, ale bliższy. Czułem Jej ciało. To było naprawdę niesamowite. Alchemia. Żadnego hałasu, tylko Ona i moje olbrzymie pragnienie zgłębienia Jej. Całej. Wiedziałem, że czuła dokładnie to samo do mnie.

Jestem przekonany, że jeszcze kilka sekund, a stracilibyśmy nad sobą panowanie. To było silniejsze od nas.

Niestety zadzwonił Jej ojciec, ten drugi, spytał gdzie jest i powiedział, że za kilka minut będzie pod knajpą.

Bańka jednak nie pękła.

Pamiętam, że powoli zebraliśmy się i zeszliśmy na dół. Odprowadziłem Ją przed wyjście. Umówiliśmy się za dwa dni wieczorem w klubie, gdzie miałem wziąć swoich kumpli, bo będzie z koleżankami. Pamiętam jak odjeżdżała w gustownym Audi. Byłem zdziwiony, że nie spytałem Jej o numer telefonu ani o imię. I pamiętam szok jakiego doznałem, gdy zobaczyłem, że wskazówki zegarka wskazują pierwszą nad ranem.

 

*

 

Coś upadło z brzękiem na podłogę w salonie.

Zapomniałbym! – Otrząsnąłem się z rozmarzenia, po czym sięgnąłem po ciasteczka imbirowe. Do półki obok zlewu.

 

Mijały minuty, kawa stygła. Obydwaj prawnicy, pan Pukker i pan Fellow zdawali się być bardzo skoncentrowani na dokumentach, które raz za razem przeglądali i porównywali, szepcząc coś szybko pod nosem. Byli tak tym zajęci, że chyba nie zauważyli mojego powrotu. Natomiast ja z kolei zauważyłem kilka szczegółów.

W pierwszej kolejności zwróciłem uwagę na swój zegarek. Co prawda nie chciałem być nieuprzejmy, ale czas leciał, a ja chciałem chociaż trochę ogarnąć dom przed Jej przyjazdem. Rano z pewnością nie będę miał czasu. I kiedy dość ostentacyjnie spojrzałem na tarczę mojego zegarka, ten zatrzymał się. Zdawało mi się, że na mikrosekundę spojrzenie Pukkera skierowało się w stronę mojego przegubu, w chwili, kiedy unosiłem go w górę, ale od razu uzmysłowiłem sobie, że ten ciągle tkwi nosem w dokumentach.

Później wymienię baterię.

 

Kolejno przypomniałem sobie, co mówili o moim ojcu. Zdziwiło mnie pojawienie się prawników po tak długim czasie od jego śmierci. Ostatnia sprawa sądowa zakończyła się trzy lata temu. Pamiętam, że był wtedy spory problem z podziałem majątku po ojcu, bo o ile z domem i kilkoma posiadłościami nie było kłopotu, o tyle jego dawni wspólnicy rościli sobie spore prawa do przedsiębiorstwa. Na szczęście dla nas znaleźliśmy świetnego adwokata i mama przejęła w dziewięćdziesięciu pięciu procentach przedsiębiorstwo, jako główny partner w biznesie za życia ojca.

Natomiast sprawa była dość skomplikowana, bo ciężko było znaleźć jakikolwiek akt ostatniej woli taty. W ogóle, mój ojciec bardzo niewiele po sobie pozostawił. Nie mam tu na myśli rzeczy ‘wielkich', takich jak olbrzymia sieć sklepów z garniturami bardzo dobrej jakości, kilka posiadłości, dom, samochody. W tym znaczeniu pozostawił po sobie o wiele więcej rzeczy niż przeciętny człowiek jest w stanie osiągnąć w przeciągu jednego albo nawet kilku żywotów. Nie pozostawił natomiast po sobie zbyt wiele, jako zwykły człowiek. Wszystkie rzeczy osobiste gdzieś się zapodziały, jego ulubiony cadillac został rozbity przez jakiegoś szofera na tydzień po śmierci taty, a wszystkie ubrania mama spakowała do pudła i ktoś przypadkiem je wyrzucił.

