- Opowiadanie: grzelulukas - Prawdziwy wampir z Bytomia

Prawdziwy wampir z Bytomia

Historia nawiązująca do prawdziwych wydarzeń na Górnym Śląsku. Zachęcam do googlowania, szczególnie na temat Karola i jego przybranej córki :)

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Prawdziwy wampir z Bytomia

– Będę się zbierał.

– Marek błagam cię, uważaj na siebie – powiedziała Ewa niemal ze łzami w oczach. Wiedziała, że coś się dzieje. Za dobrze znała swojego męża.

– Będę uważał, obiecuję – odpowiedział. Miał ochotę przytulić ją mocno, ale to tylko podsyciłoby jej podejrzenia. Ograniczył rozstanie do przelotnego pocałunku, jakim żegnali się codziennie.

Tworzyli kochające się małżeństwo. Chociaż jak to bywa w związku, w którym mężczyzna jest stróżem prawa, nie zawsze było idealnie. On, trudy pracy coraz częściej odreagowywał, tonąc w alkoholu. Ona udawała, że tego nie widzi, aczkolwiek coraz częściej zadawała sobie pytanie, jak długo jeszcze to wytrzyma. Ta sprawa zaczynała go przytłaczać. Właściwie to, czasami zadawał sobie pytanie, po co pakował się w to gówno. Zawiłość, a przede wszystkim pojebany charakter śledztwa, zmuszały go do milczenia. O swojej teorii nie powiedział nawet kolegom z roboty, wzięliby go za świra. Podobnie było z Ewą. Co prawda nigdy nie mówił jej za wiele na temat swojej pracy, tym razem jednak zupełnie milczał.

Nie myśląc za dużo, zbiegł szybko po schodach. Wsiadł do malucha w kolorze avorio meteor, do którego dołożyli się teściowie. Silnik fiata 126p rozbrzmiał, wydając z siebie krótkie, cykliczne i niskie dźwięki. Za dwadzieścia minut będzie już u swojego przyjaciela.

 

***

 

– Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? – zapytał Heniek.

Marek i Heniek znali się jeszcze z podstawówki. Razem palili swoje pierwsze papierosy za rozpadającą się salą gimnastyczną. Po szkole podstawowej spędzili wspólnie cztery lata w liceum. Po maturze Heniek początkowo chciał iść na polibudę, ostatecznie wybrał medycynę. Marek z kolei zgłosił się do milicji. Potrzebował pieniędzy, dziecko było w drodze.

– To jedyna szansa, żeby go dopaść. Do diabła, zrób to. – Lekarz stuknął w strzykawkę palcem wskazującym. Dwa niewielkie bąbelki powietrza uniosły się wewnątrz szklanego cylinderka. Po chwili medyk wtłoczył zawartość Markowi w żyłę przedramienia. Dawka roztworu była największa, jaką mógł otrzymać jednorazowo. I tak bardzo dużo ryzykowali.

– Jak się czujesz? – zapytał po kilkunastu sekundach ciszy wystraszony Heniek.

– Wszystko w porządku.

– Słuchaj, od tej chwili jedynym twoim sprzymierzeńcem jest czas. Im szybciej ten mutant dobierze się do ciebie, tym większa szansa na zabicie go. I przede wszystkim większa szansa na twoje przetrwanie.

– Wiem, pamiętam. Od kilku dni myślę tylko o tym. Daj wódki. – Heniek, bez zastanowienia złapał butelkę żytniej. Napełnił do połowy stojącą na kredensie literatkę, po czym podał ją Markowi. Milicjant ruchem nadgarstka przechylił szklaneczkę i wlał w siebie jej zawartość. Ognisty płyn rozgrzał jego przełyk i żołądek, pozostawiając na języku kwaskowaty smak. Kiper powiedziałby, że to smak dojrzałego ziarna żyta.

– Zgodnie z umową. Jeśli nie wrócę do dwudziestej drugiej, dzwoń na komisariat. Poproś Zbyszka i wszystko mu opowiedz.

– Tak. Powodzenia – powiedział lekarz.

 

***

 

Marek siedział przywiązany grubym parcianym sznurem do krzesła zrobionego z żeliwnych prętów, którego poszczególne elementy zespawane były ze sobą w niechlujny sposób. W tych czasach niemal każdy korzystał z narzędzi tej samej firmy. Spawacz więc albo nie miał wprawy, albo zwyczajnie wypił za dużo alkoholu. Miks tych wszystkich składników tworzył nierówne, pełne zadziorów i gruzłów siedzisko. Dla milicjanta, w tym momencie wygoda nie była jednak najważniejsza, przeciwnie. Znajdowała się na najwyższym piętrze jego wewnętrznej piramidy Masłowa. Przed Markiem siedział on, prawdziwy wampir z Bytomia.

To był problem, z którym musiał się zmierzyć. Blady, około trzydziestoletni mężczyzna o imieniu Raghael, przyglądał się Markowi. Świdrował go wzrokiem. Próbował wkraść się do wnętrza jego umysłu. To nie było jednak takie proste, nawet dla niego. Za dużo barier i pułapek. Krwiopijca siedział bez słowa już ponad kwadrans. W końcu przemówił.

– O co pytałeś? – wymówił delikatnie.

– O twoją ostatnią ofiarę. Mariola z Szombierek, nigdy nie znalazłem jej ciała, ale wiem, że to ty. Co z nią zrobiłeś? – zapytał jednym tchem zdenerwowany Marek.

– Ach tak, o moją ostatnią ofiarę.

Wampir jakby nie pamiętał pytania, którym Marek przywitał go w jego leżu.

– Zacznijmy od tego, że to nie są moje ofiary. Obrażasz mnie. Wiesz o tym, prawda?

– Mam to w dupie. – Milicjant spojrzał wampirowi prosto w oczy. Ten skwitował to subtelnym uśmiechem, nie przejmował się słowami skrępowanego mężczyzny. Choć jemu właśnie na tym zależało.

– Dobrze, opowiem ci. Choć może nie być to do końca pełna odpowiedź na twoje pytanie. Mariola, jak dobrze wiesz, mieszkała tuż za rogiem, przy ulicy Róży Luksemburg. Żyła razem ze swoim mężem i trójką dzieci, w tej zaniedbanej, dziewiętnastowiecznej kamienicy. Wiedli biedne, aczkolwiek szczęśliwe życie.

Istota zerkała na swego interlokutora. Mutant prowokował tymi oczywistościami. Był niemal pewien, że Marek wiedział o Marioli wszystko. Na jego bladej twarzy pojawił się znowu ten kpiący uśmiech.

– Tego dnia – kontynuował – leżałem w swojej trumnie, zrobionej ze zdobionych dębowych desek.

Trumna była niezwykle elegancka. Wykonana ze stuletniego dębu, inkrustowanego ciemnym drewnem orzecha włoskiego.

– Zgadnij, czyją duszą była nasiąknięta? – Wampir znowu się uśmiechnął, unosząc prawy kącik ust. Bawiło go to.

– Nie wiem – powiedział z wyraźnym obrzydzeniem milicjant. – Co z Mariolą?

– Co ty się tak niecierpliwisz? Przecież mówię. – Palcami prawej dłoni odgarnął opadające włosy. – Szmat czasu temu, z grubsza jakieś sto lat przed twoimi narodzinami, przyjaźniłem się z pewnym bogaczem. Przemiły i przedsiębiorczy człowiek. Spotykaliśmy się po nocach, podsuwałem mu wtedy różne ciekawe pomysły, na rozwój imperium – mówił. – Karol, bo tak miał na imię ten mężczyzna, zmarł we Wrocławiu w 1848 roku. Na początku dwudziestego wieku jego ciało zostało przetransportowane do krypty nowo powstałego kościoła, wiesz którego. Tego tam na rogu. – Wampir wskazał bladym palcem kierunek.

– Wtedy to właśnie nadarzyła się okazja, z której musiałem skorzystać. Pożyczyłem sobie trumnę. Jestem pewien, że właściciel nie miałby nic przeciw. Zanudzam cię? – zapytał, widząc rysujące się zniecierpliwienie na twarzy swojego rozmówcy.

– Tak, co mnie obchodzą kawałki zbitych ze sobą desek. Co z dziewczyną?

– Najmocniej przepraszam. Rzecz w tym, że ta trumna, a w zasadzie jej poprzedni mieszkaniec i Mariola są w pewien sposób ze sobą powiązani.