Uzmysłowiłem sobie, że jako wielki biznesmen nie pozostawił po sobie żadnych wystąpień w telewizji, nie odnotowała go żadna gazeta czy książka, pisząca o ludziach sukcesu. Wydawało mi się, że nawet najbliżsi szybko o nim zapomnieli. Mama już w pół roku po śmierci taty zaczęła się spotykać z tym całym wykładowcą, a moje wspomnienia związane z ojcem zdawały się ‘rozpływać', poddawać jakiejś niewyjaśnionej atrofii. Wspólne wypady w góry scaliły się w jeden wypad, który miał coraz więcej brakujących elementów. Wspólne obiady, spędzanie wolnego czasu, święta, urodziny, wszystko to utraciło już swój zapach, kolor, ładunek uczuciowy i po prostu znikało.

Odniosłem w pewnym momencie wrażenie, że mój ojciec nie istniał tak naprawdę, chociaż był wśród nas obecny, chociaż osiągał nad wyraz wielkie sukcesy.

No i przypomniało mi się jeszcze coś. Nie wiem na ile to było prawdziwe, a na ile związane z moją fantazją i koszmarami. Wiem, że było przerażające.

Nie pamiętam ile dokładnie miałem lat, coś koło czterech. Mieszkaliśmy wtedy w starej, podniszczonej kamienicy. Mama opowiadała mi, że to był bardzo ciężki okres w ich życiu. Ani jej, ani ojcu nie wystarczało pieniędzy do przysłowiowego pierwszego. Byli bardzo biedni. Czasem przypominam sobie jakieś niezbyt przyjemne sytuacje związane z kłótnią, stagnacją i beznadzieją. Miałem wtedy swoje ulubione miejsce zabaw. Był nim opuszczony dom. Każdego południe zakradałem się do niego przez rozbite okno. Bawiłem się na korytarzu samochodzikiem, czerwonym wozem strażackim.W pewnym momencie popchnąłem samochodzik zbyt mocno i ten podjechał pod uchylone drzwi do pokoju. Kiedy podnosiłem czerwony pojazd z podłogi, przez szparę w drzwiach zobaczyłem czyjeś nogi. Zwisały bezwładnie w powietrzu. Obok leżał wywrócony taboret. Nagle drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Przestraszyłem się i uciekłem. Przez cały dzień nic nie jadłem. Przez cały dzień też tata nie wracał. Mama zaczęła się martwić. Byłem zbyt przerażony, żeby powiedzieć jej, co widziałem. Ojciec nie wrócił też drugiego dnia. I kolejnego. Pojawił się dopiero po tygodniu. Wszedł przez bramę na podwórko. Był wychudzony.Padał deszcz. Zaczęliśmy z mamą płakać, ona coś krzyczała. Ojciec wszedł do domu, spojrzał na nas. Po raz pierwszy w życiu miał spokojne i pewne siebie spojrzenie. Powiedział, że nas z tego wyciągnie. Że wszystko będzie dobrze. Po kilku latach staliśmy się bardzo bogaci.

Jeszcze jedno wspomnienie z moim ojcem wiązało się z wydarzeniami po jego śmierci. Spałem sam w pokoju. Przed godziną drugą nad ranem, zawsze się budziłem. Czułem, że nie mogę się ruszyć ani oddychać. To było bardzo nieprzyjemne uczucie. Nie miałem jakiejkolwiek władzy nad własnym ciałem. I wtedy, po dłuższym momencie wyczekiwania zaczynałem czuć smród mulistej wody znad jeziora. Wydawało mi się, że u stóp mojego łóżka pojawia się człowiek. W istocie nie był to człowiek, raczej coś co miało strasznie napuchniętą, śliską skórę i było przegniłe, a jednocześnie wysuszone. Z oczodołów powoli wyciekała jakaś galareta. Miało otwartą szeroko szczękę z czarnym językiem. Zdawało się dusić, próbować wymówić moje imię. To coś było też bardzo blade i zdawało się blaknąć coraz bardziej od chwili, w której się pojawiło, prześwitywało. W końcu blakło zupełnie i znikało. Zostawiało po sobie mokrą plamę, na moim prześcieradle.

Po miesiącu odeszło.

 

– Dziękuję za kawę panie Gidsby – niespodziewanie odezwał się Artur Pukker.

– Proszę bardzo – odparłem. – Aczkolwiek mogła już wystygnąć, więc jak panowie sobie życzą, to odgrzeję lub zaparzę nową.

– Wręcz przeciwnie – zapewnił tamten. – Jest w sam raz. – Siorbnął głośno. W tym siorbaniu było sporo elegancji. – Odpowiedni czas parzenia, temperatura jak należy, mleka ni mniej, nie więcej proporcjonalnie do ilości cukru, a ziarna – wciągnął powoli zapach znad filiżanki. – Ziarna zdążyły już wypuścić olejki. Nie czuje pan?

Poczułem. Głęboki aromat małej czarnej z mlekiem. W jednym momencie zdawał się być dookoła mnie i przesiąkać całe powietrze kofeiną. Co więcej, nad filiżanką pojawiła się delikatna mgiełka.

– W takim razie, ad rem – prawnik odstawił filiżankę. – Panie Fellow?

– Tak, już – Fellow również odstawił filiżankę z gorącą kawą. Obok, na spodku leżało nadgryzione ciasteczko imbirowe.

– Słucham panów.

– Jak już mówiłem na wstępie, przybyliśmy spełnić akt ostatniej woli naszego Klienta – ceremonialnie zaczął Pukker. Przytaknąłem – Mówiłem też panu, że reprezentujemy kancelarię Pilgerry&Pukker, która cieszy się na rynku renomą i zaufaniem, gdyż zawsze interesy naszych mocodawców doprowadzamy do końca. A nawet dalej.

– Dokładnie – potwierdził Fellow. – Nawet dalej.

– Z tej racji, wprowadzimy pana w sytuację prawną Franza Gidsby'ego. Krok po kroku.

– Dobrze, w takim razie proszę zaczynać.

– Podoba mi się ten entuzjazm – dobrodusznie uśmiechnął się Pukker.– Na samym początku musimy wytłumaczyć panu co to jest Sukcesja Uniwersalna i co się wiąże z tym terminem. – Jeszcze raz siorbnął głośno i jeszcze raz całe powietrze zaczęło wibrować aromatem kawy. Odstawił pustą już filiżankę, usiadł wygodnie w fotelu i zaczął recytować. – Sukcesja Uniwersalna zwana także, częściowo w tym znaczeniu, następstwem pod tytułem ogólnym, co jest w naszym przypadku definicją niepełną, ale o tym później, prowadzi do nabycia części bądź całości majątku, a co za tym idzie praw, na podstawie jednego zdarzenia prawnego. Jest to skutek nabycia pochodnego. Musi pan wiedzieć, panie Gidsby, że na mocy Sukcesji Uniwersalnej wprowadzimy pana w całą sytuację prawną swojego poprzednika, czyli ojca. I nie mówimy tu o sukcesji uniwersalnej w rozumieniu węższym, ale o Sukcesji Uniwersalnej – podkreślił.

– Stąd proszę pana– podjął Fellow ze szczerym entuzjazmem – nasza zwłoka. Przybywamy dość późno jeżeli licząc od śmierci jegomościa Franza Gidsby'ego, ale stosunkowo wcześnie, jeżeli mamy na myśli jego faktyczne ‘odejście'.

– Jednak, żeby nie uprzedzać zbyt wielu faktów za wcześnie– wszedł mu w słowo Pukker– proszę nam powiedzieć, czy do tej pory wszystko jest zrozumiałe.

– Tak myślę… – Zacząłem.– Wychodzi na to, że zostały jeszcze jakieś ‘prawa', które panowie prawnicy..

– Prawnicy– podkreślił dumnie Fellow.

– Tak, właśnie… Panowie Prawnicy musicie na mnie przenieść, bo mój ojciec odszedł…Niedawno?– właśnie zaczął docierać do mnie sens tego komunikatu.

– No i wszystko jasne! – Ucieszył się Pukker. – Zaraz uzupełnimy dokumenty, spełnimy jeszcze jedną przesłankę, żeby ugruntować całą sytuację prawną i po kłopocie. – Chciałem wtrącić swoje zdanie w międzyczasie i spytać czy mogliby mi wytłumaczyć, co to są za dokumenty oraz żeby zostawili je, aby przejrzał je nasz prawnik. Chciałem też dowiedzieć się co mają na myśli mówiąc o tym, że ojciec niedawno ‘odszedł', ale nie potrafiłem się odezwać. Działo się ze mną coś dziwnego. Nie mogłem wydusić z siebie słowa. Jakby czyjaś niewidzialna wola nie pozwalała mi dojść do głosu.