– W jaki?

– Karol był tak dobry, że przygarnął do swojej rodziny pewną młodą damę o imieniu Joanna. Oczywiście trochę mu w tym pomogłem, ale naprawdę nieznacznie. Karol był dobrym człowiekiem, chociaż nie wszyscy tak uważali. Zapewne znasz Joannę Gryzik?

– Nie.

– Och tak, kojarzysz ją zapewne pod nazwiskiem Schaffgotsch. Prawda?

– Nie wiem, kto to jest – odpowiedział Marek. Jego brwi zmarszczyły się, a usta wygięły w dół.

– Chyba żartujesz? – prychnął. – Jak wasza cywilizacja ma przetrwać, skoro nie znacie osób, które ją tworzą? – Wampir pokręcił głową. Była to dla niego kolejna kropla w morzu argumentów popierających tezę o wyższości wampirów nad ludźmi.

– Kiedy widziałem ją ostatni raz, była śliczną małą dziewczynką. Księżniczka o jasnych włosach. W wieku sześciu lat, po śmierci Karola, Joanna odziedziczyła po nim niemal wszystko. Karol w testamencie zapisał jej prawie cały swój majątek. Sześcioletnia dziewczynka stała się jedną z najbogatszych osób w tym regionie. Zjawiskowe czyż nie? – zapytał z ekscytacją w głosie.

– Mów dalej.

– Och, dziękuję za pozwolenie. – Wampir wstał ze swojego siedziska i zaczął wolnym krokiem spacerować po zatęchłej i brudnej piwnicy. – Joanna okazała się równie przedsiębiorcza, jak jej przybrany ojciec. W 1873 powstało to wspaniałe dzieło ludzkiej inżynierii, jakim był szyb tutejszej kopalni. To wszystko zasługa Joanny. Gdyby nie ona – zrobił pauzę. – Domyślasz się, dokąd zmierzam?

– Nie domyślam się, ja to wiem – powiedział po chwili. – Zawsze ktoś z rodzin ofiar pracował w tej kopalni.

– Prawdziwy z ciebie Herkules Poirot.

Chociaż mutant ironizował, to właśnie Marek jako jedyny wpadł na jego trop. To było coś w rodzaju prywatnego dochodzenia. W końcu oficjalne śledztwo dobiegło końca. Winny został znaleziony. Nazwano go nawet wampirem z Bytomia. W dniu pierwszego zabójstwa miał mieć dwadzieścia trzy lata. Jednak nie wszystko, jak zwykle, zostało przekazane opinii publicznej. I jak to często bywało, nie wszystko do siebie pasowało. Wiedział o tym, podzielił się swoimi wątpliwościami z komendantem. Ten wyszczekał niczym pies, że jak jeszcze raz usłyszy te bzdury, to go wypierdoli na zbity pysk. Został z tym sam. Puzzle poskładane z dowodów, które zebrali jego koledzy i on sam musiał rozsypać. Wszystkie powywracane różnokolorowe elementy, kawałek po kawałku, dopasowywał. Zdjęcia z miejsc zbrodni obrazujące roztrzaskane głowy i zmasakrowane ciała. Do tego raporty patologów, przesłuchania dziesiątków świadków i rysopisy. To wszystko tworzyło tony akt z różnych spraw, które zaczął analizować na nowo. Utworzony obraz z poskładanych puzzli był niemal taki sam jak na początku. W zasadzie był identyczny. Z tą różnicą, że w negatywie, z którego emanowało zło w najmroczniejszej postaci. Wiele tygodni bił się z myślami. Słowo bzdura padło w jego głowie mniej więcej tyle samo razy co, a jeśli to możliwe. Niczym yin i yang. Pytanie o byt takich istot, zadawał sobie setki razy. Niewiele przecież o nich wiedział, przeczytał kiedyś w technikum jakąś powieść na ten temat. I to było tyle. Kiedy podzielił się swoją teorią z jedynym przyjacielem, ten wyjaśnił mu naukowo w godzinnym wykładzie, że to niemożliwe.

– Heniek proszę cię tylko o jedno, przeczytaj to – powiedział wtedy Marek. Zostawił najlepszemu koledze zdjęcia ciał ofiar, raporty patologów oraz swoje notatki. Henryk nie odezwał się wówczas. Zadzwonił kilka dni później z budki telefonicznej do Marka na komisariat.