– Domyślam się, o czym pan myśli, panie Gidsby – ciepło i serdecznie uśmiechnął się Artur Pukker. – Niestety, jak mówiłem wcześniej, dokumenty musimy sporządzić dzisiaj, sprawa jest pilna i dość skomplikowana, a panu nie przysługuje prawo odmowy wejścia w sytuacją prawną ojca, gdyż jest pan ostatnim i jedynym spadkobiercą. Co zaś się tyczy wszelkich niejasności związanych z osobą samego pana Franza Gidsby'ego, to również wytłumaczymy, ale najpierw… – Kiwnął głową na Fellowa.

– Tak jest– rozpromienił się Fellow.

– …najpierw powinien pan wysłuchać pewnej historii. Zaczynajmy.

Fellow wyprostował się nieznacznie w fotelu, spojrzał mi w oczy i zaczął opowiadać:

– Historia ta, panie Gidsby, jest zarówno banalna, jak i prawdziwa. Na pewno pan już o niej słyszał. Otóż żył sobie kiedyś pewien człowiek, miał bardzo szczęśliwe życie i wszystkiego pod dostatkiem. Cieszył się ze swoich synów, córek i kochającej żony. Miał, jak to mówią, wszelkie bogactwa tego świata, których pragnął– Fellow uśmiechnął się niczym urzędnik, po czym kontynuował dalej.

– Był on też człowiekiem wierzącym w przeznaczenie, w to, że los człowieka od niego nie zależy i wszystko jest ustalone z góry. I kiedy żył tak sobie bez większych trosk, to nagle wszystko dookoła zaczęło się sypać. Żona i dzieci zmarły, a bogate i pełne obfitości życie zostało mu odebrane, on natomiast strasznie zachorował, miał spore problemy dermatologiczne. Uznał, że tak powinno być i czekał wierząc wytrwale, że to wszystko ma sens i jest po coś. Za tą wytrwałość został nagrodzony i to jeszcze lepszym i bardziej obfitym życiem przez owe przeznaczenie. Miał znowu piękny dom, świetnie zarabiał, powtórnie się ożenił, a śmiertelna choroba odeszła jak ręką odjąć. Miał też urocze i zdolne dzieci. Jedynie co pozostało w nim, to pewna gorycz. Bo co prawda miał wszystko, co utracił wcześniej, i majątek wraz z wszelkimi bogactwami, i dzieci i żonę, ale nie była już to ‘ta' żona i ‘te' dzieci. Zdarzało mu się czasem, wspominać poprzednią kobietę, którą bardzo kochał i czasem myślał o dzieciach, które utracił. I kiedy któregoś dnia, kiedy dopadło go uczucie samotności i prawdziwej tęsknoty za tamtymi osobami, które zabrało mu owo przeznaczenie w zamian za obecne, teoretycznie lepsze życie, to dotarła do niego pewna, niezbyt pokrzepiająca wieść. Dowiedział się wtedy, że był on tylko przedmiotem jakiegoś zakładu. Zdał sobie sprawę, że przeznaczenie zadrwiło z jego cierpienia i tęsknoty, a on nie miał na to wpływu. Był jak łan zboża na wietrze…I, jak głosi podanie, przeżył reszty swoich dni w szczęściu i dostatku.

– Ot i cały los – z uśmiechem i lekką ironią dokończył Pukker.

Trochę mnie zastanowiło po co przytaczają mi tą opowieść. Dobrze ją znałem, choć niekoniecznie z tej strony.