– Przyjedź do mnie dzisiaj po pracy.

Wampir mówił dalej.

– Dochodzimy w końcu do meritum. Nie sądzisz, że te kilka, jak to nazywasz ofiar, to niewielkie wynagrodzenie, jakie sobie pobrałem za to wszystko? Gdyby nie ja nigdy nie powstałoby tu tyle kopalń, tyle miejsc pracy. Czy nie na tym wam właśnie zależy?! – Jego twarz pociemniała, zrobiła się złowieszcza, oczy jakby zapłonęły. Wiedza teoretyczna, jaką posiadł milicjant na temat wampiryzmu, nie mogła go na to przygotować. Raghael zbliżył się do więźnia, uwidaczniając swoje śnieżnobiałe kły. Złapał go lewą dłonią za szyję, ściskając mocno.

– Wystarczy tych historyjek – wysyczał upiór. Głowa starożytnej istoty wykręciła się nieznacznie. Zbliżył się do milicjanta. Blade usta niemal dotykały napiętej skóry, pod którą pulsowała coraz szybciej gruba tętnica. Marek zamknął oczy, czekał na tę chwilę bardzo długo. Na jego plecach pojawiła się gęsia skórka. Milimetry decydowały o życiu lub śmierci starożytnej istoty.

Wampir zastygł jak woskowa figura, wciągając powietrze nosem. Coś było nie tak. Spod zapachu potu, alkoholu i dymu tytoniowego do jego nozdrzy docierało coś jeszcze. Coś obrzydliwego i śmiertelnego. Raghael zaczął nagle się złowieszczo śmiać. Jego biała dłoń otwarła się, puszczając zaczerwienioną szyję.

– Przyznaję, to pomysłowe. Niewielu wpada na ten pomysł. Trzeba mieć mimo wszystko jaja, żeby wstrzyknąć sobie czyste srebro. Jesteś chyba drugim albo trzecim człowiekiem, który tak zrobił za mojego życia. Ci wcześniejsi skonali w męczarniach. Zanim ktokolwiek zdążył zamienić z nimi słówko, ich wątroby zdążyły spuchnąć do rozmiaru arbuza. No, ale były to inne czasy. W każdym razie winszuję.

– Jak? – zapytał drżącym głosie Marek. Jego serce zabiło szybciej, pompując jeszcze intensywniej krew z drobinkami srebra w żyłach.

– Na co liczyłeś? Że ot, tak sobie tu przyjdziesz, i po prostu mnie zabijesz? – Wampir nie miał zamiaru odpowiadać na pytanie milicjanta. – Przekonasz się, czym jest prawdziwa ofiara. – W jego prawej dłoni zabłyszczał sztylet. Sztych odbił pomarańczowe promienie latarni, wpadające przez okienko piwniczne. Istota bez słowa przystawiła ostrze do klatki piersiowej Marka.

– Błagam, nie – jęknął. W ułamku sekundy mózg wygenerował obrazy. Żona, córka i plaża nad morzem, gdzie wspólnie co roku wypoczywali. Nie starczyło czasu na nic więcej.

– Ciiii – wysyczał blondyn, wypuszczając przy tym delikatnie powietrze. Spokojnym, równomiernym i niezwykle silnym ruchem wprowadził ostrze sztyletu w klatkę piersiową milicjanta. Wprost w serce. Marek napiął się, wydając z siebie krótki i płytki krzyk. Po chwili blada dłoń wyciągnęła ostrze spomiędzy żeber i przeciętej koszulki. Parciany sznur zaczął nasiąkać karmazynowym płynem. Milicjant odpłynął, na zawsze.

Raghael usiadł i posmutniał. Jego przewaga polegała na wykorzystaniu błędu konfirmacji. Nikt przecież nie dopuszczał myśli o prawdziwym wampirze. Ta hipoteza nie była przyjmowana na żadne piętro ludzkiej świadomości. Nie istniała. To zawsze musiał być człowiek, zboczony psychopata. Po części tak również było i tym razem. Raghael wkradł się do umysłu dwudziestotrzyletniego mężczyzny, zostawiając tam kiełkujące ziarenko dewianta i sadysty. Tworzyli tymczasową i pozorną symbiozę. Istota ludzka zaspokajała swoje urojone żądze, a wampir po wszystkim pochłaniał eliksir życia, który gwarantował mu nieśmiertelność. Ostatecznie jednak krwiopijca pozbywał się chorego człowieka, zostawiając go na pożarcie mundurowym. I tak od setek lat.

Tym razem jednak coś poszło nie tak. Zostawił gdzieś ślad bezpośrednio do siebie, popełnił błąd. Było mu z tego powodu wstyd przed samym sobą. Spojrzał na stygnące ciało swojego więźnia, żałując, że nie zapytał o wskazówkę, która go tu zaprowadziła.

– Znowu jakiś chory pojeb. – Blondyn był niemal pewien, że takie lub zbliżone słowa wypowie milicjant, który znajdzie zwłoki Marka. Nie zmienia to jednak faktu, że to kolejny trup.

– Jeśli on wpadł na mój trop. Za chwilę mogą pojawić się tu kolejni. Czas opuścić to miejsce, na jakiś czas. Sto lat powinno wystarczyć – powiedział do stojącej w wejściu do piwnicy bladej kobiety.

– Jak uważasz kochanie – odpowiedziała Mariola.

Koniec

Komentarze

Ciekawy pomysł! Przedstawienie wydarzeń, które rzeczywiście się wydarzyły i były na tyle “obrzydliwie brutalne”, że można je przypisać komuś kto po setkach lat potrafi uśmiercić Cię tak samo beznamiętnie, jak ja gdy używam swojego kapcia na kochane komary. Czasem faktycznie ciężko znaleźć inną odpowiedź na niektóre zbrodnie, które człowiek potrafi zrobić człowiekowi. 

Co do opowiadania, to trochę zgubiłem się w środku, nie wiedziałem czemu akurat członkowie rodzin “ofiar” pracowali w kopalni a nie same ofiary, czytałem jednak trochę późno więc mogłem coś przespać. Momentami też czułem, że chcesz tak bardzo to ładnie dopieścić, ale jak gdzieś właśnie w środku te pieszczoty trochę mi przeszkadzały. No i chyba było trochę błędów interpunkcyjnych i składniowych, ale ja jestem w tym kiepski więc się nie wypowiadam. :) Ale ogólnie bardzo fajna historia, pokazująca Twoją perspektywę wydarzeń z rodzinnego miasta. Pozdrowionka!

Rozumiem, Grzelulukasie, Twoją chęć przedstawienia własnej wizji dawnej sprawy seryjnego mordercy, grasującego w Bytomiu, ale cóż, zaprezentowana wersja fantastyczna raczej nie przypadła mi do gustu. Nie bardzo mogę przyjąć do wiadomości istnienie wampira w naszej rzeczywistości, nie bardzo mogę uwierzyć, że milicjant z uporem dążył do złapania istoty, której byt kłóci się ze zdrowym rozsądkiem.

Wykonanie mogłoby być lepsze.

 

Wsiadł do swo­je­go ma­lu­cha w ko­lo­rze avo­rio me­te­or, do któ­re­go do­ło­ży­li się te­ścio­wie. –> Zbędny zaimek. Chyba nie wsiadałby do cudzego auta.

 

Po­trze­bo­wał pie­nię­dzy, w dro­dze miał dziec­ko. –> Raczej: Po­trze­bo­wał pie­nię­dzy, dziecko było w dro­dze.

 

Dawka roz­two­ru, jaki otrzy­mał, była naj­więk­sza, jaka mogła zo­stać po­da­na na raz. –> Proponuję: Dawka roz­two­ru była największa, jaką mógł otrzymać jednorazowo.

 

– Jak się czu­jesz? – za­ga­ił po kil­ku­na­stu se­kun­dach ciszy wy­stra­szo­ny He­niek. –> – Jak się czu­jesz? – zapytał po kil­ku­na­stu se­kun­dach ciszy wy­stra­szo­ny He­niek.

Zagaić to rozpocząć rozmowę, a Marek i Henryk prowadzą rozmowę już od jakiegoś czasu.

 

He­niek, bez za­sta­no­wie­nia zła­pał za bu­tel­kę żyt­niej. –> He­niek bez za­sta­no­wie­nia zła­pał bu­tel­kę żyt­niej.