– Ale panie Gidsby, to nie wszystko– dość śpiesznie dodał Fellow.– Chciałbym przytoczyć panu bardzo ciekawy kazus z jeszcze dalszej przeszłości. Razu pewnego żył na świecie założyciel słynnego podówczas miasta Efyra. Człowiek ten był bardzo inteligentny i sprytny. I także wierzył w przeznaczenie. Był też zapraszany na uczty przez Potężnych tamtego świata, z którymi utożsamiano siły owej nieodwołalnej konieczności rządzące wszystkim, co pojmujemy. Jednak Potężni, mimo całej swojej glorii, mają również pewne przywary, o których nie lubią rozpowiadać. Niestety ten sprytny i inteligentny człowiek, miał jedną wadę: bardzo lubił plotkować. Plotkowanie o sprawach, o których nie śnili zwykli śmiertelnicy, o których on słyszał, ucztując z Potężnymi nieraz mogły przysporzyć mu problemu, ale Oni przymykali na to oko. Dopiero, gdy założyciel miasta Efyra zdradził ludziom tajemnicę Najpotężniejszego Z Potężnych, wtedy Ci postanowili go uśmiercić. Inteligentny człowiek wszak zdołał powstrzymać Śmierć, więc Tamci wrzucili go najciemniejszego ze stworzonych przez siebie światów. On jednak zdołał podstępnie stamtąd uciec. Myślę, panie Gidsby, że finał tej opowieści znamy wszyscy. Wieczna i bezproduktywna praca dla kogoś, kto miał odwagę przeciwstawić się losowi. Ciekawe zestawienie z poprzednią opowieścią, nie sądzi pan?– spojrzał na mnie wymownie.

– Być może, ale nie rozumiem w dalszym ciągu, dlaczego zeszli panowie na tematy związane z losem i przeznaczeniem, kiedy rozmawiamy o sprawach z zupełnie innej półki.

Nie odpowiedzieli.

Nastała przeciągła chwila ciszy.

Pokój był oświetlony tylko i wyłącznie przez płonącą na stoliku lampkę oraz świetlisty żar z kominka. Wokół stolika, przy którym siedzieliśmy panowały cienie i mrok.

Zdawało mi się, że czasem na garniturach obu przybyszów pojawiają się jakieś wygięte w grymasie twarze. Obaj prawnicy wpatrywali się we mnie w skupieniu. Nie miałem pojęcia, czy czekają, żebym dodał coś jeszcze do mojej wypowiedzi, czy po prostu zastanawiają się do czego przejść dalej. Wydawałem się być z jednej strony nieco zdezorientowany tą sytuacją, z drugiej natomiast odczuwałem głęboki spokój. Jakbym zakończył właśnie coś bardzo ważnego i oczekiwał na efekty, które mają się zjawić niebawem.

 

Krople nieubłaganie tłukły w okna.

Strzeliła błyskawica.

I wtedy to zobaczyłem.

Koniec

Komentarze

Grafika: E.N.

Siedząc na ławce, pochylony nad jedzeniem z Macdonald'sa starałem poukładać w myślach wydarzenia ostatnich dni, tygodni i lat, w których brałem udział i dzięki którym jestem teraz na stacji metra. – „się” gdzieś nawiało

Za oknem zagrzmiało. Po chwili można było ułyszeć wyłącznie zacinające krople o szyby. – składnia tu kuleje.

Naprzeciwko, tuż za niewysokim okrągłym stołem, trzeszczy palone drewno w kominku, powietrze przesiąknięte jest zapachem wypastowanej podłogi, a za oknem leje od kilku dni. – tu też składnia przy palonym drewnie psuje rytm zdania.

Co prawda znamy się dopiero od dwóch tygodni, ale jest to znajomość rozwija się dosyć szybko, wręcz lawinowo. – rozwijająca się

Wylewające się światło na podwórko oświetliło teraz w całości postaci niskiego przybysza i w połowie jego kompana o urzędniczym uśmiechu. – znowu ta składnia…

Jak się później nad tym zastanawiałem, to trochę mnie dziwiło, czemu nie zaczęliśmy od tematu z ‘niższej półki', a nie od razu od pytania o miejsce człowieka w świecie poprzez pryzmat sztuki. – troche nielogiczne to zdanie. …czemu zaczęliśmy od tematu z niższej półki, a nie od razu…

Natomiast pod swetrem miała koszulkę z dekoltem. I nic poza tym. Jak zahipnotyzowany wpatrywałem się w kształt Jej piersi i lekko widocznych sutków. Na szczęście natychmiast odzyskałem panowanie. – jakie panowanie? Nad czym?

Tyle takich błędzików znalazłem. Nie rażące, ale burzące rytm tekstu. Co do całości tekstu, to nawet fajny, tylko jak na razie za dużo niedomówień i pod koniec zacząłem się nudzić. Zobaczymy czy przez drugą część przebrnę...

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Nowa Fantastyka