 

do krze­sła zro­bio­ne­go z że­liw­nych prę­tów. Po­szcze­gól­ne ele­men­ty krze­sła ze­spa­wa­ne… –> Powtórzenie.

Proponuję: …do krze­sła zro­bio­ne­go z że­liw­nych prę­tów, którego po­szcze­gól­ne ele­men­ty ze­spa­wa­ne…

 

Blada isto­ta była około trzy­dzie­sto­let­nim męż­czy­zną o imie­niu Ra­gha­el. Blon­dyn przy­glą­dał się Mar­ko­wi. –> Kim jest blondyn, przyglądający się Markowi?

A może: Blady, około trzy­dzie­sto­let­ni męż­czy­zna o imie­niu Ra­gha­el, przyglądał się Markowi.

 

Mi­li­cjant spoj­rzał Wam­pi­ro­wi pro­sto w oczy. –> Dlaczego wielka litera?

 

– Tego dnia – kon­ty­nu­ował.Le­ża­łem w swo­jej trum­nie… –> – Tego dnia – kon­ty­nu­ował – le­ża­łem w swo­jej trum­nie

 

zro­bio­nej ze zdo­bio­nych dę­bo­wych desek.

Trum­na była nie­zwy­kle ele­ganc­ka. Wy­ko­na­na była ze stu­let­nie­go dę­bo­we­go drew­na in­kru­sto­wa­ne­go ciem­nym drew­nem orze­cha wło­skie­go. –> Powtórzenia.

Proponuję: …zro­bio­nej ze zdo­bio­nych dę­bo­wych desek.

Trum­na była nie­zwy­kle ele­ganc­ka. Wy­ko­na­na ze stu­let­nie­go dę­bu, in­kru­sto­wa­ne­go ciem­nym orze­chem wło­skim.

 

Osoba, która stwo­rzy­ła to miej­sce wiecz­ne­go spo­czyn­ku… –> Trumna nie jest miejscem wiecznego spoczynku. Takim miejscem jest cmentarz.

 

Po­pra­wił pal­ca­mi pra­wej dłoni swoje blond włosy. –> Zbędny zaimek. Czy poprawiałby cudze włosy?

A może: Pal­ca­mi pra­wej dłoni odgarnął opadające włosy.

 

Za­pew­ne znasz Jo­an­ne Gry­zik? –> Literówka.

 

Ra­gha­el zbli­żył się do swo­je­go więź­nia, uwi­dacz­nia­jąc swoje śnież­no­bia­łe kły. –> Czy te zaimki są konieczne?

 

Na jego ple­cach po­ja­wi­ła się gęsia skóra. –> Na jego ple­cach po­ja­wi­ła się gęsia skórka.

 

Sztych odbił od sie­bie po­ma­rań­czo­we pro­mie­nie la­tar­ni… –> Wystarczy: Sztych odbił po­ma­rań­czo­we światło la­tar­ni

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Opowiadanie ok, ale na tym się kończy. Nie zachwyciło mnie, mimo że dobrze i płynnie się czytało. 

 

“Obaj skończyli szkołę średnią z tytułem technika elektryka i maturą. Heniek początkowo chciał iść na polibudę, ostatecznie wybrał medycynę.” 

 

Naprawdę po technikum można się dostać na medycynę? Ten Heniek musiał być jakimś geniuszem.

Bardzo, bardzo dziękuję za komentarze. Naniosłem poprawki. 

 

Natomiast, co do technikum i medycyny to wydaje mi się to realne i nie bardzo łapie, skąd myśl, że Heniek musiał być geniuszem? Proszę o wyjaśnienie jeśli to możliwe :) Chociaż teraz jak się nad tym zastanawiam, bardziej rzuca mi się w oczy fakt, że dwóch bohaterów mając w ręku zawód robią coś innego (mając na względzie okres w jakim rozgrywa się opowiadanie, bo teraz to się wydaje normalne). Muszę to przemyśleć ;)

“Natomiast, co do technikum i medycyny to wydaje mi się to realne i nie bardzo łapie, skąd myśl, że Heniek musiał być geniuszem?”

 

Owszem, realne jest, ale w technikum prócz zwykłych przedmiotów, są też zawodowe. Na medycynę dostać się ciężko, trzeba całą szkołę średnią wkuwać, chyba że jest się małym geniuszem i nauka przychodzi łatwo. No i fakt, dziwne, że z zawodem w ręce idzie się na studia. Przynajmniej kiedyś to chyba było rzadkością.

Przekonałaś mnie, zmieniłem.

Saro, wydaje mi się, że nieco przesadzasz. W technikum akurat te przedmioty, które zdaje się na medycynę, są nieźle reprezentowane. A znam z własnej klasy przykład chłopaka, który skończył z nami klasę klasyczną (czyli humanistyczną do potęgi), kujonem nie był, choć był bardzo rzetelny i oczywiście douczał się przedmiotów przyrodniczych dodatkowo (nie dostał się do biol-chemu, poszedł do klasycznej, bo na medycynie jest łacina…), i nie tylko dostał się za pierwszym razem na medycynę, ale po studiach znalazł pracę w jednej z najlepszych klinik uniwersyteckich w Krakowie i teraz jest cenionym specjalistą. Ergo – dla chcącego nic trudnego, nie trzeba być geniuszem :)

http://altronapoleone.home.blog

drakaino, zaznaczyłam, że nie jest to wyczyn nierealny, ale jak dla mnie wymaga wyjaśnienia. Twój kolega z klasy, jeśli dobrze rozumiem, kiedy wybierał się do liceum, wiedział już, że chce studiować medycynę. Wydaje mi się, że jeśli ma się takie postanowienie przed wyborem szkoły średniej, to nie idzie się do technikum. 

Zwróciłam na to uwagę, ponieważ jestem z takiego pokolenia i środowiska, że słabsi uczniowie nie dostawali się do liceum, chyba że do słabego, a to był jeszcze gorszy wybór niż technikum, czy szkoła zawodowa. Pamiętam, że w 2009 roku mój znajomy (swoją drogą wybitny, a skończył klasę matematyczno-językową),kiedy już dostał się na Lekarski I opowiadał, że połowa jego grupy to ludzie z takiego liceum w Poznaniu, które prowadzi klasę biol-chem specjalnie przygotowującą na medycynę. Dlatego to wydaje mi się tak mało prawdopodobne. Oczywiście znam też przypadki, że ktoś coś skończył, a później, w trakcie szkoły średniej, coś się zmieniło. Nawet ja, chociaż na medycynę bym nie poszła, po klasie humanistycznej wylądowałam na Wydziale Chemii. A zastanawiałam się też nad Fizyką. 

Myślę więc, że to po prostu kwestia osobistych doświadczeń i postrzegania świata. 

A ja z kolei na kierunkach humanistycznych, na których prowadziłam zajęcia, najlepszych studentów miewałam po technikach – może dlatego mam większe zaufanie do tego typu szkół ;)

 

Ale zgoda, że dopisek, że nie miał tak łatwo jak po biol-chemie czy coś w tym rodzaju może być na miejscu ;)

http://altronapoleone.home.blog

Dzięki za komentarze! :) 

Mnie się podobało :)

Przynoszę radość :)

Dzięki!

Nieźle się czyta, a i historia oparta na faktach autentycznych stanowi dobre podwaliny. Zgadzam się z poprzednikami, że nie ma tu nic zapadającego głęboko w pamięć, ale jako czytadło rozrywkowe tekst się sprawdza. W sam raz do obiadu (nawet jeśli traktuje o poważnych rzeczach niekiedy).

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

@NoWhereMan dzięki za poświęcony czas na lekturę :)

Fajny smaczek z Godulą. Całościowo czytało mi się przyjemnie. Miałem nadzieję że wampir jednak padnie, no ale może innym razem :). Też się zastanawiałem jak milicjant wpadł po poszlakach że sprawcą jest prawdziwy krwiopijca, z tym że to jedyne co budzi moje wątpliwości. 

O fajnie, że zwróciłeś uwagę na Karola ;)

Faktycznie nie wyjaśniłem tego, chciałem to pozostawić w domysłach. Chociaż z drugiej strony mogłoby to nadać lepszej głębi opowiadaniu. No nić lekcja na przyszłość ;)

W każdym razie dzięki za komentarz.

Nowa Fantastyka